Rozdział 1
Rozdział pierwszy o tym jak morze potrafi być kapryśne w zależności od panującej pogody, oraz o snach nawiedzających ludzi morza, tudzież problemach związanych z życiem rodzinnym
Dziesiątego kwietnia, w środę, po raz kolejny tego roku pogoda dała nam popalić. Po raz kolejny, bowiem już na początku roku, czternastego stycznia przyszedł sztorm i o mało nas nie pozalewał. Gdy zmienia się kierunek wiatru to zawsze trzeba rozglądać się na wszystkie strony, by w porę zauważyć nadciągające niebezpieczeństwo. Silny i długotrwały wiatr podniósł poziom wody w zatoce. Wlewała się ona do zatoki wielkimi falami wprost z morza, a silny wiatr nie pozwalał tej wodzie wrócić na swoje miejsce. Na naszym małym morzu przypływy związane z ruchami Księżyca nie są odczuwalne, dlatego zazwyczaj nikt się nie spodziewa, że woda może tak szybko przybierać, że jej poziom może tak szybko rosnąć.
W porcie rybackim woda była wtedy równo z nabrzeżem. Rybacy trzymali wachty sztormowe na swoich jednostkach i wciąż luzowali cumy, żeby zbyt naprężone nie niszczyły pokładu. Kutry rybackie wyglądały z daleka jakby stały bezładnie na kotwicach nie w porcie tylko na małym jeziorku. Dużo już nie brakowało aby te jednostki pływające popłynęły ulicami przez środek miasta razem z wodami wlewającego się morza. Takie powodzie już się kiedyś zdarzały i zawsze przynosiły one ludziom zniszczenie ich domostw, pozbawienie dorobku całego życia, a często również środków umożliwiających dalsze przetrwanie.
Każdy szyper spędzając znaczną część swojego czasu pracy za kołem sterowym w sterówce kutra śnił o tym by tym kutrem popłynąć ulicami swojego miasta, zatrzymać się przed swoim domem i dać sygnał syreną okrętową aby żona wyszła przed dom i podała mu na pokład obiad w pięknej zastawie. Kotlet schabowy smażony z ziemniakami i kapustą kiszoną oraz słodki kompot z truskawek i agrestu byłyby tu w sam raz.
— Jedz kochany mój — mówiłaby zatroskana małżonka — jedz do syta, a o swojej załodze też nie zapominaj, bo ci chłopcy muszą tak ciężko pracować, że aż jest mi ich żal wielce i pragnęłabym ulżyć ich doli.
Małżonki właścicieli kutrów rybackich są znane z troskliwości i dbałości o ludzi pracujących dla mężów. To one najczęściej wypraszają, czy może nawet wymuszają stosowne podwyżki uposażenia pracowników, bo szyper jak to szyper, myślałby tylko wciąż o potrzebnych inwestycjach w sprzęt połowowy, o nowych maszynach, sieciach, a także koniecznych remontach, więc dla pracowników nigdy by nie wystarczyło pieniędzy. Pracownik to najtańsza część i najłatwiej wymienialna w całym majątku należącym do kutra, bo jak nie jeden, to drugi się znajdzie, jak nie ten się zgodzi, to drugi wyrazi zgodę. Żaden człowiek nie robi łaski szyprowi, że u niego pracuje.
— Nie bdześ te, mdze inni. — mawia zazwyczaj w rybackim narzeczu brodaty szyper z tradycyjną czapką na czole. Rybacy są bardzo przywiązani do wszelakich tradycji.
Po zjedzeniu obiadu i wytarciu brody tobdukiem, czyli mokrą ścierką, dałby sygnał swoim matrosom, aby odbijali od ulicznej latarni, bo czas nadszedł popłynąć kutrem, skora taka nadarza się niebywała okazja, prosto do kościoła. Niechaj dobrodziej pleban szykuje wodę święconą, bo poświęcić jest okazja kuter rybacki na miejscu, bez udawania się do portu. Toż i cena owego sakramentu powinna być niższa z tego powodu oczywistego, że święcenie mniej pracy wymaga, zwłaszcza mniej maszerowania w obie strony.
— Jak już ksiądz dobrodziej łaskawie poświęci to narzędzie naszej ciężkiej pracy, to po następnym połowie przyniosę dobrodziejowi świeże ryby, aby mu gospodyni na obiad przyrządziła. — obiecywałby szyper przymilnym głosem.
— Skoro taka twoja wola, to mogę poświęcić ten kuter rybacki, ale zapłata będzie musiała być bardziej szczodra niż tylko jeden obiad. — odpowiadałby ksiądz dobrodziej.
— Będzie bardziej szczodra jak poświęcić się jeszcze uda sieci zgromadzone na pokładzie, windę do ich wyciągania, żeby się nie psuła, radar, żeby drogę przez fale pozwalał znajdować bezpieczną, silnik w maszynowni, żeby pracował bez zarzutu, zbiornik paliwa, żeby nie przeciekał, maszty, żeby się nie łamały, światła nawigacyjne, żeby nie gasły, radiostację, żeby łączność z lądem zapewniała, no i jeszcze kotwicę, żeby sprawnie działała wtedy gdy będzie potrzebna.
— Poświęcimy, owszem, poświęcimy bardzo chętnie. — mówiłby ksiądz wdziewając białą szatę i chwytając kropidło.
— Wedle łaski dobrodzieja jeszcze na mszę pragniemy ofiarę złożyć, żeby nam się połowy udawały, ryby w sieci wchodziły, zwłaszcza łososie tłuste i dorsze grube, utuczone śledzikami, a i śledzi cała masa niech się w sieciach trafia, szprotek srebrzystych bez liku, bo to małe stworzenia, ale w wielkich ławicach wędrują po podwodnych szlakach z jednego łowiska na drugie.
— Poświęcimy, owszem, wszystko bardzo chętnie poświęcimy, bo wody święconej w parafii na szczęście nie brakuje.
— Skoro już o sakramentach rozmawiamy, — kontynuowałby szyper zadowolony z przebiegu negocjacji — to chciałbym przy okazji zamówić u księdza dobrodzieja chrzciny, bo córka moja niedługo rodzić będzie.
— Czy mnie pamięć zawodzi, czy też ona nie ma jeszcze ślubu kościelnego, więc jakże to chrzciny bez wesela wyprawiać. To się nie godzi. Inne zasady starałem się wpajać wam przez te wszystkie lata mojej posługi.
— Wdzięczni jesteśmy za posługę, ale z biologią nie wygramy. Cóż robić skoro do porodu już blisko, a domniemany ojciec na robotach zabiega o należyty dochód dla przyszłej rodziny.
Potem by zadowolony szyper mógł spokojnie skierować swój kuter główną ulicą miasteczka, ku uciesze dzieciaków, a ku zdziwieniu wczasowiczów, którzy najwyraźniej zabłądzili w te strony o tej porze roku, na powrót do portu, gdzie jego miejsce.
Rozdział 2
Rozdział drugi, w którym sztorm znowu nawiedził wybrzeże, a pani bosman Monika Okoń dogląda swojego gospodarstwa, czyli terenu portu rybackiego, w którym przystojni rybacy doglądają swoich kutrów rybackich dbając o ich bezpieczeństwo, bo to ich narzędzie pracy, a mewy usiłują przetrwać sztormową pogodę
W kwietniu wiatr znowu wiał jak oszalały. Jego prędkość dochodziła do stu dziesięciu kilometrów na godzinę. Drzewa jedno po drugim gubiły gałęzie, a niektóre przewracały się łamane jak zapałki. Na morzu trwał sztorm. Rybacy nieustannie musieli poprawiać umocowanie kutrów i łodzi rybackich w porcie, ponieważ poziom wody wciąż się podnosił. Chmury natomiast zniżyły się tak nisko, że oparły się na masztach kutrów i co większych jachtów, co groziło połamaniem masztów, utratą osprzętu, a w najgorszym wypadku również przedziurawieniem chmur, od czego chroń nas Panie Boże, gdyż wtedy to już nic nie zdołało by powstrzymać wylania się owych wód, które potopem grożą wszelkiemu stworzeniu.
Port rybacki przechodził w ostatnich latach wiele remontów, modernizacji, a także rozbudowę, które w efekcie nie tylko poprawiły jego stan techniczny, ale również zwiększyły pojemność. Przybyły nowe stanowiska cumownicze dla jachtów i łodzi, co pozwoliło rozluźnić nieco miejsca przeznaczone dla kutrów rybackich.
Monika Okoń, pełniąca dyżur bosmana portu trzydziestoletnia piękna brunetka, opatulona ciepłym płaszczem, pod którym ukrywała obcisłą, połyskująca złotą nitką spódniczkę, a także białą bluzkę z pięknymi haftami w kształcie różyczek i wycinanymi sercami, którą uwielbiała zakładać do pracy, przechodziła nabrzeżem wzdłuż zacumowanych kutrów i przez przenośny radiotelefon instruowała szyprów o zauważonych niedociągnięciach.
— Jas pięćdziesiąt sześć, Jas pięćdziesiąt sześć, tu bosman portu, ower! — mówiła do krótkofalówki usiłując równocześnie osłonić ją przed hałasującym wiatrem.
Z małego elektronicznego urządzenia dobiegały jakieś szumy i trzaski, co każdy normalny człowiek uznałby za zakłócenia, jednak Monika najwyraźniej coś z tego rozumiała.
— Macie zbyt krótkie cumy, ower — powiedziała przestępując przez grube liny pozostawione przez kogoś na nabrzeżu.
Znowu dobiegły ją odgłosy z radia.
— Jak nie poluzujecie natychmiast, to będziecie płacić za remont pachołków, ower. — ostrzegła rozmówcę.
