E-book
7.88
drukowana A5
43.97
audiobook
7.35
Smokieł

Bezpłatny fragment - Smokieł

Podróż do smoczej jaskini


5
Objętość:
225 str.
ISBN:
978-83-8369-895-3
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 43.97
audiobook
za 7.35

Chciałbym podziękować wszystkim, którzy dawali mi rady, których nie potrzebowałem, Pani Elisabeth Royall z Bakerstreet 17 w Newchester, która co prawda nie pomogła, ale za to wybitnie nie przeszkadzała, oraz mojej żonie, bez której żyłbym wiecznie.

*

Im prostszy weźmiemy pod uwagę organizm, tym bardziej ma on wyostrzony umysł. Umysły prostych istot koncentrują się na kilku, czasem kilkunastu rzeczach, wprawiają się i doświadczają w myśleniu tylko o nich i są ostre jak żyletka. Pies myśli o jedzeniu, spaniu, merdaniu ogonem i, przy niektórych okazjach, o obsikiwaniu drzew lub butów stojących niewinnie w sieni. Wiewiórka myśli o orzechach, ziarnach i o tym, gdzie, do cholery, są skrytki przygotowane w zeszłym roku. Znacznie prostsze organizmy, takie jak na przykład dżdżownica, mają jeszcze ostrzejsze umysły, niesamowicie skoncentrowane na pojedynczych myślach: „Dobra ziemia! Om, om, om”, „Zła ziemia! Tfu!” a niektóre, bardziej pechowe dżdżownice również: „Ała! Haczyk? Woda!!!”.


Nabrzeże w portowym mieście, o wdzięcznej nazwie Burakura, śmierdziało rybami, moczem, wczorajszymi kolacjami, a niekiedy dzisiejszymi śniadaniami. Najbardziej na poziomie gruntu. Na gruncie tym stała tawerna sklecona z drewnianych bali, ociężale wspierająca się na podmurówce z nierównych kamieni, zlepionych ze sobą w doskonale losowy sposób rozsypującą się zaprawą. Budynek otoczony był mniej lub bardziej malowniczymi plamami niestrawionej gastronomii, która konkurowała z rzadkim i podejrzanie wyglądającym błotem w ściekaniu do rynsztoków i dalej do zatoki portowej, gdzie stada ryb już szykowały sztućce i zakładały pod brody serwety. Przed tawerną stał bez ruchu olbrzymi mężczyzna o barach tak szerokich, że przez drzwi musiał wchodzić bokiem, a i tak czasami zabierał ze sobą futrynę. Był całkiem łysy, ale z jego masywnych łuków brwiowych zlewały się jak wodospady kępy czarnych włosów, niemal przesłaniając oczy. Wodospady te łączyły się ze sobą nad potężnym, kartoflowatym nosem. A może nad kalafiorowatym? Nie znam się na warzywach… niech będzie: bulwiastym? Dobrze? Ok… Jego zwalista jak góra sylwetka i marsowa mina sugerowały jednoznacznie, że wejście do tawerny należy się tylko gościom, którzy posiadają własne buty i obiecywał, że gdyby klient wszedł i nie miał zamiaru płacić za strawę, mógłby tawernę opuścić, szybko, nieelegancko, bez butów i prawdopodobnie bez dużej części uzębienia. Jego twarz nie wyrażała żadnych innych, prócz groźby, uczuć ani myśli. Nazywał się Bob Bilder, ale wszyscy mówili na niego Bog lub Bogo, a ci, którzy woleli nie spotkać się z jego pięścią, także Panem Bogo, a nawet, po kilku głębszych, Panem Bogiem. Życie wykidajły nie wymaga geniuszu, wystarczy przeciętny rozum. Albo nawet mniej. Bogo pasował tu idealnie. Miał umysł ostrzejszy niż dżdżownica.

Właścicielem tawerny był Michi de Buyter, zwany nie wiadomo dlaczego Admirałem. W przeciwieństwie do pilnującego drzwi ochroniarza był niski, korpulentny, rumiany i pyzaty, a głowę zdobiły mu gęste pukle blond loków. Wyglądał trochę jak podstarzały cherubinek. Knajpkę otworzył ponad rok temu w budynku odziedziczonym po jakimś bardzo dalekim krewnym, tak dalekim, że możliwe jest, że miał on jedną parę chromosomów więcej niż Admirał. Michi postawił sobie za cel stworzenie przybytku (w miarę możliwości) eleganckiego, a przynajmniej mniej (w miarę możliwości) przypominającego portowe sąsiedztwo. Dzieło rozpoczął od najważniejszej w jego mniemaniu rzeczy, czyli od nadania nazwy, odrzucając na wstępie takie jak „Załatany bęben”, „Kuternoga Katarzyna” czy „U Fukiera”, które proponowali mu marynarze przyglądający się remontowi budynku, w którym miała rozpocząć działalność tawerna. Uznał — słusznie — że nazwy te nie licują z prawdziwą klasą, stylem i dystynkcją, jaka miała zapanować w jego lokalu. Pomyślał natomiast, że „Jaśminowa bryza” brzmi wystarczająco elegancko, widział bowiem kiedyś butelkę po perfumach o takiej nazwie, prawie niezbitą, oczywiście pustą, ale sugerującą swoimi ciętymi w szkle damskimi kształtami, że co jak co, ale tak wyglądające butelki to szczyt elegancji, a przynajmniej podniecającej perwersji. Dla Admirała elegancja i podniecająca perwersja to prawie synonimy. Pierwotnie planował wyposażyć tawernę w wyściełane ławy, okrywane narzutami w kolorowe(!) wzory, okrągłe żyrandole, być może nie z koła od wozu, ale takie lśniące, cynowe, a może nawet (ahhh!) mosiężne, a także drewniany, polerowany woskiem kontuar, a za nim regał z wybornymi trunkami w kolorowych, fikuśnych butelkach z dalekich krain. Niestety, remont kamienicy okazał się kosztowniejszy, niż przypuszczał w najśmielszych snach, a były to sny często śmielsze nawet od przedwyborczych obietnic polityków. Na początku okazało się, że korniki przeżarły belki stropowe i trzeba połowę z nich wymienić. „Będzie waćpan zadowolony!” powiedział mu majster przed wymianą belek, ale Michi de Buyter nie był zadowolony. Na pewno nie z ceny — belki kosztowały krocie. Majster twierdził, że są z prawdziwego cedru.

— Czy drewno cedru na pewno powinno być czarne? — pytał Michi de Buyter.

— A, bo widzi pan, panie Admirale — odpowiadał majster, ćmiąc niedopałek papierosa — to drewno cedrowe jest specjalnie opalone. Aby nie gniło i żeby korniki nie żarły.

— Mrrr, mrrr, mrrr — mruczał pod nosem Michi i łypał podejrzliwie na majstra. — Wyglądają jak z pogorzeliska. A w zeszłym tygodniu zgorzał młyn i spichlerz w Stockton i spalone belki wyglądały kubek w kubek jak te…

— Nic mi o tym nie wiadomo. — Na twarzy majstra nie zadrgał nawet jeden mięsień. — To jest opalany cedr, drogi panie! Pierwsza klasa! BędzieWaćpanZadowolony!

Michi nie był zadowolony, bo słowo „drogi” w „drogi panie!” okazało się prorocze. Potem również nie działo się lepiej. Glina i słoma do uszczelniania ścian musiała być ściągana aż z odległego o 120 mil Bouden.

— To specjalna glina krzemionkowa! Innej się zastosować nie da! BędzieWaćpanZadowolony! — twierdził majster.

— A słoma?

— Słomę ściągniemy przy okazji, po drodze. Z Latenmound.

— Mrr, mrr, mrr. A nie ma pan czasem szwagra w Latenmound, panie majster?

— No mam. Słoma właśnie od niego. Pierwsza klasa! Trzy lata sezonowana! BędzieWaćpanZadowolony!

Michi de Buyter nie był zadowolony. Ani z gliny, ani ze słomy, ani później z „rustykalnych” ław z popękanego drewna, ani z „vintidżowych”, kolebiących się jak łajba w sztormie stołów, ani w końcu z „marmurowych” płyt na podłogę.

— To marmur? Wygląda trochę jak gips… — pytał wtedy.

— Aaa, bo to specjalny marmur gipsowy. Ściągnęliśmy go barką aż z Gydunsk! Na dworze króla Henryka takie są! A jak łatwo się go sprząta! Ha! BędzieWaćpanZadowolony!

Majster w jednym miał rację — sprzątało się bardzo łatwo, bo po tygodniu „marmur” popękał i pokruszył w drobny mak, a po zamieceniu jego resztek podłoga była jak dawniej — klepiskiem. I tak już zostało. Przynajmniej słomy miał na tyle dużo, że można było posypywać nią podłogę przez kilka miesięcy.

Po remoncie jedyne co pozostało z marzeń o elegancji, to kontuar polerowany woskiem, co prawda kapiącym ze świec z zawieszonego nad nim żyrandola (z koła od wozu), ale zawsze to coś!

Jednej rzeczy Admirał nie odpuścił — do tawerny wchodzą tylko klienci w butach! Po części wynikało to z tego, że tak kojarzył sobie Michi eleganckich gości, a po części z tego, że pierwsi nieobuci klienci narzekali, a to że „klepisko zimne”, a to że „słoma im w palce wchodzi”, a to wreszcie, że wszyscy chcieli miejsca przy kominku, gdzie mogli ogrzać bose stopy i gdzie wniesioną sprzed tawerny okrutnie śmierdzącą mieszaninę błota i innych ingrediencji zamienić w szkliwioną glazurę, cuchnącą dalej jak błoto, tyle że przypalone. Dlatego też Admirał zatrudnił Bogo, który za jednego grosza dziennie pilnował drzwi jego „Jaśminowej bryzy”. Z punktu widzenia prawa taka zapłata była właściwie niewolnictwem, jednak z punktu widzenia Bogo była to sytuacja idealna, tak więc Michi miał na straży swego przybytku praktycznie za darmo wykidajło. I to jakiego! Bogo nie pytał o nic i wystarczyło wskazać palcem, a niechciany klient dowiadywał się, że umie latać przez całą długość tawerny. Szczęśliwcy trafiali w drzwi i lądowali na zewnątrz. Pechowcy lądowali na ścianie i mieli okazję sprawdzić celność Bogo ponownie. Czasem nawet kilka razy. Co więcej, po opornych gościach zostawały jeszcze buty, a czasem, kiedy dopisało szczęście, także srebrne i złote zęby.

Bogo natomiast miał co robić cały dzień (kiedy nie pracował, myślał tylko o tym, żeby oddychać), a wieczorem mógł za jednego grosza zjeść w tawernie wielką michę zupy! „Rzucać ludźmi fajnie! I płacą za to! Suuuper!” — na tym umysł Bogo kończył rozważania o życiu.

Obaj zainteresowani, Bogo i Admirał, uważali, że taka współpraca to czysta sielanka!

Regułą jest, że każda sielanka się kończy i tak było i tym razem, bo pewnego dnia nastąpiło wydarzenie, które wszystko zmieniło. Po małej awanturze i opuszczeniu gospody lotem horyzontalnym były klient pozostawił po sobie złoty ząb. Bliższe oględziny wykazały, ku zdziwieniu Admirała, że nie jest to zwykły twór ortodontyczny wykonany z cennego kruszcu, ale kieł, wokół którego mieniły się po potarciu ogniste, malutkie literki zapisane w nieznanym Admirałowi języku.

— Mrrr, mrrr, mrrr. Magiczny jak nic — mruknął i pomyślał, że powinien to zanieść do Ratusza, gdzie zawsze urzędował przynajmniej jeden mag.

Prawo nakazywało: nikomu nie wolno było posiadać magicznych przedmiotów bez zezwolenia magów. Na wielu tablicach informacyjnych i plakatach ostrzegali oni: „Przed użyciem zapoznaj się z wykazem kar bądź skontaktuj z magiem lub alchemikiem, gdyż każdy przedmiot magiczny niewłaściwie stosowany zagraża twojemu życiu lub zdrowiu”. Za nielegalne posiadanie magicznych przedmiotów faktycznie można było stracić zdrowie, życie albo nawet coś więcej. Takie było prawo panujące w Boomerii, a Michi nie zamierzał się przeprowadzać do innego kraju. Wahał się jednak z decyzją, najczęściej bowiem magowie konfiskowali magiczne przedmioty; co najwyżej można było za nie dostać w zamian figę i to na dodatek bez maku. „Powinienem go oddać — myślał. — Będę miał kłopoty jeśli tego nie zrobię, z drugiej strony jednak…” — Potarł złoty kieł. Świecące, ogniste litery wyglądały tak ładnie i ciepło na złotym tle. Prawdziwy skarb! „Jutro — zdecydował. — Jutro pójdę i go oddam”, ale jak to bywa, nie oddał kła ani na drugi dzień, ani na trzeci, ani na czwarty, ani… no nie oddał i już! Zamiast tego często siadał po zamknięciu knajpy przy dogasającym kominku i obracał złote precjozum w palcach, przyglądał się płomiennym grawerom i uśmiechał. Nigdy z błyskotką się nie rozstawał, podczas dnia nosił ją w małym mieszku, a w nocy zasypiał z kłem pod poduszką. Po mniej-więcej tygodniu (raczej po mniej) zaczął miewać SNY. Nie były to jednak ani sny o potędze, ani sny o stali, ani nawet sny o Warszawie. W snach widział pannę Zofię, praczkę z pralni obok, szorującą w przewiewnym gieźle gacie na tarce… A nie… to nie ten sen! Chodzi o ten, w którym widział kosmos, miriady gwiazd, a wśród nich wielką żabę, na której plecach stały cztery hipopotamy, a może świnie? Nie było widać dokładnie. Na plecach tych hipopotamów czy tam świń, leżał kwadratowy w kształcie, płaski świat. Michi śnił, że w oszałamiającym tempie pędzi w kierunku tego świata, geografia terenu zbliża się gwałtownie, już widzi góry, już widzi rzeki, już las i to całkiem wyraźnie, już widzi chatkę w lesie, już hamuje tak gwałtownie, że żołądek przewraca mu się jak po parówkach od Majstra Szwa z ulicy Ferdynanda Wspaniałego (niczego tam nie jedzcie!!!). Przed chatką na sporym głazie — śnił dalej Admirał — siedziała postać okutana w szary, płócienny płaszcz z kapturem nasuniętym głęboko na głowę. Kiedy Michi podchodzi do postaci, ta podnosi lekko kaptur i widać płonące zielenią oczy i jak z głębi studni, takiej przynajmniej na 15 metrów głębokiej, dobiega dudniące proroctwo:

— Weźmij swój trzos, idź szukać gór, co sięgną chmur, taki twój los. Usłyszysz głos, zobaczysz zamek, pod zamkiem jamę, taki twój los. Tam zanieś trzos, nagroda twa, gdy zwrócisz kła, taki twój los.

