E-book
7.88
drukowana A5
Kolorowa
35.66
Smak dzikich jabłek

Bezpłatny fragment - Smak dzikich jabłek


Objętość:
55 str.
ISBN:
978-83-8384-798-6
E-book
za 7.88
drukowana A5
Kolorowa
za 35.66

Była sobota, połowa października. Za oknem, na niebieskim, bezchmurnym niebie świeciło porannym blaskiem jesienne słońce. Dzieci z normalnych szkół kończyły jeść śniadania i szykowały się do wyjścia na spacer.

Szkoła muzyczna w Toruniu. Tutaj wszystko się zaczęło

Młodzież ze szkoły muzycznej dawno już była na nogach. Od godziny ósmej rano trwały bowiem próby orkiestry. Zajęcia odbywały się w szkolnej auli mieszczącej się na pierwszym piętrze budynku przy ulicy Mickiewicza 28.

Wśród kilkudziesięciu pulpitów z nutami, rozstawionych według klucza obowiązującego w prawdziwych orkiestrach symfonicznych, kręcili się uczniowie klas od czwartej do siódmej.

Za chwilę ropocznie się próba orkiestry

Najbliżej dyrygenta siedzieli skrzypkowie, trochę dalej (też używający smyczków) altowioliści, wiolonczeliści i kontrabasiści. Jeszcze dalej swoje miejsca mieli grający na instrumentach dętych: fleciści, klarneciści, oboiści, trębacze, puzoniści i dmuchający w tuby. Najdalsze pozycje zajmowali uczniowie grający na perkusji oraz pianista (na sali był tylko jeden fortepian).

Całą tę menażerię starał się poskromić dyrygent mający na imię Józef. Józef był nauczycielem w szkole i jednocześnie skrzypkiem w Filharmonii Pomorskiej. Mówiliśmy na niego Sita. Sita stał na drewnianym podwyższeniu i jak dobry pasterz przyglądał się swoim owieczkom. Właściwie to nie stał, a siedział na krześle, bowiem zajęcia trwały, z małą przerwą, pięć godzin. Skrzypkowie podzieleni byli na dwie grupy. Ci lepiej grający tworzyli tak zwane skrzypce pierwsze, a ci gorzej (przeważnie z klasy czwartej i piątej) — skrzypce drugie.

Sita koncertujący w filharmonii w czwartych skrzypcach spoglądał tęsknie za okno; perspektywa kilkugodzinnej harówki, która nikomu nic nie dawała, była dla niego trudna do zniesienia. Najchętniej wymknąłby się po cichu i udał do swojego ulubionego baru „Smakosz” mieszczącego się przy Łuku Cezara na ulicy Piekary. Ale oczywiście nie mógł tego zrobić. Odwrócił wzrok od okna i napotkał wpatrzone w niego kilkadziesiąt par oczu.

Marzenie dyrygenta

Bezwiednie przemiótł spojrzeniem po niewinnych twarzyczkach swoich podopiecznych. Przy drugim pulpicie drugich skrzypiec siedział, w parze z Andrzejem, jego siostrzeniec Waldek. Za nimi, przy pulpicie trzecim Leszek i ja, a gdzieś w głębi Stefek grający na flecie i Włodek na altówce.

Sita wyobraził sobie, że za chwilę cała aula wypełni się rzępoleniem tak strasznym, że wrzaski obdzieranych ze skóry kotów to przy tym zaledwie kojąca do snu muzyka. Po jego plecach spłynęła stróżka zimnego potu. Wiedział, że kiedyś będzie musiał rozpocząć próbę, ale starał się, jak mógł odwlec tę chwilę…

Uczniowie, ściśnięci jak sardynki w puszce (aula była o wiele za mała na taką ilość muzyków) patrzyli w napięciu na uniesioną w górę rękę dyrygenta. Jej opuszczenie miało dać sygnał do rozpoczęcia koncertu. A było na co patrzeć! Sita trzymał bowiem w dłoni nową batutę — świeży nabytek przywieziony dopiero co z Wiednia. Batutka była delikatna, subtelna, jakby wyrzeźbiona z kości słoniowej. Kosztowała Józefa majątek i w niczym nie przypominała drewnianego, kanciastego patyka, jakim jeszcze tydzień temu dyrygował.

Sita kilkukrotnie zamaszyście przeciął powietrze swoim skarbem. Świst jaki dobiegł do uszu wszystkich przypominał dźwięk cięcia szablą. Dyrygent uśmiechnął się zadowolony. Zastukał trzy razy w stojący przed nim pulpit i zwrócił się do młodzieży: „Zaczniemy od części drugiej, takt szesnasty. Otwórzcie nuty na odpowiedniej stronie”.