Po takiej zapowiedzi ze sterówki kutra wyskoczyło na nabrzeże dwóch młodych rybaków i pośpiesznie poprawiali liny mocujące ich statek do portowego mola. Wyraźnie było widać, że jednostka wraz z poziomem wody podnosiła się coraz wyżej.
— Teraz będzie dobrze — powiedziała Monika do radiotelefonu — a przy okazji życzę zdrowia i spokojnej wachty. — No i nie śpijcie tam, bo was ta woda poniesie w siną dal.
Po kilku chrapliwych odgłosach dobiegających z radiotelefonu odparła znowu.
— Ja już się wyspałam przed służbą, jestem wypoczęta, więc z zaproszenia nie skorzystam tym razem, ale może innego dnia mnie zaprosicie na kawę i ciastka, to chętnie przyjdę i obejrzę sobie te wasze koja. Unia wprowadziła nowe przepisy dotyczące spania w pracy. Jak nasz parlament tę dyrektywę zatwierdzi do krajowego stosowania, to będę wam mandaty wstawiała jeden za drugim, że mi z przelewami nie będziecie mogli nadążyć.
Chrapliwe odgłosy z radiostacji świadczyły o wielkim oburzeniu rybaków takim postawieniem sprawy.
Gdy wszystko było w porządku to przyjaźnie machała ręką, po czym szła dalej. Liny spinające maszty, anteny krótkofalówek, cumy mocujące jednostki, burty ocierających się o siebie łodzi, wszystko to powodowało dodatkowy hałas wtórujący wyciu wiatru. Monika przeszła kilka kroków i zatrzymała się nieopodal stawy nabieżnika dolnego. Stawa czyli stojąca konstrukcja, w odróżnieniu od pławy, czyli pływającej bojki. Dolnego ponieważ znajdujące się na szczycie światło jest tym niższym światłem spośród dwóch wskazujących statkom kierunek wprost na wejście do portu.
No więc kobieta spojrzała na sterczące w niebo niczym wyzwanie rzucone Bogu urządzenie, pomalowane w białe i czerwone pasy, zlustrowała je od góry aż do samego dołu. Na samym dole, tuż przy położonej niedawno kostce brukowej, konstrukcję nabieżnika bezczelnie opryskiwał moczem jakiś kundel. Tupnęła nogą dwa razy zanim pies odbiegł z podkulonym ogonem.
— Trzeba będzie zasugerować latarnikom ponowne malowanie — powiedziała do siebie.
Podeszła nieco bliżej by przyjrzeć się dokładniej. Całość była niedawno malowana, co było widać, ale nadmiaru moczu żadna farba pewnie nie przetrzyma. Monika wróciła do kontroli zacumowanych kutrów rozmyślając o tym, że skoro naukowcy potrafili opracować farbę antyporostową, a także chroniącą przed rdzewieniem, to powinni również pomyśleć nad farbą antymoczową, odporną na działanie moczu albo odstraszająca zwierzaki. Psom wystarczyłyby przecież przydrożne drzewa.
Gdy już sprawdziła stan bieżący jednostek pływających na terenie portu udała się do dyżurki, by tam odpocząć od wichury i napić się gorącej herbaty. Niedługo będą podawać przez radio najnowszą prognozę pogody dla strefy brzegowej i Bałtyku. Trzeba będzie wszystko zanotować, żeby w razie potrzeby przekazać prognozę innym.
Sztormowa pogoda stawia do pionu wszystkie służby państwowe i samorządowe, które muszą zarówno zapobiegać, niczym lekarze, jak i w razie potrzeby ratować. Zawsze najpierw trzeba ratować życie i zdrowie, a dopiero potem majątek, jeżeli jest na to czas. Monika doskonale znała te zasady.
Wiatr wiał z coraz większą siłą. Porywy wiatru wzbijały w górę kropelki wody i niosły je ponad falami niczym słony prysznic. Porwane przez wietrzysko krople wody chłostały wszystkie urządzenia portowe, wszystkie kutry, jachty i łodzie zacumowane w porcie. Chłostały też po twarzach wszystkich ludzi, którzy w takiej pogodzie odważyli się zbliżyć do portu.
Na jednej z wieżyczek stojących na końcu falochronu jakieś ptaki zbudowały sobie gniazdo z patyków i morskiej trawy. Teraz w czasie sztormu wietrzysko targało tym gniazdem wytrącając z niego coraz więcej patyków, które spadały na dół do wody. Wiatr nie miał litości dla owego domostwa, które przez jakiś czas dawało schronienie ptakom. Niestety, co chwilę kolejne patyki podmuchy wyrywały z gniazda i rzucały w fale wzburzonego morza.
Monika obserwowała ten proces przez lornetkę przez okno swojego biura. Rozumiała dramat ptaków, które na jej oczach stawały się bezdomne, ale nie potrafiła w żaden sposób im pomóc. Będą musiały zbudować sobie nowe gniazdo.
Na portowych latarniach oświetleniowych przysiadły sobie mewy. One do wiatru i wilgoci były przyzwyczajone, z chlapiąca wodą obeznane, ale jednak nie zamierzały ryzykować lataniem przy takim wietrze, bo to mogłoby być powodem groźnych kontuzji. Mewy doskonale znały zasady bhp latania, fruwania, łowienia ryb i lądowania na brzegu w poszukiwaniu łakomych kąsków. Wiatr był ich sprzymierzeńcem, ale wichura mogła bardzo szybko stać się niebezpieczną pułapką. Dlatego mewy wolały z wysokości latarni oświetleniowych obserwować sytuację i czekać na uspokojenie się pogody.
Wszystkie z wielkim niepokojem obserwowały siebie nawzajem. Miały wystarczająco duże oczy żeby dobrze widzieć, i małe, ale wystarczające łepki żeby pamiętać to co stało się całkiem niedawno. Jedna z mew postanowiła złapać kolorowy papierek od cukierka z przylepionym doń smakołykiem. Niezbyt silny wtedy wiatr miotał tym papierkiem raz w jedną stroną, raz w drugą. Mewa w końcu dopadła go pośrodku ulicy. Chwyciła ów papierek dziobem i już zamierzała wzbić się do góry aby polecieć ze zdobyczą na dach sąsiedniego domu, gdy nagle potrącił ja przejeżdżający samochód.
Samochód nawet się nie zatrzymał. Potrącił mewę i pojechał dalej. Zraniona mewa skrzeczała wzywając pomocy i trzepocząc złamanym skrzydłem. Oczywiste było, że żaden ptak nie zdoła jej pomóc. Ranna ofiara potrącenia usiłowała zejść z ulicy. Wszystkie mewy robiły wielkie oczy z przerażenia widząc nadjeżdżający kolejny samochód. Nawet nie zwolnił. Przejechał, a w powietrze wzbiła się kupka piór, a potem w tym miejscu widać już było tylko kupkę rozgniecionego czegoś. Kilka piór i jakaś mokra plama to były szczątki po mewie, jej zamordowane zwłoki. Żadna żywa istota nie powinna oglądać tak strasznego widoku.
Tylko czarny kot Mruczek nie był przerażony tym zdarzeniem. Musiał wszystko widzieć, bo siedział wtedy obok drewnianej łodzi rybackiej licząc na jakieś ochłapy rzucone mu przez rybaków, którzy patroszyli ryby i od czasu do czasu rzucali kotu kawałek ogona albo płetwy. Gdy wszystkie mewy doznawały życiowej traumy i nabawiały się choroby nerwowej z powodu tragicznej śmierci swojej przyjaciółki, to ów wredny czarny diabeł wylazł na ulicę, chwycił zwłoki mewy zębami i zaciągnął je na pobocze, a potem dalej od drogi na piasek przy pomoście spacerowym. Tam zamiast pogrzebać doczesne szczątki poległej pożarł je razem z piórami.
Rozdział 3
Rozdział trzeci, w którym okazuje się, iż kochane panie nauczycielki miewają zbyt wiele obowiązków, więc uczennice mogą im pomagać w pracy wychowawczej, natomiast królewicze powinni być piękni, przystojni, waleczni, a przede wszystkim powinni być nieustannie zakochani w królewnach i walczyć o ich rękę oraz spadek
Ewa, siedemnastoletnia licealistka od Nowaków wiele razy zaliczała szkolne wycieczki ze swoja siostrą Kasią z drugiej A jako opiekunka. Opiekowała się młodszą siostrą, a równocześnie występowała w roli opiekunki również innych dzieci podczas wycieczek, bowiem przepisy w tym względzie wymagały odpowiedniej liczby opiekunów. Nauczycielki innych klas nie zawsze miały czas na udzielanie się w roli opiekunki dla nie swoich dzieciaków.
Trzeba tu bowiem zauważyć, iż nauczycielki w szkołach podstawowych są przeciążone pracą. Mają tyle najróżniejszych obowiązków związanych z wystawianiem ocen, przekazywaniem dzieciom wiedzy, kontrolą skuteczności przekazywania tej wiedzy, uczeniem dzieci podstaw dobrego wychowania, bowiem w szerszym zakresie wychowywaniem dzieci zajmować się powinni rodzice.
Tak więc wszelkie organa władzy, zarówno państwowej jak i tej samorządowej, powinny w trybie pilnym zająć się opracowywaniem nowych wytycznych regulujących pracę naszych kochanych pań nauczycielek. Niedopuszczalne jest żeby dorosła, pracująca kobieta nie miała po pracy ani chwili wolnej dla siebie, bo musi w swoim prywatnym czasie sprawdzać klasówki i kartkówki uczniów i uczennic, które uczy, a często również innych dzieci, bowiem nie może odmówić brania zastępstwa za innych nauczycieli, których dopadła choroba lub powikłania pocovidowe.
