E-book
9.45
drukowana A5
33.13
Smocza Odyseja I. Zarzewie

Bezpłatny fragment - Smocza Odyseja I. Zarzewie


Objętość:
159 str.
ISBN:
978-83-8273-517-8
E-book
za 9.45
drukowana A5
za 33.13

Wszystkie opowiadania, legendy, mity, wiersze, teorie są tą samą treścią. Treścią naszej wizji.

— Przejście —

Ernest biegł. Nie widział nic na odległość parunastu kroków. Gęsta, ciężka mgła przesłaniała pnie pękatych drzew. Chłopiec ślizgał się na mokrej, wpółzgniłej ściółce. Uciekał. Stawiał stopy nieuważnie. Pragnął być z dala od wszystkich. Oczy miał przysłonięte niesłabnącym potokiem łez. Wciąż w głowie kłębiły mu się wspomnienia dzisiejszego poranka. Nienawidził dotyku. Upadki, potknięcia podczas bezładnego biegu potęgowały ból. Zacisnął wargi i pięści i wciągnął smarki, próbując opanować gniew podtrzymywany przez szaleńczy bieg. Umorusany, zapłakany tarł oczy z wściekłością, aż powieki zrobiły się czerwone i opuchnięte. Pod nosem cicho, lecz z żarliwą stanowczością, obiecywał sobie nigdy więcej nie być słaby. Zapragnął stać się silniejszy, by móc przeciwstawić się złości, która zalewała falami gorąca niespokojny, młody umysł. Własna rodzina traktowała go jak wyrzutka, wyśmiewając się z niego przy każdej nadarzającej się okazji. Powstrzymał szloch. Rówieśnicy ciągle dokuczający mu przy nadarzających się okazjach… Upadł. Ernest leżał na wilgotnej trawie. Uderzył pięścią w nadpróchniałe gałęzie. Podniósł głowę zdezorientowany.

Mgła z wolna zaczęła ustępować. Dopiero teraz zauważył, że okolica zmieniła się. Iglasty, uporządkowany las przeistoczył się w różnorodny, pełen dębów, grabów i buków, wilgotny bór. Korony drzew przepuszczały niewiele światła, panował półmrok. Chłopiec użył swojej materiałowej chusteczki z wyhaftowanym emblematem orła, jedynej pamiątce po ukochanym dziadku. Rozglądał się zdziwiony dokoła, nie rozpoznając zupełnie okolicy, w której się znalazł. Panika i niepewność zaczęły chwytać go w swoje szpony. Nie usłyszał szmeru, który doszedł zza jego pleców. Czarna, smukła postać skoczyła na Ernesta, przyduszając go do ziemi. Rozległ się przeszywający krzyk zaskoczenia. Chłopiec kątem oka zobaczył, jak bestia rozwiera swoje szczęki, ukazując białe i śmiercionośne kły. Z wilczego gardła wydobył się miękki warkot i Ernest został polizany w policzek. Blady z przerażenia, odwrócił powoli głowę, zobaczył łagodne, migoczące, złote oczy wilka wpatrujące się w niego.

— Kim jesteś? — odezwał się głos znad głowy.

— Wilku, jestem Ernest. Znalazłem się tu przypadkiem. Naprawdę nie chciałem cię niepokoić czy przeszkadzać. Nie miałem zamiaru wkraczać na twój teren — odpowiedział z powagą chłopiec, jeszcze roztrzęsiony. — Proszę, nie czyń mi nic złego.

— Derfel nie rozmawia w naszej mowie. Może i coś tam rozumie, ale pewnie woli gadać w wilczej. — Na dźwięk swojego imienia wilk szczęknął wesoło. Chłopiec podniósł głowę i ujrzał ludzką postać.

Srebrne włosy związane w kucyk, skórzana, czerniona zbroja, błyszczące głownie mieczy okalające lekko zmarszczone czoło. I oczy o dzikiej, czerwonej barwie, wwiercające się w duszę.

— Czy on, Derfel, może ze mnie zejść? Proszę? — zapytał z wahaniem Ernest. — Nie oddycha mi się zbyt komfortowo.

— Wyszczekany jak na osobę, której grozi śmierć — odpowiedział z tajemniczym uśmiechem mężczyzna. — Zejdź — wydał wilkowi rozkaz spokojnym i stanowczym tonem.

Chłopiec spojrzał na niego ze zdziwieniem, po czym zaczął rozglądać się niepewnie po okolicy.

— Czy jestem bardzo daleko od Makowego Wzgórza?

— Co? Wzgórze? Makowe? — Wojownik zamyślił się. — Co to makowe?

— Od maku. Czerwony kwiat z białym słupkiem, otoczonym czarnymi pręcikami…

— Czerwony jaskier! Ach, o to chodzi, ale mak? Nie wiem, czy ktoś go tak nazywa. — Zadumał się. — Młodzieńcze z jakiego miasta pochodzisz? — żachnął się. — Jesteś z Republiki K-On?

— Jakiej republiki? — Przez myśl przeleciała mu seria Gwiezdnych Wojen. Bacznie przyjrzał się śniademu mężczyźnie. — Gdzie ja jestem?! — wykrzyknął zdenerwowany.

— Gdzie? — Srebrnowłosy patrzył się z podejrzliwością na młodzieńca. — W lasach granicznych Republiki K-On.

Chłopiec nie rozumiał, o czym mówi dziwnie ubrany człowiek. Nie wiedział nic o żadnej republice. Czemu ten osobliwy mężczyzna lata po lesie z oswojonym wilkiem? Może to seryjny morderca? Albo inny wariat? Drzewa wydawały się obce, wszystko było inne, ale nosiło znamiona podobieństwa, co potęgowało poczucie dusznego niebezpieczeństwa.

— Może jeszcze mi powiesz, że nie jestem na Ziemi!? — wrzasnął, by uspokoić myśli, bezczelny w swoim gniewie.

— Co?! Przecież na niej siedzisz! Doprawdy te dzieciaki z roku na rok mają coraz dziwniejsze pomysły — westchnął zrezygnowany mężczyzna. — Chodź, odprowadzę cię do wioski.

Chłopiec nie chciał ustąpić. Próbował mu wytłumaczyć, że chodzi o planetę. Wojownik, patrzył się na niego z obojętnością, jak na osobę co najmniej chorą psychicznie. Derfel starał się rozluźnić sytuację, podchodząc do Ernesta, dźgając go kufą i liżąc jego ręce. Ten niepewnie przyjmował oznaki zainteresowania. W końcu to był wilk! Nawet jeśli oswojony. Wielkie, czarne, dzikie zwierzę o niepokojącej inteligencji.

Wtedy zrozumiał, że niewiele wskóra i postanowił rozejrzeć się po okolicy. Ogromne, ciężkie drzewa, bujna roślinność, pierwotny las nieprzesiąknięty człowiekiem. Nieznajome szmery, nerwowe krzyki ptaków, porykiwania nieznanych zwierząt. Nigdy nie czuł się tak bezradny, obcy i niechciany. Zastanowił się. Nie, jednak bywało, że czuł się o wiele gorzej. Pomimo namacalnie odczuwalnego niebezpieczeństwa i przebiegających dreszczy mrowienie wolności lizało zniewolony umysł.

Powoli las zaczął się przerzedzać, pnie drzew stały się chudsze, zieleń jaśniejsza, a promienie słońca ogrzewały z lekka zmarzniętą sylwetkę chłopca. Ernest poczuł się śpiący, zmęczenie powoli dawało się we znaki. Ziewając, przyglądał się palisadzie okalającej wioskę. Wojownik, nie patrząc na chłopca, odezwał się:

— Wioska nazywa się DanDoro, najbliższe duże miasto to Onorgniw. — Podparł ręce na biodrach.

— I na co ma mi się to przydać? — burknął pod nosem chłopak.

Derfel szczeknął wesoło, wpatrując się w błękitną przestrzeń.

— Są — powiedział zdawkowo mężczyzna.

Zdziwiony Ernest również skierował wzrok w górę. Oczy rozszerzyły mu się w niedowierzaniu, kiedy usłyszał donośny trzepot skrzydeł i dziwaczne mruczenie. Patrzył na kołujące smoki. Jeden migotał niby wewnętrznym złotym światłem, drugi rozpływał się oślepiającą bielą łusek. Obydwa spoczęły z gracją na pustej przestrzeni przed wioską. Na grzbietach bestii można było dostrzec ludzkie sylwetki. Wilk machnął zamaszyście ogonem, zerknął na swojego pana i truchcikiem pobiegł w stronę przybywających. Latające gady zauważyły pędzące zwierzę, naprężyły się, a kiedy Derfel zaczął podskakiwać, rozpoznały go i mruknęły pojednawczo. Jeźdźczynie zsunęły się z siodeł. Ernest wraz z milczącym towarzyszem podążyli za włochatym czworonogiem.

— Patrz, kto na nas czekał! — odezwała się kobieta w kwiecie wieku. Złote kosmyki migotały na tle jej brązowych włosów.

— Hej! Orden! Witaj! — krzyknęła druga, młodsza, kobieta, szatynka z białymi przebarwieniami.

— Jak zwykle pełna energii — odpowiedział mężczyzna. — Witaj, Lituana — zwrócił się do brunetki. — I ty, Alaneo. — Ukłonił się. — Mam nadzieję, że podróż minęła bez przeszkód. — Wyglądał na szczęśliwego z powodu ich przybycia.

— No wiesz — odparła Alanea, a szeroki uśmiech zagościł na uroczej twarzy — tego nie można nazwać podróżą. Raczej krótki wypad.

— A kim jest twój młody kompan? — zaciekawiła się Lituana.

Ernest nie wiedział, na co się patrzeć. Na smoki, które zwinęły się w kłębek i drzemały w najlepsze, czy na onieśmielające kobiety, które dosiadały wielgachne bestie. Miał mętlik w głowie, poczuł się osłabiony.

— Znalazłem go, sprawdzając teren, błąkającego się po lesie. Pewnie będę miał do was prośbę — odrzekł niedbale.

— Ach tak. Jaką, nigdy-o-nic-nieproszący-elfie? — naigrawała się młodsza.

Orden spojrzał na nią ponuro, rzucił komendę cicho pod nosem i wilk napadł na Alaneę, łasząc się, liżąc, skacząc, lekko nawet ją podgryzając. Kobieta krzyczała, prosiła i śmiała się. Dopiero, gdy zdesperowana krzyknęła: „Odwołuję”, mężczyzna wydał polecenie i Derfel usiadł, a następnie zamaszyście przewrócił się na grzbiet. Szatynka pogłaskała go po brzuchu.