Michi próbuje coś powiedzieć, o coś zapytać, ale nie może, jakby miał w gardle komplet igieł do cerowania i trzy szpulki nici, charczy tylko niewyraźnie jak baba z gruźlicą, a kiedy wydaje mu się, że już-już uda mu się coś wydukać — świat oddala się od niego coraz szybciej i szybciej, nie tak szybko jednak, jak niechciani klienci oddalają się od pięści Bogo, wciąż ma bowiem swoje buty.

Budzi się zlany mokrym (bo przecież nie suchym!) potem. Potem długo siedzi na łóżku. Potem wyciera pot z czoła rękawem szlafmycy, kładzie się i zasypia ponownie i śni SEN. I tak całą noc, i tak noc za nocą. Przez tydzień schudł pół cetnara, a była to ta lepsza połówka, jaką miał. Chodził niewyspany jak człowiek cierpiący na sąsiada, który uwielbia robić nocne remonty. Podkrążone oczy, chwiejny i lekko szurający chód, mętny wzrok, ziemista cera i zgarbiona sylwetka spowodowały, że otrzymał oficjalne zaproszenie do Gildii Zombi z Gallowswill. To nim trochę wstrząsnęło i postanowił wziąć się poważnie za rozwiązanie problemu. Zaczął od zakupu w małym, eleganckim sklepiku, mieszczącym się przy Placu Wesołych Kaletników, substancji znanej jako kofa. Nie była stricte magiczna, ale wielu ją za taką uważało. Dlatego kosztowała krocie. Napar z kofy zadziałał na Admirała doskonale! Przez trzy noce. Przez trzy noce nie zasnął ani razu, ale czwartej, mimo starań, sen zakradł się po cichutku i zdzielił go zza węgła grubą lagą prosto w potylicę. Michi zasnął na stojąco, gdy czyścił kieliszek brudną szmatą. Po obudzeniu się Michi był zły jak diabli (a diabli tego dnia byli jeszcze gorsi niż wizyta u szkolnego dentysty). Wykosztował się na kofę, a tu takie coś! Zasnął! Już miał zamiar udać się do „Zamorskych ingrediencyj”, by powiedzieć sprzedawcy, gdzie może sobie schować taki produkt, oraz wykrzyczeć kilka niepochlebnych słów o jego rodzinie, w tym o matce w szczególności, gdy jego wzrok padł na instrukcję, wypisaną starannie na kawałku świńskiej skóry. Przeczytał ją uważnie. Wcześniej jakoś nie miał na to czasu. Tak to jest, że instrukcję użycia zawsze czyta się na końcu, już po użyciu.

— Aha — mruknął — to tak to działa…

Westchnął, siadł na ławie, która uszczypała go pękniętą deską w zadek, co zauważył mimochodem i zignorował i markotnie patrząc przed siebie, zastanowił się nad możliwymi opcjami. Jedną z oczywistych było oddanie złotego kła magom z Ratusza; nie miał wątpliwości, że świecidełko jest przyczyną jego koszmarów, więc taka opcja rozwiązałaby problem raczej permanentnie, jednak dziwna niechęć, wręcz niemoc do pozbycia się tak wspaniałego przedmiotu powodowała, że odrzucił ją od razu. „A może, gdybym schował go dobrze, np. w lesie, daleko ode mnie — dumał — sny by także mnie opuściły?” Ale i ten wariant budził w nim zdecydowaną awersję. „Ukryć? Daleko? No to jak go oglądać? Głaskać? A może ktoś znajdzie? Ukradnie?” Na taką myśl aż się w Admirale zagotowało! Gdyby był bohaterem z kreskówki, puszczałby uszami parę!

*

Los uśmiechnął się (zapewne złośliwie) do Admirała dwa dni później, gdy odwiedził go jego kuzyn, Leo S. Taff, mieszkający w odległym o 40 mil miasteczku Butterbridge. Leo był zażywnym jegomościem, sapiącym jak kowalski miech co drugi krok, ale za to wesołym i serdecznym bez przerwy (nawet przerwy na śniadanie). Michi lubił kuzyna i chętnie go gościł, bo gdy okoliczni mieszkańcy dowiadywali się, że Leo jest w mieście, garnęli się do „Jaśminowej Bryzy” drzwiami, oknami i kominem, żądni wspaniałych, choć zazwyczaj wyssanych z palca historii, które opowiadał ze swadą zawodowego oratora, żądając w zamian jedynie atencji i piwa, obydwu w dużych ilościach. Ruch i teraz w tawernie zrobił się niesamowity i Bogo miał pełne ręce — a czasem również nogi — roboty. Kiedy jako tako udało się zapanować nad tłumem i spacyfikować nieobutych i nierokujących zarobku klientów, a Leo wypił już kwartę piwa, rozpoczęła się opowieść, którą tu przytoczę, bo chociaż dużego związku z dalszym biegiem akcji nie ma, to morał jakiś być może przyniesie, a poza tym, jak dają darmo, to trzeba brać i w zęby nie zaglądać!

— Wiadomo wam zapewne, hmf, hmf — zasapał na początek Leo — że córka króla Polfesta z Numerii, panującego w Wylecie, o wdzięcznym imieniu Arda, już od oseska klątwą okrutną zmorzona, w potwora się zmieniwszy, szaleć zaczęła i kmiotków napadać tak często, że król, bojąc się o siebie, z zamku w Starej Wylecie — jak ją teraz zwiemy — do nowego się z dworem przeniósł, a okoliczne sioła opustoszały w strachu przed śmiercią niemal pewną. Mimo to, co i rusz jakiś kmiotek szukający kosztowności, łowca czy nawet jakiś rycerz obłędny chcący odczarować księżniczkę i pojąć ją za żonę do starego zamku się zakradał. Liczyli na zysk, a w zamian wszyscy oni, godzinę po zmroku, własnych flaków się nie mogli doliczyć, jednako czy byli w stal okuci, czy w kaftan lichy, czy byli mistrzami oręża, czy magią władali. Taka to była Arda potężna i niepokonana! Król Polfest, obawiając się o życie bądź co bądź królewny, zakazał jej krzywdę robić, ale i tak chętni z potworem zadrzeć się zdarzali i dalej, co jakiś czas, niosło się wycie śmiałków po nocy, aż miło! Rano można było zgoła nic, a co najwyżej pół nogi czy ręki znaleźć, była bowiem Arda potężna, a jeszcze potężniej głodna i — co się chwali — nie lubiła jedzenia marnować. Nie to, co dzisiejsza młodzież! Hmf, hmf. — Tu przerwał i zasapał, łypiąc znacząco no stojących w kącie podrostków.

— Tak więc — kontynuował po dłuższej chwili wykorzystanej na osuszenie kolejnego dzbana piwa — jak wspomniałem, córeczka udana była niemiłosiernie, panoszyła się na Starym Zamku i w okolicach, siała grozę, strach i ludzkie szczątki. Z czasem, niestety, za pełnym brzuchem tęskniąc coraz to dalej i dalej wypuszczała się na łowy, a i to nie tylko nocą. Wtedy poddani króla zaczęli mu ciosać kołki na głowie, co by ten problem rozwiązał. Kilku pierwszych Polfest powiesił dla przykładu, jako że ani krytykować, ani denerwować, ani stolarstwa na głowie władcy ćwiczyć nie należy. Jednakże, że w sumie dobrym był królem, kazał w końcu obwieszczenia lepić i zgodził się temu, kto mu Ardę odczaruje, dać w nagrodę pół ręki córki i królestwo za żonę, czy jakoś tak. Chętnych wielu nie było, bo i królestwo mizerne i nie wiadomo, czy żona po ślubie gardła mimo odczarowania nie rozszarpie, no tak — z przyzwyczajenia chociażby. Zjawiła się jednak pewnego dnia grupa czterech śmiałków z zamorskiej jakiejś krainy, którzy kazali na się wołać Goose Boosters. Pojęcia nie mam, jak się w przypadku sukcesu chcieli we czterech królewną podzielić, ale już się nigdy nie dowiemy, bo królewna podzieliła się nimi — ochoczo, sprawnie i przy akompaniamencie wrzasków, co się na trzy wiorsty niosły. Na drugi dzień znaleziono po nich tylko jakieś dziwne beczki z przyczepionymi, giętkimi rurami i mnóstwo juchy, jakby kto wiadrami chlustał. Od słowa do słowa wieść się rozniosła i dzień ten, a był to poniedziałek, Lanym Poniedziałkiem tam zowią na okoliczność, że takie lanie Arda obcym sprawiła i na tę pamiątkę wodą z dodatkiem czerwiowej mączki okoliczne kmiotki się oblewają. Radochy przy tym jest, mówię wam, że hej! Tylko doprać potem bielizny nie można i różowa w kolorze się ostaje. No, ale ja nie o tym… — Tu Leo dzban do ust przycisnął, wzdął oczy jak banie i zagulgotał.

— Mff, gll, mf! — Dzban po chwili odjął, a wszystkim się zdawało, że Leo gulgocze jeszcze, a to w kiszkach grało. — Nooo… byli też i inni śmiałkowie. Z dalekiej Brudanii przybył wraz ze swą towarzyszką Minerwą wielki mag Berlin, o którym powiadano, że jest kambionem! Ten, od poprzedników był roztropniejszy i cztery miesiące na dworze króla gościł, wino żłopał, kapłony żarł, a Stary Zamek z daleka jeno obserwował. Po czterech miesiącach skończyła się cierpliwość króla Polfesta, który gościowi łagodnie zasugerował, że jak się do niedzieli nie uwinie, to mu umówi spotkanie, sam na sam, z mistrzem małodobrym, gdzie obgadają temat niecierpiący zwłoki, a może nawet zwłok. Berlin bredził coś o koniunkcjach sfer, marudził o fazach księżyca nieodpowiednich, a nawet o jakimś Stońhężu kamienistym jął prawić, widząc jednak władcy nieugiętą minę, zakasał rękawy, lagę magiczną pod pachą ścisnął, pół dnia na medytacyjach spędził, a wieczorem do Starego Wylecia, do zamku poszedł samojeden. Błyski się tam zaraz po zmroku pokazały okrutne, wicher duć zaczął pieruński, straszliwe jakieś wycie poniosło się po pustych komnatach i okolicznych polach, a potem wrzask wielki nastał, jakby kto komu kołek w rzyć wsadził. Kto komu, to się tylko domyślić na drugi dzień było można, bo Berlin obdrapany, jakby się przez głogowy zagajnik na golasa biegiem przedzierał, wyszedł ze starego zamku krokiem chwiejnym i stękając co chwila, do swych komnat gościnnych się skierował. Już zaś po godzinie pożegnawszy się chłodno z królem i dworzanami, na wozie z miękkim siankiem w dyrdy odjechał. A Arda jak była potworem, tako i została, tyle że od tego czasu miast zabijać niektórych wolno puszczała, jeno z pożegnalnym prezentem w rzyci. Jeszcze większy strach padł na śmiałków, no bo zginąć w boju — sława, ale być, z przeproszeniem, kijem wychędożonym, to wstyd, sromota i co najgorsze — śmiech kolegów.

Co niektórzy słuchacze zarechotali, ale zaraz zgaśli pod wzrokiem kowala Guya, wielkiego jak perszeron, który groźnie na nich, nie wiadomo czemu spojrzał.

— Kolejny był kmiotek-jąkała. — prawił dalej Leo — Mówił, że się nazywa Kretefka, przybywa spod Waywellu i jak w końcu wydukał, był z zawodu alchemikiem-gastronomem. Królowi przedstawił śmiały plan zgładzenia królewny, polegający na wypchaniu barana skarzonerą, męczymordem i czarnym schorzeniem i podstawieniu w pobliże Starego Zamku, gdzie potwora miała go zeżreć (barana, nie zamek) i dzięki farszowi wykitować szybko i dokumentnie. Jak się można spodziewać, król, któremu nie po myśli było, żeby córkę otruć, wściekł się niemiłosiernie i kazał zmienić nieco rodzaj farszu baraniego, stosując zamiast proponowanych przez kmiotka ingrediencji, samego kmiotka właśnie. Kretefkę, mimo błagań i próśb obdarto z łachmanów, natarto smalcem, co by łatwiej w trzewia go było wepchnąć, zaszyto w wełnianym ubranku i dostarczono do Starego Wylecia. Zaskakujące, ale los okazał się dla biednego głupka litościwy, bo Arda, okazało się, nie lubi ani baraniny, ani smalcu, a i pewnie zapach samego wierzgającego ze zgrozy farszu miał tu pewnie znaczenie, posrał się bowiem biedaczek po same pachy. Tak czy siak, potwór tylko barana powąchał i pognał za dwoma strażnikami, którzy zwierzaka z wkładką ludzką dostarczyli, wyłuskał ich szybciutko z kolczug i pożarł na surowo, bez przypraw. Biedny Kretefka, gdy już uwolnił się z baranich skór, dał dyla i nigdy już o nim nie usłyszano.

Widownia słuchała zafascynowana z pootwieranymi gębami. Muchy skrzętnie wykorzystywały tę okazję. Michi wraz z Karyną, jego pomocnicą, donosił kolejne dzbany piwa, rozcieńczonego z wodą pół na pół, dla równowagi pobierając podwójną stawkę. Nikt nie protestował, bowiem zaangażowani w historię klienci nie byli bynajmniej skłonni do targów i bez mrugnięcia płacili, ile żądał.

