Kupując tę książkę, wspierasz fundację, która zajmuje się aktywizacją osób niepełnosprawnych społecznie oraz zawodowo.
Czyńmy razem dobro!
KRS: 0000662933
PATRONI MEDIALNI:
Słów kilka od autora
Na wstępie pragnę podziękować przede wszystkim Wam, moi drodzy czytelnicy, ponieważ to dzięki Wam sztuka w końcu zamienia się w moją upragnioną nieśmiertelność. Staje się dla mnie przestrzenią transcendentalną i pozwala unosić się ponad zwykłym światem.
Jednocześnie pragnę zaprosić Was wszystkich choć na chwilę do owego świata, aby wspólnie móc stąpać po nim, ciesząc się każdą chwilą radości. Zaprosić do świata, w którym można poczuć jego zapach, odkryć tajemnice oraz zatopić się przez moment w objęciach wirujących marzeń.
Z drugiej strony to wspaniałe uczucie, że udało mi się dokończyć tę książkę. Książkę, która dojrzewała w moim sercu dość długo, a jednocześnie pozwoliła mi oczyścić się w sposób należyty z moich częstokroć kłębiących się po głowie myśli — jak sądzę — przelewając je swobodnie na papier w różnych odstępach czasu. To książka, która przy okazji pozwoliła mi przygotować się do dalszej podróży w nieznane.
Drodzy czytelnicy, pragnę również podkreślić, iż trzymacie w rękach drugie jej wydanie. Zostało ono uzupełnione o kilka — moim zdaniem — potrzebnych wątków, które lepiej scalają całą historię, oraz nieco poprawione dla łatwiejszego jej odbioru. Wszystko po to, aby jeszcze lepiej i milej spędzić czas poświęcony na poznawanie owej historii.
Korzystając z okazji, chciałbym bardzo serdecznie podziękować moim patronom medialnym, którzy przyczynili się do promocji i reklamy mojej książki, a także naturalnie niezastąpionym dystrybutorom, którzy zarówno w Polsce, jak i za granicą dołożyli wszelkich starań, aby pomóc mi wyjść na tak zwane światło dzienne z moją powieścią, dbając ze swojej strony o dotarcie do jak największej liczby potencjalnych czytelników.
Moi Drodzy, życzę Wam wszystkim i każdemu z osobna miłej lektury i niezapomnianych wrażeń, bo podobno kto czyta książki, ten żyje podwójnie.
Patrick A. Fisher
Wstęp
Na samym początku podobno było słowo, zatopione w ciemnościach, ale potem wszystko zaczęło się układać w całość. Cały świat, jak puzzle, kawałek po kawałku tworzył się przez kolejne kilka dni. Dzień oddzielił się wtedy od nocy. Uwolnione zostały wszystkie żywioły, by ową otchłań sobą zapełnić, by nikt z żyjących już potem nie był w stanie chociaż na chwilę zapomnieć o Jego potędze, o Jego władzy nad całym tworzonym przez kilka dni światem. Krew z krwi, światłość ze światłości. Kolory, barwy oraz zapach tego świata przenikały się wzajemnie, tworząc między sobą wiązkę niewidzialnej materii. Jego wszechobecna potężna siła, która dała życie nam wszystkim, zamieniona została w początek naszego istnienia. Siła, która po dziś dzień jest wielką tajemnicą. Światłem, które codziennie budzi się w nas samych, starając się wypełnić najmroczniejsze zakamarki na samym dnie naszego serca.
Siła, której nikt z nas nie jest w stanie się przeciwstawić, możemy jedynie poddać się jej całkowicie. My, zwykli ludzie, choć niezwykli zarazem, bo z cząstką nieśmiertelności w sobie, stworzeni na obraz i podobieństwo… a wszystko to za sprawą Słowa…
...Jego nieskończoność i nasza wiara stanowią nierozerwalną jedność…
Tymi to słowami zakończyłem moją kolejną homilię:
— Dziękuję, kochani, dziękuję, że byliście dzisiaj ze mną — Bóg zapłać za tak liczne przybycie — powiedziałem do wiernych, niedługo potem opuściłem kaplicę i udałem się do swojej izby…
Rozdział I
Wieczór chylił się już ku końcowi, powoli dogasały wszystkie srebrzystobiałe świece znajdujące się po obu stronach ołtarza. Świece, na których zastygał płynący wosk.