— Nie, nie, na ciebie się nie gniewam, tylko na Ordena. — Zwierz w odpowiedzi szczeknął wesoło. — Widzisz, my się tam rozumiemy.

— Hm, chcesz, żebyśmy zabrali tego chłopca do stolicy? — spytała Lituana, podnosząc brew.

— Tutaj nic po nim. Pewnie trzeba będzie go zbadać. Twierdzi, że jest z ziemi.

— Nie z wnętrza ziemi, tylko z Ziemi, w sensie planety — próbował wytłumaczyć Ernest.

— Niemożliwe. — Lituana zamyśliła się. — Ostatnio, ech, ostatnio, w ten sposób zjawił się ten stary pryk, Laxis. — Półelf chrząknął głośno. — Nie mam tu nic złego na myśli. Po prostu ojciec Laxisa zakochał się w Ziemiance. W czasach kiedy przejście było otwarte. Teraz jest zamknięte — spojrzała na Ernesta — na cztery spusty, podobno. Od ponad sześćdziesięciu lat. Zaraz, zaraz… Laxis zjawił się, jak były zamknięte, czy w trakcie blokowania przejścia? Nie wiem, znając go, to pewnie zjawił się, gdy brama…

— Och, nie stójmy tu — zdenerwowała się Alanea. — Smoki trzeba nakarmić, mnie też, usiądźmy i wtedy porozmawiamy.

— Niecierpliwa, to się nigdy nie zmieni. — Orden Sej nigdy nie przegapiał okazji, by dokuczyć „Szczęśliwej Przygodzie” Alanei Clans. — Chodźmy do gospody, przy okazji przejdziemy przez targ, tam się zaopatrzycie.

Skierowali kroki ku wiosce. Strażnik stojący przy prostej, drewnianej bramie przywitał ich z entuzjazmem. Zmierzwił czuprynę chłopca, kiedy dowiedział się, że błąkał się po lesie.

— Nie przejmuj się, nie mogłeś trafić w lepsze ręce. — Ernest ciepło przyjął słowa starszego mężczyzny. — Mam wnuka w twoim wieku, strasznie narzeka na brak znajomych. „Same dziewuchy w zapadłej dziurze”, ciągle powtarza. Jak tylko odpoczniesz i się posilisz, to wpadnij do nas. Orden Sej pomoże ci trafić. — Wcisnął mu jeszcze cukierka do ręki i posłał wszystkim ciepły uśmiech, po czym zatrzymał półelfa na chwilę, by porozmawiać o sprawach wioski.

Chłopiec towarzyszył kobietom w drodze do karczmy. Chciał zadać wiele pytań, ale przyglądał im się przytępawym wzrokiem.

Lituana przykazała swojej uczennicy, by zajęła się posiłkiem dla smoków. Alanea pobiegła w stronę gwarnego targu, z którego unosiły się przyjemne zapachy rozmarynu, grzybów i kwaśno-słodkich jagód. Ernest szedł, powłócząc nogami. Kobieta zauważyła jego senność i objęła go delikatnie ramieniem.

— Zaraz będziemy. Umyjesz się, zjesz, a potem wyśpisz — powiedziała dźwięcznym głosem. — Jak już pewnie zrozumiałeś, nazywam się Lituana, a dokładnie „Koci Wzrok” Lituana Frey. Otrzymałam ten przydomek, bo dobrze radzimy sobie, znaczy ja i mój smok, Diuna, w nocnych akcjach oraz obydwie mamy świetny wzrok — tłumaczyła lekko zakłopotana, nie zważając na potok słów, który mógł dezorientować.

Chłopiec nawet nie zauważył, kiedy znaleźli się przed karczmą. Kobieta otworzyła drzwi i chciała wejść, ale spostrzegła wahanie u małego towarzysza. Schyliła głowę, spojrzała na niego swoimi zielonymi oczami.

— Ja, proszę pani… nazywam się… Ernest. — I rozpłakał się.

W ciągu jednego dnia doświadczył wielu emocji. Od złości, nienawiści, bezradności poprzez zdziwienie, lęk, fascynację do ciepła i troski, które otrzymał przed chwilą i które były mu wielce potrzebne. Nie był w stanie tyle udźwignąć, poczuł się swobodniej przy Lituanie. Dużo bezpieczniej niż przy swojej matce. Kobieta zdjęła swoją bandankę i nakryła głowę chłopca. Karczmarz przywitał miło nowo przybyłych. Chciał dopytywać się o wiele rzeczy, ale smocza jeźdźczyni poprosiła o pokój, ucinając ciekawość mężczyzny. Od razu podążyli do łazienki, wyłożonej drewnianymi, lakierowanymi kafelkami. Chciała obmyć Ernesta, lecz ten podziękował i sam przemył twarz i ręce.

— Pewnie chcesz wziąć kąpiel — powiedziała, siedząc na brzegu wanny. — Nie ma nic lepszego niż gorąca woda obmywająca zmęczone ciało.

— Nie, dziękuję, na razie tyle wystarczy — odrzekł z poważną miną Ernest. — Jestem bardzo paniom wdzięczny.

Zaśmiała się.

— A Ordenowi nie? Jest oschły, nawet czasem za bardzo, ale to on cię znalazł. Nawet jakby nas nie było, to i tak zająłby się tobą.

— Dobrze, podziękuję mu, choć mnie wystraszył. — Opowiedział, jak wilk się na niego rzucił, czym ubawił Lituanę.

— O tak, to bardzo w jego stylu. W zrozumiały dla siebie sposób sprawdził, czy nie stanowisz zagrożenia. Życie tutaj jest trochę inne niż na Ziemi. Wszystko wygląda jak w ziemskich baśniach, oprócz bogów. My nie czcimy ani nie uznajemy bogów czy boga. — Chłopiec próbował zrozumieć, o czym opowiada mu ta kobieta, wyobrazić sobie, ale stał z rozdziawioną buzią i ręcznikiem na rękach.

— Spokojnie, wszystkiego niedługo się dowiesz. — Wstała. — Chodźmy, pewnie już na nas czekają.

Faktycznie, przy stole siedzieli i przekomarzali się Alanea, Orden oraz Derfel. Gospodarz oraz goście podśmiewali się z ich igraszek.

— O! Jesteście wreszcie — zauważył półelf. — Coś długo wam to zajęło.

— Nie pamiętam, żebyś kiedykolwiek cieszył się tak na mój widok — odparła brunetka. — Chyba porządnie zgłodniałeś.

— Tak, nie zdążyłem nic przekąsić, w przeciwieństwie do niektórych. — Zerknął na wilka. Derfel zawstydził się i zakrył łapą pysk, zerkając jednym okiem na mężczyznę. — A niech cię! — Roześmiał się. — Nie można się na ciebie gniewać.

Chłopiec podszedł prosto do Ordena.

— Dziękuję panu za odnalezienie mnie w lesie i przyprowadzenie tutaj. — Patrzył się we wściekle czerwone oczy, nie mogąc oderwać od nich wzroku, ale jednocześnie nie chcąc w nie patrzyć. — Nazywam się Ernest, proszę pana — dodał z wahaniem.

— Nie ma sprawy. — Mężczyzna zmrużył powieki. — Zwą mnie Orden Sej, jestem strażnikiem okolicznych ziem, odnajdywanie tobie podobnych to mój obowiązek. Miałeś szczęście, że nie natknąłeś się na dzikie bestie grasujące w lesie, bo mógłbym odkryć twoje zwłoki.

— Demonie! Nie strasz dziecka! — krzyknęła w obronie Alanea.

W tym samym momencie pulchna kelnerka przyniosła półmisek z parującymi warzywami, deskę serów, plastry podsuszanej wędliny i jeszcze ciepły bochenek chleba. Ślina napłynęła do ust Ernesta, przełknął ją, ciesząc się z przyjemnego zapachu.

— Jedzmy, jedzmy — rzekła, siadając, Lituana.

— Nie taki z niego dzieciak — powiedział wojownik, przegryzając. — Wyglądasz mi na dorastającego mężczyznę.

— Yyy… — Ernest zawahał się. — W tamtym tygodniu obchodziłem swoje trzynaste urodziny — odpowiedział, wygryzając się w kromkę pysznego pieczywa. Poczuł ciepło spływające mu do brzucha, powoli rozchodzące się po całym ciele. Ugasił również pragnienie krystalicznie czystą wodą. Przyszłość wydawała się niepewna, niezrozumiała, lecz była przyjemniejsza niż spirala błędnego koła, z której nie potrafił się wydostać. Tutaj wszyscy byli mili, życzliwi. Nawet półelf, pomimo dziwnego poczucia humoru oraz powierzchownej szorstkości, zdawał się być sympatyczny.

— Może i spóźnione, ale wszystkiego najlepszego — zaczęła Lituana. — Oby wiatr niósł cię prędki…

— Na razie nie musi go nigdzie nieść — wtrącił się Orden, zabierając z jej talerza kawałek sera.

Odwrócił się w stronę chłopca.

— Jedz, byś wyrósł na silnego mężczyznę zdolnego przekuć swoją wolę w czyn — odparł wyniośle.

Chłopiec, szczęśliwy, zjadał wszystko z talerza, słuchając przekomarzania się Alanei i Ordena. Okazjonalnie wtrącała się Lituana, komentując wesoło. Zasnął na ramieniu mężczyzny.

— Czarne Miasto —

Obudził się w łóżku, przykryty miękką kołdrą. Rozglądając się dokoła, natrafił na złote ślepia. Delikatnie się wystraszył. Wilk zamerdał ogonem i wepchnął nos pod rękę chłopca, domagając się pieszczot. Ten zignorował Derfla, przyglądając się nowemu otoczeniu. Pokój urządzony był w prostym, minimalistycznym stylu. Dominowało drewno, współgrające ze metalowymi dodatkami. Westchnął cicho. Do pokoju wkradł się półelf i stojąc nad chłopcem, poinformował go, że czeka go kąpiel. Ernest, nie zauważywszy wcześniej mężczyzny, podskoczył przestraszony. Orden roześmiał się i rzucił na łóżko pakunek z ubraniami. Były to: nowa, bawełniana koszula o kremowym kolorze, grube, szare, lniane spodnie i lekka, ale wytrzymała kurtka.