Po chwili przerwy na przełknięcie piwa Leo kontynuował opowieść.

— Hmf, hmf. Po tych perypetiach myślano, że już nikt się nie zdecyduje na odczarowanie królewny, AŻ TU NAGLE! — ryknął, a kilku klientów pospadało z ław i zydli. — Aż tu nagle zjawił się dziad w mniszej szacie, eremita jakiś i powiedział, że dziewczynę da się odczarować, a jakże, ale najpierw muszą postawić mu klasztor w Track-un, gdzie mieszka, wybudować mu uniwersysteta, a do tego chciał wycyganić 1000 dukatów w złocie na gorącą wodę podziemną. Król głową pokiwał i powiedział, że zgoda. Że zaczną od tej gorącej wody i kazał na rynku w Nowym Wylecie ognisko rozpalić, kocioł wielki z wodą nad ogniem ustawić, i ku uciesze gawiedzi, klechę ugotować. Darł się nieborak pięknie, ale klął też aż słuchać hadko. Ścierwo, gdzie jego miejsce, do szamba ciepnięto. Taką ta historia korzyść królestwu przyniosła, że więcej świętych mężów tam nie widziano, a jeżeli nawet, to szybko, ukradkiem, przez królestwo przemykali, a już — nie daj dowolny bóg — o nic prosić nie śmieli.

Odgłos siorbanego piwa rozległ się ponownie. Po kilku czknięciach i beknięciach, Leo kontynuował.

— I wreszcie, na koniec, zjawił się człowiek w skórzany strój, czarny jak noc bezgwiezdna, ubrany. Przyszedł od północy, od bramy kajdaniarskiej, a lico jego bliznami naznaczone gęsto niby pole pługiem na wiosnę. Na plecach dźwigał dwa nagie miecze. Mówił, że jeden miecz to na ludzi, a drugi to na zapas. Dziwny jakiś był. Z jakiejś Rewii podobno pochodził, z dalekich krain. Stary Zamek obejrzał, do króla poszedł gadać, że córeczkę odczaruje, ale że ani królestwa, ani pół królewny, ani całej nawet nie chce, ale tego tylko, co zastanie, jak po misji do króla wróci, a czego się król nie będzie spodziewał, czy jakoś tak. No, mówiłem — dziwny był. Król boczył się na początku, rudą brodę gładził, zielonymi oczyma się obcemu przyglądał — jakże to tak — jakieś gusła, czary-mary? Umowa powinna być jasna! Stanęło w końcu na tym, że w zamian za odczarowanie Ardy Polfest da rewijczykowi coś, czego teraz na dworze króla nie ma, ale być może będzie, jak rewijczyk wróci. Pewnie sądził Polfest, że to będzie nowy pryszcz na nosie, albo kubeł śmieci, albo nowe pchły na królewskich ogarach, ale obcy też pewnie na więcej nie liczył. Wysłuchał tylko opowieści o potworze, dopytał o parę rzeczy, zadumał się, podziękował i poszedł do płatnerza, gdzie kazał wykuć sobie osłonę zadka na miarę, co mądrości jego dowodzi niechybnie. Od płatnerza zabrał się do starego Zamku, tak jak stał. Wieczorem jakieś krzyki i łomoty zaczęły dochodzić stamtąd, niby kij w blachę uderzał, a potem wrzaski zaskoczenia (zdało się potwora), a na koniec wielkie „gruuuuch!!!” i cisza…

Cisza, przerywana tylko siorbaniem z dzbanka reszty piwa, panowała też w „Jaśminowej bryzie”. Po chwili Leo kontynuował.

— Gdy słońce wstało, wyszedł obcy ze starego zamku, taszcząc na plecach jakiś tobół wierzgający. Poranion był znacznie, ale widać, że mu nie nowina, bo nawet się nie krzywił i nie stękał. Tymczasem na zamku, w Wielkiej Sali, Polfest przyjmował właśnie królewskiego złotnika, imć Pana Silbersteina, który przyniósł królowi naprawioną koronę. Była ona się uszkodziła podczas zeszłotygodniowej uczty, kiedy to podchmielony już mocno król rzucił nią w szczura, co się na stole ważył pokazać. Przyglądał się właśnie naprawom, gdy straż zamkowa obwołała powrót rewianina. Zachłysnął się aż król Polfest uświadomiwszy sobie, że koronę, co jej jeszcze na zamku wczoraj nie było, w rękach trzyma. Rzucił ją pod stół szybko, w sam czas, bo już obcy wór do sali wnosił.

— Cny królu — rzecze — słowa dotrzymałem. Oto córka twa, żywa i odczarowana — to mówiąc, z worka wyłuszczył dziewczynkę małą, gołą, brudną niemożliwie, podrapaną i z wielkim guzem na czole, ale żywą niechybnie.

Patrzy król Polfest i krew się w nim gotuje, łypie na żonę, potem też na szambelana, który blady jak ściana lekko się ku drzwiom przesuwać zaczął, bowiem i u dziewczynki, i u dworzanina oczy skośne, czarne, takiejże barwy włosy, a na twarzy oboje — szambelan i królewska córeczka — znamię w kształcie strzały noszą. Król palcem na szambelana wskazał, straży pojmać kazał i do loszku wrzucić.

— Tym zajmę się później — wysyczał cicho do siebie, a głośno już rzekł — Dziękuję ci wojowniku za twą pracę i krew przelaną i — oczywiście — za córki ocalenie. Jako jednakowoż widzisz, niewiele się tu na dworze nowych rzeczy pokazało. Może jeno zdrada i sromota!!! — tu przerwał, na żonę zerknął, a ona łzy chustką zgarniać zaczęła, poniewczasie widać żałując swych nikczemności.

W tym momencie spod stołu wychodzi wyżeł króla ukochany, z koroną w zębach i do króla ją zanosi. Strapił się władca, zmieszał, ale udał, że to nic szczególnego, koronę z psiego pyska wziął, ślinę rękawem otarł i na głowę wsadził.

Nie w ciemię bity był jednak obcy i szybko pomiarkował, że na głowie króla dzień wcześniej korony nie było. Spochmurniało jego oblicze, ale ukłonił się tylko i rzekł.

— Cny królu! Skoro takie twe słowa, przyjmuję je i bez nagrody odchodzę, racz w zamian moją radę przyjąć, że z przeznaczeniem walki wygrać się nie da, bo co wiatrem zasiane burzą wróci — tu skłonił się i salę opuścił.

Leo przerwał i kolejny dzban piwa napoczął i pił, jakby już opowieść skończył.

— I co dalej? Co dalej? — dopytywali słuchacze.

W końcu Leo dał się namówić na dalszą orację.

— A dalej moi przyjaciele — zadudnił — nowinę wam ogłoszę! Otóż król Polfest, co miłościwie panował w Numerii, na zamku w Nowym Wylecie, już tam nie panuje! Srogi go los spotkał za próbę oszukania rewianina! Miesiączek temu z okładem zakłuł go sztyletem jego nowy szambelan! Ha!

— Miesiąc temu? — zdziwił się jeden z bywalców knajpy, pryszczaty Ron. — Słyszałem, że córka Polsfesta odczarowana była siedem lat temu i teraz, po siedmiu latach dopiero go przeznaczenie dopadło? Długo się do roboty zabierało!

Śmiech przetoczył się po karczmie, a Leo z niezadowoleniem skrzywił się, jednak szybko odzyskał rezon.

— Aż tam! Na przeznaczeniu znasz się tyle, co na kobylim zadku! Toć wszyscy wiedzą, że liczba siedem magiczna jest! — słuchacze z szemraniem przytaknęli. — Nie dziwota zatem, że po siedmiu latach dopadła króla kara! Co? Chciałbyś, żeby na drugi dzień Polfest w kalendarz kopnął? To by zaraz mówili, że się obcy zemścił! Albo żona — kary się słusznej obawiając! Nie! O nie! Nie na próżno jest przysłowie, że „Przeznaczenie nierychliwe, ale sprawiedliwe”!

— Inaczej szło to przysł… — zaczął pryszczaty, ale Leo nie dał mu dokończyć.

— Morał! — zakrzyknął. — Morał zatem z tej opowieści, dobrzy ludkowie, jaki?

— Że psom ufać nie wolno? — zgadywał jakiś — Że koty lepsze, bo korony nie uniosą?

— Głupiś!

— Żeby szambelanom nie ufać, może? — pytał inny.

— Jeszcześ głupszy!

— Szeby w szczury koronom nie siepać? — wybełkotał jakiś pijanica.

— Ty to już możesz z samą Panią Głupotą w zawody, kto głupszy, startować!

— Że przeznaczenia nie oszukasz — powiedział smutno Michi.

— A tyś to… — zaczął Leo, ale przerwał. — Ano właśnie! Że przeznaczenia nie oszukasz!

Klienci pokiwali zgodnie głowami i widząc, że koniec na dziś opowieści, rozeszli się do swoich ław dopić piwo i przynajmniej wyglądać, jakoby zrozumieli większą część z tego, co usłyszeli. Niewielu z nich się to udało.

Michi usiadł przy kuzynie i podał mu, chyba szósty już, dzban z piwem. „Gdzie on to wszystko mieści?” — pomyślał i tknięty nagłym przeczuciem zajrzał pod stół — tylko zdeptana słoma, czyjaś drewniana sztuczna szczęka, zaskoczony szczur. Odetchnął z ulgą — żadnych podejrzanych płynów nie było.

— Leo? Mam problem — zagaił. — Mógłbyś mi coś poradzić?

— Hę? Gulgul… gdybym… gulgul… miał wędkę, to może bym ci złapał węgorza elektrycznego, ale nie mam…

— Co? A po co mi węgorz?

— Chciałeś przecież, żebym ci coś poraził!

— Poradził, nie poraził! Doradził, znaczy się!

— Doradził? Znałem jednego Doradziła, syna Mirmiła…

— Nie! Chcę cię o coś zapytać! — nie czekając na reakcję Leo, Michi natychmiast podjął — Powiedzmy, że jeden mój znajomy znalazł coś, hmm, hmm, magicznego? I powiedzmy, że ten znajomy nie oddał tego magom, hmm i zaczęły mu się śnić dziwne sny, koszmary, które męczą go całą noc. To co byś temu znajomemu poradził, hmm?

— Hyp — czknął Leo na początek, smutno zerknął na dno w dzbanie, a potem, przekrzywiając głowę, przyjrzał się badawczo kuzynowi — Poradziłbym, żeby jak najszybciej pozbył się przedmiotu…

— Ale, ja nie mogę! — wyrwało się Admirałowi — Yhhh, eee…

Leo zachichotał rozbawiony i wcale niezaskoczony.

— Powiem ci Michi — ty to masz szczęście!

— Że co?

— Masz szczęście! Tak się akurat składa, że mój najstarszy syn, Archie, wrócił właśnie z Bobigradu, gdzie ukończył przesławną Akademię Sztuk Taumaturgicznych, Magicznych i Alchemicznych (w skrócie ASTMA, a stąd mówią: astma mater, czy jakoś tak), czyli… masz maga w rodzinie!! Hahaha! Hmf, hmf. — zaśmiał się i niemal natychmiast zasapał. — Mój synek nam doradzi co i jak, już ty się nie martw! Wyślę do niego sowę pocztową!

— Sowę? — wystękał Michi.

— No pewnie! To będzie kurs nocny! A jutro wieczorem synek będzie tutaj! Aha, jedna rzecz, nadano mu nowe miano na tej ASTMIE.

— To jak go zwą teraz?

— El Minister!

— Ładnie… — skłamał Michi z uprzejmości.

— Nic się nie martw! Wszystko będzie dobrze! — powiedział, po czym wstał z ławy sapiąc, podreptał lekko wężowym tropem w stronę drzwi, nawigując zapewne do wychodka.

W ślad za nim podreptał mały, rudawy szczur, który szybko wskoczył na jego plecy i schował się pod kraciastą mycką. Michi przetarł oczy kułakiem.

„Zwidziało mi się — pomyślał. — To z niewyspania…”

Kilka godzin później ostatni oporny klient opuścił lokal lotem koszącym i plasnął w odległą o kilka metrów od drzwi tawerny kałużę czegoś, co litościwie nazwiemy kolorowym koktajlem spożywczym niepierwszej świeżości. Bogo otrzepał wielkie jak bochny dłonie, strasząc tym dźwiękiem ptaki w promieniu mili i z myślą o kolacji poszedł do kuchni. Admirał nalał mu wielką michę „zupy dnia” (z którego dnia — nie wiadomo, ale kto bym tam dopytywał) i zabrał się za sprzątanie, tzn. upchnął skorupy po rozbitym dzbanie do kąta, przetarł ławę szmatką, od czego szmatka stała się odrobinę czystsza (właściwie wytarł więc ławą ścierkę) i chuchnął parę razy na zakurzone butelki na półce za barem — bez efektu (no, trochę się rozkasłał od kurzu, ale nie to było celem).

Zmęczony poczłapał w stronę łóżka, ale zasnął na stojąco, zanim do niego dotarł. Kiedy ocknął się w ciemności po pierwszym koszmarze, przestraszony usłyszał groźne mruczenie, jakby warczał niedźwiedź albo co gorsza, dźwiedź, na szczęście uświadomił sobie po chwili, że to tylko chrapanie Boga, który spał za ścianą, w stajni. Bogo śnił o misce zupy, o dużej misce gorącej, pachnącej zupy i jeszcze o jedzeniu tej zupy. To był dobry sen. Admirał nie zapalając światła, wyszedł tylnymi drzwiami na podwórko za tawerną, by odetchnąć świeżym powietrzem. Po chwili kaszląc, śliniąc się i łzawiąc z oczu, wrócił do środka i szybko zamknął drzwi. Zapomniał, że tuż obok tawerny ma nocną zmianę przetwórnia ryb i portowe powietrze posiada teraz tyle świeżości co stuletnie jaja, pachnie mniej więcej tak samo, ale za to potrafi przetkać nos w kilka sekund. Ten ostatni efekt uboczny był w tym wypadku wyjątkowo niepożądany, bowiem przetkany nos z przerażeniem dowiadywał się, że nigdy, ale to nigdy już nie zapomni tego zapachu wytrawionego na stałe w receptorach węchu.

