E-book
7.35
drukowana A5
37.49
drukowana A5
Kolorowa
62.28
Smutków trzeba posmakować

Bezpłatny fragment - Smutków trzeba posmakować


Objętość:
179 str.
ISBN:
978-83-8351-490-1
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 37.49
drukowana A5
Kolorowa
za 62.28

Za kratami życia

Marysia wiodła przez ponad dwadzieścia lat, normalne, w miarę spokojne życie małżeńskie, wyszła za mąż młodo, mając zaledwie ukończone 18 lat. Mąż Zdzisław był wesołym, pracowitym mężczyzną. Obydwoje mieli ukończone studia, więc w latach 70- tych bez problemu można było znaleźć dobrą pracę, także na Śląsku. Rodzina była pełna miłości, starając się zapewnić dodatkowy rozwój fizyczny i umysłowy dzieciom, posyłano je na zajęcia sportowe i muzyczne, zgodnie z ich uzdolnieniami. Sielankę rodzinną przerwała ciężka choroba Marysi — stwardnienie rozsiane(SM). Kobieta coraz bardziej opadała z sił, a dbający o rodzinę mąż walczył ze wszystkich sił, aby pomóc pokonać żonie chorobę lub choć trochę ulżyć w cierpieniach. W tym czasie Zdzisław pracował jako psycholog w więzieniu dla kobiet. Miał spore możliwości leczenia żony, więc wysyłał ją do różnych ośrodków i sanatoriów. Marysia po pewnym czasie podleczyła chorobę i urodziła trzecie dziecko — piękną córeczkę Milenkę. Niestety po dwóch latach choroba powróciła ze zdwojoną siłą i dziewczynką opiekowało się w większości rodzeństwo, które starało się wesprzeć matkę. Zdzisław po pracy zajmował się swoim ulubionym hobby. Hodował psy Chińskie Grzywacze, często brał udział w różnych zawodach, także międzynarodowych, za co otrzymywał wiele nagród. Czasami zdarzało się, że znikał na kilka dni, nikt mu jednak nie robił wymówek, gdyż zawsze opiekował się chorą żoną i pomagał jej w codziennych czynnościach. Choroba Marysi postępowała coraz szybciej, a dzieci zajęte nauką szkolną coraz mniej opiekowały się matką. Praca Zdzisława, także nie pozwalała na pełną opiekę, w dodatku była mała córeczka, którą wychowywała babcia i rodzeństwo. Tłumacząc rodzinie, że nie ma wyjścia, by opiekować się już mało sprawną Marysią, Zdzisław umieścił ją w hospicjum, obiecując dzieciom, że będą ją często odwiedzali, jak się stan zdrowia poprawi, to znowu zamieszka z nimi. Marysia z każdym dniem była słabsza i słabsza, co przynosiło dzieciom dodatkowy smutek i ból.

Zdzisław szybko przestał odwiedzać chorą żonę w hospicjum, a już po miesiącu przyprowadził do domu młodą kochankę, cztery lata starszą od najstarszej córki. W dalszej perspektywie swych planów doprowadził potajemnie przed rodziną do rozwodu z leżącą na łożu śmierci żoną, podkładając jej dokument o zgodzie na rozwód z jej winy. Chora kobieta nie do końca wiedziała co podpisuje, gdyż była pod wpływem wielu środków farmakologicznych. W dodatku przekonał swoją matkę, żeby nie odwiedzała Marysi z Milenką, bo mała będzie miała złe wspomnienia, gdyż Marysia już nie rozmawia i niedługo umrze. Córka już pełnoletnia i syn 15- letni sprzeciwiali się woli ojca, ale nic to nie dało, on pełen energii, knuł dalej swój chytry plan. Po pewnym czasie okazało się, że wybranką serca została skazana, która odsiadywała wyrok, za zabicie razem z ojcem swojej sąsiadki. Zdzisław, będąc psychologiem, wielokrotnie z nią prowadził rozmowy. Kobieta za dobre sprawowanie miała tzw. przepustki wychodziła na zajęcia do liceum wieczorowego i na randki ze Zdzisiem. Oczywiście nikt z pracowników więzienia nic nie wiedział, a koleżanki z celi ją kryły utrzymując tajemnicę. W niedługim czasie Marysia zmarła, opuszczona przez męża, kochała go aż do śmierci, usprawiedliwiając jego nieobecność licznymi obowiązkami. Na pogrzebie nie było Zdzisława ani jego matki z małą Milenką, były zrozpaczone starsze dzieci i rodzina zmarłej. W tydzień po pogrzebie odbył się ślub Zdzisława z osadzoną w kaplicy więziennej. Starsze dzieci nie chciały uczestniczyć w ceremonii zaślubin, pełnoletnią już wówczas córkę, która zbuntowała się przeciwko tak dramatycznej w konsekwencjach sytuacji, ojciec wyrzucił z domu. Młodszy niepełnoletni syn i mała Milenka musieli zostać z nim i macochą, która na dobre rozpanoszyła się w domu, uzyskując przepustki co miesiąc na kilka dni. Bardzo szybko okazało się, że jest w ciąży, więc została zwolniona warunkowo. Zdzisław pozbył się pracy, bo złamał regulamin więzienny, przeszedł na wcześniejszą emeryturę bez odprawy, więc zaczął dorabiać w różnych firmach. Dla syna Pawła zaczął się koszmar rodzinny, był wykorzystywany do sprzątania, opieki nad małą Milenką i przyrodnim bratem. Gdy skończył 18 lat, ojciec także go wygnał z domu, więc zamieszkał u ciotki w innym mieście. Rodzeństwo bardzo się wspierało, rodzina matki i znajomi pomagali im jak tylko mogli. Obydwoje ukończyli szkoły średnie i studia. Rozpoczęli nowe życie daleko od rodzinnego miasta, w którym byli gnębieni i poniżani przez ojca, założyli szczęśliwe rodziny nie zapominając o grobie matki. W związku z tym, że obydwoje kontynuowali naukę, ojciec musiał płacić na nich alimenty, co skutkowało częstymi wizytami w sądach. Nie zapomnieli o swojej siostrze, próbowali walczyć w sądzie o spotkaniach z nią ale sędzia, kategorycznie odmawiał. Robili to po kryjomu, ale ojciec się dowiedział, zastraszył córkę, więc na widok rodzeństwa uciekała z płaczem. Dramat Milenki rozgrywał się za drzwiami rodzinnego mieszkania.