Ewa już kilka razy otrzymała pochwały i podziękowania za sumienne zajmowanie się dziećmi podczas wycieczki. Mądre panie nauczycielki potrafią docenić wkład innych osób w obowiązki wychowawcze, a Ewa była bardzo rezolutną dziewczyną, która dobrze daje sobie radę w różnych sytuacjach.
Na ostatniej wycieczce Ewa poznała Daniela. To dwudziestoletni student, brat Krysi, który również wziął na siebie obowiązki wynikające z roli opiekuna podczas wycieczki szkolnej. Z daleka było widać, że tych dwoje przypadło sobie do gustu. Wszelkimi sposobami zarządzały dziećmi w taki sposób, żeby być zawsze blisko siebie. Wystarczyło, że całkiem już męski Dawid podniósł głos, a zostające z tyłu marudzące wciąż dzieci natychmiast podbiegały do przodu. Wyrobił sobie u dzieciaków autorytet, bo był silny i potrafił rozwiązywać wiele drobnych problemów, które dla dzieci wydawały się nie do pokonania.
Przykładem niech będzie plecak Mariana. Chłopiec pochodził z niezamożnej, wielodzietnej rodziny. Nigdy nie posiadał żadnych pieniędzy zarówno w szkole jak i podczas wycieczek. Gdy inne dzieciaki kupowały sobie burgery, frytki, czy napoje gazowane, on wyciągał z dużego plecaka kanapki i butelkę z herbatą. Ten plecak właśnie stanowił uciążliwy problem, ponieważ jego paski były źle dopasowane, uwierały Marianka w ramię, coś znajdujące się w plecaku cięgle go szturchało w plecy, a poza tym plecak był tak ciężki, że chłopiec idąc pochylał się do przodu nieomal jak starożytni niewolnicy podczas transportowania głazów do budowy piramidy.
Daniel te wszystkie problemy migiem załatwił. Ponaciągał odpowiednio szelki plecaka, prawidłowo poukładał jego zawartość, połowę przy okazji przekładając do swojego i informując chłopca, że gdy będzie czegoś z tych rzeczy potrzebował, to on, Daniel, mu to w każdej chwili poda, więc nie ma potrzeby by sam musiał dźwigać to wszystko. Maryś był zachwycony takim rozwiązaniem. Inni chłopcy zazdrościli Marianowi tak dorosłego kumpla. Z klasowego popychadła Maryś stał się nagle klasowym liderem. Nikt nie miał już odwagi by się z niego naśmiewać, go popychać, lub wyzywać od „Bidoków”.
Ewa z podziwem spoglądała na wychowawcze talenty Daniela i coraz bardziej się w nim zakochiwała. O takim mężczyźnie marzyła. Całymi latami marzyła o przystojnym, wysokim, silnym, miłym, zaradnym, odpowiedzialnym, opiekuńczym, męskim, zgrabnym, sprawnym fizycznie, mądrym, rozsądnym, przystojnym, miłym w dotyku, lubiącym się przytulać, a także opiekuńczym, silnym i zarazem miłym chłopaku, młodzieńcu, księciu, piracie, pilocie, strażaku, żołnierzu, a przede wszystkim narzeczonym. Całymi latami takiego właśnie pragnęła. Całymi latami o takim śniła. Od co najmniej roku.
Ewa na widok Daniela wpadła jak śliwka w kompot. Od razu się zarumieniła niczym pączek róży na krzaku w parku i zrobiło jej się gorąco. To były ewidentne znaki świadczące o zakochaniu. Co tam znaki, to były dowody zakochania. Nie raz przecież słyszała w domu jak tata rozmawiając z wujkiem przy wódce mówił, że miłość to tylko fizjologia, reakcje chemiczne zachodzące w organizmie człowieka. Ewa te fizjologiczne reakcje zaobserwowała u siebie, dlatego była całkowicie pewna. Ona po prostu wiedziała.
Ewa przypomniała sobie jeszcze nie tak dawno uwielbianą bajkę o królewiczu, następcy tronu w wielkim i bogatym królestwie, które graniczyło z innym królestwem, a w tamtym drugim mieszkała w wielkim zamku, w najwyższej z wież obronnych, piękna królewna o złotym sercu i prześlicznej buzi niczym kwiatek stokrotki. Zły ojczym królewny rządził krajem twardą ręką i bez litości. Zdzierał podatki z poddanych mieszczan, chłopów, a nawet z bezdomnych. Ludność tego kraju stawała się coraz biedniejsza, a król się bogacił, bogacili się skorumpowani urzędnicy królewscy, bogacili się bezlitośni dowódcy wojskowi, bogacili się lodowaci bankowcy bez serca i sumienia.
Królewski syn, buc nie z tej ziemi, burak głupszy od najgłupszych kmiotków, łysy przygłup z kartoflem zamiast nosa, idiota o wytrzeszczonych oczach i nieustannie cieknących mu wprost do ust smarkach, garbaty i kulawy do tego grubas, niezgrabny pokraka, półgłówek z połową mózgu, ale gdzieżby tam z połową, z ćwiercią mózgu, wodogłowiem, puchliną kolan, podagrą, reumatyzmem i alergią na wszystko co ładne, dobre i miłe, natomiast nieustannie spragniony większej ilości złota, większej ilości monet, większej ilości kosztowności oraz wszelkiego innego gówna, jakim jarają się nienasycone, pazerne, chciwe i wredne potwory udające ludzi. Królewski ów syn degenerat zamierzał posiąść za małżonkę piękna i wrażliwą królewnę. Zły król popierał zamiary wrednego synalka smarka.
Zamknięta w wieży dziewica rozpaczała całymi dniami. Małe wróbelki i gołębie przynosiły jej do więziennego okienka z kratami wiadomości o zamiarach królewskich, o czekającym ją losie, o strasznej przyszłości. Jeden mały gołąbek ze zranionym skrzydełkiem tak się natrudził by przynieść jej straszna nowinę o tym, iż pokraczny księżunio znów przybrał na wadze, wobec czego szyją mu nowe ślubne szaty, że po przekazaniu tej nowiny biedak zmarł, wyzionął duszę, a ta popłynęła wprost do nieba.
Rozpłakała się królewna nad losem gołąbka, aż słońce parzące pogodnie na ziemię ze swojej wysokości ukryło się za deszczowa chmurą ze wstydu, iż takie rzeczy dzieją się pod słońcem. Zrobiło się szaro, zimno, a po chwili zaczął padać lodowaty deszcz. Dziewczynka nie chcąc dopuścić do tego by zwłoki gołąbka stały się pożywieniem dla włóczących się nieustannie po murach zamku parszywych, zdziczałych kotów, strąciła upierzone ciałko z parapetu, a ono poleciało hen w dół, prosto do fosy. Z tej lodowatej wody żaden kot nie miał szansy go wyciągnąć.
Wszystkie ptaki rozpaczały po tej stracie. Nawet zamkowe psy wyły cały wieczór w żałobie. Tylko szczury nic sobie nie robiły z doniosłego nastroju królewny i grzebały w sianie jej siennika jak każdego innego dnia. Królewna pomyślała, że w takiej sytuacji ona powinna dostać spazmów, choroby nerwowej, drgawek, wybuchów niepochamowanego płaczu, histerii, ale postanowiła to wszystko wytrzymać, przetrwać. Nie wiedziała tylko, biedactwo, jak długo jeszcze będzie musiała wytrzymywać.
Król potrząsnął mieszkiem z pieniędzmi i już kardynał wygłosił w katedrze zapowiedzi królewskiego syna i królewny. Wieść ta lotem błyskawicy rozeszła się po całym kraju, a potem również po krajach sąsiednich. Ludzie robili zakłady ile dni królewna przeżyje od ślubu, bo że rychło zemrze od zgryzot nikt nie miał wątpliwości. Miejscowy kamieniarz już robił wstępne projekty jej tablicy nagrobnej. Nadworny poeta w ścisłej tajemnicy układał strofy pieśni elegijnej ku jej czci. Stary malarz, który z niejednego pieca jadał i niejedno już widział, rozpoczął malowanie jej portretu, aby w dniu pogrzebu móc pokazać go światu. Nawet pisarz siedział całymi nocami w swoim pokoiku przy świecy i pisał, zerkając co chwila przez maleńkie okienko ku gwiazdom, jakby tam szukając natchnienia.
Kupcy wędrujący polnymi drogami od karczmy do karczmy, od gospody do gospody, zachwalając swoje towary, obniżając cenę na widok biednego chłopa, a podnosząc cenę gdy przytrafiło mu się towarzystwo przy stole zacnego gospodarza, lub nawet szlachcica wracającego z pielgrzymki do cudownego źródełka, lub diabelskiego kamienia wmurowanego onegdaj w mury katedry i powodującego od tamtej pory ciągłe pękanie murów świątyni, opowiadali wszem i wobec, iż król zamiaruje weselisko wyprawić synowi, którego to królewskiej krwi nikt nie potrafi dowieść, gdyż królowa matka miewała w swojej młodości bardzo wielu adoratorów, rycerzy i służących.
Gdy w wielkich bólach królowa porodziła swojego syna, sama oddając życie, a komnaty królewskie wypełniły wrzaski okropne narodzonego, wszyscy owi amanci zniknęli nagle w ciągu jednej nocy. Nikt nie potrafił wyjaśnić czy to król tyran kazał ich pozabijać, albo umieścić w najgłębszych lochach, czy też oni sami pouciekali w popłochu przeczuwając nadchodzący koniec swego bytowania u boku królowej.