„Przynajmniej odechciało mi się spać” — pomyślał żałośnie Michi.

I wtedy w ciemności zobaczył, że w kieszonce koszuli coś się świeci. Sięgnął ręką i wyjął ciepły kieł, litery pulsowały w nierównym, chaotycznym rytmie, zapalając się raz na długo, raz na krótko, migając. Zafascynowany przyglądał się temu niekończącemu się spektaklowi. Nagle przestraszył się.

„A może to się jakoś teraz uaktywnia? Może magia wycieka! Może zaraz wybuchnie, albo pęknie i coś wyleci ze środka! Jakiś smok lub inna kikimora!” — myślał gorączkowo, ale po chwili przyznał — „Nooo, musiałby to być bardzo malutki smok… smoczek, mikrosmok właściwie. Nie ma co się bać!” — zdecydował. Łagodne linie ciepłego migającego światła uspokoiły go.

„Hmm, a gdybym tak nie czekał na Archiego do jutra i teraz, w nocy, zabrał swój skarb i uciekł z Burakury?”

Pomysł wydawał się kuszący, dopóki Admirał nie przypomniał sobie o zapachu na zewnątrz. Nawet pakuły ze smołą — jako zatyczki do nosa — by tu nie pomogły.

„Ehhh, trzeba zaczekać do jutra, może się wszystko ułoży” — westchnął i znów spróbował dotrzeć do łóżka, tym razem z sukcesem. Gdy spał, w jego kieszeni pulsował i migotał ciepły, pomarańczowy blask.

*

Ranek wstał, trzeszcząc stawami jak czterdziestolatek po dwóch zmianach w fabryce łożysk, przeciągnął się, splunął i poszedł się ogolić. No, może nie do końca, ale tak to mogło wyglądać. Powoli się rozjaśniało, znikały błogosławione czernie, które dotąd skrywały łaskawie szczegóły pejzażu, odkrywając szare zwały siąpiącego kapuśniaczkiem nieba, burości błota zmieszanego z sami wiecie czym i zgniłe zielenie glonów, porostów i mchów okrywających co i kogo się da. Rozwiały się sino-żółte opary unoszące się nad portem udowadniając, że jedyna skuteczna kanalizacja w Burakurze to rynsztoki prowadzące prosto do zatoki. Słońce, widząc to wszystko, schowało się za chmury i, niby nastolatka okupująca od rana łazienkę, powiedziało, że nie wyjdzie i już, a przynajmniej nie bez walki i krzyków.

Michi, wstając, czuł się jak po zapasach z hipopotamem, ledwo żywy, obolały i mokry od potu. Posprzątał trochę, rozpalił ogień w kominku, zwiesił nad ogniem kociołek z wodą, pokręcił się bezradnie w kółko i otworzył drzwi knajpy. Bogo już stał w swoim ulubionym miejscu obok drzwi, gdzie jego masa odcisnęła w podłożu dwie stopopodobne dziury, głębokie już na kilka cali.

Pierwsi goście pragnący pozbyć się efektów kaca metodą „klina-klinem” wczłapali pod czujnym okiem Boga do środka i Michi zajął się ich obsługą. Karyna stała przy piecu, ale, zamiast rozpalać ogień, przyglądała się tępo to swoim palcom, to podłodze dookoła. Michi zajrzał jej przez ramię — do paznokci miała przylepione rybie łuski pomalowane w różne kolory. „A co to za dziwadła?” — pomyślał.

— Weź no się do roboty, dziewucho! W piecu nierozpalone jeszcze! Ruszaj no się!

— Ale Panie Admirale, zgubił mi się teepis!

— CO się zgubiło?

— No, mój teepis! — prawie załkała. — Dałam za nie 3 miedziaki! A jeden mi się zgubił!

Admirał zauważył, że faktycznie brakuje łuski na jednym paznokciu. Zdenerwował się jeszcze bardziej.

— Głupia dziewucho! Co mnie twoje cypisy obchodzą?! W piecu rozpalaj, wodę gotuj, strawę trza szykować!

— Ale ja w teepisach nie mogę, bo się połamią, odpadną!

Michi zgłupiał do reszty na taki argument. Szybko jednak dał sobie w myślach po gębie, na której również, już nie w myślach, poczerwieniał ze złości i zakrzyknął:

— Jak za pół klepsydry nie będę miał wody na ogniu, to jak mi Twaróg świadkiem, zamiast połamanych cypisów będą połamane wierzbowe witki na twoich plecach!

Groźba poskutkowała. A dokładnie poskutkowała potokiem łez u dziewczyny. Admirał trochę się zmitygował i poklepał ją po ramieniu.

— No dobrze już, tylko mi tu nie rycz jak krowa pełna mleka. Poszukamy razem cypisa, ale do pracy musisz je odklejać, albo co, bo na darmo cię tu trzymał nie będę!

— Ja tylko na dzisiejszą zabawę chciałam… — Karynie łzy wyschły momentalnie, gdy zobaczyła, że odniosły skutek.

Chwilę poszperali po kuchni, w końcu Michi wydał triumfalny okrzyk:

— O! Patrz! Jest! Wpadł do wczorajszej zupy! Dobrze, że gęsta, to nie utonął, bo by mi dopiero zrobił jakiś gość awanturę, jakby rybią łuskę w pomidorowej znalazł! Co wy, baby, w ogóle macie z tym „upiększaniem”? Takie sobie szpony zrobiłaś, że za harpię możesz robić!

— Za harpię, Panie Admirale? Takam paskudna?

— Byłabyś całkiem ładna, jakbyś się umyła! Po co ci, na przykład, to malowane błoto na twarzy?

— To puder z Tamaryndu, nie błoto! I róż „Czerwone Maki” aż spod Mortekasyno!

— Bardziej: „Na Mordę Karyno” chyba! — zakpił Michi. — A doklejane rzęsy pewnie masz ze Stawów Królewskich?

— Rzęsy? Ze stawów? Co też pan gada?!

— A to nie rzęsa pływa po stawie?

— To nie takie rzęsy! Moje są z bobrzego włosia!

— Czy bóbr o tym wie? Zresztą, nieważne! Wracaj do roboty!

Nadąsana Karyna wróciła do krzątania się po kuchni i udawania, że coś gotuje.

Dzień potoczył się dalej już bez większych niespodzianek, koło południa łagodnie wszedł w zakręt i rozpędził się na popołudniowej prostej wiodącej ku wieczorowi. Wtedy do „Jaśminowej bryzy” wkroczył wysoki, tyczkowaty, niesamowicie chudy mężczyzna. Zrobiłby karierę jako chodząca reklama eliksirów na odchudzanie. Gdyby nie obszerna, błękitna szata, wyglądałby jak kilka skrzyżowanych wieszaków na ubrania. Na głowie nosił kapelusz z szerokim rondem i czubkiem, kiedyś w kształcie stożka, a teraz bardziej przypominającym ostro zakończoną bezę. Poruszał się z podobnym wdziękiem, co paralityk na dopalaczach, i miało się wrażenie, że każda z jego patyczkowatych rąk i nóg żyje własnym życiem, kieruje się własnymi zasadami i ustaleniami i nie są to ustalenia, które obejmowałyby na przykład wspólny kierunek ruchu. Nic dziwnego, że po przebyciu połowy sali miał już na koncie obitą kostkę, rozdartą o deskę ławy szatę, strącony kufel jakiegoś klienta, na szczęście drewniany i na szczęście pusty, więc obyło się bez mordobicia. Na koniec przybysz zaplątał swoją torbę w jakąś szczelinę w „vintidżowym” stole i szarpał się bezsilnie. Twarz zdobił mu (taki żart!) zarost, w postaci gęstej, długiej brody i wąsów. Michi z trudnością rozpoznał w nim Archiego vel El Ministra, syna Leo S. Taffa. Pomógł mu oswobodzić torbę, uścisnął mocno i wskazał miejsce przy jednym z wolnych stołów, trochę obawiając się wprowadzać go do kuchni, gdzie zwykle przyjmował znajomych. W kuchni był wrzątek, ostre noże, tasaki i haki i uznał, że jest to środowisko, które zapewne szybko sprowadziłoby maga do postaci oparzonej i okaleczonej. El Minister, siadając przy stole, potknął się o śpiącego pod nim psa i rypnął między ławy jak długi (a miał trochę tej długości!). Michi westchnął kręcąc głową z rezygnacją — Archie zawsze był taki, od małego, zawsze o coś zawadzał albo w coś wpadał, albo coś ewentualnie wpadało w niego. Admirał podejrzewał, że Leo wysłał chłopaka do ASTMY, by mieć jak najszybciej z głowy takie chodzące nieszczęście. A może miał nadzieję, że wielki świat uczyni z niego silnego mężczyznę? Niestety okazało się, że wielki świat jest co prawda wielki, ale niewystarczająco, by poradzić sobie z problemem pt. „Archie” i po wielu próbach i porażkach świat spakował walizki i wyjechał do Ciechocinka, by podreperować nadszarpnięte zdrowie psychiczne.

Kiedy mag podnosił się z polepy, Michi zorientował się, że w gospodzie nie powinno być żadnego psa. Tym bardziej bez butów! Rozejrzał się dookoła, ale nigdzie nie zobaczył czworonoga.

„Niech to zakręt!” — zaklął w myślach — „To porządny lokal, tylko klienci i szczury. Żadnych psów tu być nie powinno!” „Trudno!” — machnął ręką — „Potem! Potem! Potem!”

Posłał Karynę po Leo i w trójkę z magiem zasiedli przy stole.

— No więc… jakby tu zacząć… — zagaił. — Mam tutaj — powiedział i wskazał pod stół — taki mały problem.

— Nikt nie jest bez wad! — zaśmiał się Leo. — Ale my nie jesteśmy felczerami!

Karczmarz skrzywił usta i popatrzył z politowaniem na grubaska. Gdyby spojrzenie miało masę, Leo byłby już płatkiem ciasta filo.

— Nie o to mi chodzi! Mam taki problem — zwrócił się do maga — że wszedłem w posiadanie przedmiotu… eeee… magicznego… — czekał na reakcję. Mag tylko kiwnął głową. — To taki spory, złoty kieł. Od tego czasu mam sny, koszmary… Śni mi się, że lecę w stronę kwadratowego świata leżącego na barkach czterech świń, które stoją na wielkiej żabie…

Mag wyjął z torby małą książeczkę, postawił obok inkaust, otworzył go, z kapelusza wyjął gęsie pióro, umoczył w inkauście i coś zanotował, mrucząc tylko „Yhm. Yhm”.

— Żabie? Tak? — dopytał po chwili. — Jaki gatunek?

— Co?

— Jaka ta żaba była?

— A jakie to ma znaczenie?!

— Dla nauki albo religii? Być może fundamentalne!

— Eeee, no zwykła taka, duże oczy, wyłupiaste. Widzieliście kiedyś, jak się krowa topi? No to takie właśnie! Cztery… chyba cztery kończyny, bo z tyłu nie widziałem. Raczej zielona.

— Raczej?

— Nie przyglądałem się…

— Yhmm, ile razy śnił ci się ten sen?

— Nooo dziesiątki…

— I nie przyglądałeś się? Dziesiątki razy?

— Słuchaj no! Jakbyś leciał z taką prędkością, że ci oczy do czaszki wpadają, to też byś się nie przyglądał!

— Dobrze już, dobrze. I co dalej?

— Dalej dolatywałem do starca w kapturze.

— Ahaaa. A starzec? Jak wyglądał? — zapytał El Minister.

— Nnnnn… nie wiem! Był w kapturze!

— Yhmm. Nie widać było twarzy?

— Tylko zielone oczy! Gorejące jak węgle!

— Ahaaa. Zielone i gorejące jak węgle — zapisał mag.

— Zawsze myślałem, że węgle goreją na czerwono! Albo pomarańczowo… Albo biało… Zależy czy się mocno dmucha! — wtrącił się Leo.

Archie i Michi zignorowali go.

— Ten starzec zawsze mówi do mnie to samo: „Weźmij swój trzos, idź szukać gór, co sięgną chmur, taki twój los. Usłyszysz głos, zobaczysz zamek, pod zamkiem jamę, taki twój los. Tam zanieś trzos, nagroda twa, gdy zwrócisz kła, taki twój los” — kontynuował Michi.

— Oooo! Yhmm! Bardzo ciekawe! — ożywił się mag (nie, żeby wcześniej był nieżywy, nic z nekromancji! Po prostu się zaciekawił). — Dajcie pomyśleć! — dodał i zaczął coś skrobać w książeczce.

Dwadzieścia kilka „Yhmm” i „Ahaa” później podniósł wzrok znad zapisków i powiedział:

— Mógłbym zobaczyć, hmmm, ten magiczny kieł?

Michi wyciągnął go z mieszka i podał dyskretnie El Ministrowi. Ten pooglądał go z każdej strony, przyjrzał się dokładnie znakom, pomruczał trochę, zapisał coś, w końcu zapytał:

— Te literki… zawsze tak pulsują?

— Od jakiegoś czasu nie przestają. Od wczoraj.

Mag zaczął znów coś pisać, rzucając (metaforycznie) okiem to na kieł, to na kartkę. Admirał i Leo pochylili się i zobaczyli, jak Archi zapisuje długi ciąg kresek i kropek. Kiedy przestał, pochylił się nad zapiskiem.

— Wszystko jasne! — powiedział z uśmiechem.

— Naprawdę? — nie dowierzał Michi.

— Przynajmniej część zagadki rozwiązana! Nasz „problem” błyska Alfabetem Morza! — z triumfem oznajmił mag.

— Alfabet Morza? Nigdy o czymś takim nie słyszałem!

— I nie dziwota! To zapomniany sposób porozumiewania się! Ale my, magowie, uczymy się o nim! Kiedyś używano go do rozmawiania z morskimi stworzeniami z głębin!

— Jak to?

