Dla mojej córki Aleksandry
Jesteś największą inspiracją mojego życia.
Każda strona tej książki powstała z miłości do Ciebie.
Niech prowadzi Cię własna magia i odwaga.
Narodziny smoka
Bardzo dawno temu żył sobie król — miał na imię Henryk. Był władcą mądrym i
Poddani, a zarazem mieszkańcy królestwa, bardzo szanowali swojego władcę. Przede wszystkim dlatego, że każdego traktował dobrze i jednakowo.
Król, jak na dobrego władcę przystało, dużo podróżował po innych królestwach i odwiedzał władców — głównie po to, żeby utrzymywać z nimi dobre kontakty, a także żeby pohandlować i powymieniać się różnymi towarami. Henryk zwiedził niemal cały świat i z każdego jego zakątka przywiózł coś niezwykłego.
Z Ameryki Północnej przywiózł piękne, długie, kolorowe pióropusze od Indian, zaś z Południowej
— ogromne ilości złota od Inków. Z Australii, od Aborygenów, otrzymał bumerangi, które — rzucone
— zawsze wracają. Z Azji — piękną, zdobioną porcelanę; z Afryki — od tamtejszych plemion gliniane garnki utwardzane ogniem; z Europy — różne smakołyki, takie jak kiełbasy i sery.
Był nawet w mroźnej Grenlandii, gdzie otrzymał od Eskimosów lampy na wielorybi tran. A to tylko siedem kontynentów — zbyt długa byłaby ta opowieść, gdyby wymieniać wszystkie królestwa, jakie odwiedził. Lecz jeden kraj był naprawdę wyjątkowy — a mianowicie Egipt.
Jego wyjątkowością nie było to, że prawie wszędzie był piasek, zamiast drzew rosły palmy, cywilizacja była rozwinięta, a krajobraz wzbogacały wielkie piramidy. Tym krajem nie rządził też król, tylko faraon o imieniu Imhotep Trzeci. Tym, co czyniło Egipt wyjątkowym, był wspaniały prezent, który faraon podarował Henrykowi.
Faraon również był bardzo dobrym władcą. Zamiast korony nosił białe, przewlekane złotymi pasami nakrycie głowy, a wokół jego czoła znajdowała się złota obręcz zakończona głową węża. Jego oczy były zdobione czarnym makijażem, a skóra — ciemna, dzięki czemu był bardzo odporny
na palące słońce. Mimo że tak różnili się z Henrykiem, wiele ich łączyło. Imhotep Trzeci także był kochany przez swój lud i również wiele podróżował.
Z jednej z takich podróży przywiózł smocze jajo. Nie wyglądało jak zwykłe jajko kurze, strusie, kacze ani żadne inne, które do tej pory widział Henryk. Jego skorupa była czerwono- pomarańczowa, niczym lawa, a wzdłuż niej biegły fioletowe linie, wyglądające jak pęknięcia — lecz
nimi nie były. Wielkością przewyższało jajo strusia dwudziestokrotnie. Wręczając prezent królowi, faraon powiedział:
— Henryku, to jajo otrzymałem od innego króla w Syrii, a on z kolei — od innego, więc jego pochodzenie nie jest znane. Teraz przekazuję je tobie, bo ani mi, ani moim poprzednikom nie udało się doprowadzić do jego wyklucia. Teraz twoja kolej podjąć próbę. Jeśli przez dziesięć lat ci się nie uda, masz obowiązek przekazać je innemu władcy — ale tylko takiemu o dobrym sercu, tak jak ja przekazałem je tobie.
Henryk popatrzył z niedowierzaniem na jajo, potem na Imhotepa, i powiedział:
— Dziękuję ci, faraonie, i obiecuję, że dołożę wszelkich starań, żeby smok się wykluł. Jeżeli tego nie dokonam — znajdę równie dobrego władcę i przekażę jajo — powiedział Henryk, przysięgając na swoje królestwo.