Podczas śniadania chłopiec dowiedział się, że spędzi trochę czasu u strażnika, którego wczoraj spotkali u bramy. Jeźdźczynie smoków wraz z Ordenem Sejem wyruszają na misję. Nie zechcieli zdradzić mu żadnych szczegółów. Nie zdziwił się zbytnio. Wilk miał pozostać w lesie, pilnując okolicy. Po wypełnieniu misji kobiety miały zabrać Ernesta do Czarnego Miasta.

Czas mijał szybko, choć doba trwała tutaj trzydzieści sześć godzin. Początkowo zmęczenie nie opuszczało chłopca. Mimo wszystko, z niesłabnącym entuzjazmem, spędzał czas z Arturem, poznając rozrywki DanDoro, Słuchał opowieści dziadka Merlina o planecie Ethshar i pomagał dobrotliwej gospodyni Morganie w codziennych sprawunkach.

Czuł sielankowy spokój. Tylko czasem przez głowę przelatywały mu obrazy, kiedy znęcali się nad nim. Koledzy, matka, nauczyciele. Wytykany, niechciany nieudacznik. Ojca pamiętał wyłącznie z libacji alkoholowych. Ernestowi towarzyszył wtedy bezdenny strach. Ludzie wokół niego musieli wyczuwać jego wahanie, niepokój, ale uśmiechali się promiennie i łagodnie, więc jego troski znikały. Może nie będzie musiał wracać do ponurego świata i zostanie w tym ciekawym miejscu.

Ósmego dnia, gdy słońce przebijało się przez kosmyki chmur, usłyszał znajome poszczekiwanie, któremu odpowiedziały radosne ryknięcia smoków. Powrócili.

Potem sprawy potoczyły się szybko. Pożegnał się z rodziną Artura oraz z paroma mieszkańcami wioski. Zabierał się ze smoczymi jeźdźcami do jednej z dwóch stolic Republiki K-On, Czarnego Miasta. Został usadzony przez Ordena w siodle przed Lituaną. Pomachał energicznie do mieszkańców, którzy zaciekawieni wyszli przed obwarowanie. Zobaczył ukradkowy, nieco złowieszczy uśmiech Seja. Derfel po cichu zawył smutno. Wznosząc się, bestie odpowiedziały mu jękliwym wyciem.

Grawitacja wcisnęła jego ciało w kobietę, wiatr pozbawił go tchu, a smoki dopiero zaczęły nabierać rozpędu. Ernest patrzył na migoczące widoki poprzez gogle. Białe łuski smoka Zbenry odbijały promienie słoneczne. Wyglądał jak wielki kryształ szybujący po niebie. Chłopiec czuł się wolny, a zarazem niepewny. W dole pojawiło się miasteczko, zapewne Onorgniw. Położone na wzniesieniu, otoczone fosą i ceglanym murem. Budynki były szare, dachy brązowe — wyglądały ciepło oraz solidnie. Teren stawał się bardziej górzysty, drzewa nadal rosły gęsto. Diuna zamruczała cicho. Po lewej stronie pojawił się niebieski, podłużny kształt. Sylwetka jeźdźca była niewidoczna. Alanea pokierowała Zbenrą w kierunku rysującego się konturu smoka. Diuna wzniosła się i skierowała nad przybysza. Zaskoczeni spostrzegli śpiącego na plecach mężczyznę. Kobiety delikatnie się uśmiechnęły. Niebieski smok Nostromo z lekkim zdenerwowaniem zgubił wiatr, gdy spostrzegł swoich pobratymców. Zakołysał się, parsknął, powracając na dobry tor lotu. W międzyczasie ciało jeźdźca chybotało się niestabilnie na siodle, wzbudzając dźwięczny śmiech Lituany.

Nagle, bez żadnego uprzedzenia, wyrosło przed nimi pasmo górskie, przetkane szarościami i szafirowymi rozbłyskami. Na jednym ze wzgórz zamajaczył wielki, czarny obiekt. Zbliżając się, dostrzegli atramentowe mury oraz wieżyczki ze złoconym zadaszeniem. Ciesząc się, biały smok, pchnął przyjacielsko Nostromo w skrzydło, a ten zachwiał się, zrzucając śpiącego jeźdźca. Opadał powoli, gdy gwałtownie zatrzymała go lina uwiązana do kostki. Zadig spał dalej, pomimo głośnego śmiechu i porykiwania smoków. Pomiędzy wieżami rozległy się błyski miedzianych lusterek. Wartownicy nadali powiadomienie o powrocie smoczych jeźdźców. Diuna wyrównała lot z dryfującym ciałem, Zbenra nadal trwał przy boku niebieskiej bestii. Nadlatywali do miasta pełnego różnokolorowych dachów i ciemnogranatowych budynków. Gdy mijali basztę, strażnik pomachał do nich i parsknął śmiechem, gdy Zadig odbił się od dachu, mamrocząc:

— Chwila, jeszcze chwila, przyjacielu.

W centralnej części miasta, gdzie krzyżowały się wszystkie drogi, stał szary budynek z perłowymi dachówkami.

— To ratusz. — Lituana pokazała ręką. — A tu, po lewej — wskazała toporną wieżę z platformami i trzcinową strzechą — Smocze Gniazdo.

Ernest, patrząc na wiszące ciało mężczyzny, zastawiał się nad ich lądowaniem. Platformy nie były zbyt duże. Kobiety puściły Nostromo pierwszego, a ten zamiast zwolnić, przyspieszył, zanurkował i głośnym łoskotem wylądował w przybudówce pełnej słomy na trzeciej platformie.

— ZADIG! — Z wnętrza budynku dobiegł ich głośny, wściekły krzyk. — Zadig, naucz się wreszcie lądować!

Lituana i Alanea wylądowały perfekcyjnie, z pełną gracją na wyższych rampach. Szybko zeszły z siodeł, pomogły Ernestowi stanąć na nogi i pobiegły na krawędź pomostu. Z wnętrza wynurzyła się krzepka postać siwiejącego mężczyzny w słusznym wieku. Złorzeczył i przeklinał, ile sił w płucach.

— To Laxis. — Brunetka mrugnęła do niego. — Opiekun Zadiga oraz Smoczego Gniazda.

— Może i Zadig zna się lepiej na smokach, ich zachowaniu, ale osiągnięcie poprawnej postawy do lądowania zdaje się odległym marzeniem — wtrąciła szatynka.

— Śpi?! — krzyknął Laxis z niedowierzaniem. — Dziewczyny, nie chichoczcie nade mną. Złaźcie. Pomożecie mi z tym nicponiem. — Podrapał się w głowę. — Chyba raczej powinienem powiedzieć „gamoniem”. To nie twoja wina, mój drogi — odpowiedział, gdy smok zamruczał smutno. — Nie wiem, czy istnieje siła zdolna nauczyć was stabilnego podejścia do osiadania. Ale żeby spać?! — wzburzenie powróciło.

— Proszę pana, niech pan zobaczy, czy nic mu nie jest — odezwał się zatroskany chłopiec. — Nie był na siodle. Zwisał na uprzęży głową w dół. Musiał bardzo odczuć ten wypadek.

Starszy mężczyzna wytrzeszczył oczy, zrobił gniewną minę. Odrzucał ze wściekłością połamane szczeble.

— Przez miesiąc będzie sprzątał wieżę i zero misji. — Odwrócił się do kobiet. — Słyszałyście?! I niech tylko ktoś zmieni moją decyzję! — zagroził.

Twarz młodzieńca była poharatana, z nosa sączyła się krew. Laxis poczęstował go uderzeniem otwartej dłoni w policzek. Zadig zerwał się, zastanawiając, co się właśnie stało. Między mężczyznami rozgorzała gorąca dyskusja.

— Ej — próbowała się wtrącić Alanea — możecie przełożyć kłótnię na później?

Ci w odpowiedzi natarli na nią. Lituana postanowiła przejąć inicjatywę, nakazując im spokój i starając się zwrócić ich uwagę na przybycie Ernesta z Ziemi.

— Niemożliwe. Brednie — odburknął Laxis.

— Jasne, neguj wszystko od razu — zareplikował Zadig.

— Ty się nie odzywaj! — wykrzyknął opiekun smoków.

— Znowu zaczęli. Boli mnie już głowa. Kłócą się głośniej niż przekupy z targu — narzekała młodsza jeźdźczyni.

— Nie rozumiem, czemu Laxis otrzymał przydomek „Spokojna Głowa”.

— Dawne czasy, przed Zadigiem — odparła Lituana. — Laxisie Unorze, proszę o spokój — spróbowała raz jeszcze.

Nie słuchali jej.

— Przegrana sprawa.

Ernest podszedł do kłócących się. Chciał się dopytać, czy wszystko w porządku ze smokiem. Na widok chłopca Laxis się uspokoił. Przypomniał mu się młody Zadig Faith. „Jakimż był rozkosznym dzieckiem”, westchnął w duchu. Zapytał Ernesta, jak minęła mu podróż i czy faktycznie jest Ziemianinem. Chłopiec grzecznie odpowiadał na wszystkie pytania.

— Istotnie, przywędrowałeś przez bramę. Nie jesteś stąd. Pewnie było ci strasznie trudno — zamartwiał się.

— Nie, wcale nie. — Ernest spuścił głowę. — Spotkałem tu wielu dobrych ludzi.

— Musisz tęsknić za rodziną, przyjaciółmi.

— Wcale, ani trochę! — Chłopiec energicznie pokręcił głową. — Na Ziemi nie miałem zbyt dobrego życia.

Oczy Unora zrobiły się szklane. Przyklęknął przed chłopcem, pogłaskał go po czuprynie, spojrzał głęboko w oczy i spytał:

— Nie chcesz może tu zostać?

— Pewnie! — odpowiedział uradowany przybysz. — Jeśli mogę — dodał zmieszany.

— Jasne, pogadamy z Tarmirem Blumpeem. Zresztą zaraz wróci z codziennego oblotu.

Zadig odszedł obrażony i smutny zarazem. Wściekły na przybranego ojca, który nie zechciał go wysłuchać, i na siebie, że nie potrafił rozmawiać z nim bez piętrzenia się niszczących emocji. Niepotrzebnie wdawał się z nim w zażarte dyskusje. Zdawał sobie sprawę, że postąpił źle, zasypiając i zostawiając smoka samemu sobie, ale spieszył się, by dotrzeć na jutrzejsze urodziny Laxisa. Od jakiegoś czasu nie dogadywali się ze sobą. Naprawdę chciałby to zmienić, ale nic nie wychodziło tak, jak sobie zaplanował.