Macocha urodziła jeszcze dwoje dzieci, wiec była ich już czwórka. Zdzisław z Klarą, takie imię miała jego druga żona, wystąpili do sądu o przysposobienie pasierbicy, na co sąd wyraził zgodę. Matka biologiczna Milenki została wykreślona z życia dziewczynki, którą już niewiele pamiętała. Macocha pastwiła się nad Milenką za wszystkie nieposłuszeństwa biła ją kluczami po głowie, albo głodziła i zamykała w łazience. Małżeństwo ojca z macochą nie należało do udanych, często bili się, krew leciała po ścianach, wtedy Milenka zabierała młodsze rodzeństwo, które płakało ze strachu i zamykała się z nimi w pokoju, do czasu gdy krzyki ucichły. Wtedy odgrywały się orgie seksualne, rodzice ganiali się nago po domu lub przebywali w łazience. Milenka nie mogła poskarżyć się nikomu, była zastraszana, rodzice grozili jej, że wywiozą do lasu w środku nocy i wyrzucą z domu. Kiedyś przypadkiem udało jej się zdobyć od sąsiadki numer telefonu do starszej siostry. Sąsiadka pozwalała korzystać z telefonu, dziewczyna wówczas opowiadała o sytuacji w domu i swoim dramacie. Nikt w szkole, ani później w sądzie nie chciał jej pomóc, bo była nieletnia, pozornie zbuntowana. Rodzina stwarzała pozory porządnej, chodzącej do kościoła i na wszystkie wywiadówki szkolne dzieci. Tylko najbliżsi sąsiedzi wiedzieli o jej dramacie, bali się mówić, wiedząc za co siedziała w więzieniu ich sąsiadka. Pomagali potajemnie dokarmiając Milenkę i obdarowywali drobnymi kwotami pieniędzy. Rodzeństwo zakładało kolejne sprawy o widzenie z siostrą i kolejne przegrywali. Gdy miała 16 lat, chodziła już do średniej szkoły z więzienia został wypuszczony ojciec macochy i przebywał kilka tygodni w ich domu. Pewnego dnia kiedy nie było ojca i macochy w domu przyszywany dziadek, zwyrodnialec rzucił się na Milenkę próbował ją zgwałcić. Broniła się, uderzyła go garnkiem, który stał na kuchni i rozcięła mu głowę, wybiegła na korytarz z głośnym płaczem. Schronienia udzieliła jej sąsiadka, jednak, gdy zbliżał się wieczór musiała wrócić do domu. W tym czasie zwyrodnialec opowiedział historię, jak to Milena uderzyła go garnkiem, gdy ją poprosił, żeby podała mu obiad. Ojciec bez namysłu zdjął gruby pasek wiszący na drzwiach, którym nie raz obrywała i zaczął ją bić. Nie słuchał wyjaśnień biednej dziewczyny. Nazajutrz nie pozwolono jej iść do szkoły, bo była posiniaczona i obolała. Po kilku dniach z usprawiedliwieniem w ręku, o przebytej chorobie poszła do szkoły. Zawsze przed szkołą musiała robić zakupy i wyprowadzać psa, do obiadu siadała ostatnia, zmywała, prała i gotowała, lekcje odrabiała nocą. Trudno więc się dziwić, że oceny nie były dobre, gdyż większość czasu musiała poświęcać rodzinie. Feralnej nocy tuż przed Wielkanocą pseudo- dziadek znowu pojawił się w domu ojca. Wystraszona Milena unikała go jak ognia, macocha wysłała ją nad wieczorem do pobliskiego sklepu po drobne zakupy. Wracając na parterze usłyszała ciche kroki. Nagle za nią stanął ojciec macochy, chwycił ją za szyję i przystawił nóż do pleców, następnie zawlókł ją do opustoszałej części piwnicy, by tam dokonać gwałtu. Milena cicho łkała, zdarł z niej ubranie i zakneblował usta. Dziewczyna próbowała ze wszystkich sił wydostać się oprawcy, na szczęście odgłosy usłyszał miejscowy pijaczek. Znał dziewczynę, próbował jej pomóc ale był zbyt zamroczony alkoholem, żeby uwolnić ją z rąk oprawcy. Przewrócił się i uderzył w starą szafę robiąc hałas. Oprawca puścił Helenkę i uciekł. Na pomoc pobiegła sąsiadka myśląc, że pijany mężczyzna próbował ją zgwałcić. Wezwała policję, spisano protokół, dziewczyna ze strachu nie potrafiła nic powiedzieć tylko płakała. Dopiero gdy policjant chciał odprowadzić ją do rodziców, rzuciła się na szyję sąsiadce i wykrzykiwała tylko jedno słowo ,,..nie! nie!’’. Tego wieczoru została u sąsiadki, nikt jej nie szukał i nie martwił się. Rano zadzwoniła do siostry z sąsiadki telefonu, ta przyjechała z drugiego krańca Polski razem z bratem. Zrozpaczone rodzeństwo nie bardzo wiedziało jak pomóc siostrze. Obydwoje mieli własne rodziny i małe dzieci, bali się, że ojciec z macochą będą ścigać siostrę i zmuszą do powrotu, do domu pełnego nienawiści i przemocy. Na szczęście przyszła z pomocą siostra sąsiadki, która dała schronienie Milenie. Zawiadomiła razem z rodzeństwem dziewczyny Miejski Ośrodek Pomocy w Wałbrzychu i sąd rodzinny, a także szkołę. Milena, jak na swój wiek, była niskiego wzrostu i miała niedowagę. Wyglądała jak anorektyczka z zapadniętymi policzkami i głęboko osadzonymi, dużymi oczami. Była wylękniona i nie miała żadnych na zmianę ubrań, ponieważ tak jak stała, uciekła z domowego piekła. Rozpoczęła się długa procedura zeznań świadków i walki ojca z macochą o powrót darmowej siły roboczej do domu. Dzięki nieugiętej walce rodzeństwa i sąsiadki, udało się dziewczynie zamieszkać w bursie szkolnej i otrzymała stypendium socjalne. Częste wizyty ojca w bursie i zastraszanie dziewczyny, zmusiły MOP do umieszczenia jej w bardziej bezpiecznym miejscu. Była to placówka opiekuńcza u zakonnic. Dzięki opiece i wsparciu wielu ludzi, także dalszej rodziny i szkoły, Milena szczęśliwie ukończyła szkołę średnią, uzyskując pełnoletniość. Spokojniejsze życie, choć bez własnego domu rodzinnego, zakłócały częste spotkania dotyczące alimentów, na rozprawach w sądzie z macochą i ojcem.

Postanowiła uwolnić się od macochy, która oczywiście wcześniej pobierała zasiłek opiekuńczy na nią. Dziewczyna wystąpiła do odpowiednich urzędów o rozwiązanie przysposobienia i wykreślenie macochy z jej dokumentów, by dramat tamtych dni wymazać z pamięci. Przez długi czas nękana i zastraszana przez ojca i macochę, miała nocne koszmary i się moczyła. Milena korzystała z pomocy pedagoga, psychologa i psychiatry. Mimo, iż wszystkie ferie i wakacje spędzała u swojego rodzeństwa i bliskich znajomych, czuła ciągły strach i niepokój o dalsze jutro. Nie mogła w pełni korzystać z radości życia, miała skromne stypendium szkolne i skromne alimenty od ojca. Dorabiała w czasie wolnym sprzedając lody i pizzę żeby nie być ciężarem dla rodzeństwa. Dzięki zastosowanej terapii psychiatry i pomocy sędziny z Sądu Rodzinnego oraz wsparciu siostry sąsiadki w przygotowaniu do matury, skończyła szkołę średnią i podjęła studia zaoczne. Przez cały czas studiów mieszkała w akademiku i to był jej dom. Na szczęście i tam dobrzy ludzie pochylili się nad jej smutnym, okrutnym losem. W wakacje wyjeżdżała do pracy w Niemczech, opiekując się starszymi osobami, czasami opiekowała się małymi dziećmi. Dzięki temu zarabiała pieniądze na ubrania i inne potrzebne rzeczy. Los się do niej uśmiechnął, skończyła studia logopedyczne i rozpoczęła samodzielną wspinaczkę i układanie dorosłego życia. Milena mimo upływu już ponad 15 lat od traumy zafundowanej przez ojca, dalej ma koszmary i nocne moczenie, choć już mniej intensywne. Rodzeństwo bardzo ją kocha i wspiera, często wszyscy odwiedzają grób matki. Ona jednak po cichu tęskni i wspomina przyrodnie rodzeństwo, dla którego zmuszana była niejednokrotnie zastępować obowiązki ich matki. Po pewnym okresie stabilizacji życia, sędzina zaproponowała jej wystąpienie do sądu o odszkodowanie z tytułu wyrządzonych krzywd moralnych i tym samym utraty zdrowia — odmówiła. Tłumaczyła to tym, iż zrobi krzywdę przyrodniemu rodzeństwu, bo pozbawi ich pieniędzy, które być może rodzice przeznaczą na dalsze ich kształcenie. Na ostatniej rozprawie w sądzie, w której także wielokrotnie ojciec się odwoływał aby nie płacić alimentów, zgodziła się na ich obniżenie, tłumacząc, że ojciec już jest stary, nie będzie w stanie więcej dorobić do emerytury, aby tamte dzieci mogły lepiej żyć jak ona. Niestety ojciec nie doceniał gestu i dobrego serca córki, wielokrotnie ją jeszcze wyzywał i poniżał w sądzie. Postanowiła wyjechać w inny kraniec Polski w poszukiwaniu nowego życia, ciepła i miłości.

Sąsiadka


Foto nr 11. Osika

Grzech zatajony

Siedziałam sobie przy kominku i moje dotychczas poukładane życie, zburzyła informacja o emisji filmu braci Sekielskich „Zabawa w chowanego”. Zapowiedź tematyki poruszyła moje dotychczas uśpione wspomnienia, choć bałam się, że tej nocy pewnie nie zasnę, postanowiłam obejrzeć materiał. Łzy cisnęły mi się do oczu, bo ożyły dawne koszmary, zakopane gdzieś w zakątku mojego ja.

Pochodzę z rodziny katolickiej deklarującej przynależność do wyznania religijnego przestrzegającej, zasady wiary łączącej wartości i normy moralne. Byliśmy rodziną mocno związaną z kościołem poprzez posługę kapłańską i zakonną kilkoro osób z rodziny. W związku z tym, dziecku siedmio czy ośmioletniemu, nie wydawało się dziwne goszczenie księży i zakonnic w naszym domu z okazji różnych świąt, uroczystości rodzinnych i zwykłych dni tygodnia. Myślę nawet, że pewnie to lubiłam, niejednokrotnie dostawałam słodycze, książki z bajkami, a moja mama płyty winylowe, książki kucharskie, a nawet biżuterię, oczywiście zawsze z wizerunkami świętych. Dzięki tym rozległym znajomościom udawało mi się bywać też w kurii biskupiej, jako przyszły „materiał” na zakonnicę. Wielokrotnie recytowałam wiersze, albo śpiewałam pieśni w czasie wizytacji „ojca kościoła’’ czyli biskupa z diecezji w mojej pięknej parafii. Tym chętniej uczestniczyłam w tych przeróżnych wydarzeniach kościelnych, także z okazji świąt i odpustów, im więcej „łupów” udało mi się zgarnąć. Wydawało mi się, że było cudnie. Lubiłam razem z rodzicami i bratem chodzić do naszego sanktuarium, było duże i piękne, trochę przypominało miejsce kultu narodowego Polaków — Jasną Górę. Pielgrzymki z okazji odpustu składały się z niezliczonej ilości wiernych, oznajmiających bębnami swoje nadejście do cudownego miejsca. Bardzo lubiłam przepięknie udekorowane wizerunki Matki Bożej i tysiące ludzi modlących się u jej stóp. Jedni jedli kanapki i odpoczywali pod starymi drzewami inni, ubodzy i niby kalecy, żebrali przed kościołem, a później cudownie ozdrowionych widywano w pobliskiej karczmie. Tak wiele radości we mnie drzemie, ale myśl o ukrytym grzechu zżera tę radość minioną, aż do obecnej „publicznej spowiedzi”.