W świątyni, gdzie jeszcze przed chwilą przebywało wiele osób słuchających w zadumie mojego kazania, wyznających swoje grzechy, czekających na rozgrzeszenie i odmawiających pokutę, nastawała ciemność. Ludzie, dla których to miejsce jest jedyną możliwością spotkania się z Panem, ponieważ przychodzą tu codziennie, by wspólnie wsłuchać się w owe słowa, które były na początku i które bez wątpienia zostaną z nami wszystkimi już do końca.
Przez witraże kaplicy widać było przebijający się blask księżyca, jakby chciał niepostrzeżenie wkraść się do pustej świątyni. Jego promienie kawałek po kawałku schodziły i skupiały się po stronie ołtarza, który teraz jaśniał za pomocą jego światła.
Siedziałem w moich czterech ścianach, spoglądałem na stary drewniany stół, na którym leżała otwarta niebieska księga, a zawarte w niej słowa stanowiły dla mnie osobisty drogowskaz. Przez otwarte okno wpadały co jakiś czas podmuchy zimnego jesiennego wiatru, przewracając po kilka jej stron. Ich szelest towarzyszył mi w mojej wewnętrznej kontemplacji.
Kocham noc — myślałem. — Przynosi mi radość i ukojenie, uwielbiam wtedy marzyć o tym, co jeszcze przed nami. Chciałbym, żeby nigdy się nie skończyła. Dobrze mi z tobą, moja królowo ciemności i mroku. Goszczę cię w moim sercu już tak długo, a ty nigdy nie możesz zrozumieć, dlaczego to robię, skoro ludzie zawsze powinni iść w stronę światła, bo to naturalne, tak zostali stworzeni.
Kolejny podmuch wiatru przewrócił kilka stron księgi. Okno delikatnie przymknęło się, przycinając cienką szarą zasłonę.
A jednak ja lubię łamać zasady i zakochałem się w tobie — myślałem dalej. — Nie chcę innej drogi, nie obchodzi mnie, co robią inni. Chcę być przy tobie, wtedy naprawdę czuję się bezpieczny i wiem, że ciężko to zrozumieć, ale może to moja ucieczka przed światem, który dusi mnie każdego dnia, może to mój kawałek własnej przestrzeni pozbawionej strachu i cierpienia przed tym, co nieuniknione, sam nie wiem.
Kiedy położyłem się na łóżku, myśli dalej wirowały w mojej głowie, uruchamiając coraz to większe pokłady świadomości.
Jest mi po prostu dobrze i z taka myślą chcę zasnąć jak najpóźniej, zatopiony w twoich objęciach — myślałem. — Mój oddech staje się powoli coraz płytszy, moje powieki cięższe, ale dalej wszystko kontroluję, zamykam oczy i słucham, zatracam się w zakamarkach mojej kuźni dźwięków, zawsze jestem nienasycony, mógłbym to robić przez całą wieczność, gdyby tylko istniała.
Za każdym razem zaczynam odkrywać coś nowego, czas zatrzymuje się tylko dla mnie. To są właśnie te chwile, te momenty, w których szukam ciebie, a głęboko wierzę, że jesteś i czuwasz. Być może przez moment zamknięty za kurtyną wieczności, ale na pewno nieobojętny na ludzkie modlitwy. Wiem też, że czasem mówisz do mnie, ale ja nie zawsze słucham i próbuję sobie wmówić, że nie do mnie kierujesz te słowa. Chwilami uciekam od twoich porad, uciekam od moich złych myśli, uciekam w nicość, a tak bardzo chcę być z tobą. Pora spać, pora zatopić się razem z tobą w bezdenną otchłań i objęcia Morfeusza.