Zwieszając nos na kwintę, zaprowadził niespokojnego Nostormo do jego kojca. Przyglądał się, jak smok łapczywie pożera jedzenie. Pogłaskał go czule po szyi, targany wyrzutami sumienia. Niepotrzebnie gnał, nie zatrzymując się na nawet posiłek. Sam nie jadł nic porządnego od dwóch dni, lecz nie czuł się głodny. Powlókł się do domu. Zagrzebał się w kołdrze, sen miał niespokojny.

Wielka karmazynowa bestia z niemniej potężnym jeźdźcem na grzbiecie trzepotała olbrzymi skrzydłami, schodząc do lądowania. Towarzyszyła im eskorta dwóch chyżych, brązowych smoków. Wszyscy spoczęli na najwyższej rampie. Kompania znajdująca się w Smoczym Gnieździe przywitała wejaha — głównodowodzącego Czarnego Miasta. Tarmir Blumpee odpowiedział im na powitanie tubalnym, pełnym ciepła i wewnętrznej siły głosem. Kobiety od razu podzieliły się nowiną o niespodziewanym przybyszu z Ziemi. Zaciekawiony olbrzym spojrzał na chłopca i roześmiał się gromko, płosząc Ernesta. Zdziwiony reakcją chłopca podszedł bliżej i uklęknął na jedno kolano. Potężna dłoń wylądowało na głowie przybysza.

— Więc Ziemianie nadal są tacy strachliwi — powiedział, mierzwiąc mu czuprynę.

— Nie znam pana — odezwał się cicho Ernest. — I tego świata również — dodał jeszcze ciszej.

— Mój drogi przyjacielu — olbrzym zwrócił się do Laxisa — pewnie będziesz musiał wytłumaczyć chłopcu nasz świat. Nie martw się. — Spojrzał na chłopca i zagadnął spokojnie: — Aż tak bardzo się nie różnimy. — Uśmiechnął się ciepło. — W końcu w połowie jestem ziemski.

Nieznacznie ośmielony Ernest zadał pytanie, które od dłuższego czasu krążyło bezkształtnie w jego głowie:

— Dlaczego postanowiliście odciąć się od Ziemi?

— Najprościej mówiąc: z powodu wojen. Ziemianie toczą nieustane potyczki, wynajdują coraz nowsze, bardziej skomplikowane metody, by zadawać ból, by niszczyć coraz większą liczbę „wrogów”. A ich najgorszymi wrogami jest własna rasa. Powoli takie idee zaczęły przedostawać się tutaj. Nie jesteśmy tak liczni jak wy, rodzimy się rzadziej. Pomimo dzikich i — zamyślił się — fantastycznych stworzeń zamieszkujących nietknięte tereny nie wybijamy ich. Twierdzimy, że każdy ma prawo do życia. Staramy się odkryć złoty środek i żyć tak, by nikomu nie wadzić ni nie niepotrzebnie krzywdzić. Do tej pory są obszary, gdzie smoki żyją w pierwotnym środowisku. — Poklepał łeb Slome’a.

— Prościej się chyba nie da — wymruczał pod nosem Laxis.

— Rozgadałem się niemiłosiernie. Chłopcy — odezwał się do wartowników — zajmijcie się smokami. Laxis, zapraszam ze mną. Lituano, zaopiekuj się Ernestem. Przynajmniej na parę najbliższych dni. — Uśmiechnął się zagadkowo, a w jego oczach błysnął tajemniczy ogień.

Idąc schodami, wejah postanowił poruszyć temat Zadiga. Dowiedział się już od strażników o jego locie.

— Zapewne zdążyłeś się z nim pokłócić — zaczął sugestywnie.

Mina Laxisa wyrażała udrękę i niepokój.

— Starzeję się, Tarmirze. Opiekuję się Zadigiem od przeszło czternastu lat i do tej pory nie nauczyłem go lądować.

— Nie masz czym się przejmować, Laxisie — odparł uspokajająco olbrzym. — Może będzie pierwszym jeźdźcem, który tego nie dokona — skwitował z uśmiechem. — Smoki czują się przy nim bezpiecznie i swobodnie. Trochę mu tego zazdroszczę. Slome jest już ze mną czterdzieści cztery lata, ale gdybym zasnął na jego grzbiecie, nie wiem, gdzie bym się obudził. Zapewne poczułby się wolny i odleciał do swoich, mnie zostawiając rozpłaszczonego na ziemi — roześmiał się figlarnie.

— Tak, z tym masz rację. Może faktycznie ja… — Unor zamyślił się. — Zareagowałem zbyt brutalnie. — Ale — dodał po chwili — jest duże prawdopodobieństwo, że będą skargi na jego zachowanie wśród klientów.

— Tak, wiem. Wierz mi, myślałem nad tym. — Blumpee odwrócił się na progu do rozmówcy. Jego sylwetkę otaczało światło. — Może wyruszyłby w podróż? Chcemy otworzyć nową placówkę. Rozważamy parę miejsc.

— Chcesz się go pozbyć, stary draniu — odparował Laxis.

— Nie, źle mnie rozumiesz. Widzę, że jest nieszczęśliwy, często słyszę o waszych kłótniach, kontrahenci, nie oszukujmy się, nie są zadowoleni, nawet jeśli jest odosobnionym przypadkiem. Nie wysyłam go na Rubieże, raczej okoliczne tereny, nie powinien przekroczyć granic Republiki K-On. Podczas ekspedycji może odnajdzie kandydata na nowego jeźdźca. Wiesz, ostatnimi czasy mamy braki kadrowe.

— I pewnie ma wyruszyć w ciągu tygodnia? — dopytywał starszy mężczyzna.

— Tak, to byłaby rozsądna decyzja. — Tarmir nie dał się zirytować.

— Rozmawiałeś z nim?

— Nie, najpierw pytam jego troskliwego opiekuna.

— Zadig jest dorosły, sam może o sobie decydować.

— Oj, nie gniewaj się.

Podczas spaceru mijali mieszkańców, pozdrawiając ich i życząc miłego dnia. Docierali już do ratusza. Minęli smoczą fontannę. Z paszczy rzeźby wydobywała się krystaliczna woda, zasilana podziemnym strumieniem górskim.

— Chciałeś pomówić o Erneście? — Laxis starał się zmienić temat.

— Tak, między innymi. Jak mogło dojść do przejścia? W raporcie z zeszłego miesiąca nie było żadnych informacji o anomaliach. Teraz też nie dotarły żadne wieści od Ordena, czyli wszystko jest w porządku. Lituana nie wyglądała, jakby miała cokolwiek do dodania — roztrząsał problem.

— Jest jedna ewentualność. Jak wiesz, brama ma własną świadomość.

— I to mnie przeraża — wtrącił wejah. — Widać nie dojrzałem do pojęcia tej anomalii. W końcu była to wspólna decyzja wodzów Ethshar.

— Tak, wpuści do naszego świata osobę o dużym potencjale, ale zagrożoną bądź skrzywdzoną. — Oczy Tarmira rozszerzyły się. — Ziemianie są okrutni, chyba nie zdajesz sobie z tego sprawy, wejahu. — Celowo użył jego tytułu. — Najlepiej dla niego otoczyć go opieką i nie dopytywać. Kiedy będzie gotowy, opowie swoją historię.

— Jeżeli tak to wygląda, opowiedz mu, jak funkcjonuje nasz świat. Tak pokrótce. Wyruszy razem z Zadigiem.

— Co? Naprawdę zamierzać posłać trzynastolatka, który nic nie wie o naszym świecie, z nieodpowiedzialnym młodzieńcem?

— Jak sam zauważyłeś, Zadig jest dorosły. Opiekując się Ernestem, nabierze jeszcze więcej dojrzałości, a razem radząc sobie z trudnościami, nabiorą doświadczenia i mądrości. Mam nadzieję — wtrącił niby mimochodem. — Zapominasz, że jest wspaniałym człowiekiem, który wyrwał smocze jajo ze szponów szalonych wiernych Kla’ezara, będąc ledwie ośmiolatkiem. Spoczął na laurach, dał się wciągnąć w beznadziejność. Niech razem się rozwijają — dokończył myśl.

Laxis nie miał zbyt wielu argumentów. Przynajmniej w tamtym momencie. Dyskutowali jeszcze przed budynkiem, ale wejah podjął już decyzję. Wkrótce, na zebraniu Smoczej Rady, Tarmir miał przedstawić swoją propozycję i Unor, nawet jeśliby się sprzeciwił, nie znalazłby sojuszników pośród nieustraszonych jeźdźców.

Prawdopodobnie nadal był zbyt ziemski. Ethsharianie byli pełni dobroci, zrozumienia, ale nie otaczali się murem bezpieczeństwa. Często ponosili ryzyko, wydawali się lekkomyślni w swym działaniu. Umiłowanie wolności oraz stawianie czoła niewiadomemu było, w jego odczuciu, nazbyt szalone. Niewykluczone, że ziemskie pojmowanie niebezpieczeństwa powodowało kłótnie z Zadigiem. Życie Ziemian było komfortowe. Od narodzin szli wytyczonym szlakiem, nie wysilając się zbytecznie, nie rozważając innych dróg, otoczeni kordonem cywilizacji. Nie bać się niewiadomego, umieć radzić sobie w sytuacjach bez wyjścia — tym nieustanie zadziwiali go mieszkańcy tej fantastycznej planety.

— Odpowiedzialność —

Ernest został tymczasowo ulokowany u Alanei. Zakwaterował się w małym, pstrokatym pokoju z widokiem na targowisko — gwarne, żywe, pełne różnorodnych postaci, a wraz z nadejściem nocy puste i złowieszcze. Podczas kolacji podpytał się o następny dzień. Dowiedział się, że będzie wyjątkowy, bo to urodziny Laxisa. Unor będzie miał wolne w pracy, więc wraz z Zadigiem pomogą w Smoczym Gnieździe. Do tego pozna smoki, ich zwyczaje, rodzaje zachowań, sposoby komunikacji. Ryczą, sporadycznie mruczą, ale ważna jest smocza mowa ciała.

Chłopiec nadal czuł się zdezorientowany. Nie bał się bestii, ale nie wiedział, czy chce mieć z nimi do czynienia. Rozmyślał, czym mógłby się zająć w tym świecie. Najchętniej wróciłby do DanDoro i pospędzał czas z Arturem i jego rodziną. Niestety przez najbliższy tydzień czekał go przyspieszony kurs wiedzy o Ethshar i o smokach.