Jak wcześniej wspominałam, moja rodzina mocno była związana korzeniami z rodziną kościelną. Nasza parafia, jak pewnie inne w Polsce, często miała zmiany księży, którzy posługiwali przez określony czas, choć byli i tacy, co mieszkali tu dożywotnio. Parafianie lubili mniej lub bardziej słuchać kazań księży. Ja tak średnio, często nie bardzo rozumiałam, jakie mają znaczenie wykrzykiwane słowa z ambony, bo właśnie w tym czasie kazania były z tego miejsca mówione do wiernych. Przybył właśnie taki ksiądz, podobno niezły kaznodzieja, który wykrzykiwał z ambony, grzmiąc na postawę i życie wiernych. Mały, rudy grubasek w średnim wieku był bożyszcze, szczególnie kobiet. Opowiadał o zbawieniu duszy, o grzesznym życiu niewiast, o roli kobiety w życiu mężczyzny i takie inne…. Mnie śmieszyły te jego opowiadania, nie chodziło mi o treści, bo pewnie nie do końca rozumiałam, ale o sposób wypowiadania niektórych myśli i tembr głosu. Zawsze czekałam na momenty, kiedy przywali pięścią w ambonę i starsi wierni, zmęczeni trudami życia, podskoczą obudzeni z lekkiego snu. Ten właśnie grubasek, ulubieniec parafian, także zawitał do naszego domu. Na początku wydawał mi się zabawny, ubrany w dość mocno zniszczoną czarną sutannę i za duże czarne buty, nieco zdarte od spodu z rozwalonymi podeszwami, które sklejał często mój ojciec. Denerwował mnie jego i wilczy apetyt, jadł tak, jakby był głodzony co najmniej od tygodnia. Bardzo lubił wędkować, więc zawsze gdy do nas przyjeżdżał, prosił, żeby zawozić go nad pobliskie stawy, gdzie łowił jedynie malutkie płotki, które i tak później wypuszczał. Najbardziej śmialiśmy się z moim bratem jak przywoził nam prezenty, a były to malutkie buteleczki po lekarstwach, my mówiliśmy, że są to buteleczki do siusiu, za co nie raz od naszej mamy dostawaliśmy ścierką po głowie. Pewnego razu zostaliśmy z tym księdzem nad jeziorem, bo nasi rodzice byli zajęci inną pracą, więc ufni, że jesteśmy w dobrych rękach zostawili nas na kilka godzin. Księżulo, nie wzbudzając podejrzeń mojego nieco starszego brata, dał mu wędkę i kazał iść nad kolejny staw położony nieco dalej od tego, nad którym wcześniej ochoczo biwakowaliśmy w trójkę. Ja zachęcona opowieściami o dobrym samarytaninie i innych opowieściach, ochoczo jak zwykle usiadłam na kolanach księdza. W pewnym momencie poczułam się dziwnie zakłopotana i zaskoczona. Oszołomiona wynikiem sytuacji próbowałam coś z siebie wydusić, ale ten włożył mi język do ust mocno przycisnął moje ręce do siebie jedną ręką, a druga powędrowała w moje intymne miejsce. Bolało, nie mogłam się oswobodzić z tego duszącego uścisku. Poczułam jakby coś grubego niczym kłoda wciskało mi się między nogi i oblepiało moje uda. Poczułam śmierdzący zapach z ust grubasa, gdy wreszcie usłyszałam krzyk zza krzaków mojego brata „udało się, mam rybkę… Byłam bardzo wystraszona, nie wiedziałam co mam z tym zrobić, napastnik, jakby nigdy nic się nie stało, uśmiechał się błogo do mnie i brata. Pamiętam, zanurzyłam się w wodzie jeziora, aby obmyć mój wstyd i nawet nie umiałam płakać. Po tamtym wydarzeniu, przez kilka tygodni księżulo nie pojawiał się w moim domu, a ja starałam się wymazać to wydarzenie z pamięci, bo nie miałam tak naprawdę komu się zwierzyć. Moi rodzice w tamtym czasie szanowali księży i myśl taka, że któryś próbowałby zrobić krzywdę dziecku była nie do przyjęcia. Ja coraz bardziej zagłębiałam się w swoich myślach. Przypomniałam sobie, że wtedy przed tym incydentem księżulo opowiadał mi, że wszystko co czyni ksiądz pochodzi od samego Boga i nie wolno się mu sprzeciwiać, ani o tym nikomu opowiadać, bo to grzech ciężki. Ja byłam jeszcze przed Komunią, więc ciężki czy lekki grzech był po prostu tylko grzechem i tyle. W tamtym czasie pobudzenie erotyczne księdza grzesznika było tak wielkie, że na szczęście nie doszło do gwałtu, a ból, który odczuwałam był wynikiem silnego skrępowania mojego tułowia i nóg. Mimo, że miałam chyba osiem lat, zastanawiałam się dlaczego ten ksiądz tak krzyczy na tej ambonie, a ludzie go uwielbiają, dlaczego opowiada o grzechach, które sam też popełnia i dlaczego tak wiele otacza go dzieci. Starałam się go unikać, ale nie na długo mi się to udawało.

Minęło kilka miesięcy, do naszej parafii przyjeżdżał na wizytację biskup. Jak zwykle miałam śpiewać i recytować wiersz, przygotowywał mnie i inne dzieci inny wspaniały duszpasterz, który świetnie grał na gitarze, gdy mieliśmy ogniska przykościelne. Moja mama lubiła mnie ubierać w jasne kolory i białe rajstopki, ja za to niekoniecznie, bo musiałam bardzo uważać, żeby ich nie pobrudzić. W moim wykonaniu to było bardzo trudne. Często lubiłam sprawdzać głębokość kałuży i wysokość drzew, a to nie szło w parze z białymi rajstopkami. Mój ojciec przywiózł mnie motorem na próbę do kościoła trochę wcześniej, gdyż miał coś pilnego do załatwienia w pobliskim miasteczku. Siedziałam sobie beztrosko na dziedzińcu i czekałam na inne dzieci. Z kościoła wyszedł młody kleryk i powiedział, że ksiądz mnie zaprasza na ciasto do refektarza. Bywałam tam nie raz, więc z ochotą pobiegłam. Moje zdziwienie było wielkie, kiedy zza drzwi wynurzył się ksiądz grubas, drzwi się zamknęły, a on z anielskim głosem podszedł do mnie, zacisnął jedną rękę wokół szyi, a drugą zdarł ze mnie część garderoby. Nie mogłam oddychać, czułam śmierdzący pot i oddech napastnika. Słyszałam jakiś pisk gumy nieudolnie wpychanej mi między nogi. Próbowałam krzyczeć, szamotałam się jak oszalała. W końcu półprzytomnej, resztkami sił udało mi się oswobodzić usta i wtedy z całych sił ugryzłam ucho napastnika, aż do krwi. Wściekły i poraniony puścił mnie z uścisku. Miałam nad nim małą przewagę, błagałam płacząc, że jak mi pozwoli odejść to nikomu nic nie powiem. Wtedy stało się nieoczekiwane, ksiądz otarł zranione ucho, kazał mi uklęknąć i przyrzec, że nikomu nigdy o tym nie opowiem. Oczywiście przysięgłam. Powiedział mi jeszcze, że diabeł mnie opętał, że to moja wina, to ja popełniłam grzech świętokradztwa, że sprowadzałam go na grzeszną ścieżkę kapłańskiego życia. Zmęczona, wystraszona, z brudnymi białymi, podartymi rajstopkami wróciłam z tatą do domu i na próbie już nie byłam. Dostało mi się od mamy za kolejne zniszczone rajstopki, choć tym razem nie była to moja wina. W niedługim czasie po tym zdarzeniu księdza grzesznika przeniesiono do innej parafii, a starsze gorliwe parafianki opłakiwały jego odejście. Ja czułam się przez długi czas winna, choć doprawdy nie rozumiałam dlaczego. Okazało się niebawem, że księdza leczono psychiatrycznie, taką informację przekazał mojej rodzinie inny zaprzyjaźniony duszpasterz. Tamta sytuacja przez wiele lat dręczyła moje myśli, z jednej strony czułam się upokorzona i podeptana przez człowieka, któremu wcześniej ufałam, a z drugiej winna, że nie powiedziałam nikomu o moim wstydzie i bólu. Myślałam też, że może wyzwolę się jak wyjawię swoją tajemnicę na spowiedzi, ale strach był silniejszy, myślałam że nikt mi nie uwierzy i zamiast pomocy dostanę karę za „świętokradztwo” jak nazwał to mój oprawca.

Po latach, teraz wreszcie, gdy zwierzyłam się nieznanej mi osobie z mojego bólu, poczułam ulgę i spokój wewnętrzny. Czuję się oczyszczona i rozgrzeszona przez samą siebie z winy, której przecież nigdy nie popełniłam. Grzeszny ksiądz, podobno bardzo chorował i zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach. Wiedząc o jego chorobie i śmierci starałam się mu wybaczyć, a nawet zamówić mszę za Jego duszę w naszym sercu bliskim, sanktuarium. Wierzę, że Bóg też mu wybaczył i przyjął Go do swojej Chwały.