Ależ wtedy w karczmach wrzało od plotek. Ludzie uwielbiają plotki, a im bardziej dostojnych obywateli one dotyczą, tym więcej radości przynoszą ze sobą. Jeżeli możni tego świata mogą ulegać losowi tak jak wszyscy inni, jeżeli mogą być karani za niegodziwości, tak jak zwykli ludzie, to naród dochodzi do wniosku, że sprawiedliwość panuje w ich kraju. Za sprawiedliwość to naród może wycierpieć całą masę prześladowań, byle tylko pewien był, że sprawiedliwie. W końcu nikt nie jest ideałem, więc każdy błędy popełnia i jakieś winy posiada. Posiadanie winy to nic strasznego, o ile wszyscy jednakowo są traktowani.
Nawet satrapa król pragnął sprawiedliwości, a rewolucji bał się bardziej niż końca świata. No bo przecież Armagedon dotknąłby wszystkich w jednakowym stopniu, natomiast rewolucja w pierwszej kolejności zwaliła by z tronu właśnie jego. Dlatego król parł uparcie do wesela synowskiego, bo po nim mógł ustąpić tronu dziedzicowi, samemu zaś zająć intratne stanowisko, aczkolwiek mniej eksponowane i na rewolucję niewrażliwe. Pragnął zostać prezesem banku, bo bank zarabia zawsze, zarówno podczas rozwoju jak i podczas kryzysu. Niezależnie od tego czy naród oszczędza, czy może bierze kredyty inwestując, to bank jednakowo podlicza odsetki i zarabia. Bankier to dobroczyńca, a nie władza, chociaż rządzi światem.
Plotki o weselisku na dworze królewskim dotarły szybko również do sąsiednich królestw. Szeptano o nieziemskiej wprost urodzie panny młodej. Szeptano o potwornej szpetocie pana młodego. Szeptano o bajońskich sumach wydawanych na przygotowywania do wesela. Szeptano również o bajecznych wręcz dekoracjach, o koszach wypełnionych kwiatami, o miskach wypełnionych owocami, o konwiach wypełnionych przedniej jakości winem.
Królewicz postanowił wyruszyć do sąsiedniego królestwa i zawalczyć o rękę królewny. Zawsze gdy jest kilku pretendentów do ręki królewny to organizuje się turnieje rycerskie, których zwycięzca zostaje panem młodym. Zebrał więc kilku przyjaciół i razem z nimi wyruszył w podróż. Noclegi spędzali w przydrożnych gospodach, a tam wysłuchiwali kolejnych plotek o mającym nastąpić zaślubieniu królewny przez królewskiego syna degenerata i potwora.
Po przybyciu do stolicy kompani królewicza poczęli roznosić wszędzie wieści o przybyciu kandydata do ręki królewny. Gdy doniesiono o tym królowi, zarechotał złośliwie. Zamiast otwartego turnieju rycerskiego wyznaczył termin pojedynku pomiędzy oboma kandydatami. Liczył na nadzwyczajną siłę tego mutanta, syna swojej żony. Ów potwór mierzył dwa metry wzrostu i pół tony wagi.
Królewicz jednak, jako iż był rodowitym arystokratą, był też niezwykle inteligentny i sprytny. Do pojedynku wybrał lekkie florety, które wymagały w walce zwinności, szybkości i sprytu, a nie brutalnej siły. Pomimo tego pojedynek trwał pół godziny. Potwór sapał, dyszał, pocił się, a królewicz zwinnie uskakiwał unikając niebezpiecznych ciosów. Na widowni robiono zakłady. Giermkowie wiwatowali swoim walczącym. Damy mdlały z emocji.
W końcu zadał pchnięcie potworowi w pachwinę, a ten zachwiał się ze zdziwioną miną, a potem upadł na kolana. Walkę natychmiast przerwano. Czekający w pogotowiu sanitariusze wsadzili poszkodowanego na nosze, po czym popędzili z nim do namiotu medycznego. Królewicz został zwycięzcą pojedynku, a co za tym idzie jedynym pretendentem do ręki królewny. Wiwatom nie było końca.
Rozdział 4
Rozdział czwarty, w którym myje się okna wiosną, oraz sprząta obejście domu przed mającym nadejść już wkrótce nalotem wiosennych gości, chociaż niektóre postępki wcale nie wynikają z potrzeby czystości, jak się to z pozoru wydaje postronnym obserwatorom
W oknie pobliskiego budynku pani Krysia w samym tylko podkoszulku myła szybę od strony pokoju, wyglądając przy tym na zewnątrz z takim zainteresowaniem jakby proces mycia przebiegał nieświadomie, odruchowo. Chyba że ona tylko pozorowała sprzątanie. Być może obserwowała męża sąsiadki, który zagrabiał swoje podwórko. Pani Krysia jest samotną panną, singielką jak się teraz na takie osoby mówi, bo przygadywanie komukolwiek, że jest starą panną nie leży w dobrym guście, nie jest przyzwoite, a jest za to niegrzeczne, bo to przecież wtrącanie się do czyjegoś prywatnego życia, a prywatność jest z każdym rokiem coraz bardziej chroniona.
W małych miasteczkach gdzie wszyscy się znają, gdzie nawet spora część mieszkańców to krewniacy, nikt nie ukryje swojego stanu cywilnego. Co innego w dużych miastach. Tam ludzie są bardziej anonimowi. W blokach czasami nie zna się sąsiada zza ściany. Sam po kilku latach wynajmowania mieszkania w końcu się wyprowadzałem i wynosiłem rzeczy na korytarz, a sąsiadka wracająca z pracy zapytała się czy zamierzam tu zamieszkać.
— Nie — odpowiedziałem. — Wyprowadzam się.
— To pan tu mieszkał?
— Owszem, trzy lata.
— Coś podobnego. — powiedziała sąsiadka i oburzona weszła do swojego mieszkania.
Pewnie zobaczywszy takiego przystojniaka jak ja poczuła się zawiedziona, iż nie udało jej się tego ciacha w żaden sposób wykorzystać, a nawet niechby napastować, skoro on tu przez trzy lata mieszkał i tak długo się marnował.
Naturalnie, mówię tu o blokach zamykanych, najczęściej na zamkniętych osiedlach, stosunkowo drogich, gdzie zamożni ludzie cenią sobie prywatność, spokój i ciszę, bo za nocne hałasy płaci się mandaty. Takie osiedla, takie bloki to niezupełnie to samo co stare blokowiska budowane jeszcze w czasach siermiężnego socjalizmu, który zabudował większość naszych miast, a któremu nasi rodzice zawdzięczali wzrost statusu społecznego. Tam raczej również każdy wie wszystko o każdym, a dzieje się tak dzięki przyjaznemu piciu herbatki, przyjaznemu plotkowaniu, oraz równie przyjaznemu podglądaniu sąsiadów.
Zresztą może pani Krysia spodziewała się niebawem przyjazdu turystów. Kwiecień jest przecież miesiącem powszechnych przygotowań do zbliżającego się sezonu turystycznego. Przez cały miesiąc wczasowicze, turyści, a także zwykli weekendowicze, którzy przyjeżdżają na dwa dni, to znaczy na jedną noc, a mają nadzieję na niebiański wypoczynek, wydzwaniają do wszystkich pensjonatów po kolei, licząc na niebywałą okazję, obniżkę cen, wielkie wygody, luksusy, luksusowe wyposażenie, darmowe pranie, bo przecież w czymś będą musieli wracać z wypoczynku do domu, a gdy już się okaże, że wszędzie jest podobnie, takie same wyposażenie, taki sam standard, nawet taka sama cena, gdyż wszystkie tańsze oferty dawno już zarezerwowane, to wtedy z bólem serca i głowy rezerwują jeden pokój w pensjonacie.
Potem naturalnie zapominają gdzie dokonali rezerwacji, bo dzwonili do kilkunastu, więc wysyłają zaliczkę pod niewłaściwy adres. Następnie wydzwaniają codziennie przez dwa tygodnie dopytując się, czy zaliczka już dotarła na konto. Po skrupulatnym śledztwie, sprawdzaniu danych umieszczonych na przelewie okazuje się, że zapłaciła sąsiadce, a mieszkać chce koniecznie u mnie, bo bardzo jej się to miejsce podoba.
Przy płocie Wiola usiłowała wygrzebać ze śmietnika coś przydatnego dla siebie. Bardzo często znajdowała prawie całego papierosa wyrzuconego w pośpiechu, lub puszkę z odrobiną piwa. Pusta puszka po piwie też była dobra, bo za aluminium na skupie złomu dobrze płacą. Jak jeszcze w sklepie spożywczym sprzedawali tanie wino w kartoniku, to z takiego kartoniku zawsze można było co nieco winka odzyskać. Od pewnego czasu jednak w spożywczaku sprzedają wino już tylko w butelkach. W butelce to nigdy ani trochę wina nie zostaje. Jakoś tak specjalnie te butelki produkują, żeby nic na dnie nie zostawało, czy co, zastanawiała się Wiola.
Ja też często się nad tym zastanawiałem. Mleko z kartonika to za skarby nie wylejesz do końca. Trzeba tym kartonikiem potrząsać, a i tak coś tam w środku zostanie. Gdy potem usiłuje się ten kartonik porządnie zgnieść, żeby jak najmniej miejsca zajmował, to zawsze odrobina mleka się na spodnie wyleje. Tak samo zachowuje się śmietana i soki owocowe. Zwłaszcza te, które najbardziej plamią ubrania.