Tego dnia miała był ćwiczona II Symfonia D–dur Jahannesa Brahmsa. Sita przypomniał sobie, że część druga jest powolna (Adagio non troppo), a właśnie tego spokoju potrzebował. Tymczasem uczniowie grzebali przy nutach ustawionych na pulpitach. Nut było dużo, pulpity chwiejne, a miejsca tyci, tyci. Trudno się zatem dziwić, że kartki partytur co chwila spadały na podłogę. Dziewczynki starały się je podnieść, chłopcy robili co mogli, aby te kartki pomieszać. Zabawa trwała na całego.

W pewnym momencie Waldek, siedzący dotąd nadzwyczaj spokojnie, wstał i zaczął swoim smyczkiem rozcinać powietrze — podobnie jak przed chwilą robił to jego stryj. Sita, trzymając w prawej ręce batutę wstał i rozkazującym tonem rzucił do całej cali,

— Spokój! Siadać! Zaczynamy próbę!

Waldek, który zobaczył przed sobą drgającą w powietrzu pałeczkę, wziął ją za szablę przeciwnika, starającego się z nim walczyć. Ruszył do pojedynku. Przypomniał sobie bowiem filmy z Douglasem Fairbanksem. Akurat w tym czasie trwał w Toruniu festiwal filmów z udziałem tego aktora. Projekcje odbywały się w kinie „Echo” na ulicy Bydgoskiej. Uczynny kierownik kina wpuszczał nas na seanse bez biletów. Większość filmów to były produkcje z gatunku płaszcza i szpady, a więc te, których tematem są awanturnicze przygody obfitujące w pojedynki. Już same tytuły wyjaśniały wszystko: Trzej Muszkieterowie, Czarny Pirat czy Syn Zorro.

Smyczek kontra batuta. Kto wygra?

Wszyscy uczniowie zaczęli dopingować małego muszkietera.

— Walcz! Bij — zabij!

Waldek machał smyczkiem jak prawdziwy d’Artagnan. Oczywiście nie chciał zrobić krzywdy swojemu stryjowi, w którym cała orkiestra raptem zobaczyła znienawidzonego kardynała Richelieu. Całość walki miała być tylko zabawą. Tym nie mniej ciosy siostrzeńca śmigały niebezpiecznie blisko twarzy dyrygenta.

Sita wyciągnął lewą rękę i chwycił smyczek. Pociągnął go mocno w bok, chcąc ochronić swoją głowę. Waldek smyczek trzymał mocno — ale siła przeciwnika była większa; smyczek wysmyknął się z ręki chłopca i, przeleciawszy łukiem pół auli, wpadł prosto do tuby trzymanej przez Zdzicha.

Zdzisiek — młodzieniec duży wzrostem, chociaż niezbyt rozgarnięty, przyłożył ustnik instrumentu do ust i dmuchnął. Może w ten sposób chciał wydmuchać smyczek? Dźwięk jaki się wydobył przypominał odgłos pękającego pod wpływem uderzenia pioruna drzewa. Wszyscy zamilkli przestraszeni. Nawet Sita skulił się na swoim krześle. Czegoś takiego jeszcze nikt nie słyszał.

Zdzisio gra na tubie

Zdzichu odsunął tubę na bok, wyciągnął z jej wnętrza smyk i zadął jeszcze raz. Teraz dźwięk był już czysty, chociaż równie doniosły, co poprzednia. Wszystkim zrobiło się wesoło. Niestety czas radości został przerwany przez nagły stukot; to Joaśka, siedząca przy pierwszym pulpicie zemdlała i z hukiem spadła z krzesła.

Joanna poza tym, że była córką organisty klasztoru o.o. redemptorystów na Bielanach, posiadała bardzo ciekawą umiejętność, którą prezentowała na wszystkich lekcjach. Gdy czegoś nie umiała, a akurat wzywana była do odpowiedzi — mdlała na zawołanie. Nikt przez siedem lat szkoły podstawowej nie rozszyfrował, czy mdlała naprawdę, czy tylko symulowała. Tak czy siak — dźwięk tuby wywołał konieczność omdlenia.

— Wody! Wody! — rozległ się krzyk.

Andrzej, najbardziej pojętny, podskoczył migiem do parapetu, na którym stały doniczki z kwiatami, a obok nich konewka. Konewka była pełna mętnego płynu, który już od miesiąca nabierał mocy. Młody ratownik nie zastanawiał się długo. Chwilę później wszyscy mogliśmy się przekonać, że litr orzeźwiającej wody wylanej na głowę zemdlonej, powoduje nadzwyczajne ozdrowienie.