— Trzeba było zbudować Latarkę Morską i świeciło się nią w wodę i Alfabetem Morza można było porozumieć się z podmorskimi potworami!

— Po co? — zapytał Admirał.

— Co „po co?”?

— No, po co z nimi gadać? Nie ma to ludzi do gadania? Potwory mogą być niebezpieczne.

— Po pierwsze nie: „po co?”, tylko: ”dlaczego?”. Po drugie: „poco to się nogi nocą”. A po trzecie: dla nauki! Ileż ciekawych rzeczy można by się dowiedzieć od takich stworzeń!

— Na przykład: czy woda jest mokra — zakpił Leo.

— Ignoranci! — mag pokręcił głową z dezaprobatą.

— I zbudowaliście takie urządzenie na ASTMIE?

— Tak!

— No to czego się dowiedzieliście?

— Nnnnnooo, właściwie to nie udało nam się porozumieć.

— Przecież mieliście tę Latarkę…

— Yhm, zbudowaliśmy, świeciliśmy, ale potwory jakoś nie odpowiedziały.

— Może one nie miały Latarki? Pewnie trochę trudno po ciemku i pod wodą takie coś zbudować — podpowiedział Leo.

— Może — zgodził się jego syn. — A może zapomniały Alfabetu Morza. Jak mówiłem, używano go tysiące lat temu. Dla nas najważniejsze, że ja go znam i wiem, o czym mówi nam kieł!

— Oooo. To on mówi?

— Przynajmniej w kółko świeci to samo zdanie.

— No jakie? Mów!

— Ekhm — odchrząknął mag i wyrecytował: Tylko we wtorki banany po 5 miedziaków! Zapraszamy na dział owoców!

Leo i Michi spojrzeli na siebie. W ich oczach malowało się zdziwienie (a po umalowaniu ust i rzęs wzięło się za układanie włosów). Na szczęście w tym momencie mag rzekł:

— A nieee… coś sknociłem! Ano tak, pomyłka! Nie ten dialekt! O! Hmm! To będzie ten! Dobra, jeszcze raz, mamy: Erthux Xylruthuumiks Morthuus Grannitux Solo Do Burden.

— Eee chyba znów coś nie tak… — zajęczał Michi.

— Ależ skąd! — mag pokręcił głową — Wszystko się zgadza!

— Xylru… coś tam coś tam coś tam?

— Oczywiście, nieuki! To nazwa znana w całym naukowym świecie — przynajmniej wśród tych, którzy zajmują się draco scientiam. Oznacza ni mniej, ni więcej, tylko Samotną Skałę Smoka Erthuxa Xylruthuumiksa! Dawno temu na tej skale wybudowano zamek; nazywał się wtedy Sosnowy Wiec, o ile pamiętam. Potem smok zagnieździł się w jamie pod górą, zamek zjadł, ludzi spalił, albo odwrotnie, w każdym razie zostawił tylko ruiny, zgliszcza, puste puszki i stare opony i już nie nazywano góry i zamku Sosnowy Wiec, tylko Łódź Bałuty. Dlaczego nie wiem, ale wiele lat ta nazwa funkcjonowała. Potem ją zapomniano i dopiero wielki zakrywco-odkrywca Jacenty…

— Zakrywco-odkrywca? — zdziwił się Leo.

— Ano tak — mówi mag. — Wiecie, już dawno temu nasz kontynent został poznany i nazwany. Jak tu więc zostać pionierem, odkrywcą? Jak wnieść do atlasów i map nazwy nowych gór i rzek, skoro już wszystko ma swoje miano? Tu właśnie znalazł swą niszę Jacenty Sassini, który został największym zakrywco-odkrywcą. Podróżował po świecie wzdłuż i wszerz — chociaż bardziej wszerz, bo twierdził, że tak szybciej — i co ciekawsze miejsca zakrywał, umownie oczywiście i odkrywał na nowo, nadając im własne nazwy!

— Ale po co? Eeee… dlaczego, znaczy się?

— Myślę, że duży wpływ na tę decyzję miał jego sypiący gęsto złotem mecenas — Katch Koordoopel.

— Aaaaa! To dlatego co druga wiocha, góra czy rzeka, ma nazwę związaną z jego imieniem! — Leo uderzył się dłońmi w uda. — U mnie to nawet wychodek ma tabliczkę z nazwą Katchkowa Samotnia! Zawsze się zastanawiałem dlaczego! Musiał temu Sassiniemu duuużo złota dać ten Koordoopel!

— Mówią, że 70 milionów denarów!

— A skąd ten Koordoopel miał tyle pieniędzy? — zainteresował się Michi.

— Podobno jakiś przekręt do spółki z kimś zrobił. Coś z kruszcami drogimi, srebrem chyba, z wieżami jakimiś. Nie znam szczegółów. Szemrana sprawa, bo wiecie, jak to bywa — od uczciwej pracy to tylko garb, odciski i wrzody na żołądku!

— Ano tak! — powiedział Admirał.

— Powiem wam — przyznał Leo — że ja właśnie strasznie się martwię, że mam wrzody na żołądku…

— Słyszałem, że wrzody na żołądku to właśnie od martwienia się powstają. To się sdress nazywa chyba.

— Co ty gadasz? Czyli im bardziej się martwię o wrzody, tym większa szansa, że je będę miał? To mnie pocieszyłeś dopiero! Błędne koło, nie ma co!

Michi poklepał Leo po ramieniu.

— Nie martw się!

— Nie jestem martwy!!!

— Jak się będziesz tak sdressował — to pewnie będziesz!

— Ojejejej. Muszę się uspokoić. Daj no mi gorzałki, tylko mocnej — to mnie zawsze uspokaja!

Michi przyniósł butelkę i trzy małe kubki, nalał do każdego z nich i wypili.

— Uhhh! Mocne! Ale dobre! Co to? — wychrypiał Leo.

— Wróżka Zębuszka — Michi otarł pot z czoła.

— Dziwna nazwa…

— To stąd, że jak szybko nie przełykasz, to rozpuszcza ci zęby!

— Aha…

Spojrzeli na Archiego. Był pomidorowy na twarzy, z oczu ciekły mu łzy, próbował złapać oddech (ale oddech był za szybki!), a resztki trunku kapały mu z warg, wypalając małe otworki w stole. Potem przewrócił oczami i zwalił się pod stół. Coś pod nim zaskomlało. Michi zajrzał pod blat. Spod El Ministra wyczołgiwał się mały kundelek, podobny do drucianej szczotki na małych nóżkach. Wielki czarny nos dominował nad załzawionymi oczkami, które błagalnie wpatrywały się w Admirała. Michiemu, który obiecywał sobie, że jak tylko złapie niechcianego gościa, przerobi go na szaszłyki, teraz zmiękło serce i sięgnął po pieska. Ten ugryzł go z całej siły w palec. Michi wrzasnął i zerwał się na (w miarę) równe nogi.

— Oż ty! Takiś ty potworze!? Zobaczysz, jak cię złapię, zrobię z ciebie gulasz! — wygrażał, ssąc palec, a potem przypomniał sobie, że w sali są klienci, którzy zaczęli bacznie przyglądać się to swoim miskom, to karczmarzowi. — Żartowałem! — zapewnił ich szybko.

Piesek tymczasem zdążył zaszyć się (i to bez igły i nitki!) w jakiś kąt. Tymczasem Leo próbował ocucić Archiego.

— Ehh, słaba głowa, słaba! Trzeba go ratować! — Leo trenował bez efektu klaskanie jedną ręką w twarz syna.

Podnieśli maga i zaaplikowali mu napar z wężoraka, po którego wypiciu zagulgotał, pozieleniał i przeszedł, a właściwie — jak się zastanowić — to bardzo szybko przebiegł na stronę trzeźwości. Mimo to Kac-gigant był szybszy, dogonił go sekundę później i walnął pałą w potylicę. Archie ponownie osunął się w nieświadomość. Zanieśli nieprzytomnego maga do łóżka.

Człowiek uczy się całe życie. To truizm, ale tylko pozornie. Niektóre jednostki nie wyciągają wniosków i popełniają wciąż te same błędy, licząc, że tym razem się uda. Czasem te błędy są ostateczne — kończą się przerwaniem nici życia. Wielu nie zdaje sobie sprawy, że ta nitka nie jest z super wytrzymałej stali, albo z nieskończenie rozciągliwej gumy, ale jest delikatna jak pajęcza sieć… może złe porównanie — pajęcza sieć jest relatywnie cholernie mocna; niech będzie więc: delikatna jak babie lato. A nie! Czekaj! Znów nie tak! Zostańmy może przy tym, że jest bardzo, ale to bardzo, delikatna. Mimo to niektórzy mają na tyle szczęścia, że nie zrywają jej, mimo usilnych starań i braku wyobraźni. El Minister należał właśnie do tej kategorii ludzi — już piąty raz wypił Wróżkę Zębuszkę, za każdym razem licząc, że będzie się dobrze bawił po jej spożyciu. I, że nie będzie miał potem kaca. Obie nadzieje, jak zwykle, okazały się płonne. Niektórzy mogą dużo wypić — to tacy, którzy zazwyczaj wyglądają jak góry sadła. El Minister nigdy jakoś nie powiązał tego faktu z odpornością na alkohol, wierząc święcie, że to właśnie on ma „mocną głowę”. Trunek, który pochłonął mag, prócz właściwości rozpuszczania prawie wszystkiego, poza chyba tylko szkłem, miał też inną cechę — powodował potwornego kaca. Archie, budząc się rano, już po kilku chwilach stwierdził, że umiera. A jeżeli nie, to bardzo by chciał umrzeć. Czuł, że jego głowa nie mieści się w pokoju i próbuje przecisnąć się przez okno i komin na zewnątrz. Nie było to przyjemne uczucie. Można nawet powiedzieć, że było antytezą przyjemności. Podniósł powieki. Zamknął je szybko. „Czy oczy mogą pęknąć?” — pomyślał. Gałki bolały go tak bardzo, że uznał to za dość prawdopodobne. Ponownie, tym razem powoli, uniósł powieki. Nic nie pękło, ale świat wirował jak tańczący derwisz. Kiedy udało mu się zogniskować wzrok, stwierdził, że w jego zasięgu nie ma nic zdatnego do picia. W tym momencie wypiłby zresztą wszystko, nawet to, co do picia się nie nadaje. Woda z wazonu z kwiatami, na ten przykład, smakowałaby mu jak ambrozja. Tymczasem w pokoju nie było niczego nawet w przybliżeniu wilgotnego, włącznie z samym magiem, który już wcześniej chudy, teraz wyglądał jak wiór drewna przeciśnięty przez wyżymaczkę. A czuł się jeszcze gorzej. W dodatku coś strasznie huczało. Nie dało się tego hałasu wytrzymać! Po chwili uświadomił sobie, że to latająca nieopodal mucha. „Jejku — jęknął w duchu. — Że też natura wymyśla tak hałaśliwe owady!”. Wepchnął sobie w uszy trochę pierza z poduszki. Niewiele pomogło, za to wyglądał znacznie śmieszniej.

— Hrrrrkkhhh… Hkkrrrrryyyhhh… Khhhrrkyyy — wychrypiał.

Jeśli myślicie, że znaczyło to: „Ostatni raz piłem Wróżkę Zębuszkę!”, to się srodze zawiedziecie. Tak naprawdę Archie wycharczał do siebie: „Następnym razem zostawię przy łóżku butlę z wodą!”

Ubrał się, zszedł na dół tawerny i wyrwawszy pierwszemu z brzegu gościowi kufel z jakimś płynem, wychylił do dna. Głowa dalej pękała mu w szwach, ale trzymał się prosto na nogach, chociaż wyrażenie: prosty Archie to właściwie oksymoron. Kiedy w końcu mógł normalnie mówić, wrócił razem z Leo i Michim do tematu świecącego kła.

— Dobrze, wiemy już, co nam „mówi” ten dziwny przedmiot, ale co dalej? Co znaczą te napisy? Co robić trzeba, by koszmar minął?

— Sprawa nie jest oczywista — zadumał się mag. — Z jednej strony: mamy cel, gdzie — wydawać by się mogło — trzeba kieł zanieść, a właściwie smokieł, bo to ząb smoka jest niezaprzeczalnie, czyli do smoczej jaskinii. Z drugiej strony: czy to koszmary usunie? Tego nie wiem, wydaje się to jednak prawdopodobne. Jest jeszcze strona trzecia i czwarta. Cała książka się praktycznie robi… Z trzeciej strony, na miejscu dalej może być smok, a w tamte góry mało kto się zapuszcza. Uczęszczany szlak chyba najdalej do Kafiru dociera. Z czwartej strony, jeśli nawet smoka nie ma, przeprawa trudna i daleka — samojeden nie da rady, trzeba by drużynę zebrać.

— Ja muszę coś zrobić! Ja ducha wyzionę z braku snu! — łkał prawie Michi.

— Proszę mi tu żadnymi duchami nie ziać! Mam alergię na poltergeisty! — ostrzegł Leo.

— Szukaj więc drużyny! — poradził El Minister i zaraz dodał: — Co tak na mnie patrzysz Michi? Ooo nie! Ja się nigdzie nie wybieram! Dopiero co z Bobigradu wróciłem! Nienienienie!

Niespodziewanie (a może jednak wręcz i wnóż przeciwnie?) Leo wsparł Admirała.

— No co ty, synek? Toż zawsze marzyłeś o peregrynacji do ruin wspaniałych, starożytnych…

— Noooo…

— Do leży, pełnych smoczych skarbów, do księżniczek nadobnych… — kusił dalej Leo.

— Księżniczek? — Archie zapalał się powoli do wyprawy. Po kolorze sądząc, zapał zaczął się od uszu.

— Ano tak! — kontynuował jego ojciec. — One tylko czekają w wysokich wieżach na przystojnych… — zmitygował się — no w każdym razie na szczupłych magów!

— A wysokie te wieże? — dopytywał El Minister.

— A skąd! Z ziemi do dachu dostaniesz! No… oczywiście jeśli pojedziesz…

— Pojadę! — zdecydował mag i huknął pięścią w stół — Auuuuła… — dodał chwilę później.