Zosia


Foto nr 4. Jabłoń

Ja tego nie planowałam

Moja pozycja społeczna jak na lata siedemdziesiąte nie należała do niskich. Byłam córką nauczycielki i zawodowego kierowcy, żyło nam się w miarę dostatnio i wesoło. Przez wiele lat byłam jedynaczką, ulubienicą ojca i babci. Lubiłam właściwie wszystkie pory roku, bo zawsze coś ciekawego się działo. Po kilku latach urodził się brat, później drugi, moja pozycja w rodzinie powoli gasła. Babcia odeszła jak mawiała do Krainy wiecznych mgieł, ojciec powoli zatracał się w alkoholu, a ja wszystkiemu byłam winna. Matka się go wstydziła i całą złość wylewała na mnie, niejednokrotnie bijąc mnie po twarzy, gdy bracia narozrabiali w domu. Rodzinne awantury doprowadzały mnie do łez, chowałam się razem z braćmi do szafy, żeby tylko nie wejść w drogę rozgniewanej matce. Siedzieliśmy tam nawet po kilka godzin, niejednokrotnie zasypiając jeden na drugim, głodni. Ojciec coraz częściej pił, w końcu zabrano mu Prawo Jazdy i został bez pracy, nie poddał się, kupił na rynku stary rower i został listonoszem. Matka razem z nami wyprowadziła się z domu do swojej matki i tam mieszkaliśmy w czwórkę, w małych dwóch pomieszczeniach. Z ojcem miałam kontakt, choć może nie częsty, zawsze dostawałam od niego kieszonkowe, nawet jak mocno pił. Matka zamknęła się w sobie, stała się ponura i złośliwa, wstydziłam się jej. Była bardzo wymagająca wobec swoich uczniów i przez to nie bardzo lubiana. Zawsze ubierała się jak stara babka, choć była jeszcze młoda i miała ładne kruczo czarne, długie włosy. Obarczała mnie dość wcześnie obowiązkami domowymi i opieką nad młodszymi braćmi. Starałam się szybko usamodzielnić, ukończyłam technikum budowlane i podjęłam pierwszą, lepszą pracę. Koniecznie chciałam uwolnić się z więzów rodziny, poznałam chłopaka z wojska, które stacjonowało za moim płotem. Spotkania zaowocowały nieplanowaną ciążą, więc postanowiliśmy wziąć ślub. Kilka dni przed ślubem okazało się, że nie byłam tą jedyną, którą uszczęśliwił ciążą mój wojak. Uważałam wtedy, że było za późno, bo co ludzie powiedzą w środowisku matki kiedy odwołam ślub bez podania ważnej przyczyny, którą bałam się wyjawić rodzicom. Tak bardzo chciałam zmienić swoje dotychczasowe życie, że nawet nie zapytałam przyszłego męża o wykształcenie i pracę. Byłam mimo wszystko zakochana, pięknie mówił, był obyty w środowisku, wesoły, więc nawet nie przyszło mi do głowy, że mógłby nie posiadać żadnego wykształcenia. Zawsze na spotkaniach były słodycze, wyjścia do kina, kwiaty, nienaganne wręcz modne ubrania, wieczory przy lampce wina w restauracjach. To mi imponowało, był zawsze miły i uprzejmy wobec babci i mnie, koleżanki wręcz mi go zazdrościły. Poza tym był szalenie przystojny i czuły. Po ślubie z mężem zamieszkaliśmy w małym mieszkanku mojej babci. Ja pracowałam w administracji firmy architektoniczno-budowlanej, a mąż po wyjściu z wojska właściwie nie miał planów na siebie. Miał ukończoną tylko szkołę podstawową, więc pozostała mu praca fizyczna, do której się zbytnio nie garnął. Szybko zorientował się, że można zarabiać uprawiając tzw. mały przemyt graniczny. Jeździł do Niemiec, Austrii, na Węgry do Rosji i Turcji. Handlował na rynku czym się dało: papierosami, spirytusem, sokami ubraniami itd. Zarabiał spore pieniądze, więc nie zamierzał podjąć żadnej pracy państwowej. Po kilku latach okazało się, że oprócz mnie i tamtej z wojska kobiety miał jeszcze inne. Nie mogłam poradzić sobie z tym ciężarem, więc postanowiłam się rozwieść i dziecko wychowywać sama. Nie przeszkadzał mi w tym pomyśle i nie utrudniał, rozwód był bez orzekania winy, więc szybko się od niego uwolniłam. Było mi ciężko, matka nie pomagała mi wcale, ojciec sam miał niewiele, więc oprócz pracy zaczęłam także, jak już mój były mąż uprawiać mały przemyt zagraniczny. Udało mi się sporo pieniędzy odłożyć. W międzyczasie podjęłam pracę w wojsku, więcej zarabiałam więc kupiłam małe mieszkanko do remontu na obrzeżach miasta. Dzięki pomocy ojca, zakładu i znajomych w końcu zamieszkałam we własnym mieszkaniu sama z dzieckiem. Byłam młoda, patrzyłam z tęsknotą na koleżanki, które miały pełne rodziny, byłam zła na matkę, siebie i los, który dla mnie nie był łaskawy. Pewnego Sylwestra zostałam zaproszona do koleżanki, wszyscy bawili się świetnie byłam wreszcie szczęśliwa. Od dłuższego czasu nie bywałam nigdzie, więc upajałam się radością bycia z ludźmi na wesołej imprezce. Na spotkaniu był wujek koleżanki, który dwa lata wcześniej owdowiał. Często rozmawiał ze mną, tańczyliśmy, nie spodziewałam się wtedy, że ten już starszy pan, prawie w wieku ojca, stanie na mojej drodze życiowej i mnie uszczęśliwi. Po Sylwestrze zaczął mnie zapraszać na wykwintne kolacje do drogich lokali, otaczał opieką moje dziecko, znowu zmieniłam pracę, tym razem pracując u niego w prywatnej firmie. Nie przeszkadzała mi duża różnica wieku, był czuły, opiekuńczy i bardzo szanował mnie i moją rodzinę. Pomógł mi w sprzedaży i kupnie nowego większego mieszkania i urządził je. Namówił mnie żebyśmy wzięli ślub cywilny, ponieważ miał bardzo zaborczego syna, chciał abym była spadkobierczynią części jego majątku. Zgodziłam się, choć popadłam w konflikt z moją rodziną i jego synem. Mieliśmy pieniądze, zwiedzaliśmy Europę, żyło nam się dostatnio. Późną jesienią planowaliśmy wyjechać w góry, w dzień wyjazdu mąż musiał pilnie wyjechać do Katowic, wracając śpieszył się bardzo, droga była śliska, kilka kilometrów przed domem wpadł w poślizg, uderzył w drzewo i poniósł śmierć na miejscu. Byłam załamana, niecałe dwa lata szczęścia runęły w gruzach, do tego jego syn wytoczył mi proces o przywłaszczenie ojca majątku. Świat znowu stoczył mnie w przepaść, jedynym celem było spełnienie woli mojego męża i rozrzucenie części prochów w górach, zrobiłam to i poczułam się spełniona. Chciałam zapomnieć przeżyte trudne dni, postanowiłam się doskonalić zawodowo, ukończyłam studia, później jeszcze drugie i znowu zmiana pracy. Pracowałam bez wytchnienia, nie miałam czasu na prywatne życie, chciałam zagłuszyć ból i tęsknotę za bliską mi osobą. Po pewnym czasie poznałam kolejnego mężczyznę mojego życia, którego żona zmarła rok wcześniej na SM -nieuleczalną chorobę. Był trenerem sportowym mojego syna. Spotykaliśmy się często spędzając razem czas.

Mój ojciec mocno podupadł na zdrowiu, przed śmiercią zapisał mi dwa hektary ziemi blisko miasta. Z moim nowym partnerem podjęliśmy decyzję o budowie domu. On miał mieszkanie, ja też. Sprzedaliśmy je i wybudowaliśmy przestronny dom na obrzeżach miasta. W niedalekiej przyszłości mój partner, późniejszy mąż, stał się bardzo o mnie zazdrosny, źle traktował mojego syna i choć miał także swoich dwóch, ich nie traktował lepiej. Zaczął upijać się na wyjazdach szkoleniowych, w domu robił awantury i do tego bił mnie i zdradzał. Byłam załamana i bezsilna, walczyłam ze wszystkich sił, żeby się od niego uwolnić w końcu po dwóch latach batalii w sądach udało się. W końcu pogodziłam się ze swoją matką, pomagałam także moim braciom, którzy tak jak ja nie potrafili zaznać prawdziwego szczęścia rodzinnego. Obydwaj są po rozwodach, ale utrzymują bliskie kontakty ze swoimi dziećmi. Zagłębiona w nurt pracy dalej poszukuję swojej drugiej połówki, choć moje marzenia coraz bardziej z wiekiem bledną. Jeszcze kilka razy próbowałam ułożyć na nowo życie. Nie poszukuję już pieniędzy, domu ani samochodu, to wszystko mam. Pragnę szczęścia i miłości, pragnę bliskości drugiej osoby, chcę budzić się i zasypiać bezpieczna, wiedząc, że ktoś się o mnie troszczy. Zapytana przez moją bliską koleżankę, co z moimi marzeniami, jak zdefiniuję moje dotychczasowe doświadczenia życiowe, odpowiedziałam jej:”. . Ja nie planowałam tego…”. Czasami w niedzielne popołudnie siedzę przy kominku, rozmyślam o moim dotychczasowym życiu i zastanawiam się co poszło nie tak. Nie mogę zrozumieć bólu i tęsknoty moich braci jeden w Polsce, sam wychowuje syna, bo żona alkoholiczka, drugi za granicą, mieszka już z byłą żoną w jednym mieszkaniu w oddzielnych pokojach z synkiem, który ma rozdarte serce między ich nimi. Moja matka zimna jak zawsze nie dostrzega naszego bólu, nie potrafię wciąż jej zrozumieć, choć dawno już jej wybaczyłam. Radością jest mój syn, to on uczy mnie ciągle miłości i kosztowania życia, ostatnio oznajmił mi, że nawiązał kontakty, ze swoimi braćmi przyrodnimi, synami jego ojca. W jeszcze większe wprawił mnie zdumienie, gdy zaprosił i sfinansował swojemu ojcu wypoczynek w górach, który wreszcie podjął pracę i jest listonoszem,. Czasami sobie myślę, że mimo wszystko jestem spełniona, gdyż mimo tylu różnych krętych dróg, udało mi się wychować syna na porządnego i mądrego człowieka. Czuję też w głębi duszy, że pomagając moim braciom w wychowywaniu ich dzieci, spłacam dług za wszystkie dobre chwile przeżyte z moim drugim mężem, jedyną moją prawdziwą, dojrzałą miłością. Tak wiem, nie planowałam tego, ale czyż można planować cokolwiek mając do pokonania tak wiele schodów. Dziś zbliżając się już do jesieni wieku pragnę tylko, żeby mój syn miał pełną rodzinę, a jego szczęście będzie dopełnieniem tego, czego u mnie było za mało. Nie czuję żalu, ani goryczy życia, chcę jeszcze spełniać się zawodowo, realizować podróże do różnych zakątków świata i żyć radością każdego budzącego się dnia.