Joasia mdleje po raz pierwszy

— Cud, cud — wyszeptała Gosia z czwartej klasy.

— Ja wam dam cud — pomyślał Sita, a głośno powiedział — No, już dobrze. Siadamy i zaczynamy grać.

Ponowne zajęcie swoich miejsc zajęło dłuższą chwilę. Na podłodze walały się pojedyncze kartki z nutami. Nie miało to żadnego znaczenie, bowiem partytury leżące na pulpitach otwarte były na zupełnie przypadkowych stronach, a niektóre zajmowały pozycję do góry nogami.

Setki czarnych kropeczek biegających po pięcioliniach, dla większości przyszłych wirtuozów nie znaczyły nic. W każdym razie nic tak ważnego, aby się nad tym głębiej skupiać. Było bowiem wszystkim wiadomo, że po pierwszych dwóch taktach Sita przerwie muzykowanie i rozpocznie się przesłuchanie — kto fałszuje?

Fałszowali wszyscy. Nie dlatego, żeby nie umieli grać czysto. To był nasz protest przeciwko metodom śledztwa prowadzonego przez nauczyciela. Metody te polegały na indywidualnym przesłuchiwaniu kolejnych uczniów, zmuszonych odegrać swoją partię a capella. Jedni z nas potrafili bezbłędnie zinterpretować odgrywany kawałek, inni kaleczyli muzykę niemiłosiernie.

Gdyby każdy starał się grać jak najlepiej — byliby lepsi i gorsi. Ale my tworzyliśmy zgraną paczkę; jeżeli ktoś był w czymś słabszy — nie wyszydzaliśmy go. Szkoła dawała nam dostatecznie dużo powodów do stresu. Słabszemu należało pomóc w myśl zasady jeden za wszystkich — wszyscy za jednego. Dlatego równaliśmy nasz poziom gry do najsłabszego.

Sita spojrzał na zegarek umieszczony na lewym nadgarstku i otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Z niedowierzaniem postukał w tarczę cyferblatu. Przyłożył zegarek do ucha. Regularne cykanie świadczyło, że wszystko działa jak należy. Dochodziła godzina dziesiąta. Próba orkiestry trwała od dwóch godzin a nikt jeszcze nie zagrał ani jednej nuty!

Ręka dyrygenta powędrowała do góry. Ponownie wzrok uczniów zawisł na końcu wysoko podniesionej batuty. Ale wzrok nie wszystkich. Część z nas z zapartym tchem obserwowała poczynania Maćka z klasy siódmej. Maciek kilka minut wcześniej wyjął z kieszeni złapaną rano szarą myszkę i dyskretnie umieścił ją w wiszącej na oparciu sąsiedniego krzesła torebce. Na krześle siedziała przyszła skrzypaczka — Grażynka.

Grażynka mieszkała w gotyckiej kamienicy na toruńskiej Starówce. Myszek się nie bała — miała z nimi kontakt na co dzień, bowiem gryzonie harcowały całą dobę od piwnicy po dach. Było ich tak dużo, że nawet koty nie interesowały się nimi.

Maćkowa myszka, która opuściła właśnie torebkę i pięła się po plecach dziewczynki, nie wzbudziła w niej strachu. Wręcz przeciwnie — dziewczynka uśmiechnęła się leciutko. W pierwszej chwili chciała ją delikatnie zdjąć i przenieść w bezpieczne miejsce. Ale pomyślała sobie, że nadarza się świetna okazja, aby urozmaicić lekcję muzyki. Wskoczyła więc na krzesło i z okrzykiem „Dzika mysz!” rozpoczęła godowy taniec.

Myszka wkracza do akcji

Jakoś tak już jest na świecie, że kobiety na hasło „Mysz!” zaczynają piszczeć w panice. Uczennice szkoły muzycznej, mimo bardzo młodego wieku, opanowały tę umiejętność do perfekcji. Wszystkie (z wyjątkiem jednej) wskoczyły na krzesła wydzierając się ile wlezie: „Mysz, dzika mysz!”. Tą, która zdawała się nie ulegać panice była Joaśka.

Joaśka zdecydowała, że czas na kolejne omdlenie. Łoskot padającego na podłogę bezwładnego ciała świadczył o tym, że pierwotny zamiar został zrealizowany. Ponownie na sali rozległ się znany wszystkim alarmowy sygnał.

— Wody!

Andrzej wiedział, że w konewce zostało trochę płynu. Była to tak zwana frakcja dolna — gęsta, o ciemnej barwie i zapachu bagiennym. Podniósł tryumfalnym gestem konewkę do góry i zapytał.