Pani Basia, stojąc przy sąsiednim domu, przyglądała się jej z niezadowoleniem, bo po odwiedzinach tej pijaczki znowu trzeba będzie zbierać porozrzucane śmieci. Na szczęście dzisiaj mąż zagrabia podwórko, więc będzie można mu powiedzieć, żeby posprzątał jak Wiola już sobie pójdzie. Tylko żeby zbyt długo nie marnował czasu przed domem, bo ta sąsiadka coś mało wydajnie te okna myje, a strój do sprzątania domu to mogłaby sobie bardziej przyzwoity założyć, a nie mi tu męża bałamucić cyckami w ciasnym podkoszulku, pomyślała pani Basia i spojrzała na męża, czy aby robotą zajęty, a nie oglądaniem się na sąsiadki.
— Stary! Zerkniesz potem na śmietnik przy ulicy, żeby żadne śmieci nie zostały porozrzucane po podwórku jak skończysz zagrabiać. — krzyknęła do męża, by sprawdzić czy zachowuje stosowną uwagę na słowa swojej małżonki.
— Nie bój nic. — odpowiedział czcigodny małżonek.
— Żebym potem poprawiać nie musiała! — dodała.
— Przecież mówię, nie bój nic. — odpowiedział jej mąż bardziej się pochylając nad grabiami, ale mimo tego wciąż zerkając spod grzywki w okno sąsiadki Krystyny, która to samo okno myła już od pół godziny.
Rozdział 5
Rozdział piąty, w którym szkolna wycieczka jedzie autokarem do Gdańska oglądać rewię na lodzie, mama Oli jest bardzo miła, a po drodze śpiewa się piosenki pod przewodem kochanej pani nauczycielki, podczas gdy na morzu panuje sztormowa pogoda
Właśnie tego dnia dwie drugie klasy ze szkoły podstawowej w miasteczku wyruszyły autokarem do Gdańska, obejrzeć Rewię Walta Disneya na lodzie, oraz zwiedzić wojewódzkie miasto Gdańsk. Jechało czterdzieści dwoje dzieci i dziewięć osób dorosłych, nauczycieli oraz opiekunów.
Gwoli formalności nie wszyscy opiekunowie byli dorośli, ale nikt nie zwracał uwagi na te drobiazgi. Czasami, gdy jest to dla nas wygodne, potrafimy zmieniać znaczenie słów. Wszystko dzięki temu, że język jest elastyczny. Przykładowo określenie dobra pogoda oznacza, że jest ona dobra z wielu różnych powodów i w różnym stopniu dla różnych ludzi. To przecież oczywiste.
Na przykład dla rolnika, który dopiero co zasiał swoje pola, dobra pogoda nie oznacza ciągle świecącego słońca, tylko co najmniej przejściowe opady deszczu. Dobra praca dla jednej osoby oznacza zajęcie kierowcy ciężarówki, dla innej osoby oznacza pracę w biurze. Dobre jedzenie to hamburgery z frytkami, ale także schabowy z ziemniakami i zasmażaną kapustą, lub kaczka z buraczkami i jabłkiem. Wszyscy to doskonale rozumieją. W tym ostatnim przykładzie jest mowa o jedzeniu dobrym, a nie o jedzeniu zdrowym, bo to różnica.
Ewa i Daniel wsiedli razem na tym samym przystanku. To oczywiste, że wcześniej się zmówili, bo on mieszka w innej części miasta. Oboje zgłosili się na wycieczkę w roli opiekunów, żeby być razem, bo ostatnio tata Ewy zabronił córce spotykać się z tym plejbojem, jak powiedział. Tata Ewy jest bardzo pryncypialnym facetem. Pracuje na statku ratownictwa okrętowego. Każdy facet zajmujący się ratowaniem ludzkiego życia jest najprawdziwszym bohaterem i trzeba do niego odczuwać respekt i szacunek. Kilka razy sam zajmowałem się ratowaniem ludzkiego życia, więc tego. No wiadomo.
Po wyruszeniu z miasteczka dzieci śpiewały piosenki. Nastrój był wspaniały. Pani nauczycielka do mikrofonu śpiewała, a dzieciaki jej wtórowały z wielką radością. Takie śpiewanie kochają wszystkie dzieci. Uwalnia je to od konieczności perfekcyjnego pamiętania słów śpiewanych piosenek. Gdy patrzy się na usta pani nauczycielki, mamy lub babci, to znacznie łatwiej się śpiewa. Właśnie za tą troskę i oddanie trzeba kochać wszystkie panie nauczycielki. Bez nich dzieci by miały gorzej, a przecież wszystkie dzieci nasze są.
Zauważyłem, że mama Oli to bardzo miła kobieta. Poczęstowała mnie kawą ze swojego termosu. Jej włosy pachniały różami, imbirem i cynamonem. Bardzo oryginalne połączenie. Odkryłem w niej prawdziwie artystyczną naturę. Już samo uczesanie zasługiwało na rolę w serialu familijnym o modzie i wychowywaniu dzieci, lub chociaż na nagrodę miesięcznika „Fryzury modnej pani domu”.
Pogoda uparła się nam przeszkadzać. Wiatr wiejący z boku wstrząsał autokarem. Trzeba było jechać bardzo ostrożnie. Kierowca naszego pojazdu na szczęście dawał sobie doskonale radę z panowaniem nad kierownicą. Z radia dobiegały nas wiadomości o sztormie na Bałtyku, niebezpiecznie wysokich falach, a także o cofce na Wiśle, czyli wlewaniu się wody z morza do Wisły. Takie zjawisko nie zdarza się często, a gdy się już zdarza, to nie może być podziwiane z powodu bardzo nieprzychylnej obserwacjom pogody. Tak właśnie jest najczęściej, że gdy podziwiamy pogodę, to jest ona ładna, spokojna i miła. Natomiast gdy nie jest miła, to nie mamy ochoty jej obserwować.
Gdy dzieciaki poczęły wędrować po autobusie, usiadłem obok mamy Oli.
— Mogę się przysiąść na chwilę? — zapytałem niewinnie.
— Naturalnie — odpowiedziała.
— Pierwszy raz dołączyłem do szkolnej wycieczki jako opiekun.
— Ja często jeżdżę towarzysząc mojej córce — wymruczała cichym głosem do mojego ucha.
— Chyba damy sobie radę z tymi dzieciakami, co?
— Naturalnie — powiedziała ze słodkim uśmiechem mama Oli.
Na zakrętach dotykałem ją ramieniem, czasami nawet przytulając się mocno. Byłem pełen podziwu dla tej kobiety, która mając dziewięcioletnią córkę sama trzymała wciąż figurę nastolatki. Wciągnąłem brzuch i bardziej wyprostowałem plecy. W takim towarzystwie trzeba było trzymać swoje ciało w pełnej gotowości i prezentować się wzorcowo. Trzeba było tylko uważać, by nie zacząć mówić na wydechu, bo wtedy kompromitacja pewna. Już mi się to kiedyś przydarzyło. Śmiano się potem ze mnie przez kilka dni i przy byle okazji każdy znajomy zwracał mi poufale uwagę, bym wciągnął brzuch, klepiąc mnie przy tym po plecach jak osła.
Pierwsze objawy choroby komunikacyjnej były powodem krótkiego postoju na parkingu. Razem z mamą Oli wysiedliśmy z autokaru by zapalić papierosa. Mała Kasia wymiotowała nieopodal. Zaproponowałem byśmy mówili sobie po imieniu. Mama Oli miała na imię Weronika. Żartowaliśmy o tym, że dzieci powinny jechać bez jedzenia, a nie objadać się w podróży chipsami, opijać colą, a później zwracać wszystko przy wtórze śmiechów innych dzieciaków. A swoją drogą, to można by ich trochę lepiej wychować. Przykładem mogłaby być Ola, która siedziała grzecznie obok koleżanki słuchając muzyki z empetrójki.
— Dziękuję bardzo panu za te uwagi. — powiedziała Weronika gdy jej wspomniałem o wzorowym zachowaniu jej córki.
— Ja tylko stwierdziłem fakt. — starałem się być skromny.
— Zazwyczaj jest tak, że każdy widzi co innego, bo na co innego zwraca uwagę. — powiedziała Weronika. — Nawet wtedy gdy wszyscy widzą to samo, to oceniają według innych kryteriów, albo po prostu według własnego widzimisię.
— Jestem kiepskim psychologiem, więc niewiele mam na ten temat do powiedzenia. — przyznałem.
— Odnoszę zupełnie inne wrażenie. — powiedziała Weronika uśmiechając się do mnie i zaglądając mi w oczy.
Wtedy również odniosłem pewne wrażenie i muszę przyznać, że było ono bardzo przyjemne.
Potem jechaliśmy dalej.
Rozdział 6
Rozdział szósty, w którym starsza pani udaje się do sklepu spożywczego, żeby wbrew nazwie sklepu kupić w nim papierosy w zamian za świadczenie pracy w postaci sprzątania, a następnie decyduje się pójść do kawiarni na kawę, przy zastosowaniu podobnej oferty, natomiast rudy kot otrzymuje poczęstunek zupełnie za darmo i widać, że to lubi
Starsza pani wyszła z szopy. Nie znalazła w niej niczego do jedzenia ani do palenia. Oprócz drewna, oczywiście. Rozejrzała się czy nikt jej nie widzi, poprawiła sobie płaszcz i ruszyła w kierunku ulicy. Na chodniku była już bezpieczna, bo przecież każdy ma prawo chodzić sobie chodnikiem ile mu się podoba. Nikomu nic do tego. Ponieważ nie jadła wczoraj kolacji, to zrobiła się głodna.