Król, wróciwszy do domu, ulokował jajo w najpiękniejszej komnacie swojego zamku i postawił je na czerwonej poduszce ze złotymi zdobieniami, przykryte szklaną kopułą. Usiadł w fotelu i zaczął rozmyślać, jak doprowadzić do jego wyklucia.
Pierwszym pomysłem, na jaki wpadł, było przeglądnięcie miejscowej biblioteki — posiadała ona naprawdę ogromny zbiór książek. Niestety, w żadnej z nich nie było wzmianki o tym, jak wykluwają się smoki.
Henryk postanowił zwołać na dwór wszystkich magów, alchemików i uczonych — chciał wspólnie z nimi doprowadzić do wyklucia smoka. Magowie rzucali różne zaklęcia, lecz każde z nich odbijało się od skorupy jak od trampoliny i uderzało w ściany, rozbryzgując się nad głowami czarodziei, tworząc różne kolorowe obłoki dymu. Niestety, magowie okazali się nieskuteczni.
Przyszła pora na alchemików. Ci zaś próbowali różnych roztworów i eliksirów — kąpali jajo w ziołach i wywarach, lecz jajko jedynie zmieniało kolory jak pisanka na Wielkanoc, by po jakimś czasie wrócić do swoich pierwotnych barw. Alchemicy po jakimś czasie rozłożyli ręce i się poddali.
Teraz czas na uczonych. Ci podeszli do sprawy bardzo naukowo — dokonywali wszelkich obliczeń i pomiarów. Chcieli określić grubość skorupy i jej odporność na ogień. Wyliczyli, że jajo utrzymywane w odpowiedniej temperaturze przez długi czas powinno pomóc smokowi się wykluć. Lecz jeśli przesadzą z gotowaniem — zrobi się jajko na twardo.
Król, znając te dane, nie pozwolił na eksperymenty z gotowaniem — wolał zaniechać prób. Nie chciał smoka ani na miękko, ani na twardo. Naukowcy byli pewni swoich wyliczeń, lecz król nie chciał ryzykować — musieli się więc poddać.
Próbowano nawet nakłuć lub skruszyć lekko skorupę, lecz każde dłuto, młot, kilof czy nawet miecz pękało na kawałeczki — skorupa była zbyt twarda.
Tak mijały lata. Henryk stawał się coraz starszy, a termin przekazania jaja innemu władcy zbliżał się nieubłaganie. Zaniechano już wszelkich prób wyklucia smoka i porzucono wszelkie nadzieje, a król rozpoczął poszukiwania władcy, któremu przekaże jajo.
Lecz pewnego dnia w całym królestwie aż zawrzało — Henryk ogłosił wszystkim, że na skorupie jaja pojawiła się ledwie widoczna gołym okiem rysa, której wcześniej tam nie było. Król, po tylu latach spędzonych z jajem, był pewien, że rysa pojawiła się niedawno.
Zwołał wszystkich ponownie — tych, którzy próbowali wykluć smoka — żeby jeszcze raz przyjrzeli się jaju. Zgromadzeni w komnacie patrzyli na świeżą rysę, aż tu nagle z niej zrobiło się małe pęknięcie, potem coraz większe, i zaczęło się rozgałęziać. Wszyscy, razem z królem, przecierali oczy z niedowierzania — jak to możliwe, że po tylu zabiegach nic się nie działo, a teraz jajo pęka samo z siebie?
Gdy już całe popękało, przez skorupkę przebił się pazur, a za nim — cała łapa. Ktoś z tłumu obserwujących krzyknął:
— Wykluwa się!
Faktycznie tak było — z jajka, po tylu latach i nieudanych próbach, wykluwał się mały smok. Gdy skorupka pękła do końca, ukazała się mała, czerwona smocza postać wielkości doga niemieckiego — a to wcale nie są małe psy.
Nieumiejętnie trzepocząc skrzydłami, kichnął — aż z pyszczka poleciał mu dymek. — Najwyraźniej małe smoki nie dmuchają ogniem — powiedział król.