Z jednego z kątów karczmy dobiegło przekleństwo jakiegoś klienta, krótki skowyt i mały piesek popędzany kopniakiem czmychnął spod ławy, uciekając prosto pod stół, przy którym siedział Michi z kompanami.

Zajrzeli pod blat. Małe, kudłate nieszczęście, drżące jak w febrze, wpatrywało się w nich błagalnie wielkimi oczkami i jeszcze większym, antracytowym nosem. Admirał nauczony doświadczeniem ostrożnie wyciągnął ręce i ujął psiaka, ale ten — tym razem — dał się schwytać bez oporu. Jedyne, czego było „w opór” to pcheł, które przeskakiwały teraz na siedzących przy stole, nic sobie nie robiąc z zasad dobrego wychowania i Higieny. Higiena zresztą, jako bóstwo cuchnących stóp, nieumytych uszu i brudu za paznokciami, miała teraz co innego na głowie, a konkretnie: łupież.

— Trzeba toto wykąpać — zaproponował mag, oganiając się od skaczącego na niego tałatajstwa.

— Hmmpf. Najlepiej wyprać i dobrze wyżąć! — sugerował Leo.

— Eeee, ale po co? Wyrzucę go za drzwi i tyle — Michi łaskawie zrezygnował z zamiany psa w gulasz. Sądząc po wystających żebrach, pchły i tak wyssały już z psiaka wszystko, co mogły; teraz był bardziej workiem kości niż mięsnym ekwiwalentem kurczaka.

— Jak to: wyrzucić?! — zaoponował El Minister. — Weźmiemy go ze sobą! Przyda nam się jakiś pies obronny!

— Pies obronny? — zadumał się Leo. — To chyba nie jest dobry pomysł. Wujek Ben miał kiedyś psa obronnego i nosił ze sobą stale grubą lagę.

— A po co?

— No, żeby się przed nim bronić. Mówiłem, że to pies obronny był.

— To chyba tak nie działa… zresztą, ten nie wygląda groźnie. Weźmy go!

— No dobrze. Wykąpię go i zobaczymy co dalej.

Pies spokojnie zniósł wszystkie ablucje, obyło się też bez wyżymania, bo gdy tylko Karyna wyjęła go z balii wyfutrował się, strząsając resztki wody. Dał się też nakarmić, pochłaniając kaszę ze skwarkami w rekordowym tempie, bez gryzienia i merdając szaleńczo długim ogonkiem. Piesek okazał się po tych zabiegach znośny do oglądania, dał się wszystkim pogłaskać, a nawet polizał Michiego po ręce. To kupiło serce Admirała.

— Jak go nazwiemy? — zapytał Leo.

— Żabor może? Ma oczy jak żaba…

— Nieeee… Lepiej Pchełek!

— Nie pasuje! Już nie ma pcheł! — kłócili się.

— Pan Kracy!

— Co? A skąd tak niby?

— Eee. Nie wiem, tak mi się wymyśliło.

— Szarak! O! To będzie dobre! Jest szary jak, jak… no jak szary kolor!

— A tam! Szarak to zając przecie, a on do zająca niepodobny!

— Mamy teraz maj, to może Majowiec, albo Majusznik?

— Szkoda, że grudnia nie mamy, bo byś go Grudowcem nazwał! Albo października, bo by został Paździerzem! Hahaha!

— No to Z-kupy-dół!

— O matko! To imię dla psa czy jakiś rebus?

— Pfff. Słyszałem o takim psie, podobno był bardzo mądry, nawet zagadki rozwiązywał i rebusy!

— To głupie! Poza tym nie pasuje do niego! No zobacz! Co widzisz?

— Futrzasty worek kości z wielkim nochalem?

— No to niech będzie Nochal!

— W sumie… niech będzie! Nochal do nogi! — pies zareagował merdaniem.

*

Michi i Archie ustalili trasę, jaką trzeba będzie pokonać, by odnieść kieł do jaskini smoka. Przygotowania do podróży rozpoczęto od pożegnania się z Leo, który ruszył w drogę powrotną do Butterbridge. Admirał i mag udali się następnie na targ, by zakupić konie. Tu wynikły pierwsze komplikacje

— Mam sam za siebie płacić? — zdumiał się El Minister. — Nie dość, że się godzę ci towarzyszyć, to nawet konia mam sobie kupić sam?

— A co? Nie stać cię? Za biedny jesteś? — de Buyter podparł się pod boki.

— Pfff! — lekceważąco prychnął mag. — Kiedyś byłem biedny! Ale potem poszedłem do szkół i poznałem, co to synonim!

— No i?

— No i… no i teraz nie jestem biedny, tylko niezamożny…

— Czyli nie stać cię na konia?

— Nooo, może na jakiegoś stać…

— Na pewno po drodze zdobędziemy skarby, to wtedy kupisz jakiegoś lepszego!

— No to rozejrzyjmy się!

A było co oglądać! Burakura miała największy koński targ w promieniu stu mil i dwa razy w miesiącu zjeżdżali się wszyscy z okolicy, by wymienić plotki, coś komuś ukraść, obić kogoś po gębie, zachlać się na umór i — kiedy już naprawdę nie było wyjścia — kupić lub sprzedać konia. Na targu panował niepodzielnie niemożebny hałas, składający się z rżenia koni, kwiczenia świń, które komuś uciekły z chlewu, polatujących i gdaczących to tu, to tam bezpańskich kur ganianych przez rozszczekane psy, muczenia wołów ciągnących wozy oraz dźwięków lokalnej kapeli, która udowadniała, że utwór na skrzypce, basetlę, piszczałki i bęben może być bardziej przeraźliwy niż odgłos, jaki wydaje zarzynane powoli stado baranów. Prawdziwą sztuką było przebrnięcie rozjeżdżonego błocka bez wywinięcia koziołka, dlatego większość bywalców targu posiadała ubrania w kolorze podłoża, była bowiem podłożem w dużej mierze wysmarowana. Także Michi i El Minister nie uniknęli kilku wywrotek, a chodzący za nimi trop w trop Nochal mógłby konkurować z kameleonem w sztuce kamuflażu. O ile tłem byłoby błoto. Spośród mazi, która go okrywała, wystawał tylko czubek psiego nosa i Michi doszedł do wniosku, że po powrocie zostawi psa na słońcu, żeby błoto wyschło i stwardniało, a potem obtłucze je młotkiem. Tak będzie z czyszczeniem zwierzaka i szybciej, i łatwiej. Spośród kakofonii dźwięków orkiestry dobiegały ich typowe dla targu rozmowy:

— A słyszałaś, że Borynowa ma nowego chłopa?

— Co też, kumo, mówicie? A co z Maciejem?

— Nic nie wie, tuman! Dopiero by Antkowi skórę wygarbował!

Albo:

— Panie! Zdechłego konia mi chcecie sprzedać?!

— Jaki on tam zdechły, tylko odpoczywa i przecie się rusza jeszcze!

— Muchy na padlinie się ruszają, ot co, a nie koń!

— No to spuszczę denara z ceny, dobra?

— Noo… dobra, niech będzie! Wóz tylko podstawię! Mieeeeetek! Wóz dawaj! Zabieramy toto do masarza Wilhelma!

— Do masarza? A nie do rzeźnika najpierw? Do uboju?

— Nie ma potrzeby… Sio muchy! Sio!

I tym podobne…

Koń, którego upatrzył sobie Michi był ładnym, młodym gniadoszem i Michi uznał, że musi go mieć za wszelką cenę. Właścicielem konia był bez wątpienia krasnolud stojący pod jego brzuchem.

— Ile za tego konia? — zapytał Michi.

— 20 srebrnych denarów! — odpowiedział kupiec.

— 20, tak? Hmm, niech będzie! — zgodził się Admirał i sięgnął po mieszek.

— Ale… jak to „niech będzie”? — zdumiał się krasnolud. — Jak to tak? BEZ TARGOWANIA???

— No… tyleś Pan chciał…

— Ale NIE MOŻNA bez targowania! To niekrasnoludzkie! TRZEBA się targować! Takie są ZASADY!

— Eeee. Nie jestem w tym dobry… — przyznał Michi i przypomniał sobie Majstra „BędzieWaćpanZadowolony”. — To może 25 srebrnych denarów? — zaproponował nieśmiało.

— Coooooo?! — ryknął lekko skonfundowany krasnolud.

— 30? — zaproponował przestraszony Michi.

— Nie, nie, nie, NIE! To nie tak działa! — pieklił się krasnolud.

— No to…

— Musisz powiedzieć: 5 srebrnych denarów i ani jednego więcej!

— Nooo… 5 srebrnych denarów i ani jednego więcej — powtórzył Admirał.

— Dobrze — kontynuował krasnolud. — To ja mówię: Nie da rady! Dziatki mi z głodu zdechną, jak wezmę mniej niż 15! I teraz ty mówisz: Co? Za taką chabetę dam najwyżej 7 i ani pół denara więcej!

— Eeee… Co? Eeee za taką chabetę eeee… dam najwyżej 7 i ani pół mniej-więcej…

— Może być! Mniej-więcej. To ja mówię: O laboga! Litości nie macie dobry człowieku! Toć to pierwszej urody konik! Pęcinki jak u kasztanki marszałka! Spotkajmy się w pół drogi! Oddam go za 10 denarów! To ostatnie słowo! Zgoda?

— Eeee… i co teraz mam mówić? — dopytał Admirał.

— Mówisz: zgoda! Oczywiście!

— No to zgoda!

Napluli w dłonie i podali sobie ręce. Z niejaki wysiłkiem (bo Michi miał dziś katar) rozdzielili je parę sekund później. Admirał wysupłał z sakiewki 10 srebrnych denarów, przekazał uradowanemu krasnoludowi i koń zmienił właściciela.

— To było dość dziwne — stwierdził Michi odchodząc i ciągnąc kasztanka za wodze, by poszukać konia dla El Ministra. Ten tylko pokiwał głową. Mag, nie koń.

Następnie próbowali kupić siwego wałacha, potem srokatą klacz i wysokiego deresza i karego z białą strzałką na czole, ale wszystkie okazały się zbyt drogie; ich ceny przekraczały budżet maga. Jedynym wierzchowcem, który mieścił się w zasięgu 3 srebrników, jakimi dysponował El Minister okazał się krępy i bardzo niziutki kucyk. Nie mieli wyjścia — kupili go. Teraz trzeba było jeszcze postarać się o siodła i sakwy! Zaczęli przeszukiwać targ, ale okazało się, że rymarze dziś nie dopisali (może byli niepiśmienni?).

— Konia z rzędem temu, kto mi znajdzie rymarza w tej ciżbie! — jęczał de Buyter.

— Gdybyśmy mieli konia z rzędem, nie byliby potrzebni nam rymarze! — mruczał mag, ślizgiem pokonując kolejny metr błocka.

— Aaaa tam! Cicho bądź!

W końcu szczęście im dopisało (nie wiem, co dokładnie dopisało, bo szczęście zazwyczaj bazgrze jak kura pazurem!), znaleźli właściwego rzemieślnika i Michi pożegnał się ze łzami w oczach i zgrzytaniem zębów z trzema srebrnymi denarami. Osiodłali konie i okazało się, że kucyk maga jest tak niski, że strzemiona dotykają ziemi. Po skróceniu puślisk El Minister wyglądał w siodle jak rozkraczona żaba, a do tego chwiał się na boki. Po kolejnych próbach uznali, że żadna regulacja tu nie pomoże, mag ma po prostu za długie nogi i trzeba zrezygnować ze strzemion. Stanęło więc na tym, że El Minister jadąc zostawiał za sobą dwa równoległe rowki w piachu po obu stronach śladów kucykowych kopyt, a jego buty w szybkim tempie traciły swoje czubki.

— Cholerna inflacja! Rok temu zapłaciłbym za takie siodła najwyżej po pół denara! — mówił Michi, gdy jechali w stronę „Jaśminowej bryzy”. — A ten zdzierca, rymarz, jeszcze się tłumaczy, że wojna jakaś za granicą, że uchodźcy jacyś przez jakieś płoty skaczą, że to wszystko wina jakiegoś Juska, czy coś… co mnie to obchodzi?!

— No tak. Hm… Racja — potwierdził mag, podnosząc nogi do góry, bo przekraczali jakąś dużą kałużę.

Po powrocie Admirał poinstruował Karynę, że od jutra karczma zamknięta, że wróci za kilka tygodni, dał jej też garść miedzianych groszy, żeby miała za co żyć przez ten czas. Popłakała — jak to baby — i poszła wydać otrzymane pieniądze do balwierza a po nim do krawca, bo nic tak nie poprawia kobietom humoru jak nowa kiecka i nowa fryzura.

— Bogo? — zwrócił się Michi do swojego wykidajło.

— Yhmm? — zagrzmiał basem olbrzym, aż butelki na półkach zadrżały.

— Słuchaj, nie będzie mnie jakiś czas, kilka tygodni pewnie. Musisz sobie znaleźć na ten okres jakieś inne zajęcie. Potem oczywiście możesz wrócić do pracy u mnie.

Odpowiedziała mu cisza, tylko mars na czole Boga pogłębiał się, brwi marszczyły i już prawie stykały. Te kilka neuronów w mózgu olbrzyma próbował naprędce połączyć się synapsami i przesłać jakiś logiczny komunikat do ośrodka mowy. Nie udało się.

— Czyli co? — zapytał Bogo po długiej pauzie.

— Ehh… Czyli: ja jadę, ty zostajesz — mówił powoli Michi wskazując palcem. — Szukaj pracy!

Kolejna długa pauza. Gdyby neurony miały czoła, pot spływałby po nich strumieniami.

— Ale… ja mam pracę! Ja ochrona!

— No tak, ale ja wyjeżdżam! Zamykam karczmę na ten czas! Zamykam tawernę, rozumiesz?

Bardzo długa pauza. Uuuuuuuuaaaaaaaaaa!!!! — krzyczały neurony z wysiłku. Nagle na obliczu Boga odmalowało się zrozumienie. No prawie. Nie do końca. Właściwie to nie. Zupełnie nie. Po prostu jakiś pojedynczy neuron wysłał losowy komunikat, osiągając przypadkowo właściwy efekt.