Na początku dowiedział się, że Czarne Miasto jest częścią Republiki K-On, rozciągającej się na południowych ziemiach. W centrum położona jest bogata w złoża naturalne Pustynia Sabak no Kito, należąca do koczowniczego, przyjaznego im ludu. Są klientami smoczych jeźdźców w sprawach transportu oraz bieżących zleceń. Na oceanie, rozciągającym się przez środkową część globu, położony jest archipelag zwany Rubieżą, nieprzyjemny teren, którą sporą część zajmują wygnańcy oraz złoczyńcy dozorowani przez rdzenny lud wysp. Północny biegun posiadał dwa większe ośrodki — Niebieskie i Zielone Miasto — a za nimi rozciągała się Wieczna Zmarzlina.

W prezencie od wejaha Ernest otrzymał mapę z zaznaczonym ukształtowaniem terenu oraz większymi metropoliami. Przed snem przyglądał się jej, rozmyślając, jak wyglądają. Człony poniektórych nazw zawierały określenie kolorów: białe, czerwone, żółte, fioletowe, inne brzmiały osobliwie: Ainora, Eartip czy Neimurts.

Następnego ranka obudził go Zadig, wyjaśniając nieobecność opiekunki nagłą misją. Ernest miał okazję przyjrzeć się mężczyźnie. Podczas pierwszego spotkania zrobił na nim wrażenie osoby nierozważnej. Tak jak wszyscy jeźdźcy posiadał kosmyki w kolorze ubarwienia swojego smoka, ale chłopca dziwiły z wierzchu śnieżnobiałe, a od spodu krucze włosy mężczyzny. Zagadnął o to. Zadig chciał to wytłumaczyć chłopcu jak najlepiej.

— Białe włosy są domeną demonów — mówił ze spokojem.

— Jak to? Jesteś demonem? — krzyknął przestraszony Ernest.

— Nie do końca, w jednej czwartej. Orden Sej jest w połowie elfem, a w połowie demonem, a ma srebrzyste włosy — objaśniał.

— Ale nie jesteś zły? I Orden też? — dopytywał.

— Zły? W jakim sensie? — zdumiał się. — Nie, nie. Źle zrozumiałeś — starał się przyhamować chłopca. — Czy na Ziemi demony są czymś niegodziwym?

— Tak, nie są przyjazne ludziom. Ich ciała są szkaradne, zezwierzęcone, są poplecznikami Szatana.

— Nie wiem, kim jest Szatan, ale tutaj demony są czymś normalnym. — Zamyślił się. — Dziewczyny nie wytłumaczyły ci podstaw. — Zrobił marsową minę. — Istnieją cztery główne rasy, które mogą się krzyżować. Elfy, urodziwi o kruczoczarnych włosach, są doskonałymi zwiadowcami. Wyróżniają się świetnym słuchem i wzrokiem. Demony, o białym owłosieniu, mają dobry kontakt ze zwierzętami, przyrodą, są umiarkowanie silni. Nimfy, bruneci i brunetki o empatycznym, przyjacielskim usposobieniu, to znamienici dyplomaci. Tytani posiadają potężną siłę, są niestrudzonymi w boju blondwłosymi wojownikami — wyjaśnił pokrótce. — Choć nie zwracamy na to uwagi. Rzadko oceniamy się przez pryzmat rasy, zresztą większość Ethsharian jest hybrydami. Idea „czystej krwi” zniknęła wraz z kataklizmem, który miała miejsce ponad dwa tysiące lat temu. — Wzrok młodzieńca zdawał się błądzić. Stał się obcy, nieprzenikniony.

— Więc wszyscy jesteście trochę pomieszani tak jakby?

Faith roześmiał się dobrotliwie.

— Na to wygląda. Spójrz na mnie, jestem hybrydą wszystkich czterech ras, a moja czupryna jest dwukolorowa. Wyjątkowy jest również srebrzysty kolor Seja.

— Faktycznie! Orden Sej jest półelfem, a nie ma czarnych włosów.

— Dokładnie! — ucieszył się. — Oblicze ma co najmniej demoniczne, lecz z charakteru bliżej mu do elfa. Ale się zagadaliśmy. Czas na śniadanie, a przed nami pracowity dzień.

— Wydajesz się bardzo odpowiedzialny — dorzucił Ernest. — Z powodu wczorajszego zdarzenia miałem o tobie złe mniemanie. Przepraszam.

— Ech, chodzi ci o to… — Mężczyzna zawstydził się. — To ja przepraszam. Wiesz, spieszyłem się do miasta i byłem nieuważny.

— Poza tym… — jego twarz wyrażała zakłopotanie. — Nieważne.

Chłopiec nie ciągnął tematu. Skoro ma spędzić z nim cały dzień, lepiej nie denerwować go swoją wścibskością. Zadig przyrządził im lekkie śniadanie. Ogrzani poranną, ziołową herbatą wyszli w mglisty poranek. Słońce powoli rozjaśniało ciemne uliczki. Praca, którą mieli wykonać, nie należała do najprzyjemniejszych. Sprzątanie.

Ernest żarliwie biegał z miotłą, a następnie zaciekle ślizgał się z mopem. Faith, widząc zapał chłopca, przypomniał sobie młodsze lata. Rzadko podejmował się porządków, Laxis nieraz suszył mu o to głowę. Zawsze wolał pomagać bezpośrednio przy smokach, a najchętniej znikać w pobliskim lesie.

Młody mężczyzna wyczuł wahanie Ernesta przy kontaktach ze skrzydlatymi stworzeniami. Starał się go przekonać. Smoki początkowo jawiły mu się niczym uosobienie dzikości i nieprzewidywalności. W międzyczasie zjawił się wejah. Poinformował ich o wspólnym wyjeździe. Zadig ucieszył się na myśl o wolności, porzuceniu nielubianych obowiązków, lecz obawiał się, czy poradzi sobie z opieką nad chłopcem. Sam Ernest przyjął wieść z niepokojem. Mężczyzna jawił mu się niejednoznacznie. Najbardziej lękał się o latanie. Jeśli jeździec zaśnie w trakcie, a jego zostawi osamotnionego, prawdopodobnie stanie się coś złego. Nie miał za pięknego życia, ale tutaj czuł się dobrze. Akceptowany, rozumiany i wszędzie dopieszczany. Nie chciał skończyć roztrzaskany przez głupią nieuwagę. Podobne obawy miał Zadig. Nie lubił być obarczany odpowiedzialnością, szczególnie dzieckiem. Pomoc przy porządkach to jedno, ale wspólna podróż mogła być gorzkim doświadczeniem. Tarmir spostrzegł ich smętne miny. Wiedział, że Ernest nie nauczy się latać na smoku w przeciągu tygodnia. Zrzucił na barki Faitha ciężar, ale chciał, by młody jeździec przyjął lekcję i nauczył się rozsądku.

Pochwalił ich za rzetelne wypełniania obowiązków w Smoczym Gnieździe. Pogawędził chwilę, starając się wlać w ich serca więcej optymizmu, i wyraził nadzieję, że spotkają się na przyjęciu urodzinowym Laxisa. Para uprzejmie pożegnała wejaha i z fascynacją patrzyła, jak wielgachny smok majestatycznie podnosi się do lotu. Młodemu mężczyźnie przypomniały się chwile, gdy Blumpee pozwalał mu latać na Slomie. Niesamowite przeżycie. Z przykrością musiał przyznać, że nie potrafił wylądować, ale wszystko było warte obezwładniającego uczucia ogromu oraz spójności.

Na obiad wybrali się do pobliskiej knajpki Smocza Dama, prowadzonej przez emerytowanego jeźdźca. Paru znajomych zadrwiło z Zadiga, ale szybko zostali uciszeni przez starszych. Zjedli szybko, musieli wrócić jeszcze do Smoczego Gniazda doglądnąć nowo przybyłych. Ociężali po posiłku, poruszali się odrobinę wolniej. Ernest pierwszy zobaczył szmaragdową postać zniżającą się do platformy.

— Zezengorrii — Zadig podszedł do chłopca — najszybszy smok, na grzbiecie. „Prędka Łapa” Smrt Tanfield. — Chodź, przywitamy się, to od razu się przedstawisz — zaproponował. — Hej, jak misja? — zagadnął po chwili jeźdźca. — Nie było cię przez miesiąc.

— Nie mów, nienawidzę takich zleceń — skrzywił się Tanfield. — Dyplomacja, sracja. Zwyczajne kłótnie, głupota im z uszu wycieka. Dość o mnie, widzę, że masz nowego kompana. — Uśmiechnął się promieniście.

— Z Ziemi.

Smrt zdawał się być dosadny w słowach, logiczniejszy, ale miał w sobie nieoszlifowane, twarde dobro. Przypominał Ernestowi dziadka Rolanda. Wyglądał na mężczyznę w pełni rozkwitu, z szerokimi barami i gęstym zarostem. Ubrany był w standardowy ubiór jeźdźca — skórzany kaftan i spodnie. W jego przypadku doszyte były zielone paski oplatające cały strój. Po bokach miał przytroczone małe, srebrzyste toporki.

Chłopiec chciał opowiedzieć mu całą historię, ale opamiętał się, uogólniając wydarzenia. Zadig dorzucił na koniec, że wybierają się razem na dłuższą wyprawę. „Prawdziwa męska przygoda”, skwitował Tanfield, posyłając łobuzerski uśmiech. Chłopcy nie wyglądali na uszczęśliwionych. Mężczyzna postanowił zostać przy kojcu i zająć się Zezengorriim.

Pod wieczór cała trójka doprowadziła się do ładu i poszła razem na przyjęcie. W drodze zahaczyła o zamykający się targ. Wstąpiła do jednego ze sklepików. Oczy chłopca zabłyszczały, gdy zobaczył wymyślne łakocie. Niektóre miały kształty smoków czy nieznanych stworzeń, inne przypominały ziemskie słodycze. Pozwolili wybrać mu jedno z łakoci. Zdecydował się na ciastko z substancją przypominającą bitą śmietanę, obsypaną groniastymi, żółtymi owocami. Bita śmietana okazała się być puszystą, słodkawą galaretką z lekkim, anyżowym posmakiem, a owoce przypominały w smaku białe porzeczki. Mleczne, chrupiące ciasto rozpływało się w ustach. Zjadł je ze smakiem.

Odebrali również zamówienie. Chłopiec dopytywał się o zawartość pudełka, ale mężczyźni przekonali go, że niedługo sam zobaczy. Smrt i Zadig wpadli na pomysł, żeby Ernest wręczył solenizantowi prezent. Ten chciał zaprotestować, lecz postawili na swoim.