Po czym smoczek wzbił się w powietrze, zrobił koło po komnacie i przysiadł przy Henryku, łasząc się do niego niczym pies. Uradowany król powiedział:
— Jestem ogromnie dumny i zadowolony, że to w naszym królestwie narodził się smok. Nazwę go Baltazar, a królestwo — na jego cześć — Smokolandią.
Niektórzy twierdzą, że była już po prostu pora na wyklucie się smoka, a inni — że smok miał dość wędrowania w jajku od króla do króla i wybrał Henryka na swojego przyjaciela, bo miał dobre serce.
Smocza czkawka
W Smokolandii każdy bardzo polubił smoka, który dbał o bezpieczeństwo wszystkich mieszkańców. Baltazar zamieszkał w ogromnej jaskini pod pięknym zamkiem króla Henryka. Oczywiście każdy z obywateli królestwa, na czele z królem, był wdzięczny za to, że smok czuwa nad królestwem, dlatego przynosili mu dary w postaci jedzenia.
Baltazar miał codzienny rytuał — każdego poranka, zaraz po obfitym śniadaniu, wychodził ze swojej jaskini, rozkładał skrzydła, wzbijał się w powietrze i oblatywał wkoło całe królestwo, doglądając, czy wszystko jest w porządku i czy żaden mieszkaniec nie potrzebuje jego pomocy. Oczywiście robił to z troski o mieszkańców, ale także dla własnego zdrowia — żeby ćwiczyć i spalić poranne kalorie.
Mieszkańcy byli przyzwyczajeni do tego, że Baltazar oblatuje okolicę, i codziennie rano spoglądali w niebo,
by przywitać przelatującego smoka nad swoimi głowami. Swój lot zawsze rozpoczynał nad zamkiem króla Henryka, który posiadał cztery ogromne, wieże, a na ich szczycie lśniły kopuły błyszczące w promieniach słońca. Zamek otaczała fosa, a wejście do niego prowadziło przez zwodzony most.
Zaraz za posiadłością króla rozciągało się całe królestwo. Były tam budynki mieszkalne, karczma, stajnia, bazary handlowe, na których można było kupić produkty z całego świata — a wszystko to skupione było wokół dużego rynku, na środku którego stała fontanna z rzeźbą smoka. Wybudowali ją mieszkańcy, by uczcić swojego obrońcę i przyjaciela — Baltazara.
Tak beztrosko mijały dni w królestwie Smokolandii. Lecz pewnego dnia mieszkańcy i król Henryk byli bardzo zaniepokojeni, ponieważ Baltazar nie pojawił się nad ich głowami — mało tego, nie wyszedł nawet z jaskini. Król postanowił to sprawdzić i zszedł do jaskini. Już z daleka słychać było dziwne odgłosy dobiegające ze smoczej jamy — były to dźwięki czkającego smoka.
Król wszedł do jaskini i zapytał:
— Co się dzieje? Czemu dziś nie latasz, drogi Baltazarze? Na co smok odpowiedział smutnym głosem:
— Królu Henryku, nie mogę przestać czkać, a za każdym razem, gdy czknę, odbija mi się ogniem. Nie chcę niczego przypadkowo podpalić.
Król pokiwał głową, mówiąc:
— Tyle razy mówiłem, Baltazarku, żebyś jadł powoli i nie łapczywie, bo to niezdrowe. Musimy jakoś pozbyć się tej czkawki. Zaczekaj tu chwilę — niedługo wrócę.
I poszedł na rynek miasta. Tam zgromadził wszystkich mieszkańców, mówiąc im o dokuczliwej przypadłości smoka i o tym, że wspólnie muszą pomóc Baltazarowi. Zapytał mieszkańców, czy znają jakieś sposoby na tę dolegliwość.