— Kto chce polewać?

Joasia mdleje po raz drugi

Chcieli wszyscy. Niestety — październikowy śmigus–dyngus nie doszedł do skutku. Asia na dźwięk słowa polewać otworzyła oczy starając się jednocześnie wstać. Ale mało kto zwracał na to uwagę. Myszka, wystraszona wszechobecnymi wrzaskami, zeskoczyła właśnie z pleców Graży i rozpoczęła ucieczkę.

— Łapać mysz! — to hasło pobudziło wszystkich chłopaków do działania.

Polowanie nie było proste. Raz, że wykonywane było na kolanach, dwa — że myśliwi poruszali się w gęstym lesie drewnianych nóg. Czyż można się zatem dziwić, że niektóre krzesła przewracały się? A jak się przewracały, to pociągały za sobą pulpity, z których sypały się na podłogę nuty. Zabawa rozkręcała się. Po jakimś czasie nikt nie pamiętał o szarej myszce, która niepostrzeżenie schowała się w małej norce.

Sita potrzebował dobrych piętnastu minut, aby wymusić subordynację rozbawionej młodzieży. Gdy mu się to w końcu udało, batutka kolejny raz zawisła w powietrzu. Ale i tym razem nie opadła ruchem mającym dać sygnał do rozpoczęcia wspaniałego tutti, bowiem z sali ciągle dobiegały wprawdzie przytłumione, ale wyraźne chichoty.

Chwila przed burzą

— Panie profesorze — Waldek wyciągnął rękę do góry. — Czy możemy się pośmiać?

Gdyby Sita wiedział, co się stanie po tym, jak wyrazi zgodę na prośbę swojego siostrzeńca — nigdy by tego nie zrobił. Ale jego wyobraźnia była tej soboty mocno ukierunkowana; już widział się w barze „Smakosz”. Opuścił rękę z batutką w dół i powiedział krótko.

— Pośmiejcie się.

Oczekiwał dwóch minut skromnego chichotu, w czasie których mógłby puścić swoje wodze fantazji. Poprawił się wygodnie na krześle i przymknął oczy. Nie spodziewał się, że już za chwilę spadnie na niego jak grom z jasnego nieba wrzask trzydziestu gardzieli, udających śmiech. Wszyscy uczniowie wiedzieli bowiem dobrze, że zgoda na pośmianie się daje im przyzwolenie na chwilę wygłupów. Niby się śmiali, ale w sumie to zmuszali się do śmiechu. Im głośniej i głupiej — tym lepiej.

Wyjaśnieniem tego może być wkraczanie młodzieży w tak zwany wiek cielęcy. Każdy darł więc pysk ile wlezie, dając z siebie wszystko. A warto tutaj przypomnieć, że dzieci mają taką szczególną cechę, że jak bardzo głośno krzyczą, to głuchną.

Pan dyrygent powiedział „Pośmiejcie się!”

Ryki osłów mieszały się z rżeniem koni, na które nakładały się kwiki świń. Nad wszystkim górowały miałczenia duszonych kotów. Już ta kakafonia powinna doprowadzić do rozstroju nerwowego pana profesora, który bezradnie patrzył na czerwone od wysiłku twarze przyszłych artystów. Piszę bezradnie, bowiem pan dyrygent wiedział, że żadne jego słowa skierowane do dopiero co zeszłych z drzew makaków do nich nie dotrą. Mógł więc tylko patrzeć — a było na co!


Waldek słysząc słowa „pośmiejcie się” wcale nie miał zamiaru udawać śmiechu. Na dzisiejszy dzień przygotował specjalną niespodziankę. Odłożył skrzypce na krzesło i rzucił się na podłogę, tarzając się jak opętany. Gdyby zrobił to na łące, na trawie — efekt byłby żaden. Co innego w sali koncertowej. Każdy obrót ciała młodego gimnastyka powodował przewrócenie kolejnego krzesła.

Waldek jak drogowy walec toczył się po auli, kosząc wszystko, co stało mu na przeszkodzie. Zanim Sita się opamiętał i rycząc jak ranny bizon rozkazał nam zaprzestać szaleństw, jego siostrzeniec zdążył już przewrócić połowę krzeseł i większość pulpitów.

Wszyscy wiedzą, że dzieci uczą się przez naśladownictwo. Wywijasy Waldka bardzo się nam podobały. Każdy walnął swój instrument gdzie bądź i rzuciliśmy się na podłogę. Dokończenie dzieła przewracania krzeseł nastąpiło bardzo szybko. Należało rozpocząć kolejny etap sobotniego balu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
Kolorowa
za 35.66