— Pójdę sobie na śniadanie i kawę. — powiedziała patrząc na stojący na chodniku betonowy śmietnik. Bez grzebania w śmietniku widziała, że nie ma w nim niczego interesującego. Żadnych aluminiowych puszek, żadnych butelek ani nawet niedopalonych petów. Widocznie służby miejskie niedawno opróżniały kosze przy tej ulicy. Wiola znała doskonale harmonogram służb miejskich i zazwyczaj to ona pierwsza penetrowała śmietniki. Tym razem było jednak inaczej.
— Trudno, — powiedziała śmietnikowi — może następnym razem się spotkamy i poznamy bliżej.
Idąc tylko w sobie wiadomym celu skręciła do sklepu spożywczego.
— Dzień dobry. — przywitała się grzecznie.
— Dzień dobry. — odpowiedziała sprzedawczyni.
Starsza pani podeszła dostojnie, wolnymi, drobnymi kroczkami, jakby sunąc nad podłogą zamiast iść robiąc wyraźne kroki do przodu. Zatrzymała się przed gablotą z papierosami. Pamiętała doskonale, że kiedyś w takich gablotach znajdowało się około trzydzieści, czterdzieści paczek różnych rodzajów i marek papierosów. Można było przebierać jak w drobnych śliwkach spadających z drzewa jesienią, których nikt nie zbierał. Teraz już było zupełnie inaczej. Naliczyła sześć paczek papierosów. I to ma być wybór!, oburzyła się w myślach, ale nie dała niczego poznać po sobie.
— Dzień dobry. — powtórzyła.
— Dzień dobry, dzień dobry. — powiedziała sprzedawczyni z rezygnacją, bo już przeczuwała na co się zanosi.
— Czy jest może jakaś uszkodzona, wybrakowana paczka papierosów? — zapytała starsza pani z wielką nadzieją na pozytywną odpowiedź.
— Niestety, nie ma. — odpowiedziała sprzedawczyni, odbierając jej nadzieję.
Chyba jednak starsza pani nie do końca straciła nadzieję, bo stała nadal bez ruchu przed witryną z papierosami.
— Pozamiatam przed sklepem. — powiedziała nagle. — I poukładam skrzynie po pieczywie.
— Dobrze, proszę pozamiatać. Miotła jest przed sklepem. — powiedziała sprzedawczyni z miną wskazującą na obecność w niej uczuć wyższych, zwłaszcza litości.
Starsza pani zadowolona wyszła ze sklepu całkiem dziarsko jak na swój wiek. Zamiatanie przed sklepem nie zajęło jej wiele czasu. Śmieci zmiotła na szufelkę i poszła wysypać do śmietnika stojącego na chodniku. Potem poukładała skrzynie po pieczywie w równe stosy. Rozejrzała się lustrując efekty swojej pracy. Zadowolona z siebie wróciła do sklepu.
— Posprzątałam. — powiedziała wesołym tonem.
— Dobrze, tu proszę bardzo. — powiedziała sprzedawczyni kładąc na ladzie płaską paczkę zawierającą dziesięć papierosów i pudełko zapałek.
— Dziękuję bardzo.
Starsza pani wzięła papierosy z zapałkami, po czym wyszła ze sklepu. Sprzedawczyni wyglądała za nią przez okno, chcąc zobaczyć jak staruszka zapala papierosa, ale ona nie zapaliła, tylko poszła gdzieś dalej. Pewnie się wstydzi zapalić w publicznym miejscu, pomyślała sprzedawczyni. No i bardzo dobrze, bo cóż to by był za widok.
Starsza pani szła dalej chodnikiem dbając o to by jej wiatr nie zerwał z głowy moherowego beretu. Postawiła też kołnierz płaszcza. Szła zdecydowanym krokiem, bez zaglądania do śmietników. W prawej kieszeni płaszcza trzymała w dłoni paczkę papierosów i zapałki.
— Niedługo połowa kwietnia, a tu ani widu wiosny. — powiedziała do przechodzącej kobiety z zakupami, która miała w siatce pełno bułek, chleb, kartonik mleka i jeszcze jakieś pakunki zawinięte w papier.
— No właśnie, — odparła kobieta — cóż za ziąb.
— Dała by mi pani jedną suchą bułeczkę? — zapytała starsza pani.
— Proszę bardzo. — odparła kobieta podając jej bułkę i szybko odchodząc.
Starsza pani z radością włożyła bułkę do lewej kieszeni płaszcza i poszła dalej.
Weszła do kawiarni i stanęła przed bufetem.
— Co pani sobie życzy? — zapytała kelnerka.
— Czy mogłabym otrzymać kawę?
— Ależ naturalnie. Jaką?
— Cappuccino. — poprosiła starsza pani.
— Proszę usiąść przy stoliku. Ja podam kawę. — powiedziała kelnerka zabierając się do parzenia kawy w automacie.
— Proszę bardzo. — powiedziała kelnerka stawiając filiżankę z kawą na stoliku po dłuższej chwili. — Dziesięć złotych.
— Ja nie mam pieniędzy. — powiedziała starsza pani.
— Jak to pani nie ma. — oburzyła się kelnerka.
— Pozamiatam przed kawiarnią. — zaoferowała starsza pani.
— Nie potrzebujemy zamiatania.
— Pozamiatam, bo zawsze jest coś do zamiecenia.
— Coś podobnego. — powiedziała kelnerka wracając na swoje miejsce za barem, a kawa została na stoliku.
Starsza pani wyjęła z kieszeni płaszcza bułkę i ze smakiem zaczęła ją jeść. Była pyszna i chrupiąca. Co chwilę upijała mały łyczek kawy z filiżanki. Kelnerka patrzyła na nią ze swojego stanowiska.
Kawa była cudowna, a bułka wyśmienita. Starsza pani gryzła małymi kęsami, żeby jej tej bułeczki starczyło na dłużej. Nie połykała też od razu ale trzymała w ustach i gryzła aż ta się całkowicie rozpłynęła. Wtedy brała malutkiego łyczka kawy. Pyszności.
Gdy już zjadła bułeczkę, to kelnerkę najwyraźniej ruszyło sumienie, bo przyniosła na talerzyku pączka i postawiła przed Wiolą.
— Bardzo dziękuję szanownej pani. — powiedziała Wiola.
— Proszę bardzo.
Pączek był jeszcze smaczniejszy niż bułka.
— Co za straszna pogoda. –zagadnęła starsza pani po zjedzeniu pączka i wypiciu kawy.
— Tak, straszna. — odpowiedziała kelnerka, po czym podeszła do niej i z dzbanka dolała jej kawy. — Niech pani tu sobie jeszcze posiedzi. Tu jest ciepło i nie wieje ani nie pada za kołnierz.
— Bardzo dziękuję. — powiedziała uszczęśliwiona starsza pani.
Do drzwi kawiarni podszedł rudy kot. Wąchał przez chwilę drzwi, po czym usiadł w tym miejscu gdzie drzwi się otwierają, jakby czekając na wpuszczenie go do środka. Kelnerka podeszła do drzwi i wpuściła kota do środka.
— Wejdź i nie marznij na tym ziąbie. — powiedziała.
Kot od razu podszedł do Wioli i począł ocierać się o jej nogi.
— Nic nie mam dla ciebie. — powiedziała starsza pani.
Kelnerka położyła na podłodze mały talerzyk, a następnie nalała na niego śmietanki. Kot od razu podbiegł i przystąpił do wylizywania śmietanki.
— Od razu widać, że lubi śmietankę. — powiedziała kelnerka.
— Po śmietance koty dostają rozwolnienia. — powiedziała Wiola.
— Co też pani opowiada. — zdziwiła się kelnerka.
— Tak to już jest na tym świecie. To co najbardziej nam smakuje nie zawsze jest najbardziej zdrowe. — powiedziała starsza pani.
— Ale żeby śmietanka. — powątpiewała kelnerka.
— Koty powinny pić tylko wodę. — powiedziała Wiola.
— Nigdy bym nie pomyślała. Zawsze tak chętnie pije. Znam go od dawna, a on traktuje mnie jak swoją karmicielkę. Zawsze gdy przychodzi, to dostaje śmietanki. Myślałam, że to lubi.
— Bo on to lubi, więc dlatego przychodzi. Z całą pewnością sprawia mu pani wielką radość. To chwilowe rozwolnienie to znowu nic strasznego. Widocznie kotek woli chwileczkę przyjemności w zamian za późniejsze krótkie dolegliwości. — stwierdziła starsza pani.
— Coś podobnego.
— Ludzie też bardzo często tak postępują.
— Niby jak? — zapytała kelnerka.
— Najpierw objadają się różnych pyszności, a potem biorą tabletki na trawienie, na żołądek, na wątrobę.
— Chyba ma pani rację. — przyznała kelnerka.
Rozdział 7
Rozdział siódmy, w którym mąż pani Basi postanawia w niegodziwy sposób wykorzystać chwilową nieobecność szanownej małżonki, która wybrała się do fryzjerki w celu ułożenia fryzury, a także nałożenia hybrydowych tipsów na swoje zniszczone pazurki
Pani Basia spojrzała na swoje paznokcie i doszła do słusznego wniosku, że czas już najwyższy na zmianę kolorków na wiosnę. Przy okazji u fryzjerki za jedną wizytą da się uczesać, bo nic tak nie poprawia kobiecie samopoczucia jak pięknie uczesane włosy. Tak myśląc pani Basia założyła nową bluzeczkę, bardzo ładną, oraz nowe kolczyki, żeby fryzjerka zauważyła podczas czesania, po czym wyszła z domu.
— Jak skończysz sprzątanie podwórka, to zrób sobie kawę. — powiedziała przechodząc obok męża.
— To może mi zrobisz?
— Idę do fryzjerki i będę ze dwie godziny, więc będziesz musiał sam sobie zrobić.