Pomysłów było wiele. Pierwszym z nich było wstrzymanie oddechu przez smoka na 20 sekund — lecz to nie pomogło. Następnym sposobem było wypicie duszkiem wiaderka wody z sodą, a jak wiadomo, takie połączenie daje dużo bąbelków. Smok wypił wszystko duszkiem i zaczęło wzdymać mu brzuch — tak bardzo, że wyglądał jak balon z helem i, podobnie jak on, zaczął unosić się pod sufit jaskini. Dopiero gdy bąbelki ulotniły się mu z nosa, opadł na ziemię. Niestety, i ten sposób okazał się nieudany.
W królestwie był lekarz, który doradził smokowi zjeść ogromną łyżeczkę cukru. Baltazar posłuchał — choć cukru nie lubił i wiedział, że nie jest zdrowy w nadmiarze — ale tak bardzo chciał pozbyć się czkawki, że postanowił wypróbować ten sposób. Niestety, w całym królestwie nie było tak dużej łyżki dla ogromnego smoka.
Król Henryk poprosił najlepszego rzeźbiarza w królestwie, by stworzył taką łyżkę z drewna. Rzemieślnik pracował nad nią całą noc. Nad ranem jego dzieło było ukończone i smok mógł zjeść swoją porcję cukru. Wziął łyżkę w pazury, włożył ją do ust i zaczął mielić swoją paszczą z delikatnie wykrzywioną miną — bo jak wiadomo, cukru nie lubił. Mielił, mielił, a jego ślina stawała się coraz gęstsza i słodsza — w końcu przełknął wszystko.
Niestety, dalej czkał. Ale tym razem coś się zmieniło — przy czkaniu nie puszczał już ognia, bo cukier zalepił mu gardło. Król Henryk powiedział:
— Mamy połowę sukcesu, Baltazarze — przynajmniej na razie nic nie podpalisz, czkając.
Na co smok odpowiedział z lekko niepocieszoną miną:
— Ale czkawka została i dalej mi dokucza… Co mam robić, królu?
Henryk podrapał się po swojej głowie, którą przyozdabiała złota korona mówiąc:
— Mam świetny pomysł! Zaczekaj tu, Baltazarku — już wkrótce pozbędziemy się twojej czkawki raz na zawsze.
Król znał jeszcze jeden stary, sprawdzony sposób na pozbycie się czkawki — ale nie mógł nic powiedzieć smokowi, ponieważ tym sposobem było… przestraszenie go. Musieli to zrobić znienacka. Tylko — jak przestraszyć dzielnego smoka?
Pewien grajek, którego ulubionym instrumentem była perkusja, podsunął pomysł, żeby zakraść się do smoka i znienacka, za jego plecami, uderzyć w dwa metalowe talerze. Tylko skąd wziąć tak duże talerze? Zastanawiał się król. Poprosił więc o pomoc kowala, by wykuł je w swojej kuźni.
Kowal bardzo chciał pomóc smokowi, więc od razu zabrał się do pracy. Zajęło mu to aż dwa dni, ale zdolny rzemieślnik stworzył dwa ogromne talerze, które zawiesił na drewnianej platformie z kołami, żeby jakoś przetransportować je do jaskini. Talerze były tak ciężkie, że do pomocy w ich przewiezieniu zaprzęgnięto aż dziesięć koni.
Gdy wszystko było gotowe, król poszedł do Baltazara, by odwrócić jego uwagę rozmową. Henryk, rozmawiając ze smokiem, stanął tak, aby ten był zwrócony plecami do wejścia jaskini i nie zauważył machiny z talerzami.
Woźnica powoli i po cichu poprowadził konie razem z wozem pod plecy smoka, a grajek zwolnił sznur, który podtrzymywał talerze — te uderzyły o siebie z takim hukiem, że smok aż podskoczył!
Kiedy zorientował się, co się stało — po czkawce nie było już ani śladu. Smok wreszcie odetchnął z ulgą i wszystkim podziękował za to, że tak bardzo starali się mu pomóc. Lepką ślinę przepił wodą i znowu mógł dmuchać ogniem w sposób kontrolowany.