Rozmowę przeprowadziła zaprzyjaźniona koleżanka i opublikowała za zgodą bohaterki opowiadania

Foto nr 12. Sosna

Na marginesie życia

Tu było jej miejsce i tu był jej dom, w pięknie położonej na Pojezierzu Krajeńskim miejscowości Zamarte, wśród wielu jezior. Urodziła się w rodzinie inteligenckiej, była najstarszą córką, pośród czterech młodszych braci. Historia rodziny była bardzo zawiła i niejasna, gdyż część jej była pochodzenia polskiego, część niemieckiego, a jeszcze inna część miała korzenie radzieckie. W domu nie opowiadano trudnej historii rodu, była tak zwana zmowa milczenia. Czasami tylko Sabince udawało się coś usłyszeć od szkolnych koleżanek, ale nie były to miłe wiadomości, więc wolała także o tym nie opowiadać ani też nie pytać rodziców. Wcześniej ojciec Sabinki mieszkał z rodzicami w Człuchowie. Pracował w pobliskiej masarni, a matka w piekarni. Masarnia była położona w pobliżu jeziora, aby skrócić sobie drogę często przechodził przez drewnianą kładkę łączącą obydwa końcowo zwężające się brzegi. Gdy zimą zamarzało, chodził jeszcze krótszą drogą przez sam środek. Rodzinie żyło się dostatnio, zwłaszcza, że mieli dostęp do produktów, za którymi inni stali w długich kolejkach. Rodziły się dzieci, wybudowali nowy dom, ale coraz częściej przychodziły wspomnienia wojenne u Genia, z którymi nie mógł sobie poradzić. Sabina chodziła już do ósmej klasy szkoły podstawowej. Uczyła się bardzo dobrze, więc planowała w przyszłości rozpocząć naukę w szkole średniej. Ojciec dziewczyny znajdował coraz to częściej ukojenie swoich wspomnień w alkoholu. Wczesną wiosną, kiedy powoli lody topniały Geniek jak zwykle poszedł do pracy. W powrotnej drodze nie chciało mu się iść dłuższą drogą, więc postanowił, że przejdzie przez środek jeziora, bo uważał, że lód jeszcze jest dość gruby. Wszedł na lód i prawie pośrodku jeziora lód się załamał, wcześniej było tam kilka przerębli, które wykuli wędkarze, o czym zapewne on nie wiedział. Mimo dość szybkiej akcji ratunkowej nie udało się go uratować. Rodzina pogrążyła się w żałobie, zmieniły się też niebawem warunki finansowe. Matka ledwo dawała radę utrzymać i wychowywać czwórkę dzieci. Sabina była bardzo atrakcyjną nastolatką, większość chłopaków z technikum się w niej podkochiwało. W czasie wakacji dorabiała u rolników i ogrodników na książki i nowe ubrania. Dbała bardzo o swój wygląd, ubierała się modnie i atrakcyjnie. Matka nie zwracała uwagi na nią, cieszyła się, że tak dobrze sobie radzi. Dziewczyna po ukończeniu szkoły podstawowej uczestniczyła już w wiejskich zabawach tanecznych dla dorosłych, które organizowano w porze letniej w każdą sobotę. Matka jej nie zabraniała, gdyż nie miało to negatywnego wpływu na jej oceny. Zabawy wiejskie w latach siedemdziesiątych często kończyły się bójkami chłopaków zazdrosnych o dziewczyny, czasami same dziewczyny buntowały krzepkich kolegów do pobicia chłopaka, który będąc pod wpływem alkoholu im się naprzykrzał. Panowie czasami po prostu bili się dla zasady, który zespół silniejszy, zwłaszcza bili chłopaków z innych wsi, którzy odbijali im upatrzone dziewczyny do tańca. Tak też się wydarzyło pewnej soboty letniej. Sabina była obiektem westchnień także wiejskich chłopaków. Bardzo lubiła jak ją adorowano. Podczas takiej właśnie wiejskiej potańcówki bawiła się z chłopakiem z innej wsi. Kolega, który się w niej podkochiwał namówił swoich kumpli i pod koniec zabawy, gdy już większość młodzieży się rozchodziła wyszedł na dwór partner dziewczyny z zabawy. Chłopacy rzucili się na niego, ale okazało się, że nie był sam, gdyż także miał wielu kumpli chętnych do bójki. Przypadkowo wyszedł na zewnątrz także sąsiad Sabiny, rozgrzani chłopcy przyłożyli także i jemu sztachetą rozcinając mu głowę. Widział to inny bardzo spokojny chłopak, że sąsiada mu biją, podbiegł aby go ratować. Złapał wyrwaną deskę od płotu i chciał przyłożyć agresorom, ponieważ był niskiego wzrostu i do tego szczupły, zanim uderzył sam oberwał i wybito mu dwa zęby. Nagle pojawiła się milicja, wszyscy uciekli, pozostali tylko mały Tadek i jego sąsiad, obydwaj lekko zamroczeni i pokrwawieni. Po zabawie szkód było sporo, bo wściekli „goście” z sąsiedniej wsi po drodze powybijali szyby w pobliskich domach i zniszczony został jeden motocykl. Sprawa trafiła do sądu w Człuchowie, bo właściciele domów i motocykla żądali odszkodowań. Okazało się także, że chłopak z którym bawiła się nastolatka był synem pani prawnik z pobliskiego miasta. W wyniku bójki doznał złamania ręki. Ustalono winnych, wśród nich znaleźli się także Tadek i jego sąsiad. Świadkami były dziewczyny, osoby dorosłe, które to z daleka słyszały, niekoniecznie widziały i Sabina, jako świadek główny. Syn sędziny, przekupił dziewczynę i kazał jej zeznać, że winni są Tadek i jego sąsiad, ponieważ inni chłopacy nie przyznali się, że uczestniczyli aktywnie w bójce. Dopisano także potłuczone okna i motocykl do winy niewinnych ludzi. Sabina za krzywoprzysięstwo, jak się później okazało dostała upragniony rower. Tadek i jego sąsiad nie mieli z czego zapłacić za szkody, więc skazano ich na półtora roku więzienia. Dla chłopaka to był koniec marzeń o dalszej edukacji, którą kontynuował w technikum samochodowym. Rozzłoszczeni koledzy Tadka chcieli pomścić jego krzywdę, namówili najgorsze „elementy pijackie” z okolicy i za skrzynkę wina mieli rozprawić się z dziewczyną. Nad ranem, gdy wracała z kolejnej zabawy przyczaili się w pobliskich zaroślach, złapali ją i zgwałcili. Następnie zakneblowali usta, rozebrali do naga i przywiązali do drzewa. Znalazł ją przypadkowy przechodzień, spieszący do pracy na poranną zmianę. Dziewczyna bała się powiedzieć komukolwiek o tym co ją spotkało, przez kilka dni nie było jej w szkole. Po pewnym czasie okazało się, że jest zarażona chorobą weneryczną. Lekarz zdiagnozował kiłę czyli syfilis. Musiała przez dwa tygodnie dostawać zastrzyki z penicyliny. Wiadomość o chorobie wenerycznej uczennicy dotarła do władz szkoły, w konsekwencji skreślono ja z listy uczniów. Nie mogła się długo pozbierać po tych trudnych dla niej wydarzeniach. Wyjechała do Bydgoszczy w poszukiwaniu lepszego losu, nie mając pieniędzy zaczęła zarabiać własnym ciałem przy różnych okazjach. Matka nie mogła pogodzić się z utratą córki, bardzo mocno zaczęła chorować, sprzedała dom i wynajęła maleńki pokoik u ludzi w miasteczka. Bracia powędrowali do dużych miast, nie poradzili sobie ze wstydem rodzinnym. Jeden pod wpływem alkoholu pracował na budowie, spadł z dużej wysokości i się zabił. Pozostali dwaj wyjechali za granicę, tracąc kontakty z rodziną. Sabina po pewnym czasie poznała partnera z którym planowała założyć rodzinę. Zaczęła pracować fizycznie w fabryce rowerów i wynajmowała w Bydgoszczy małe mieszkanko. Planowała ślub i dzieci, po jednym z badań okazało się, że jest bezpłodna. Partner ją porzucił. Więc z żalu i smutku zaczęła pić coraz to więcej alkoholu. Z pracy ją zwolniono, więc znowu powróciła na ulicę. Miała już prawie czterdzieści lat, więc chętnych było coraz mniej. Po kolejnej dawce alkoholu i spaniu na dworcu poznała bezdomnego