— Zrobisz mu wielką przyjemność — przekonywali. — W końcu szansa, że spotka pobratymca, była znikoma.

Ernest uśmiechnął się niepewnie. Przecież był im wszystkim obcy, a otrzymał od nich mnóstwo dobrego. Został przyjęty bez zbędnych pytań, otoczony opieką. Poczuł się niewdzięcznie. Odległe, wcześniejsze życie zdawało się być krótkim koszmarem, z którego wybudził się podczas rozpaczliwego biegu. Myśli kołatały się w jego głowie, gdy dotarli do gwarnego domostwa otoczonego latarenkami. Z podwórza dochodził zapach grillowanego na ruszcie mięsa. Stoły zastawione były szpiczastymi misami z kolorowym ryżem, kaszami, pieczonymi ziemniakami, sałatkami. Dawno nie widział tak ogromnej ilości jedzenia.

Nowo przybyli wyróżniali się na tle biesiadujących codziennym ubraniem. Prawie wszyscy byli jeźdźcami, różnokolorowe kosmyki migotały wesoło na głowach zgromadzonych. Alanea miała założoną opinającą talię suknię. Podeszła gibkim krokiem wraz z towarzyszem, by się przywitać. Zganiła Zadiga za brak odpowiedniego ubioru. W odpowiedzi dopytał się jedynie o Laxisa. Okazało się, że omawiał pewne kwestie wewnątrz domu razem z Ordenem. Pozdrowili skupionego Tarmira, doglądającego skwierczącego odyńca. Przy boku wejaha siedziała rozpromieniona Lituana. Wesoło machnęła do nich na przywitanie.

Wchodząc do budynku, Smrt radośnie wykrzyczał życzenia, dzięki temu chłopcy nie zdążyli usłyszeć nawet strzępka rozmowy. Po wymianie uszczypliwości oraz komplementów chłopiec życzył Laxisowi wszystkiego najlepszego z okazji urodzin i wręczył prezent. Starszy mężczyzn wyglądał na rozanielonego. Z entuzjazmem rozwiązał kokardę, ostrożnie zdjął wieczko. Ukazał się pięknie rzeźbiony, barwiony, drobiazgowo udekorowany smok wraz z jeźdźcem. Całość wykonana z ciasta, masy miodowej i lukru. Obydwaj przedstawieni w majestatycznych pozach, gotowi stawić czoła niebezpiecznej przygodzie.

— Tak, tak… Tak razem wyglądaliśmy z Vuygardem. W pełni sił. Smrt, nicponiu! — żachnął się. — Jak możesz staruszkowi przypominać piękne czasy?

— To był nasz wspólny pomysł. Mój i Zadiga. Ruszyłbyś się wreszcie ze swoim smokiem na krótki przelot. On też tęskni za wiatrem — odparł dobrodusznie Smrt.

— Może jutro wybierzemy się na wycieczkę? — zaproponował Ernest.

Wszyscy wiedzieli, że Laxis nie odmówi chłopcu. Orden zaśmiał się rubasznie, poniewczasie dołączył do niego Tanfield.

— Niech będzie — odparł na poły zrezygnowany Unor. — W końcu mam dwóch pomocników w Smoczym Gnieździe, więc mogę pozwolić sobie na lekką beztroskę.

— W takim razie podrzucicie mnie jutro do DanDoro — zdecydował półelf.

Reszta wieczoru minęła przy wspólnym śpiewie oraz gwarnych zabawach. Ernest po raz pierwszy miał okazję spróbować mięsa. Było zupełnie inne. Świeże, rozpływało się w ustach. Ziemskie jawiło mu się jako tektura. Ethsharianie rzadko spożywali mięsne wyroby, ale za każdym razem były wyśmienite. Twierdzili, że niedopuszczalne jest zmarnować byt zwierzęcia poprzez złe przyrządzenie potrawy. Równało to się nieposzanowaniu istoty życia.

Jeźdźcy byli otwarci, często zagadywali Ernesta, ale starali się ukryć swoje zainteresowanie Ziemią, ostrzeżeni przez Laxisa i wejaha, by zbytnio nie nadwyrężać psychiki chłopca. Zadig spoglądał na niego z boku, targany sprzecznymi myślami. Rozproszyła je ciemnowłosa Nina, zapraszając go do tańca. Patrzył na nią jak oczarowany. Drobne czerwone usta, wesołe szare oczy, prosty nos na owalnej twarzy. Proporcjonalna sylwetka, zgrabne małe piersi, łabędzia szyja. Faith speszył się, szedł niezdecydowanie, ciągnięty przez radosną dziewczynę. Spoglądał na jej ogniste kosmyki, przypominając sobie ich pierwszy, wspólny lot.

Podczas pierwszych samodzielnych lotów młodzi jeźdźcy łączeni byli w pary. Traf chciał, a raczej sprytny plan nauczyciela „Wolne Skrzydło” Boeiego Skerry’ego, że Nina Vrith i Zadig Faith asystowali sobie. Dziewczyna dosiadała czerwoną smoczycę o imieniu Lilith, wyróżniającą się potężną posturą i mało przewidywalnym charakterem.

Potężny podmuch skrzydeł czerwonoskórej gadziny przyparł do ziemi mniejszego Nostromo, ale dzięki swojej zwinności, szybko wyrównał lot z karmazynowym gigantem. Młody Zadig spoglądał z trwogą, świadomy, iż Lilith w dowolnej chwili może wyrwać się spod chwiejnej kontroli Niny. Dziewczyna nie poddawała się smoczej dominacji, ale w pewnym momencie bestia zwyciężyła. Zaczęła wykonywać niebezpieczne i nagłe manewry, chcąc zrzucić niewygodnego pasażera. Chłopiec znalazł się nad nimi i zeskoczył, lądując przy końcu tułowia. Zdezorientowana Lilith wierzgała panicznie. Wystartowała prosto do góry. Błękitny smok pognał za nimi. Chłopiec ledwo doczołgał się do siodła. Miał wrażenie, że smoczyca jest czymś zaniepokojona. Zapłakana Nina mocno ściskała lejce, co jeszcze bardziej denerwowało wierzchowca. Zadig objął dziewczynę, rozluźnił chwyt, poluzował wodze. Nagłe zaskoczenie przebiegło dreszczem po ciele skrzydlatego stworzenia. Wystraszony Faith syknął na Nostromo. Smok próbował ich pochwycić, ale Lilith gwałtownie obniżyła lot. Błękitny gad złapał w swoje szpony szkarłatne skrzydła, do granic możliwości rozprostowując swoje. Delikatnie nakrył swym cielskiem dzieci. Zwolnili i zaczęli opadać. Nostromo starał się nadać tor lotu. Z głośnym stęknięciem upadli w bujne krzaki. Chłopiec odciągnął dziewczynę od smoczycy, która wciąż była rozsierdzona. Nostromo bacznie obserwował swojego jeźdźca, gotowy w każdej chwili zareagować. Lękliwość udzieliła się chłopcu. Lilith wyczuła nagłe ukłucie strachu i zaatakowała, szponami celując w pierś ofiary. Nina krzyknęła. Nostromo szarpnął się, chcąc ich bronić. Zadig złapał czerwoną agresorkę za łapę, a ta, zaskoczona, wstrzymała się. Starał się mówić spokojnym głosem, wypowiadając jej imię z dużą ilością ciepła i zrozumienia. Zaskoczona Lilith mrugała, nie pojmując sytuacji. Warknęła jeszcze parę razy, spoglądając trwożnie na niebieskiego pobratymca. Nostromo przyjął taktykę swojego młodego człowieka, beztrosko ziewając. Nina patrzyła na nich jak oczarowana. Rozsądek powoli wracał do Lilith.

— Podejdź. — Faith odwrócił się. — Nie bój się, chodź — próbował ją zachęcić.

Dziewczynka otarła łzy, rozmazując przy tym brud na twarzy. Stawiała delikatne kroki, nie chcąc spłoszyć smoków. Uklękła przy torsie karmazynowej bestii, lekko ją głaszcząc i wypowiadając uspokajające słowa. Zwierzę rozluźniło się. Roześmiali się, zmazując resztki zdenerwowania.

Postanowili zwiedzić okolicę. Smoki dreptały za nimi. Znaleźli strumień, gdzie mogli się obmyć. Weszli do wody. Skrzydlaci przyjaciele zaraz za nimi stawiali zdziwieni łapy. Woda była zimna, przyjemnie chłodziła rozgrzane ciała. Nostromo skoczył, ochlapując wszystkich. Lilith mrugała powątpiewająco. Błękitny smok zanurzył łeb i prychnął wodą z nozdrzy w czerwoną koleżankę. Oburzyła się, zamachnęła ogonem, wzburzając fale. Dzieci zaśmiały się głośno. Niepokój zniknął całkowicie. Cokolwiek spowodowało nagły atak smoczycy, zniknęło. Zadig stwierdził, iż koniecznym jest przebadanie jej. Sam niczego nie dostrzegł. Stwierdził, że lepiej będzie, jak sam dosiądzie Lilith, a Nina poleci na Nostromo. Wziął dodatkową uprząż i spiął smoki razem. Czerwona smoczyca poczuła się nieswojo. Zadig wstrzymał się, z czułością szepcząc jej do ucha słowa ukojenia.

Gdy dotarli w pobliże murów, zobaczyli podenerwowanego Boeiego krążącego na swoim Kukerim. Nauczyciel był pełen podziwu dla Zadiga. Mało kto potrafił kierować dwoma smokami. Lilith wciąż wyglądała niepewnie, ale zaufała chłopcu, starając się nie reagować na nowego przybysza. Wtedy po raz pierwszy Zadig samodzielnie wylądował.

Z lekkim potknięciem, ale udało mu się osadzić dwa smoki.

Widząc zamyśloną twarz Zadiga, Nina uśmiechnęła się. Dali się porwać zabawie. Laxis poweselał znacznie, gdy zobaczył rozradowaną dwójkę. Gwiazdy migotały w rytm tanecznych kroków. Pierwszy wzeszedł księżyc Txakur. Gdy na nieboskłonie pojawił się drugi — Iring — wszyscy rozeszli się do domów.

— Pułapka —

Późnym popołudniem dnia następnego, po wykonaniu wszystkich obowiązków w Smoczym Gnieździe, postanowili wyruszyć do DanDoro. Ernest cieszył się na samą myśl spotkania z Arturem. Do tej pory nie poznał nikogo w swoim wieku podczas pobytu w mieście. Dzieci nie było zbyt wiele, choć gdzieniegdzie je zauważał. Przez cały czas był zajęty. Jeśli nie obowiązkami w Smoczym Gnieździe, to słuchał opowieści Laxisa bądź innych uprzejmych jeźdźców o nowym świecie.