— Ja jechać z Panem! — zadudnił.

— Ale to może być niebezpieczne… — zaprotestował Admirał, ale słabo, bo nagle zdał sobie sprawę, że obecność takiego kompana w drużynie jest nie do przecenienia.

— Aha — Bogo przetrawiał tę informację. Okazała się niestrawna. — A to źle?

— No, może nas ktoś napaść, jakieś zwierzę albo człowiek…

— Aha! — Bogo rozweselił się. — Czyli dobrze! Mogę dawać w pysk, tak?

— W sumie to tak. Tak. Czyli chcesz jechać ze mną? Dobrze. Ale płaca to jeden grosz dziennie!

Twarz Boga zachmurzyła się ponownie.

— Ja nie mieć groszów… — wydukał smutno.

— Ehh! To ja ci zapłacę, cymbale! Jeden grosz za każdy dzień, tak?

— Zgooodaaa! — Bogo uśmiechnął się, a jego myśli wróciły na swoje tory: „Dawać w mordę fajnie! I płacą za to! Suuuper!”

Michi uświadomił sobie, że trzeba by Bogowi załatwić jakiś transport i zabrać jakiś prowiant. Sprawa żywności rozwiązała się sama, okazało się bowiem, że Bogo ma w Burakurze matkę. Ta, dowiedziawszy się, że syn opuszcza miasto, wyekwipowała go w solidny wór jadła, ucałowała i powiedziała, że może nie wracać, a jeżeli już, to po operacji żołądków (mateczka podejrzewała, że Bogo ma ich przynajmniej trzy). Ze stodoły matki Bogo wyciągnął wielki tasak z ostrzem długości prawie dwóch łokci (prawdopodobnie służył kiedyś do przepoławiania mamutów jednym uderzeniem). W ogromnych rękach Boga wyglądał jak zabawka. Pozostała sprawa transportu i tym razem Bogo całkowicie wszystkich — a najbardziej swój przyszły transport — zaskoczył. Gdy się dowiedział, że musi mieć wierzchowca, chrząknął coś basem i poszedł do lasu. Kilka kwadransów później wrócił, jadąc na olbrzymim turze, lekko jeszcze oszołomionym i z czerwonymi śladami pięciu palców na pysku. Popłoch, jaki półtoratonowy zwierz wywoływał wśród mieszkańców Burakury zdawał się w ogóle do ochroniarza nie docierać, jakby oczy i uszy Boga nie miały bezpośredniego połączenia z wisienką mózgu. Zresztą, może tak faktycznie było. Olbrzym sterował zwierzęciem, trzymając je za wielkie rogi i ukręcają prawie jego łeb w lewo lub w prawo. Zajechał przed stajnię przy „Jaśminowej bryzie”, gdzie podróżni trzymali wierzchowce, zawiązał zwierzęciu gruby powróz dookoła rogów i wprowadził do środka. Niecałą minutę później ostatni koń wyskoczył przez okno ze stodoły i z paniką w oczach umknął nabrzeżem. Michi zajrzał do środka. Bogo szczotkował tura widłami. Wielkie oczy tura mówiły tylko jedno: „Pomocy!!!” Michi westchnął i kilkoma prostymi słowami, kilkunastoma gestami i kopniakiem wytłumaczył Bogowi jak się opiekować „wierzchowcem” za pomocą zgrzebła i kopystka. Tur przestał panicznie drżeć, dał się wyczesać i nawet napił się wody z cebra. Daleko mu było jeszcze do stanu, gdzie dzikie zwierzę z ważącego tonę potwora ewolucja zamienia po tysiącach lub milionach lat w dojną krowę, ale pierwszy krok (a nawet długi sus) został zrobiony.

Następnego dnia zakończyli przygotowania, zapakowali wszystko (no… wszystko, co potrzebne w podróży, a właściwie wszystko, co wydawało im się potrzebne) do sakw, które przytroczyli do dwóch koni i jednego ciągle oszołomionego sytuacją tura. Michi sprawdził, czy palenisko wygaszone, drzwi na zaplecze zawarte skoblem, okiennice zablokowane i wyszedł na zewnątrz. Przekręcił ciężki klucz w potężnym zamku i odszedł kilka kroków od „Jaśminowej bryzy”. Przystanął. Wrócił się. Otworzył kluczem zamek, wszedł, usiadł chwilę na ławie, po czym powtórzył operację opuszczania i zamykania karczmy. Zdziwiony El Minister zapytał:

— Możesz mi powiedzieć, w jakim celu dwa razy robisz to samo?

— Czyli co?

— No wchodzisz i wychodzisz. Dwa razy karczmę zamykałeś!

— Moi rodzice mnie uczyli, że przed podróżą trzeba posiedzieć…

— Ale dlaczego?

— No, nie wiem. Tak trzeba! Chyba żeby podróż się udała…

— Wiesz, mam wrażenie, że to taka sama sytuacja, jak w tej anegdocie z kaczką.

Michi wdrapał się na konia i ruszyli.

— No to opowiedz o tej kaczce — powiedział do maga. — W drodze opowieści zawsze mile widziane.

— Chyba słyszane? No, nieważne. Anegdota jest o pewnej młodej gospodyni, która piekła kaczkę. Przyglądała się temu jej córka i pyta: „Mamo? A dlaczego ty obcinasz jej skrzydełka i połowę nóżek, zanim włożysz ją do brytfanny?” „Robię tak, bo tak mnie nauczyła moja mama, a twoja babcia” „Ale po co?” — dopytywała córka. „Zapytajmy babcię” — zdecydowała kobieta. Poszły i zapytały, a babcia odpowiedziała: „Tak nauczyła mnie moja mama, a wasza babcia i prababcia” „Ale dlaczego?” — dalej ciekawiło się dziecko. „Nie wiem, zapytajmy prababci”. Poszły wszystkie trzy i pytają: „Dlaczego trzeba kaczce przed pieczeniem obcinać skrzydełka i połowy nóżek?” a prababcia odpowiedziała: „Ja przycinałam, bo miałam za małą brytfannę!”

— Hehehe! — zaśmiał się Admirał — Może coś w tym jest! Gdyby moi rodzice żyli, zapewne bym ich zapytał, no ale niestety…

— Niektóre nasze zachowania są z pozoru absurdalne, ale zapewne czasem istnieje głębszy sens takich poczynań. Część z nich to nasze atawistyczne zachowania, ale większość z nich jest już nieprzydatna lub nieadekwatna do czasu i miejsca — z mądrą miną perorował mag.

Przejechali w milczeniu kolejnych siedem mil.

— Hahahaha! — zadudnił nagle śmiech Bogo.

Michi i Archie spojrzeli po sobie zdziwieni.

— Co cię tak bawi Bogo? — zapytali.

— Hahaha! Brytfanna była za mała! — olbrzym w końcu zrozumiał anegdotę.

Po kilkunastu milach jazdy wśród pól okolica stała się lesista. Właściwie… to nie jest to adekwatne określenie. To tak jakby powiedzieć, że góry są wypukłe, albo że politycy są trochę nieuczciwi. Lesistość nie oddaje krajobrazu składającego się wyłącznie z wiekowych, ciemnozielonych olbrzymów i krętej, wąskiej ścieżki biegnącej (i to szybko!) pomiędzy nimi. Światło dnia gubiło się wśród pni już po kilkunastu metrach i nawet najlepsza ekipa ratunkowa nie zdołałaby go odnaleźć w tym gąszczu. Węzły gałęzi chyliły się, podając sobie liściaste dłonie nad głowami podróżnych, kołysząc się groźnie i skrzypiąc leśne przekleństwa. To nie był las. To był ciemny bór! To była dzika puszcza! To była prastara knieja! Niestety… opis okolicy określający ją jako borową, kniejową, a już — nie dajcie bogowie! — puszczańską, gdzie tylko jedna literka dzieli nas od nieporozumienia uznającego okolicę za córę Koryntu — także nie jest właściwy. Na szczęście dla drużyny nie miało to znaczenia, bowiem jako ignoranci w tematach krajobrazu nie zwracali na niego większej uwagi i — jak to często bywa wśród beztroskich podróżnych — dopisało im szczęście. Przebrnęli przez las bez szwanku i wjechali w okolicę pełną pól, zboża, słońca, śpiewu ptaków i swojskiego zapachu gnojówki, z akcentem na to ostatnie.

Wieczorem dojechali do wsi Largekneejoints, co w języku krasnoludów znaczyło podobno Duże Stawy. Zadziwiające, ale w wiosce nie było dużych stawów. Ba! Nie było żadnych stawów! Jedyne czego było dużo, to much, gzów i komarów. Poza tym wieś wyglądała jak setki takich w tym rejonie: trochę gnoju na drodze, waląca się chałupa, gnój, przekrzywiony płot, więcej gnoju, stodoła pamiętająca jeszcze pradziadków obecnych właścicieli, sterta kompostu i oczywiście — gnój. Na nieszczęście dla drużyny nie było tutaj karczmy, a sianokosy jeszcze się nie zaczęły, więc stodoły były prawie puste, z resztkami tylko podgniłego siana, które nie nadawało się do spania. Z proponowanych za kilka miedziaków sienników w chłopskich chałupach zrezygnowali po obejrzeniu pierwszego, w którym życie biologiczne nawet nie tyle kipiało, ile toczyło regularne wojny o każdy cal przestrzeni. W takim posłaniu pokolenia wszy, pcheł i karaluchów, po latach toczenia walk, musiały być prawdziwymi mutantami-weteranami! Nawet Nochal, który miał przecież nieliche doświadczenie w dokarmianiu pasożytów, bał się podejść do łóżka. Noc zapowiadała się ciepła, więc po prostu rozbili obóz za wsią, nieopodal lasu. Wyciągnęli z juków koce, nazbierali drewna i rozpalili małe ognisko. Po skromnym posiłku poszli spać, stojąc na zmianę na warcie, by dokładać do ognia, okolica bowiem była uważana za wolną od rozbójników, ale dzikie zwierzęta nie znają przepisów królewskiego prawa i potrafiły bezwstydnie je łamać, zjadając nieostrożnych poddanych. Trzy godziny po zmroku mag obudził Michiego na jego wartę. Zaspany Admirał dorzucił do ognia i wsłuchał się w noc — nic tylko typowe odgłosy restauracyjne lasu, gdzie silniejsze zwierzątka zjadają słabsze. Coś go jednak niepokoiło, nie dawało spokoju, wierciło dziurę w czaszce i to tuż koło ucha. Czuł zmianę, jakby z buta zniknął mu uwierający kamień, jakby przestał boleć ząb, jakby sąsiadowi zdechła krowa… Po chwili ze zdumieniem skonstatował, że nie miał dziś żadnych snów! Po raz pierwszy od wielu dni przespał spokojnie kilka godzin! A więc samo wyruszenie w podróż już pomogło! „A może by teraz zawrócić?” — myślał, ale podświadomie czuł, że to się nie sprawdzi. Jakby na potwierdzenie tego kieł w jego kieszeni zalśnił tak jasnym blaskiem, że Michi musiał zmrużyć oczy. Kiedy minęła jego kolejka i zbudził Bogo, położył się z przekonaniem, że prześpi spokojnie noc aż do rana. Mylił się.

Na dwie godziny przed świtem nastąpił atak. Nochal zaczął ujadać i skomleć! Wszyscy troje wędrowcy zerwali się z posłań i odtańczyli krótki, acz energiczny taniec wojenny, próbując strącić z siebie napastników. Napastników było wielu i mieli inny pomysł na przebieg starcia i gryźli, co się da i gdzie się da, nogi, ręce, szyje, plecy, głowy! Byli jednak mniejsi i słabsi. Trzy kwadranse później bój można było uznać za zakończony remisem — mrówki wycofały resztki armii w stronę mrowiska, a drużyna przeniosła obóz kilkadziesiąt metrów dalej i zaczęła smarować pastą z wodorostów pokąsane miejsca. Ogniska nie było co rozpalać, bo wstawał już świt, który przywitał ich kłębami oparów i świeżym (jakkolwiek to nie zabrzmi) zapachem gnojowicy. Gdyby tylko świt mógł ich widzieć — przywitałby ich także śmiechem, bo czerwono-zielona w wielu miejscach na ciele drużyna, wyglądała jak ofiara koncentrycznego ataku wietrznej ospy i infekcji grzybiczej. Obiecując sobie solennie następną noc spędzić pod dachem, a przynajmniej dokładnie zbadać najbliższe otoczenie przyszłego obozu — ruszyli w drogę.

Od Largekneejoints droga wiodła prostym — jak Bogo w mordę strzelił — gościńcem. Michi podejrzewał, że takie określanie szerokiej wiejskiej drogi nie pochodzi od gościnności, chyba że mamy tu na myśli taką pełną błota, gzów, zapachu gnijących w rowie liści i lejącego się z nieba skwaru. Sądził, że gościniec powinien zwać się raczej gnojowińcem. Wędrowcy, mimo niedogodności, nie mieli zamiaru schodzić ze szlaku — skutecznie zniechęcały ich rosnące na poboczach krzaki głogu, ciernistych jeżyn i czegoś z wielkimi, krwawo-pomarańczowymi liśćmi, co wyglądało, jakby żywiło się wszystkim, co się pochopnie zbliży.