mężczyznę, który się nią zainteresował. Spędzali razem całe dnie i noce włócząc się i zbierając z koszy butelki. Partner Sabiny pracował w fabryce samochodów i uległ wypadkowi w pracy. Był inwalidą więc otrzymywał dożywotnio rentę chorobową. Po wypadku żona z dziećmi opuściła go. Załamał się nerwowo, później też popadł w depresję i wylądował na ulicy jako bezdomny. Z Sabiną związał się w wieku 48 lat, na początku zamieszkali w jej mieszkaniu. Alkoholizm obojga i narastające długi, doprowadziły ich do utraty mieszkania. Tymczasowo zamieszkali w schronisku dla bezdomnych. Regulamin obowiązywał wszystkich mieszkańców: można było korzystać z czystej pościeli, ubrań, jednego ciepłego posiłku dziennie, można było samemu przygotowywać sobie albo dla współmieszkańców śniadania i kolację. Było cicho od 22.00 do 6.0 rano, żadnych krzyków awantur i to podobało się Sabinie. Były też minusy mieszkania w takim domu, a mianowicie: każde wyjście w godzinach nocnych albo całodniowe musiało być zgłaszane z podaniem adresu kontaktowego i godzin powrotu, dyżury przy sprzątaniu pokoju i kuchni, opłata za pobyt w przypadku posiadania renty czy emerytury, udział w spotkaniach z lekarzem, psychologiem i psychiatrą, określanie sposobu na powrót do normalnego życia w społeczeństwie, z perspektywą pracy i co najważniejsze zakaz picia, palenia i wnoszenia alkoholu na teren placówki. Pęd do alkoholu i utraconej wolności spowodował, ze para opuściła ośrodek i ponownie zamieszkała w pustostanie na obrzeżach miasta. Spotykali się z podobnymi im bezdomnymi i upijali się czym popadło do nieprzytomności, leżeli w różnych miejscach miasta, często zabierani przez patrole policyjne. Partner Sabiny coraz częściej uskarżał się na bóle w klatce piersiowej, zaczął mocno kaszleć i pluć krwią. Leczył się alkoholem, aż w końcu zmarł w przydrożnym rowie zachłysnąwszy się niewielką ilością wody. Śmierć partnera bardzo wstrząsnęła kobietą, na swój sposób bardzo go kochała, postanowiła zamieszkać w ośrodku dla osób bezdomnych św. Brata Alberta i poddać się leczeniu z alkoholizmu. Zdrowie jej także dawało wiele do życzenia. Miała silne bóle reumatyczne, częściową martwicę wątroby, wrzody żołądka, a poza tym nie miała ani jednego zdrowego zęba. W wieku około 50 lat wyglądała na siwą, schorowaną staruszkę. Matka jej zmarła w samotności, a bracia się jej wyrzekli. Mimo to postanowiła jeszcze raz zawalczyć o swoje zdrowie i życie. Małymi kroczkami powracała do życia w trzeźwości, uczęszczała na wszystkie zajęcia i spotkania w grupach AA. Była świadoma straconego życia w przeszłości ale miała marzenia, które dawały jej siłę do pracy nad sobą. Z trudem przyznaję, że Sabina była moją koleżanką ze szkoły podstawowej. Wspólnie spędzałyśmy czas po zajęciach lekcyjnych, w czasie ferii i wakacji. Zazdrościłam jej ładnego domu i wyjazdów kolonijnych w ciekawe miejsca Polski. Zawsze zgarniała najlepsze nagrody na konkursach szkolnych, była samodzielna i szybko dorosła. Nie mogłam zrozumieć jej zachowania w sądzie, kiedy unieszczęśliwiła naszego wspólnego kolegę i złamała mu życie, doprowadzając do więzienia. Byłam na nią zła i chciałam jej już nigdy nie spotkać w życiu. Los okazał się dla niej jednak zbyt okrutny. Zgwałcona, porzucona jak pies. Nie potrafiłam jej pomóc, bałam się, chyba stchórzyłam, dowiadując się, że jest zarażona choroba weneryczną. Brzydziłam się nią, czułam wstręt i odrazę, chciałam wykreślić ją z pamięci. Po latach spotkałam ją z partnerem na ulicach Bydgoszczy, byłam poruszona i przerażona jej wyglądem. Nie mogłam uwierzyć, że to ona, poznałam ją po głosie. Sama do niej podeszłam, przeprosiłam i zapytałam naiwnie: To Ty Sabinko? A ona odpowiedziała „ja, a bo kto miałby być?”. Chwilę porozmawiałyśmy, przedstawiła mi swojego partnera, powiedziała tak od niechcenia „To mój stary’’, a później nalegała by dać jej na obiad. Dałam, byłam zaskoczona jej bezpośredniością wypowiedzi. Widziałam tych biednych, chorych ludzi w nieco nieświeżych ubraniach, z rzucającą się w oczy nadmierną gestykulacją rąk, wychudzonych i pobladłych. Tego dnia nie mogłam o nikim innym myśleć, ciągle widziałam oczami wyobraźni, moją koleżankę sprzed lat i obecną zupełnie do niej niepodobną. Mijały dni, a ja ciągle nie mogłam wyprzeć z pamięci tego spotkania. Po kilku latach znowu spotkałam moją Sabinkę przypadkiem na ulicy w Bydgoszczy. Tym razem ją poznałam, była sama, szła wolno lekko kulejąc na jedną nogę. Mijałyśmy się i tym razem ona mnie zaczepiła mówiąc: „O to ty, jak dobrze, jak dobrze, że Cię spotkałam”. Była przeraźliwie chuda, ale czysto choć skromnie ubrana. W pierwszych słowach nie pytana powiedziała mi, że Jej „stary” zmarł kilka dni po naszym poprzednim spotkaniu. Było zimno, więc zaprosiłam ją na herbatę i ciastko. Powiedziała mi, że niedługo umrze, opowiedziała mi historię swojego życia, której nie znałam. Prosiła o wybaczenie wszystkich, których skrzywdziła. Nie potrafiła wybaczyć sobie, byłam po raz pierwszy od dawna razem z nią w jej cierpieniu i bólu. Poprosiła mnie abym kiedyś opowiedziała komuś jej historię, chciałam kupić jej ciepły sweter i spodnie, Powiedziała, że już ich nie potrzebuje. Tam gdzie mieszka dbają o nią, od dawna już nie pije, jest pogodzona ze śmiercią, ale nie może pogodzić się ze sobą. Była niezwykle pogodna, dziękowała mi za spotkanie i ciągle powtarzała, że nie planowała tak żyć. Na pożegnanie poprosiła, abym pamiętała ją z dawnych naszych dziecięcych lat i odwiedzała ją w myślach i modlitwie. Podała mi numer telefonu i powiedziała, że mam zadzwonić za dwa miesiące pod ten numer. Musiałam przyrzec, że tak zrobię. Zdziwiło mnie, że o mnie nie pytała, gdzie pracuję, czy mam rodzinę. Nie mówiłam, więc jej o tym, chciałam jak najwięcej zapamiętać słów, które wypowiedziała tamtego dnia. Była mi wyjątkowo bliska jak dawniej, już nie mogłam, nie potrafiłam jej osądzać. Po powrocie do domu znowu myśli moje zaprzątała z nią rozmowa, kusiło mnie, aby do niej zadzwonić.

Uszanowałam jej prośbę, zadzwoniłam równo po dwóch miesiącach pod wskazany numer telefonu. Okazało się, że moja Sabinka odeszła w hospicjum kilka dni wcześniej, dowiedziałam się od pielęgniarki, że chorowała na nowotwór płuc. Przekazała w hospicjum, że będzie telefon od jej dawnej koleżanki, podała moje imię i poprosiła, aby powiedziano, na co zmarła i gdzie będzie jej grób. Sabina została pochowana w grobie rodzinnym w miasteczku, w którym spędziła swoje najpiękniejsze dziecinne lata. Byłam na jej grobie, obiecałam jej, że opiszę jej smutną historię. Wspomnienia o mojej koleżance z lat szkolnych nurtują mnie, zadaję sobie pytania, na które wciąż poszukuję odpowiedzi. Jak złożony jest system nerwowy człowieka i jakie mechanizmy doprowadzają go do tak destrukcyjnego życia. Kiedy i w jakich okolicznościach legną w gruzach wszystkie wartości, którymi się kiedyś kierował. Czy jest możliwa zmiana dotychczasowego życia pod wpływem negatywnych lub pozytywnych bodźców otoczenia. Czy jest możliwe przewartościowanie psychiki człowieka uwikłanego w głębokie doświadczenia traumatyczne lat młodości.