Dziękuję ci za kolejny dzień, który poniekąd zbliża mnie do ciebie coraz bardziej.
Noc zapadła dość szybko. Za oknem, na jasnym niebie, widać było migoczące gwiazdy oraz półksiężyc, który przypominał mi o kimś, kogo niestety ze mną nie było. Zresztą wybrałem inne życie i nie mogę się już cofnąć, za późno, mój drogi, za późno — pomyślałem. Moje ciało natomiast powoli przenosiło się na drugą stronę, by totalnie zapaść w głęboki sen. Czułem już to miłe kołysanie jak w objęciach tulącej matki, błogość — wszechogarniająca błogość przenosiła mnie, prowadziła za rękę…
Przerwana nagle pukaniem do moich drzwi.
Kto o tej godzinie mógł przyjść, aby mnie odwiedzić? Chyba trochę za późno na gości — zdziwiłem się, otwierając oczy.
Wstałem, choć nie ukrywam, że szkoda było mi wychodzić z tego stanu, który przed sekundą ogarniał całe moje ciało i umysł. Jednak po chwili otworzyłem drzwi. Byłem zaskoczony, ponieważ ujrzałem w nich niewiastę. Miała na sobie długą czarną suknię z czerwonymi zdobionymi koronkami, jej skóra była wyjątkowo biała, jej usta, twarz i oczy skupiały uwagę, na szyi miała czerwony medalion.
— Witaj, ojcze, przepraszam, że niepokoję o tej porze — uśmiechnęła się do mnie w czarujący sposób — ale byłam na kazaniu, które ojciec głosił do nas, do wiernych. Pomyślałam, że powinniśmy dzisiaj porozmawiać, bo jeśli nie dzisiaj, to innym razem może być już za późno — powiedziała delikatnym głosem.
Zawsze starałem się dobrze służyć moim wiernym w potrzebie.
Nikogo przy tym nie odpychać, być otwartym na bliźniego, jak głosi Pismo, więc wysłuchać wszystkich trzeba z należytą starannością, kto tylko poprosił o to, bez względu na porę.
A jak trzeba i zasłużył, czasem i złe słowo z ust wytoczyć, by aż w pięty poszło. Jednakże zawsze rozsądnie i sprawiedliwie ocenić. A w zamian za to miłe słowo w podzięce usłyszeć, no, może czasem i garnuszek wina lub strawy, by głód do parafii nie zawitał, otrzymać. W ostateczności skromny datek na świątynię co łaska przyjąć, ażeby było gdzie modły owe odprawić, bo co ta za wspólnota wiernych bez solidnego dachu nad głową.
— Dobrze, wejdź, proszę — zaprosiłem ją do środka — porozmawiajmy.
Niewiasta weszła i usiadła na krześle, a jej długa suknia przykryła je całkowicie. Nie myśląc zbyt długo, zapaliłem świece, ich światło rozświetliło izbę. Dostrzegłem wówczas, że jej twarz była naprawdę piękna, miała usta, w których bez wątpienia można było się zatopić i zapomnieć o całym świecie. I niestety już samą myślą, nie chcąc, zgrzeszyłem. No cóż, jestem tylko człowiekiem, ale piękno trzeba doceniać bez względu na to, kim się jest. Piękno zasługuje na podziw, szczególnie piękno wewnętrzne. W ten sposób poprawiłem swoje już nie do końca czyste myśli chyba sam przed sobą.
— Co cię do mnie sprowadza, córko? — zapytałem z tą myślą, iż zacznie się rozmowa i będę mógł, choć zmęczony, udzielić kilku rad mojej nieznajomej.