Tymczasem zbliżało się co innego — mianowicie południe. Skwar wycisnął z nich ostatnie krople i siły, a że doszedł ich szmer strumyka, postanowili zrobić sobie piknik na skraju drogi, gdy tylko miejsce będzie odpowiednie. Wkrótce dojechali do polany nad niewielkim rozlewiskiem, które stworzył potok przy wydatnym udziale bobrów — świadczyły o tym ołówkowo zakończone pniaki. Polana miała już swojego amatora. Pod rozłożystym jesionem, na którego cień łakomie zerkali wędrowcy, rozbity był niewielki namiot. Małe wymiary nadrabiał setką kolorowych łat. Nieopodal namiotu stał drewniany, czterokołowy wózek z małym dyszlem, a dalej pasł się osiołek. Oboje widzieli już lepsze czasy. Dawno, dawno temu. Podjeżdżając bliżej, dostrzegli właściciela, a właściwie właścicielkę, drobną, może trzech łokci wzrostu elfkę, a przynajmniej kogoś z dużą domieszką elfiej krwi. Spięte w kok czarne włosy okalały drobną twarz, równie jak włosy czarną. Wielkie oczy dziewczyny były zaś zielone i to zielone taką zielenią, która przywodzi na myśl toń leśnego stawu. Tym bardziej że można było się w tych oczach utopić. Jej strój stanowił komplet z namiotem i powodował oczopląs u każdego nie-daltonisty. Kiedy na polanę wjechali wędrowcy, a dziewczyna zobaczyła trzech jeźdźców, w tym jednego olbrzyma na turze, poderwała się z leżącego przed namiotem dywanika i podniosła z ziemi ciężką, wałową kuszę, już naciągniętą i naładowaną. Po chwili zachwiała się i niemal upadła pod jej ciężarem. Michi spojrzał na El Ministra, a ten wzruszył ramionami. Kilka sekund później elfka poddała się i rzuciła żelastwo na ziemię, wyciągnęła za to mały kordzik.

— Droga panno! — zaczął jowialnie Admirał. — Jesteśmy zwykłymi podróżnymi, nie zaś bandytami. Godzi to się witać zmęczonych wędrowców bronią miast dobrym słowem?

Dziewczyna speszyła się, widząc taką dezynwolturę przyjezdnych, którzy najwidoczniej nie mieli nawet zamiaru sięgać po broń i zsiedli z koni (mówiąc precyzyjnie, Michi zsiadł z konia, Bogo z tura, a mag jedynie wyprostował nogi i pozwolił kucowi wyjść spod siebie).

— Pozwoli panna, że się przedstawię! Jestem Michi zwany Admirałem — skłonił się. — A to moi kompani: El minister — sławny mag, Bogo — nasz ochroniarz oraz Nochal — nasz pies.

Nochal pomachał przyjaźnie ogonem, podreptał do dziewczyny, a gdy ta schyliła się, by go pogłaskać — ugryzł ją w palec.

— On tak już ma! Proszę się nie bać! Gryzie tylko raz! — zapewnił mag.

— Tes mi posiecha — powiedziała z kciukiem w ustach.

— Czy podzieli się panna… jak panny miano?

— Mila.

— Czy podzieli się panna Mila z nami tą uroczą polaną?

— Plosę baldzo.

— Zdejmij juki Bogo. Bogo? — olbrzym patrzył maślanymi oczami na elfkę, a ta, mimo hebanowej cery, zarumieniła się pod tym spojrzeniem. — Bogo!!! — huknął w końcu Michi.

— Taak? Panie Admirale? — zabuczał, jakby budząc się ze snu.

— Nie stój jak kołek! Obóz rozbijamy!

— Mam rozbić obóz? Dooobra! — ucieszył się i sięgnął po swój tasak.

— Nie tak rozbić! — Michi desperacko zamachał rękami. — Rozłożyć! Juki zdjąć! Namiot rozb… rozstawić! Po drewno do lasu pójść! Wodę w kociołku przynieść!

— Ahaa… to takie rozbijanie — zmarkotniał Bogo, ale wziął się do pracy.

W mig rozłożyli derki niedaleko pstrokatego namiotu, a po krótkiej, choć zaciętej walce z ciernistymi jeżynami broniącymi dostępu do głębi lasu, mieli również gałęzie na ognisko. Michi wyciągnął z juków kociołek, menażki i jeden ulubiony, majolikowy talerz (spadek po babci), a następnie zabrał się za przygotowanie posiłku.

— Chcesz coś zjeść? — zapytał Archiego.

— A co jest do wyboru?

— „Tak” albo „nie”.

— Eeee, to poproszę „tak”.

Michi ugotował warzywną potrawkę-gulasz. Wyszedł trochę przypalony, no w każdym razie był jeszcze w postaci dającej się zjeść przy użyciu łyżki, a nie kilofa.

— To sam węgiel! — El Minister zaprotestował słabo.

— Węgiel to samo zdrowie! — Admirał nie dał sobie w kasz… w gulasz dmuchać.

— Taaaak? A ja słyszałem, że grunt to zdrowie!

— Zawsze możesz żreć grunt zamiast gulaszu! — odparował de Buyter i na tym dyskusja się skończyła.

Elfka grzecznie podziękowała za jedzenie, ale zupełnie już przestała się obawiać drużyny i na zaproszenie Michiego dosiadła się do ogniska.

— Skąd jedziecie? — zapytała, gdy skończyli posiłek (resztki gulaszu dali Nochalowi, ale on zignorował je i zaczął ostentacyjnie jeść trawę).

— Skąd? A nie ciekawsze dla panny: dokąd, niż skąd?

— Wolę słuchać o tym, co już było, niż o tym co będzie!

— Żyjemy przeszłością, co?

— Po prostu lubię opowieści.

— Takie prawdziwe? Czy zmyślone też?

— Wszystkie!

— Ha! To szkoda, że nie ma z nami mojego kuzyna Leo! On to dopiero zna opowieści!

— Mój ojciec kłamie i tyle — wtrącił się mag.

— Nie kłamie, tylko upiększa! A to co innego!

— Upiększa? Upiększa?? A co pozmieniał w historii z Sexkalibrem na przykład? Wszystko przekręcił!

— Wcale nie…

— Z Sexkalibrem? — zainteresował się elfka.

— Tak — powiedział Michi. — To historia najbardziej bezużytecznego, przynajmniej obecnie, magicznego miecza!

— Bo tak ją opowiedział mój ojciec! — zapienił się mag (Proszek do prania „Mag” z aktywną pianą tylko za 3 denary!).

— Taka jest lepsza! — zaperzył się Admirał (Środek odchwaszczający „Antyperz” już dostępny w najlepszych sklepach z truciznami!).

Chwilę piana konkurowała z perzem. Potem wtrąciła się Mila.

— Ekhm. Czy moglibyście mi ją opowiedzieć?

— Czemu nie? Czas jest po temu odpowiedni — zdecydował Michi, patrząc na zachodzące słońce. — Ale o suchym gardle opowiadał nie będę! — poszperał w jukach i wyciągnął oprawioną w wiklinę butelkę. — Czerwone Tuskie! Siądźmy blisko ogniska!

Nalał wina do kubków, a resztkę z butelki chlusnął przez ramię za siebie — dla skrzatów. Michi nie wierzył co prawda w skrzaty, ale był pragmatyczny — bo co, jeżeli jednak istnieją? Niektórzy powiadali, że te małe łobuzy potrafią sikać do mleka! Michi od czasu, gdy o tym usłyszał, nie tknął mleka ani razu, a i z piwem miał kłopot długi czas, bo zalatywało od niego szczynami. Kiedy wyjaśniło się, że to tylko mysz utopiła się w beczce, Michi wrócił do picia złotego trunku już bez obaw.

— Pewnego razu, dawno temu, w dalekiej krainie… — zaczął opowieść.

— A gdzie tam! To w Toruncie było! Dwie dekady temu! — zaoponował od razu mag.

— Jak gęby nie zawrzesz, to tak ci skórę wygarbuję, że popamiętasz! — zezłościł się Admirał.

— Taak? Nie dasz rady słabiaku! — uniósł się z posłania i gniewem Archie.

— Nooo… Może i nie dam — przyznał Michi. — Ale za to Bogo da!

Bogo łypnął na maga. Łypanie pomogło. El Minister siadł z obrażoną miną, ale już się nie odezwał. Bogo westchnął zawiedziony; już tydzień nie trenował rzutów ludźmi.

— Tak jak mówiłem: dawno, dawno temu w odległej gala… eee… krainie żył sobie człowiek, który miał siedmiu synów. Dla każdego z nich, w dzień jego siódmych urodzin, kupował prosiaka i przykazywał im, żeby trenowali zwierzęta w sztuce poszukiwania trufli, z handlu tymi grzybami bowiem żyli. Co dzień wieczorem zasiadali wspólnie przy okrągłym stole i jedząc kaszę mannę albo inne dziadostwo opowiadali, jakie postępy zrobili i czy im się trufle znaleźć udało, czy nie. A był wśród nich najmłodszy syn — Artiom, który wyróżniał się tym, że tak świetnie świnię, a właściwie knura — wyuczył, że nie dość, że największe trufle wywąchiwał, to jeszcze od razu obrane.

— Trufli się nie obiera… — wtrącił Archie, ale wpatrzona w Admirała jak w obraz elfka nawet nie zauważyła dygresji.

— Tak więc — Michi zignorował maga i kontynuował — żyli sobie spokojnie aż do czasu, kiedy doszły ich wieści, że w lesie Szary Łud rosnąć mają największe trufle. Ale nic to jeszcze! Legenda głosiła, że tam właśnie znaleźć można największą truflę świata, Świata Grulem nazwaną. Słysząc to syn najstarszy — Galagad, ojca i braci pożegnał, świnię na łańcuch zapiął i w drogę ruszył. Minął miesiąc, i drugi, i trzeci…

— I czwarty — podpowiedział z przekąsem El Minister.

— I czwarty! — niezrażony kontynuował Michi. — I piąty! I wrócił syn do domu, ale smutny, bo Świata Grula nie znalazł. Poszedł potem syn młodszy, a za nim kolejny, każdy jednak zwykłe trufle tylko przynosił z wyprawy. Przyszła kolej w końcu i na najmłodszego. Tobołek spakował i w drogę do Szarego Łudu — jako i bracia jego — ruszył, wraz ze swym knurem, który miano Głodzilli nosił, bo zawsze był na jedzenie niezwykle łasy. Gdy był już blisko celu, na gościńcu drogę zagrodziła mu banda rozbójników. „Dawaj złoto albo życie!” — zawołali. „Złota nie mam, a życie sobie cenię nad życie” — rezolutnie im odparł. „Nie czas na krotochwile!” — zwołał ich wódz, Rabinem Chudym zwany. „Jak złota nie masz, to świnię bierzemy!” A trzeba tu nadmienić, że świnia Artioma był to zwierz wielki i dziki, z wielkimi kłami u pyska; pewnie nie dalej jak dwa pokolenia wcześniej jego protoplaści przeganiali niedźwiedzie z lasu. Słysząc te groźby, młodzieniec gwizdnął głośno i przeciągle, a ręką bandytów wskazał. I ruszył knur do szarży! I w jedno uderzenie serca zbójców dopadł! Szablami chlasnął! Masą swoją nogi i ręce łamał! Zakotłowało się! Kwik świński i ludzki zabrzmiał na chwilę unisono, a potem z chmury pyłu jedynie knur wyszedł, a na placu boju zostali jęczący na ziemi złoczyńcy. Stanął Artiom nad nimi, ze świnią swą wierną u boku, pod boki owe się podparł i mówi: „Podli dranie! Szubrawcy wszeteczni! Łotry kostropate! Zadyndać wam przyjdzie! Do zamku was zawlokę! Do szeryfa!” „Zlituj się, panie!” — błagali oni na kolanach — „Litości! Puść nas! Szeryf okrutny jest ponad miarę! Nie to, żeby to zły Pan był, o nie, źle nas nie zrozum, on po prostu szybki i w mowie, i w czynie. Zanim pół świecy się wypali, będziemy już po łamaniu kołem, po przypalaniu, po obdzieraniu ze skóry i, co najgorsze, po szyje w gównie. Daruj nam! Nigdy już na rabunek się nie poważymy! Będziemy dobrzy od dziś! Tylko łaskę okaż!” Zmiękło serce Artioma, gdy tak się łzami zalewali, jak krokodyle. Widząc, że po bliskim kontakcie trzeciego stopnia z Głodzillą będą się miesiącami kurować, zapowiedział im, że ich puści, ale gdy ich na łupiestwie ponownie przydybie, z życiem i z całymi tyłkami nie ujdą. Dziękować mu zaczęli, a herszt przed rozstaniem tak mu jeszcze rzecze: „Ludzkiś pan, więc ci sekret zdradzę. W lesie, co po prawej stronie stoi… po mojej prawej! No! W lesie tym nie dalej niż pięć wiorst na zachód, jest jezioro. Mówił mi pewien szlachcic, a pewnikiem prawdę gadał, bo go rozpalonym żelazem wtedy głaskałem po piętach, że w jeziorze tym miecz magiczny jest ukryty, a kto nim włada, śmierci się lękać nie musi.” Zdziwił się młodzieniec, na co mu się ta wiedza przyda, jak tu bowiem miecz utopiony odnaleźć? O ile szlachcic prawdę rzekł, a nie bajki. Był jednak Artiom od wielu dni w drodze i pomyślał, że kąpiel w chłodnej wodzie dobrze mu zrobi, bo śmierdział już jak, nie przymierzając, nogi obecnego tu czarodzieja!

El Minister zabulgotał ze złości, zacisnął usta, ręce na piersi założył, ale nic nie rzekł, tylko ostentacyjnie nogi do ognia wyciągnął. Szczęściem polano jakieś strzeliło właśnie iskrami prosto w stopy czarodzieja. Szczęściem dla pozostałych oczywiście, bo by się pewnie podusili od smrodu. El Minister zaś pognał do strumienia poparzone stopy zmoczyć, ból ukoić. Gdy wrócił, jego nogi wyglądały jakby na nie białe skarpetki nałożył. Trzymał je też teraz z dala od ognia.

— Ruszył Artiom do jeziora — kontynuował Michi — ledwie jednak się rozebrał, kiedy spod tafli wody wynurzył się wielki sum w przezroczystą, białą szatę ubrany, trzymający w pysku miecz. Miecz jaśniał jak, przepraszam za wyrażenie, goła dupa w wychodku, znaczy się, magiczny był niemożebnie! Podpłynęła ryba do brzegu, miecz u stóp Artioma złożyła i rzecze…

— Gadający sum? — nie wytrzymał El Minister — Chyba w bajce!

— A magiczne miecze, albo… kły, są? Są! — ripostował Admirał. — To i magiczne sumy też mogą być!

— W sumie tak… — zgodził się mag niechętnie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 43.97
audiobook
za 7.35