Pamięci Sabinki

Marysia


Foto nr 7. Klon

Świadectwo życia w życiu

Urodziłem się w rodzinie katolickiej. Moi rodzice, za sprawą moich dziadków po mieczu uznawali święta i uczestniczyli w uroczystościach katolickich. Nie byli jednak zwolennikami częstego chodzenia do kościoła, ani też przestrzegania postów i innych umartwień, jak często mawiali. Ja i mój młodszy brat przyjęliśmy sakramenty święte, tak jak nakazywał kościół. Moja żona pochodziła z rodziny, w której pielęgnowano wartości społeczno-moralne, lecz sakramenty święte były jej obce, dlatego nie mieliśmy ślubu kościelnego. Mimo to, byliśmy kochającym się małżeństwem z dwójką przeuroczych i mądrych synów. Mój teść był wysokiej rangi wojskowym, uczestniczącym w misjach pokojowych ONZ na Bliskim Wschodzie. Lubił porządek i dyscyplinę. Ścieżka jego kariery zawodowej rozwijała się błyskawicznie, jednak rodzinę stawiał na pierwszym miejscu. Był mądrym i oczytanym człowiekiem, lubił dyskusje na tematy niekoniecznie związane z jego pracą. Przy tym był zapalonym, myśliwym, więc czasami po powrocie do kraju, zabierał mnie na polowania. Pochłonęło mnie to myślistwo bez reszty. Zdałem egzamin na myśliwego i wstąpiłem do pobliskiego Koła Łowieckiego. Niejednokrotnie widziałem pokot zwierzyny, bywałem też jego twórcą. Często podkradałem się do łowiska w poszukiwaniu ofiary. Wykonywałem wolny zawód, rzeźbiłem w drewnie, wykonywałem płaskorzeźby i rzeźby wolnostojące dużych i mniejszych rozmiarów, które potem były odlewane z różnych materiałów w zależności od zamożności klientów. Malowałem na płótnie i desce, głównie akwarelami, choć grafiki nie były mi obce. Często tak dla rozrywki kreśliłem karykatury znajomych i rodziny. Swój wolny czas coraz częściej poświęcałem na polowania. Moim łupem padała zwierzyna płowa, były to ssaki z rodziny jeleniowatych, takie jak jeleń szlachetny i sarna. Lubiłem też podglądać z aparatem na tzw. polowaniu bezkrwawym płowe i czarne jeleniowate tj. łosie, daniele, sporadycznie muflony, a nawet kozice w wysokich partiach gór. Miałem więc dwie pasje, praca twórcza artystyczna i głównie krwawe polowania z bronią w ręku. Uważałem siebie za myśliwego etycznego, te wartości wpoił mi mój teść. Zawsze mawiał: „strzelaj do obiektu rozpoznanego, nigdy nie zabijaj dla zysku, lecz dla przetrwania lub redukcji zbyt liczebnego gatunku, wykonuj odstrzały sanitarne osobników chorych i nie rokujących dobrego rozwoju, pamiętaj o bezpieczeństwie swoim i innych współuczestniczących w polowaniu, zawsze odnotowuj się w systemie polowań u osoby prowadzącej rejestr informując o godzinie rozpoczęcia i zakończenia polowania, odnotowuj i zgłaszaj do oceny upolowaną zwierzynę. Jeśli tuszę zwierzyny bierzesz na własny użytek, zawsze badaj ją u weterynarza i zachowaj wyniki badań. Nigdy nie uprawiaj polowania w okresie ochronnym, bez dania zwierzynie szansy zachowanie gatunku i przenigdy pod wpływem alkoholu. Pamiętaj, upolowanej zwierzynie należy się szacunek w postaci pokotu i odpowiedniej oprawie myśliwskiej’’. Na początku były to dla mnie ciekawe i wręcz święte zasady. Uczestniczyłem wielokrotnie w takich obrzędach myśliwskich jak „Pasowanie na myśliwego” i mazanie go gałązką umoczonej we krwi upolowanej przez niego zwierzyny, czy polowaniach hubertowskich i wigilijnych przed Świętami Bożego Narodzenia z myśliwymi, naganką, psami tropiącymi zwierzynę i sygnalistami. Był to dla mnie wspaniały materiał artystyczny, malowałem, rzeźbiłem, szkicowałem postacie ludzi i zwierzyny. Uczestniczyłem też w Mszach Świętych Hubertowskich z udziałem księży myśliwych, a nawet biskupów. Malowałem niejednokrotnie na zamówienie osób zainteresowanych procesją myśliwych, z darami w postaci upolowanych dzików albo danieli czy saren, niesionych przez myśliwych na igliwiu do ołtarza jako podziękowanie za dobry i bezpieczny rok myśliwski. Moje życie stawało się jedną wielką przygodą, zapraszany byłem na przeróżne uroczystości myśliwskie, nawet na polowania zagraniczne, bo byłem obiektem zainteresowania osób pragnących mieć w swojej kolekcji obraz lub rzeźbę z danego polowania i ustrzeloną przez siebie zwierzyną. Passa trwała przez kilkanaście lat, były to niezłe pieniądze dla mnie i rodziny, właściwie niczego nam nie brakowało oprócz jednego, czasu dla siebie i dzieci. Moja pasja i chęć poszukiwania coraz to okrutniejszych obrazów, które umieszczałem w swojej twórczości artystycznej, bo takie były oczekiwania moich klientów, zaczęła przeradzać się w bezduszność, uzależnienie i coraz większe oddalanie się od mojej rodziny. Nie sypiałem po nocach w poszukiwaniu coraz to doskonalszych technik twórczości i pasji myśliwskich. Zdarzało się często, że pochłonięty chęcią zysku i uznania zapominałem nawet o jedzeniu. Moja rodzina z każdym dniem była mi coraz bardziej obojętna, zatracałem nawet rytm dnia i nocy, żyłem dla celu, który ciągle się ode mnie oddalał. Miałem we śnie wizje konającej zwierzyny, budziłem się i malowałem, albo jechałem do lasu w poszukiwaniu materiału rzeźbiarskiego w postaci powyginanych korzeni lub konarów drzew. Zdarzało się, że błądziłem bez celu po łowisku w poszukiwaniu mojego wyidealizowanego łupu zwierzyny. Moi koledzy i znajomi odsuwali się powoli ode mnie, żona wyprowadziła się z domu do teściów, a ja poczułem ulgę, że nie mam już żadnych obowiązków wobec rodziny. Nie zauważałem, że mój świat pada w gruzach, w całości pochłonęły mnie moje dwa demony, zabijanie zwierzyny i tworzenie jej wizerunku na ”Zmartwychwstanie”. Tworzyłem i niszczyłem i znowu tworzyłem.

Pamiętam pewnej jesiennej nocy przy pełni księżyca, poszedłem znowu na polowanie, długo chodziłem po lesie w poszukiwaniu swojego łupu. Tropiłem i wyszukiwałem lornetką coraz to ciekawsze okazy zwierzyny, interesowały mnie głównie jelenie kilkunastoletnie z pięknymi porożami i równymi rozwidleniami. Wreszcie po długim siedzeniu na ambonie wydawało mi się, że nadszedł ten upragniony. Niósł wysoko wieniec, szedł wolnym dostojnym krokiem, serce zaczynało coraz mocniej mi bić, złożyłem się do strzału… po chwili poczułem silny ból w klatce piersiowej. Walczyłem resztkami sił, aby nie utracić przytomności, zabezpieczyłem broń, zszedłem, a właściwie zsunąłem się z ostatnich szczebli drabiny na ziemię, poczułem jakby lekki podmuch wiatru i… Zdziwienie moje było przeogromne, gdy obudziłem się w szpitalu na OIOM z niewydolnością oddechowo krążeniową, po kilku dniach leżąc pod respiratorem z podtrzymywanymi funkcjami życiowymi. Rokowania lekarzy, co do mojego zdrowia nie były najlepsze, bardzo długa rehabilitacja funkcji mowy i ruchu, oszczędny tryb życia i stała opieka innej osoby. Byłem załamany, właściwie nie chciałem żyć i wtedy przyszło do mnie to najcięższe. Moja żona z córkami już czternasto i piętnastolatką pojawiły się przy moim łóżku w szpitalu. Nie widziałem ich od dawna, dwie duże łzy popłynęły mi policzkach, chciałem coś powiedzieć, ale nie umiałem, usłyszałem sam siebie, był to jakiś bełkot. Wtedy żona wzięła moją niesprawną dłoń w swoje dłonie, a córki pogładziły mnie po zapadłych policzkach. Byłem bezsilny jak dziecko, chciało mi się wyć, usłyszałem jakby we śnie,, tatusiu, ty musisz walczyć, jesteś nam teraz jak nigdy potrzebny”. Po odejściu rodziny długo rozmyślałem, nie mogłem spać, starałem się przywołać w pamięci szczęśliwe obrazy z życia rodziny, było ich niewiele. Zapomniałem i utraciłem na zawsze najlepsze lata z życia moich córek, co prawda wysyłałem im dodatkowe pieniądze na wszystkie święta, wakacje urodziny i imieniny, nie tylko te zasądzone przez sąd. Miałem ich przecież zawsze w nadmiarze, moje widzenia z dziećmi wcześniej były bardzo krótkie, często ograniczały się do spędzania ich w pokoju dziecinnym w późniejszym mieszkaniu żony.