Odrobinę pogrążył się we własnych myślach, z których wybudził go Sej. Zaskoczył go bezgłośnie, podchodząc z tyłu. Chłopiec aż podskoczył, gdy ujrzał podirytowaną twarz półelfa.

— Długo jeszcze mam czekać?

— Przepraszam, Ordenie, ale trochę nam zeszło.

Ten w odpowiedzi roześmiał się.

— Zawsze cię przestraszę — powiedział z dumą. — Tutejsi nie są tacy strachliwi. Są też o wiele bardziej czujniejsi. No ale się wyrobisz, prawda, człowieku z ziemi? — mrugnął łobuzersko.

Chłopak nie wiedział, jak rozmawiać z sarkastycznym strażnikiem, więc zrobił zafrasowaną minę.

— Nie przejmuj się, ja lecę z Zadigiem. — Orden próbował rozerwać drętwego Ernesta. — Zdążę skoczyć przy lądowaniu.

— Nie, ja wcale się tym nie martwię — próbował sprostować Ernest.

— Taa… jasne — przekomarzał się mężczyzna.

Na rampie zjawili się pogodzeni Laxis i Zadig, tocząc ożywioną dyskusję. Unor zabrał chłopca na najniższe piętro. Przechodził tędy niejednokrotnie, lecz nigdy nie zagłębiał się w legowiska. Przebywał tu jeden gad — Vuygard, sześćdziesięciopięcioletni spiżowy smok, dwukrotnie większy od Slome’a. Gdy wygrzebywał się ze swojego leża, zatrzęsła się wieża i zapanowało zamieszanie. Reszta sublokatorów wyła i warczała, podekscytowana nagłym poruszeniem.

Przeciętna długość życia skrzydlatej bestii wynosiła sto lat, a wraz z wiekiem smoki zwiększały swoje gabaryty. Ernest z trwogą przyglądał się gigantycznemu stworzeniu. Sprawiało wrażenie dzikszego i bardziej nieujarzmionego niż reszta menażerii. Laxis zawołał chłopca, by pomógł mu przy zakładaniu uprzęży i siodła. Musieli użyć drabinek. Ciemnobrązowe ślepia śledziły nowego człowieka z nieufnością, przyglądając się każdemu ruchowi. Ernest, stresując się, upuścił dwukrotnie uprząż. Vuygard zawarczał na niego. Stali naprzeciw siebie. Dziecko i smok. W jednej chwili rozbrzmiał donośny śmiech Unora. Bestia walnęła ogonem o posadzkę i zawyła.

— Oj, oj — zabiadolił. — Czemu się denerwujesz? — Pogłaskał zwierzaka.

Chłopiec spuścił głowę. Nadal czuł przerażenie przed potęgą stworzenia. Wątpił, czy kiedykolwiek zrozumie jeźdźców i ich wierzchowców. Laxis czuł niezadowolenie. Przypomniał sobie uwagi Tarmira. Ernest musi odnaleźć swoje miejsce i znaleźć zajęcie, które uczyni go szczęśliwym oraz dumnym.

Usłyszawszy niepokojące odgłosy, wbiegł Zadig. Zatrzymał się, gdy zobaczył bojowe nastawienie Vuygarda. Faith ubrany był w skórzaną zbroję, granatowa bandana zwisała mu przy nodze. Pochwy ze sztyletami przypasane na torsie układały się w krzyż. Według Ernesta wyglądał rycersko i śmiało. Choć na chwilę zapragnął być nim. Wyczuwał złość smoka, na Zadiga te latające gady nigdy nie reagowały wrogo. Wtem bestia rozwarła paszczę. Unor pociągnął stworzenie za skrzydło, odrzuciło go łapą. Młodzieniec skoczył na grzbiet i wyrżnął pięścią w potylicę smoka. Ten zatrzymał się. Fuknął jeszcze złośliwie i położył się z głuchym łupnięciem. Upewniwszy się, że Vuygardowi minęła złość, Faith zeskoczył do Laxisa. Na szczęście zbroja, w którą przyodziany był starszy mężczyzna, złagodziła skutki upadku. Jeździec chciał zgromić Unora za lekkomyślność, lecz wstrzymał się. Chłopiec stał sparaliżowany.

— Hej! — krzyknął Zadig, mając nadzieję, że wyrwie go z osłupienia. — Ernest!

Podszedł do niego najspokojniej, jak mógł, przyklęknął na jedno kolano, położył dłonie na jego małych barkach i spojrzał mu prosto w oczy.

— W porządku? Smoki czasem wpadają w gniew. Pewnie Laxis nie spodziewał się, że Vuygard zareaguje agresywnie. Dla niego to długoletni towarzysz i przyjaciel. Choć powinien zadbać o jego aktywność, bo zaczyna być złośliwy. — Resztę słów kierował do nadchodzącego starszego mężczyzny.

Ernest przysłuchiwał się słowom, zmysły wracały do niego.

— Przepraszam was oboje, bardzo. — Unor objął ich ramionami. — Wybaczcie głupiemu dziadydze.

Młodzieniec posłał mu groźne spojrzenie.

— Dobrze, będę latał z nim codziennie. — Zadig wydawał się udobruchany.

— A ja? — dopytywał się wchodzący Orden. — Kto mnie przytuli?

— Orden, tym razem bez zbędnych emocji — odrzekł Zadig, nie chcąc prowokować smoka. — Lecisz z Laxisem.

Unor chciał zaprotestować, ale zrozumiał. Z powodu nerwowości Ernesta Vuygard poczuł się zagrożony. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek jego kompan zareagował we wrogi sposób. Brązowe smoki uchodziły za najłagodniejsze. Przyczyną mogło być też jego pochodzenie. Smoki miały czuły węch, a z informacji, jakie uzyskał za młodu, Ziemianie pachną odrażająco dla skrzydlatych bestii. Zapewne brak wysiłku również dolał oliwy do ognia.

Ernest stanął w miejscu niewidocznym dla brązowego smoka. Obok niego zjawił się milczący półelf. Miał ochotę na żart o kąskach dla smoka, ale widząc przejętą minę towarzysza, zaniechał docinek.

— Ordenie Seju — wypowiedział cicho chłopak — czy smoki mnie nienawidzą? — Spojrzał na niego wilgotnymi oczami.

Zamurowało go. Wzruszył ramionami, przekręcił głowę na prawo.

— Inaczej pachniesz — zaczął. — Nie jest to przyjemne, ale niektóre stworzenia słuchają swoich pierwotnych instynktów. Gdy brama była otwarta, twoi rodacy, dla zabawy, mordowali smoki. Młode, stare. Rozbijali jaja, torturowali smoki, by „zbadać”, ile mogą wytrzymać. Vuygard jest najstarszym ze swojego pokolenia. Zapewne pamięta Ziemian.

Do tej pory nikt nie mówił mu o występkach ludzi. To dlatego miał wrażenie, że Orden traktuje go oschle. Jako jeden z nielicznych został obdarzony długim życiem, musiał widzieć rozliczne nikczemności ludzi. Ernest również nie mógł powiedzieć zbyt wiele dobrego o swoim gatunku.

Z rozmyślań wyrwał go Zadig. Było już późno, lot miał zająć co najmniej trzy godziny. Nostromo powitał ich radośnie. Był gotowy do drogi. Jeździec poprawił chłopcu gogle, pomógł mu usadowić się w siodle, opatulił wełnianą chustą, sam zaraz zajął miejsce za plecami Ernesta i miarowo zaczęli się wznosić. Zaraz, tuż za nimi, wyruszył ociężale spiżowy smok. Nagły przypływ energii wzbił go ku górze i Vuygard wyprzedził chłopców. Mężczyźni pomachali do nich przyjaźnie. Miedziane lusterka błyskały w rytm wiadomości. Opuszczali Czarne Miasto. Przelatując nad Onorgniw, ujrzeli przecudny zachód słońca. Niebo pstrzyło się ciepłym różem i dosadnym granatem, pomiędzy nimi igrały ze sobą rozżarzony pomarańcz oraz żywiołowy żółty. Wszystkie kolory odbijały się od łusek Vuygarda. Wyglądał majestatycznie i eterycznie.

Z nadejściem mroku zawitali do wioski. Nostromo poślizgnął się odrobinę, ale Zadig był zachwycony. Zaliczył ten moment jako udany i wziął za dobrą monetę. Z lasu wyłonił się rozszczekany i rozradowany Derfel. Podbiegał do wszystkich, sprawdzał, węszył, lizał, lecz najbardziej cieszył się na widok półelfa. Orden wypieścił go porządnie. Ernest był zaskoczony czułością wilka i mężczyzny. Smoki zmęczone podróżą przytuliły się do siebie. Przy bramie przywitał ich młody strażnik. Chłopiec miał nadzieję ujrzeć Merlina. Odrobinę się zawiódł. Orden z wilkiem u nogi oraz Zadig wyrwali się do przodu. Ernest i starszy mężczyzna zostali sami. Laxis starał się rozweselić chłopca rozmową. Ten grzecznie odpowiadał, ale wydawał się być nieobecny. Rozmyślał o słowach Seja, świadomy, że nie mówiono mu wszystkiego o zbrodniach Ziemian.

Nocowali w znajomej gospodzie, wzięli wspólny pokój. Ernest, zmęczony, położył się od razu. Jeźdźcy wraz z ospałym Derflem siedzieli do późna, a Orden zmył się na patrol.

Ślepia smoków otworzyły się, gdy przechodził przez bramę. Zawołał je po imieniu, a te strzygnęły uszami i ziewnęły. Pogłaskał je po łbach, rozglądając się po nocnym niebie. Txakur i Iring świeciły po przeciwległych stronach, dając sporą widoczność. Wszedł w las niczym cień. Kierował się w stronę dziwacznego zapachu. Dochodził z najmniej uczęszczanej części. Im bliżej drażniącego odoru był, tym bardziej płonął gniewem. Woń gnicia mieszała się z karmelowym aromatem owoców śmierciszki. Syknął pod nosem, wściekły na siebie, że zapomniał o trumnodrzewie. Widział, że kwitło w tym roku. Perłowe kwiaty na tle fioletowych latorośli. Żołędzie musiały dojrzeć ze dwa tygodnie temu i opaść na runo, skąd pożywiały się nimi zwierzęta. Zastanawiał się, dlaczego Derfel nie przyprowadził go do drzewa. Gdy zobaczył gęste pajęczyny, zrozumiał. Lepkie nici otaczały wiele pni, z gałęzi zwisały brunatne kokony przesiąknięte krwią. Zjedzenie jednego śmierciszka nie powodowało żadnych skutków. Spożycie dopiero dwóch i więcej uwalniało toksynę, która rozrywała naczynia krwionośne. W koronie trumnodrzewa dostrzegł ogromne legowisko pająka. Lekkie, zakrzywione miecze zadrgały mu w dłoniach. Jeśli się nie mylił, zagnieździł się tu spory problem. Araneae nesticida — wielki pająk o wojowniczym usposobieniu i mamucich szczękoczułkach.