— Przeżyję. — odpowiedział jej.
Pani Basia wcale nie była pewna, czy jej małżonek zrobi sobie kawę, czy raczej leń parszywy i skończona gnida jak zwykle będzie żłopał piwo, więc gdy w końcu wróci do domu, to będzie musiała posprzątać kuchnię i salon, a wyrodnego męża zagonić do sypialni. Ci chłopi są przecież tacy przewidywalni.
— Co ta Krystyna tak wciąż te okna szlifuje? — mruknęła sama do siebie wychodząc na ulicę.
Kilka kroków dalej weszła do sklepu spożywczego by kupić bombonierkę dla swojej ukochanej fryzjerki. Każdą pracę dobrej jakości trzeba szanować, a praca kochanej pani Ani jest najwyższej jakości. Pani Beatka robiąca w tym samym lokalu paznokcie też pierwszej klasy. W tym małym miasteczku kobiety są bardzo przedsiębiorcze. W każdym razie większość kobiet. To przyznać musi każdy, nawet najbardziej obiektywny obserwator.
— Pani Basia to chyba na akademię do szkoły idzie, taka elegancka. — zagadnęła młoda sprzedawczyni Ula w sklepie spożywczym.
— Gdzie tam, do fryzjera idę zrobić się na bóstwo.
— Pani Basia to zawsze wygląda jak bóstwo.
— Gdzie tam, zwyczajnie przecież.
— No, niby zwyczajnie, a jednak wyjątkowo.
— Dziękuję, bardzo jesteś miła.
— Proszę bardzo. Natomiast jeżeli chodzi o tego fryzjera, to chyba raczej chodzi o fryzjerkę, bo u nas nie ma żadnego fryzjera.
— Ależ naturalnie, moja droga, tak się tylko mówi, bo podobno najlepsi fryzjerzy to mężczyźni.
— Tak samo jak kucharze.
— Co kucharze?
— No kucharze też podobno ci najlepsi to mężczyźni.
— Masz rację, moja droga, masz rację.
— Jak tak dalej pójdzie — kontynuowała sprzedawczyni — oni wszystkie tradycyjnie kobiece zawody nam odbiorą, a my wtedy co będziemy robić, co?
— Wiadomo przecież, tradycyjnych ról nam nie odbiorą.
— To znaczy jakich?
— Przecież wiadomo jakich. Nie zabiorą nam rodzenia, wychowywania dzieci, dbania o dom i rodzinę, szycia, prania, prasowania i tym podobnych rzeczy. Oni w tych sprawach są do niczego.
— Całe szczęście. Uspokoiła mnie pani.
— No i w tej najważniejszej roli też nas nie zastąpią.
— To znaczy w jakiej?
— W seksie przecież, o seksie mówię.
— Tego to już nie wiadomo.
— Jak to nie wiadomo.
— Wie pani, pani Basiu, w dzisiejszych czasach to nic nie wiadomo przez te elgiebete i tym podobne sprawy. Role mężczyzn i kobiet się zaczynają mieszać.
— Tylko tego by jeszcze brakowało. Coś podobnego. Normalnie koniec świata. — oburzyła się pani Basia.
Odebrawszy z rąk ekspedientki bombonierkę i zostawiwszy zapłatę pani Basia szybkim krokiem wyszła ze sklepu i skierowała się w kierunku zakładu fryzjerskiego.
— Dzień dobry. — powiedziała wchodząc do salonu fryzjerskiego.
— Witamy serdecznie panią Basię. — Odpowiedziała fryzjerka. — Niech pani zaraz siada na fotel. Jak zwykle jest pani bardzo punktualna.
— Trzeba mieć swój styl. — Powiedziała ze śmiechem pani Basia.
Zdjęła kurtkę, powiesiła na wieszaku, po czym usiadła na fotelu przed lustrem.
— Dowiedziałam się dzisiaj, że różni geje, transy i niebinarni już wkrótce odbiorą kobietom ich, to znaczy nasze tradycyjne zawody, role społeczne i rodzinne, po to by nas wygryźć nie tylko z pracy, ale również z domu. Kobiety będą chyba musiały zacząć się ukrywać, zmieniać tożsamość, nosić maski. Dacie wiarę?
— E tam, to nie jest możliwe. — powiedziała fryzjerka zabierając się do czesania włosów.
— Może właśnie dlatego wymyślili zarazę, żeby nas wszystkich zamaskować. — powiedziała druga fryzjerka.
— No coś ty. — odparła Ania.
— Nie wierzę w teorie spiskowe, ale coś w tym musi być, bo takie całkiem normalne to nie jest. — powiedziała pani Basia.
— Otóż to, pani Basiu, otóż to.
— Już prędzej uwierzę, że ktoś po prostu robi na wszystkim kasę.
— To jest akurat oczywiste. — potwierdziła fryzjerka.
— Myśli pani?
— Naturalnie.
— I nikt tego nie widzi?
— Widzi, ale cóż z tego, skoro nic nie można poradzić. Gdybym mogła się w jakiś sposób podłączyć do tych pieniędzy, zrobiłabym to od razu.
— Ależ pani Aniu!
— No co. Ci, którzy zarabiają największe pieniądze rządzą światem.
— Pewnie ma pani rację.
— Jasne, że mam. Czytałam ostatnio na ten temat artykuły w Internecie.
— Czytuje pani w Internecie? Ja tam nie potrafię znaleźć niczego interesującego. Wolę czytać książki.
— Też czytam dużo książek, ale w sieci można znaleźć informacje na każdy temat.
— Zapewne. Szkoda mi jednak czasu na to całe wyszukiwanie. Doskonale wiem, że ja świata nie uratuję, ludzi nie zbawię, więc wolę zając się prostą rozrywką. To jest mniej stresujące.
— Ma pani rację, pani Basiu.
— Przecież nie wszyscy musimy być myślicielami lub bohaterami.
— Naturalnie. — przyznała fryzjerka.
Pani Basia zamyśliła się, a fryzjerka z uwagą rozczesywała jej włosy.
W tym samym czasie mąż pani Basi skończył zagrabiać podwórko, postawił grabie przy płocie i spojrzał w okna pani Krysi, która rzuciła ścierkę na parapet i kiwnęła, że może wchodzić. Więc pan Andrzej jednym skokiem przeskoczył niskie ogrodzenie i pomaszerował dziarsko do domu sąsiadki.
Rozdział 8
Rozdział ósmy, w którym pan Andrzej wchodzi do domu sąsiadki Krystyny pod nieobecność żony w swoim domu, a pani Krystyna nie jest z tego powodu niezadowolona, a najprawdopodobniej nawet wręcz przeciwnie
Pan Andrzej wszedł do domu sąsiadki i szybkim krokiem przeskakując po dwa stopnie na raz wbiegł na piętro, aż dostał zadyszki i zaczął gwałtownie kasłać, bo mu astma i alergia na wiosenne pyłki przypomniały złośliwie o swoim istnieniu. Pan Andrzej stanął na progu sypialni zdumiony gwałtowną reakcją swojego organizmu w tak przecież wyjątkowo sprzyjającej sytuacji. Mózg rozumiejąc doskonale potrzeby całego organizmu powinien był przecież wszelkie oznaki słabości wyeliminować, zasilić ciało stosownym zastrzykiem adrenaliny, uruchomić proces szybszej asymilacji tlenu, wysłać kanałami nerwowymi sygnały do serca nakazujące przyśpieszenie pracy, zwiększenie wydajności mięśni, zwiększenie objętości niektórych strategicznych w takiej sytuacji organów i wcale tu nie mówimy o zwiększeniu rozmiaru źrenicy oka, bowiem pokoje pani Krysi były doskonale doświetlone przez wielkie okna i bardzo jasne barwy na ścianach.
Pan Andrzej stanął w drzwiach sypialni chwiejąc się, przytrzymując obiema rękami framugi, a jego męska, niezwykle przystojna twarz zrobiła się nagle przerażająco blada. Na czoło wystąpił mu zimny pot. Zdawało mu się, iż lodowate kropelki potu zamarzają mu na policzkach. Pomimo wszystko postanowił zażartować na temat swojej kondycji dla rozładowania sytuacji, ale nic odpowiedniego nie przychodziło mu do głowy.
Pani Krysia podczas wbiegania Andrzeja na piętro zdążyła zdjąć podkoszulek i stała pośrodku sypialni w krótkich spodenkach i w staniku o bardzo pięknych koronkach uwypuklających jędrność jej niezwykle kształtnych, pięknych i smakowitych niczym pączki z nadzieniem różanym piersi. Patrzyła na Andrzeja i zdumiewał ją jego widok.
— Coś się stało? — zapytała robiąc przestraszoną minę i otwierając oczy coraz szerzej w nadziei dostrzeżenia czegoś czego w normalnych warunkach nie widać, albo wydaje się, że nie widać.
— No właśnie nie wiem. — powiedział Andrzej, zamrugał oczami, po czym padł na podłogę jak martwy.
Pani Krysia krzyknęła przerażona, podbiegła do niego i nachyliła się by posłuchać oddechu. Ręce jej drżały, uda jej drżały, piersi falowały, z oczu pociekły jej łzy. Była tak roztrzęsiona, dyszała tek nerwowo, że żadnym sposobem nie mogła usłyszeć oddechu leżącego na podłodze sąsiada. Cały uporządkowany świat pani Krysi legł nagle w gruzach tak samo jak leżał u jej stóp drogi jej sercu, albo może jej duszy, zawsze tak miły Andrzej.