Przeżyłem, miałem bardzo dużo szczęścia, wtedy w lesie znalazł mnie przypadkowo przejeżdżający kolega myśliwy obok ambony, z której zamierzałem oddać strzał do mojego wyśnionego jelenia i wezwał pogotowie. Tak naprawdę, to on uratował mi życie no i oczywiście lekarz dyżurujący w szpitalu. Pozbierałem się, choć moja rehabilitacja trwała ponad rok, miałem dla kogo od nowa żyć, nauczyłem się malować lewą ręką, właściwie nawet lepiej to robię niż wcześniej prawą. Odrodziłem się na nowo, niby taki sam, a jednak zupełnie inny. Mieszkanie w mieście przepisałem na córki, obecnie z żoną żyjemy na stopie przyjacielskiej, ona swoim życiem, a ja swoim. Za pieniądze zgromadzone z moich wytworów pracy artystycznej udało mi się kupić mały kawałek ziemi przy lesie w pobliżu jeziora, tam wybudowałem mały dom z przestronną pracownią artystyczną i z dużym tarasem. Na początku przez dwa lata żyłem bez prądu i wody bieżącej, tak bardzo chciałem być jak najbliżej natury. Przypomniałem sobie legendę o św. Hubercie i pomyślałem, że moje życie bardzo przypominało mi jego. Uwierzyłem, że można wiele osiągnąć żyjąc w symbiozie z przyrodą i leśnymi mieszkańcami. Dodatkowo siłę do walki o pełne usprawnienie mojego ciała, dawały mi moje córki i była już żona, moja przyjaciółka. Żyłem obok ludzi, nie stroniłem od nich, ale trochę się dystansowałem. Radością mojego życia stawały się wczesno poranne spacery z aparatem w ręku, kartką papieru i ołówkiem zatkniętym za ucho. Prowadziłem bezgłośne rozmowy ze zwierzyną leśną, ptakami i czynię to dalej. Żyję rytmem dnia i nocy, porami roku, fazami księżyca i tworzę coraz to ciekawsze dzieła malarskie i rzeźbiarskie. Mój świat stał się przyjazny Bogu, rodzinie i ludziom, choć nie znam słów żadnej modlitwy, często rozmawiam z Nim, tak po swojemu. Opowiadam Mu o moich dzieciach, nieudanych próbach twórczych i tych, z których jestem zadowolony, o zwierzynie leśnej spotkanej wczesnym rankiem na brzegu lasu. Często opowiadam Najwyższemu o szlachetnym jeleniu, dumnie niosącym swój piękny rozłożysty wieniec na głowie, który nadaje mu swoistego piękna, o jego harmonijnej budowie ciała, sukni letniej czerwono — brunatno — rudej i tej zimowej płowej, a nawet o lustrze brązowo — żółtym latem i żółto białym zimą. Moje rzeźby nabrały zupełnie innego wymiaru, cieszę się ich tworzeniem, każda z nich ma duszę, zamknięta jest w nich inna historia i inny spełniony ja. Staram się wykorzystywać formy drewna nadane przez naturę, łączę w nich swoją własną osobowość, emocje, zaprzyjaźniam się z nimi, czuję ich opiekę, duchowość i powierzam im swoje tajemnice. Przekazując swoje dzieła nabywcom opowiadam im o symbolicznym znaczeniu drzew, zawsze rozmawiam z moimi klientami o ich radościach i niepowodzeniach. Mówię o lipie Jana Kochanowskiego, topoli Jana Stanisławskiego czy smreku Włodzimierza Przerwy- Tetmajera, aby tak jak ja, mogli zaprzyjaźnić się z nabytą rzeźbą i powierzać jej swoje tajemnice. Zawsze szukam źródeł mojej twórczości w tym co pierwotne, z szacunkiem do drewna, uważam bowiem, że nawet w najmniejszym kawałku drewna mieści się moja historia i moje nawrócenie. Mój proces dochodzenia do człowieczeństwa w zgodzie z naturą, prawami ludzkimi i Boskimi trwał przez długie lata. W cierpieniu, którego doznałem znalazłem ukojenie i radość tworzenia, w strukturze słojów drewna, odszukałem tajemną swobodę życia. Zmieniły się też moje środki wyrazu i rozumienie upodmiotowionego tworzywa, któremu daję drugie, nowe życie. Czasami zdarza mi się spowiadać przed samym sobą, przypominam sobie podwójne, bezduszne morderstwa, po raz pierwszy jak naciskałem spust broni myśliwskiej z wykorzystaniem nowoczesnych noktowizorów, nie dających zwierzynie szans na przeżycie i po raz drugi jak dla chęci łatwego zysku rzeźbiłem i malowałem zabitą, poranioną zwierzynę, aby mogli cieszyć się potencjalni klienci i pokazywać znajomym swoje okrutne dzieło zabijania, coraz to okazalszych sztuk np. jeleni, saren, łosi, dzików, albo zestrzelonych dzikich gęsi, kaczek i bażantów. Dziś już w jesieni wieku nie mogę liczyć i prosić o przebaczenie. Okrutne praktyki myśliwskie zawsze będą już tkwiły w mojej podświadomości, chcę jednak dalej tworzyć to co się we mnie na nowo narodziło i dawać Świadectwo wiary, tym którzy jeszcze dalej błądzą szukając sensu zagubionego życia. Kilka lat temu proboszcz jednego z kościołów poprosił mnie abym mu wykonał płaskorzeźbę św. Franciszka, nie bardzo wiedziałem jak się do tego zabrać. Długo chodziłem po lesie i rozmyślałem, słuchałem śpiewu ptaków i szumu wiatru, zmęczony przysiadłem pod drzewem i zasnąłem. Miałem sen, widziałem postać zakonnika pośród gęstwiny drzew, na ramieniu siedział mu mały ptaszek i figlarnie przechylał główkę w jego stronę, a przed nim maszerowały dwie małe sarenki torując mu drogę. Obudził mnie łoskot piły drwala, zerwałem się na nogi i pobiegłem szybko do domu. Złapałem ołówek i kartkę i szybko kreśliłem szkic, aby niczego nie zapomnieć. Tak oto powstała moja pierwsza płaskorzeźba o tematyce religijnej, którą do dziś pamiętam. Wieści wśród księży rozchodzą się szybko, bo w kilka tygodni później otrzymałem kolejne zamówienie, tym razem wykonywałem sporych rozmiarów rzeźbę św. Huberta. To zamówienie było mi szczególnie bliskie, choć ożyły we mnie wspomnienia z dawnych lat. Tu starałem się postać jelenia uczłowieczyć dając mu drugie życie, długo poszukiwałem drewna na wykonanie tej rzeźby. Przy tworzeniu rozmawiałem z tworzonymi postaciami, pragnąłem żeby wyglądały jak żywe pełne ufności i radości. Chciałem w ten sposób poprzez tę rzeźbę odkupić swoje dawne, zatracone życie. Bardzo trudno było się z nią mi rozstać, poprosiłem księdza, który zamówił tę rzeźbę o rozmowę, chętnie przystał na moja propozycję. Rozmawialiśmy chyba przez ponad dwie godziny, właściwie to ja mówiłem, a on cierpliwie słuchał. Na koniec powiedział mi tylko, że właściwie to była moja spowiedź i teraz jeszcze łatwiej będzie mi żyć. Poczułem po pewnym czasie ulgę, już nie byłem sam z własnymi myślami. Od tamtej pory minęło kilka lat, a ja przypominając sobie tę rozmowę z księdzem, uśmiecham się do siebie. Przez kolejne lata malowałem na płótnie i rzeźbiłem w większości postaci świętych, patronów zwierząt i malowałem nawet Arkę Noego. Z ciekawszych i mniej znanych, malowałem św. Grzegorza Wielkiego z gołębiami, św. Pawła Pustelnika i św. Benedykta Opata z krukami, św. Hieronima z lwem, św. Bazola z dzikiem, św. Antoniego Opata ze świniami, św. Marcina de Porres z kotami, psami i myszami oraz św. Brygidę Irlandzką z krową. Za każdym razem było to dla mnie duże wyzwanie, zawsze starałem się sporo dowiedzieć o życiu świętych, a później długo podpatrywałem zwierzęta, aby odtworzyć ich wierną kopię nadając im nowe życie i upodmiotowić je.

Kiedyś zastanawiałem się czy jestem spełniony i doszedłem do wniosku, że poszukiwanie siebie w sobie, daje mi dalej siłę tworzenia. Cieszę się każdym wschodem i zachodem słońca, moje zdrowie już nieco szwankuje, myślę jednak, że chyba już nie muszę się wstydzić jak będę odchodził z tego świata. Pragnę, aby moje córki i wnuki zapamiętały mnie jako człowieka, który nie wstydził się mówić, że błądził w przeszłości, ale odnalazł w sobie siłę, żeby zacząć żyć na nowo lepszym i doskonalszym życiem.

Powyższe treści spisane zostały w oparciu o rozmowy sprzed lat z zaprzyjaźnionym bohaterem opowiadania, który był częstym gościem w moim domu

Gabriela


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 37.49
drukowana A5
Kolorowa
za 62.28