A ona jeszcze przez chwilę popatrzyła na mnie, potem na świece, które zapaliłem, a następnie rzekła:
— Piękny widok, ludzie tego już nie czują, nie widzą — w końcu powiedziała i poprawiła swoje długie włosy spadające na jej lico. — Nie wiem, dlaczego nie potrafią patrzeć w to, co jest wieczne, jak wieczny ogień, prawda? — nieznajoma patrzyła na świece, mówiąc dalej do mnie. — Przecież wieczność jest już tak blisko, mało kto wie, że jesteśmy jej częścią, jesteśmy i będziemy nieśmiertelni, ojcze, prawda? — zapytała z lekką obawą w głosie, bynajmniej nie oczekując odpowiedzi. — Bo dlaczego mielibyśmy nie być, dlaczego mielibyśmy być tylko momentem w czasie, przecież to takie smutne, nieprawdaż? — dodała i spojrzała na mnie, a jej wzrok sprawił, że poczułem w środku wyjątkowe ciepło. — Sny, które czasem mamy, które pamiętamy, są tylko przypomnieniem, że jest coś ponad nami, że nie jesteśmy sami, a ten świat jest dla nas tylko cząstką czegoś większego, pewnym etapem, który musimy pokonać, by zjednoczyć się i być znowu razem, silni i niezwyciężeni — dokończyła nieznajoma, dotykając dłonią swojego medalionu.
Jedna świeca zgasła, a w izbie zrobiło się ciemniej. Dwie paliły się nadal, a ja, słuchając mojej nieznajomej, postanowiłem zaproponować jej coś do picia.
— Napijesz się może czegoś? Jak ci na imię?
— Poproszę, jeśli to nie kłopot. Zwą mnie Lilianna — odrzekła delikatnym głosem, spoglądając na stół i otwartą na nim księgę.
— O, cóż za piękne imię — powiedziałem, podając jej napój. — Ja jestem…
— Dziękuję, ojcze — przerwała. — Miło mi to słyszeć, każdy komplement jest dla kobiety przyjemnym zaskoczeniem, szczególnie z ust tak wyjątkowej osoby.
Uśmiechnąłem się do niej.
— To, o czym mówisz, moja droga, wydaje się ciekawe, ale to raczej dysputa filozoficzna. Jak mogę ci pomóc w tej kwestii? Nie dam rady zmienić stanu rzeczy, tak zawsze było i będzie. Cały świat został stworzony w taki sposób. A nasze życie jest ulotne i niestety z każdą sekundą zbliżamy się do tego, co nieuniknione — odpowiedziałem i spojrzałem na jej delikatne dłonie. — Natomiast co do wieczności… — ciągnąłem — hmm, wiesz, kiedyś dużo nad tym myślałem. Zastanawiałem się, dokąd idziemy, jaką drogę powinniśmy wybrać? Gdzie nas to wszystko prowadzi? Wielokrotnie też płakałem nad losem ludzi, nad przemijaniem, ale trzeba się z tym pogodzić, trzeba otworzyć serce na drugiego człowieka.
Lilianna siedziała niedaleko mnie i wydawało się, że była skupiona na tym, co mówię. Czasem tylko jej wzrok kierował się ku palącym się świecom.
— Bo to przecież tylko chwila istnienia — mówiłem dalej — masz rację, za to czas, który nam pozostał, musimy wykorzystać na pracę nad samym sobą. Musimy kochać, musimy tworzyć, by zostawić ślad na tej ziemi. Tylko miłość i sztuka jest nieśmiertelna! Ale zaprawdę powiadam tobie, musi być ona prawdziwa, bo tylko wtedy potrafi wznieść nas nad ocean myśli i płynąc przez błękitne łąki niebios, tylko wtedy możemy znów powrócić, jeśli wiesz, co mam na myśli.
— Pięknie powiedziane — odparła dziewczyna, rozpierając się wygodnie na krześle.
— Dziękuję, mam nadzieję, że w pewien sposób jestem w stanie rozwiać twoje wątpliwości, moja droga.
Dziewczyna przez moment opuściła głowę, jakby coś ją zabolało, a długie włosy zasłoniły przez chwilę jej twarz.