Postanowiła podnieść go z podłogi i ułożyć na łóżku. Wzięła go za ramię, usiłowała podnieć, lecz on był bezwładny jak wielki worek ziemniaków. Ani drgnął. Wzięła go więc za oba ramiona i usiłowała chociaż posadzić go, lecz wysuną się z jej rąk i z hukiem upad na podłogę.
Pani Krysia rozpłakała się na dobre. Klęczała nad nim i płakała jak dziecko. Jej oczy zrobiły się czerwone i opuchnięte od tego wysiłku. Wtedy zauważyła drgnienie twarzy sąsiada, poruszenie jego ust, ciche westchnienie wydobywające się z głębi jego jestestwa. Nabrała otuchy i wiary w to, że on nie tyko przeżyje, ale również w to, iż wracają mu siły.
— Andrzej! — zawołała z nadzieją.
On jakby coś usłyszał, bo poruszył się, a potem sięgnął ręką do swojej twarzy i jakby starł z niej omdlenie.
— Andrzej! — powtórzyła pani Krysia ze znacznie większym optymizmem.
Otworzył oczy i spojrzał na nią. Przez chwilę patrzeli na siebie, on ze zdziwieniem, ona z rosnącą nadzieją.
— Andrzej, ty żyjesz. — powiedziała.
Uśmiechną się tylko do niej.
— Wstawaj, Andrzej, wstawaj. Nie leż tak na podłodze, bo ci w nerki wejdzie.
Andrzej spróbował wstać, ale jęknął tylko i zrezygnował.
— Sam nie dam rady.
— Pomogę ci, naturalnie, że ci pomogę. — powiedziała i zaraz zaczęła go dźwigać pod ramiona, by mu pomóc we wstaniu.
Gdy już go postawiła na nogi, to ostrożnie małymi krokami zaprowadziła go do łóżka i położyła na nim. Zdjęła mu buty ze stóp i położyła je na podłodze. Poprawiła mu poduszkę pod głową.
— Przykryć cię kołdrą? — zapytała.
— Nie, nie trzeba.
— Jesteś pewien?
— Tak. Bardzo dobrze mi się leży. Nie trzeba.
— Tak się zmartwiłam, mój drogi, tak się zmartwiłam, że aż serce mi stanęło, w głowie zaczęło szumieć jakbym nad morzem stała, a nie w swoim własnym domu.
— No tak, mnie też szumiało. — powiedział do niej sąsiad leżący w jej łóżku.
Pani Krysia usiadła na łóżku przy nim i gładziła go pieszczotliwie po policzku. Patrzyli sobie w oczy, aczkolwiek nie wiadomo o czym każde z nich myślało. Za oknami wicher bawił się drzewami tak jak dziecko bawi się klockami. Z ciemnych chmur lunął deszcz.
— Widzisz co dzieje się za oknem? — zapytała pani Krysia.
— Co takiego?
— Ulewa.
— To chyba kara za ten grzech, który zamierzałem popełnić.
— Nie mów głupstw, mój drogi. Niczego złego nie zamierzałeś zrobić.
— Tak myślisz?
— Naturalnie. Co najwyżej chciałeś dodać otuchy samotnej kobiecie, chciałeś ją wesprzeć. Tak trudno jest żyć samemu.
— Masz rację.
— To oczywiste. Nigdy nic takiego nie czułeś?
— Czułem. Często to czuję. Nie jestem osobą samotną, a pomimo tego często czuję się tak bardzo samotny.
— Sam więc widzisz, że samotność dokucza bardzo wielu ludziom.
— Otóż to.
— Niektórzy nawet nie zdają sobie sprawy z tego, że są samotni.
— To jest takie trudne. — westchnął Andrzej.
— Ależ mój kochany. Nikt nie mówił, że zawsze będzie tylko lekko, łatwo i przyjemnie. Życie czasami boli i trzeba ten ból przetrzymać, przetrwać, po to by później żyć pełnią życia, bo nikt nie może tylko cierpieć. Tego by nikt nie wytrzymał.
— Właśnie dlatego wymyślono instytucję małżeństwa. — powiedział.
— Co masz na myśli? — zapytała pani Krystyna.
— Chodzi przecież o to, żeby ludzie mogli się wzajemnie wspierać.
— To przecież oczywiste. — stwierdziła pani Krystyna.
— Naturalnie. Jeżeli ludzie się kochają, to zawsze powinni się wspierać, pomagać sobie w realizacji wspólnych planów. Najpierw tworzyć razem te plany, a potem wcielać je w życie.
— I po to zostało wymyślone małżeństwo? — zapytała z wyraźną nutą niedowierzania.
— Naturalnie.
— A jeżeli nie spełnia swojej roli?
— To znaczy, że trzeba coś naprawić.
— Czyli małżeństwo może się zepsuć, tak?
— Wszystko może się zepsuć.
— Kto musi wtedy dokonać naprawy?
— Najlepiej by było, żeby naprawy dokonało jedno z małżonków, lub nawet oboje razem, bo taka wspólna inicjatywa miały znacznie większe szanse powodzenia.
— Jednak nie zawsze oboje zgadzają się w kwestii konieczności naprawy.
— Wtedy jedno musi podołać.
— A jeżeli żadne z nich nie widzi realistycznie sytuacji?
— Tak też może się zdarzyć. Ludzie bardzo często popełniają błędy. — powiedział z westchnieniem.
Pani Krystyna zamyśliła się nad jego słowami. Podmuchy wiatru dmuchnęły ze zdwojoną siło, aż szyby w oknach zadrżały. Chmury płynęły jedna za drugą mrocznym korowodem spuszczając na ziemię lodowate strugi deszczu jako karę za ludzkie grzechy i zbereźne myśli, za zbrodnicze plany, przeklęte zamierzenia podsuwane złośliwie i chytrze przez diabelskie pomioty. Z tej wichury i z tego deszczu lgnęły się w ludzkich umysłach najczarniejsze myśli. Wystarczyło pochopnie wyjść z ciepłego domu na ową lodowatą przestrzeń by zaraz kląć i wyklinać, bluzgać i przeklinać. Zamarzały serca opuszczone przez kochających bliskich, a natychmiast rodziły się pod tym lodem zbrodnicze zamiary.
— Biada wam! Biada! — wyły z góry czarne chmury.
— O zgrozo! — odpowiadały im z dołu czarne serca i sczerniałe od przekleństw zachrypłe gardła.
Rozdział 9
Rozdział dziewiąty, w którym podczas podróży autokarem podróżnicy korzystają z możliwości opróżnienia pęcherza, a potem wszyscy zaopatrują się w sklepiku w napoje, celem ponownego jego napełnienia
Przy wjeżdżaniu do miasta zachciało mi się siusiać. Zatrzymaliśmy się więc na parkingu przy stacji benzynowej. Pobiegłem do toalety, po drodze już rozpinając spodnie. Drzwi do toalety były jednak zablokowane. Można je było otworzyć za pomocą żetonu o wartości pięćdziesięciu groszy. Niestety, nie miałem przy sobie portfela. Podskakując, drepcząc dziwacznym krokiem, zapinając nerwowo spodnie, wróciłem do autokaru po pieniążki. Potem znowu biegiem do toalety. Wyglądałem niczym idący samuraj w kimonie: uda zaciśnięte jakbym trzymał coś pomiędzy kolanami, a równocześnie usiłowałem biec małymi kroczkami. Jakoś się udało.
Inne dzieci, bo przecież ja też w końcu jestem dzieckiem moich rodziców, doszły do wniosku, że one też muszą zrobić siku. Wszystkie, jakby się zmówiły, wybiegły z autokaru i przy wtórze rozmów, śmiechów, a nawet krzyków wkroczyły do stacji benzynowej. Chłopcy i dziewczynki rozdzielili się na dwie grupy. Dziewczynki grzecznie stanęły w kolejce do damskiej toalety. Chłopcy natomiast wpadli jak burza do toalety męskiej i natychmiast stanęli tłumem za moimi plecami poszturchując się i popychając.
Udało mi się skończyć bez zmoczenia sobie spodni, chociaż dwa razy ktoś mnie popchnął na pisuar. Z ulgą ustąpiłem miejsca następnym. Wyszedłem z toalety i zobaczyłem tłum naszych dzieciaków w sklepiku. Wszyscy kupowali słodycze i napoje gazowane. Doszedłem do wniosku, że te dzieciaki niczego innego nie jedzą. Cierpliwie czekałem aż wszystkie zrobią zakupy, ale kolejka do kasy nie malała, bo dołączały do niej te dzieci, które wyszły z toalety.
— Poproszę chrupki serowe i pepsi. — zamawiało jedno dziecko.
— Ja poproszę chrupki i colę. — zamówiło drugie.
— Dla mnie cukierki miętowe, ciastka i colę. — zdecydowało trzecie.
— Poproszę ciastka z galaretką i wodę gazowaną. — dokonało wyboru czwarte dziecko.
— Poproszę wodę niegazowaną. — dokonałem wyboru zgodnie ze swoimi nawykami.
Wreszcie wszystkie dzieci wróciły do autokaru, owocnie przystępując do ponownego napełniania swoich pęcherzy. Ruszyliśmy dalej.
Po powrocie ze stacji paliw zauważyłem, że z tyłu pojazdu Ewa siedzi razem z Danielem. Widocznie któreś z nich zamieniło się z dzieckiem miejscami. Dzieci bardziej wolą sąsiedztwo rówieśników niż dorosłych opiekunów. Zwyczajnie rozmawiali, więc nie widziałem w tym niczego nieprzyzwoitego.
W pewnej chwili usłyszałem jak jedno dziecko pyta drugiego:
— Jest ciebie licho?
To drugie zwróciło zjedzone słodycze na podłogę autokaru, po czym odparło:
— Teraz już nie.