Nie zamierzał zostać na śniadanie. Zdawał sobie sprawę, że bestia wie o jego obecności, czuł się obserwowany. Czarna kula wyskoczyła prosto na niego z siedliska. Uskoczył w bok. Pomimo pokaźnych rozmiarów pająk poruszał się zaskakująco szybko. Mężczyzna próbował ciąć go w paszczę, ale araneae zasłoniła się odnóżem. Ostrze zadźwięczało ogłuszająco. Zaatakował lewą ręką, celując w nadbrzusze. Nieznacznie zarysował pancerz. Kończyny pająka obejmowały go. Znalazł się w klinczu. Wściekły, miotał bronią w szaleńczym wirze. Gdy uchwyt olbrzyma się zwolnił, odskoczył na bezpieczną odległość. Wziął głęboki oddech i natarł na bestię, póki stała zdezorientowana. Odbił jej atak, wybił się ku górze i zatopił ostrza w luce na grzbiecie. Pająk szarpał się, próbując zrzucić napastnika, ale Orden pchnął rękojeści, rozdzierając ciało. Nieludzki wrzask rozdarł nocną ciszę. Araneae opadła. Śmiertelne drgawki wstrząsały jeszcze chwilę jej ciałem. Z legowiska dobywały się niepokojące piski. Niezadowolony półelf podszedł do kłębowiska. Spoglądały na niego zielone ślepia dzieci pajęczycy. Odciął przytrzymujące pasma kokonu. Młode spadły wystraszone. Zostawił je. Najgorsze dopiero przed nim. Będzie musiał wrócić tu za dnia i posprzątać pobojowisko. Wzdrygnął się na samą myśl. Wpadł na perfidny pomysł. Poprosi młodych o pomoc. Uśmiechnął się szyderczo. Ruszył w dalszy obchód.


Promienie słońca obudziły Ordena, który zdrzemnął się na mchu.

— Czas wracać — mruknął.

Zapomniał, że Derfel został na noc z chłopakami. Podrapał się po głowie. Wilk wygrzewał się pewnie w łóżku. Półelf był podirytowany nocnym zajściem. Zawsze jego towarzysz zwracał mu uwagę na nietypowe zdarzenia w puszczy. Doszedł do wniosku, że nic nie poradzi na lekką niesubordynację. Ruszył truchtem do DanDoro.

Nie zdziwił go wyciągnięty Derfel na posłaniu. Ernest leżał zwinięty z boku. Zwierzę wyczuło Ordena i radośnie ruszyło w jego stronę. Zatrzymało się, czując trujący zapach.

— A więc wiedziałeś! — krzyknął oskarżycielsko mężczyzna.

Chłopiec podskoczył na łóżku.

— Demonie, znowu mnie straszysz! — wrzasnął zły, całkowicie wybudzony.

Wilk zaskomlał cicho i usiłował wczołgać się pod łóżko. Niestety był za duży, prawie zrzucił Ernesta. Orden zdążył złapać czworonoga za ogon, zanim całkowicie przewrócił mebel. Chwycił go za szyję, a ten w odwecie chapsnął Seja za rękę. Kotłowali się, gdy nadleciał but Zadiga. Wściekły na wczesna pobudkę zbeształ całą trójkę. Laxis chrapał w najlepsze.

Podczas śniadania rozplanowali dzień. Orden przekonał ich do potrzeby poznania przez Ernesta terenu i zagrożeń lasu. Chłopcy chętnie przystali na interesujący pomysł. Mając w pamięci wczorajsze zdarzenie, Laxis zdecydował się na wyprawę z Vuygardem. Przypomną sobie okolicę. Faith wysunął propozycję, by Nostromo im towarzyszył. Ufał swojemu smokowi bardziej, niż gotów był to przyznać, a zachowanie brązowego nadal go zastanawiało. Ethsharianie rzadko wspominali wydarzenia sprzed zamknięcia bramy. Oficjalne stanowisko mówiło o szerzącej się nienawiści oraz nikczemnościach, które przesiąkały od Ziemian. Zastanawiał się, czy nie chodziło o coś więcej.

Nostromo prychnął na Zadiga, niechętny nadobowiązkowemu lotowi. Starcowi lekko ulżyło. Chciał jak najwięcej czasu poświęć swojemu skrzydlatemu przyjacielowi. Czuł się winny, że go zaniedbał. Ożywiony Vuygard zdawał się jedynie czekać na możliwość wzniesienia się. Prężnie wyskoczył ku górze, wciskając jeźdźca w siodło. Zszokowany, skulony Laxis stracił na chwilę przytomność. Ocknął się, gdy dosięgnęli chmur. Słońce Ajdar pieściło promieniami jego policzki. Wolność i szczęście spowiły mężczyznę. Pozwolił smokowi wybrać trasę. Radośnie zmieniał prądy powietrzne, dając się ponieść żywiołowi, błąkając się wśród bezmiernego pasma obłoków.


Zadig próbował dopytać się knującego półelfa, czemu muszą nieść łopaty i worki.

— Specjalna misja dla moich ukochanych jeźdźców smoków — usłyszał ironię.

Młodzieniec zaledwie westchnął. Aż za dobrze znał „specjalne” misje. Czekała ich nieprzyjemna robota. Ernest poczuł, że czegoś brakuje, a raczej kogoś.

— Gdzie jest Derfel? — zapytał zdumiony.

Myślał, że wilk z przyjemnością będzie im towarzyszył. Niespodziewanie do jego nozdrzy doleciał dziwny zapach. Odurzająca mieszanka słodyczy i śmierci. Instynktownie zasłonił twarz chustą.

— Och, mój nieustraszony kompan — zaczął przeciągle. — Niezły z niego czyścioszek. Boi się każdego smrodka.

Odór nasilał się z każdym krokiem. Ich oczom ukazało się pobojowisko. Na środku leżały zwłoki wielkiego pająka. Ernest cofnął się przestraszony.

— Orden, zapomniałeś, prawda? — Zadig spojrzał się spod przymrużonych oczu.

— Ja? A o czym? — Sej postawił na taktykę rżnięcia głupa.

— O owocowaniu trumnodrzewa — nie ustępował Faith.

— Wiesz, mam dużo obowiązków jako strażnik. Zdarza się, że mało ważny szczegół umknie mojej uwadze.

Zrezygnowany Faith wszedł w plątaninę nici. Przyglądał się największemu kokonowi. Poruszył go łopatą. Małe musiały już opuścić legowisko. Zerknął na Seja.

— Sumienny strażniku, jaki masz plan?

— Zwłoki musimy spalić, pozostałości po nich zakopać, pozbierać jak największą ilość kremowych żołędzi — wyliczył.

— Pięknie, naprawdę cudowny poranek — sapnął Zadig.

— Erneście, czemu stoisz jak kołek! — zakrzyknął półelf. — Wszystko jest tu martwe i nie zamierza ożyć — szydził.

Chłopiec chciał odpowiedzieć, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. „Jednak Orden jest tym złym — przeleciało mu przez głowę — wiedziałem”.

— Niech będzie. — Mężczyzna stanął z zaplecionymi rękami. — Pójdę z tobą po suche drewno, a Zadig niech pozbiera ciała w jednym miejscu. Zabezpiecz dobrze palenisko — pouczył młodego mężczyznę.

Faith chciał zaprotestować, ale zrobił gniewną minę i zabrał się do pracy. Pajęczyna była łatwopalna, wystarczyłoby jej do rozpalenia ognia. Znając Ordena, prędko nie wrócą. Nie umiał uniknąć pułapek przebiegłego lisa.

— Chodź, mały. Pokażę ci coś fajnego — nakłonił go Sej, obejmując za ramię.

— Myślałem, że mamy pozbierać…

— Przestań być nader pilny. Zadig uwielbia sprzątać.

— Odniosłem inne wrażenie.

— I widzisz, mylne. — Półelf zaśmiał się szyderczo.

Weszli w gęsty las, podążając dzikimi ścieżkami. Drzewa z wolna przerzedzały się, fetor również tracił na intensywności. Spośród zieleni wyłoniły się słoneczne, żółte liście. Ciemnogranatowa kora drzewa ajdarowego uwydatniała miodowy kolor korony drzew. Wiatr zawiał melodyjnie, poruszając szeleszczącymi gałęziami. Czarna strzała przemknęła między pniami i wpadła w otwarte ramiona Ordena. Przewrócili się, kłębiąc się na mchowym poszyciu. Ernest po raz kolejny zdziwiony był zażyłością pomiędzy Sejem a wilkiem. Stał zawstydzony i zachwycony, przyglądając się sielankowej scenerii. Derfel nie zapomniał przywitać się z chłopcem. Wyczuwał jego skrępowanie, więc usiadł naprzeciwko i wlepił w niego swoje złote, rozochocone ślepia. Przycupnęli na szmaragdowym trawniku. Rozmawiali o rzeczach mało ważnych, ciesząc się miejscem oraz spokojem. Półelf sprawiał wrażenie bardziej przystępnego, otwartego. Pokazał mu okoliczny strumień, z którego pili krystaliczną, niczym nieskażoną wodę. Chłopiec miał opory, żeby jej spróbować, ale odważył się. Była zimna i przepyszna. Błądzili po lesie, poznając intrygujące rośliny.

Słońce odbyło większość swojej drogi po niebie, gdy Orden doszedł do wniosku, że młodzieniec powinien uporać się z większością uporczywej pracy i mogą sprawdzić, czy nie potrzebuje pomocy.

Powrócili do wioski późnym popołudniem. Nostormo spał smacznie wyciągnięty na polanie, Vuygard z jeźdźcem nie przybyli. Gonili razem jeszcze obłoki na przepastnym nieboskłonie. Po obiedzie chłopcy postanowili odpocząć, a Orden z wilkiem wymknęli się do lasu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 9.45
drukowana A5
za 33.13