— A co, jeśli nasz czas byłby nieograniczony? — powiedziała Lilianna, dotykając leżącej na stole otwartej księgi. — A co, jeśli nasz czas stałby się nagle, pozbawiony swoistych ram, niczym pustka w bycie i przestałby nas obowiązywać, zostałaby tylko wieczność, której nie możemy już w żaden sposób zatrzymać, której nie możemy wyłączyć, zgasić jak świecy, jak życia… Co, jeśli przyszłoby nam tak żyć w samotności i w mroku bez miłości, bez osób, które kochamy, za którymi tęsknimy? Prawdziwa męka zaczyna się dopiero wtedy, tak myślę, a my, pogrążeni w wiecznym mroku nie możemy wyjść już nigdy spoza jego cienia. Jesteśmy zmuszeni czekać, aż przyjdzie Mesjasz i w końcu oddamy się w jego ręce. Bo przecież kiedyś przyjdzie, prawda? — dokończyła Lilianna, spoglądając na pulsujące płomyki świecy i zamykając delikatnie księgę.
— Oczywiście, że przyjdzie — odparłem — wszyscy w to wierzymy. Znów zamieni wodę w wino, a ciało w chleb, jest naszym jedynym zbawieniem, więc musimy cierpliwie czekać. Nie pozostaje nam nic innego. Skoro obiecał, z pewnością dotrzyma słowa — spojrzałem z wiarą na krzyż wiszący tuż nad drzwiami do izby. — To, o czym mówisz, moja droga, to na szczęście fikcja. Aczkolwiek wizja twojego obrazu jest naprawdę ponura. Ale z drugiej strony otwiera pewne obszary ludzkiej świadomości, dając do myślenia — rzekłem do dziewczyny, myśląc o tym, co powiedziała i z jakim przejęciem jej głos niósł się po izbie. — Zostaliśmy na szczęście stworzeni trochę inaczej, według boskiego planu, każdy ze swoją klepsydrą w sercu, i nasze słowa zapewne tego nie zmienią. Czas, który nam się odmierza, jest tylko nasz, przez co staje się wyjątkowy, a zarazem nieodwracalny i to powoduje, że musimy się starać wykorzystać go najlepiej, jak możemy — powiedziałem i spojrzałem na jej medalion, który w blasku świec zmienił kolor.
— To prawda, ojcze, ale w każdej opowieści jest zawsze ziarenko prawdy — powiedziała z lekkim uśmiechem na ustach, spoglądając na okno, które nagle otworzył podmuch chłodnego wiatru.
Przed chwilą zgasła już druga świeca, mrok coraz śmielej zaczynał wchodzić do pomieszczenia, w którym byliśmy. Jednak pomimo powiększającej się ciemności na twarzy Lilianny dostrzegałem coraz większy spokój, widziałem to i czułem. A ja, pomimo coraz większej ilości cieni, które zasłaniały powoli jej widok, widziałem w niej coraz więcej zewnętrznego piękna. Jej długie rozpuszczone włosy pachniały świeżym powiewem wiosennych kwiatów.
Zapach unosił się i wirował, zaczynał powoli wchodzić w moje zmysły.
Jakie to szczęście, że nie umie czytać w myślach — pomyślałem. — Swoim spojrzeniem mogłaby z pewnością zahipnotyzować każdego. Ja właściwie już tak się czułem.
Przecież nie zadałem jej tak wielu pytań. Nie wiem, skąd do mnie przychodzi, czym się zajmuje. I w końcu najważniejsze — jak mogę jej pomóc, bo nie pamiętam, żeby ktoś tak jak ona poruszał tematy, które są raczej omijane przez ludzi, przychodził w nocy i…
— Piękny portret, kto to? — spytała nagle z zaciekawieniem dziewczyna, mrużąc lekko oczy.
— Pytasz o ten w rogu?
— Tak — potwierdziła.
— To moja kochana mateczka, świeć Panie nad jej duszą — rzekłem. Zastanowiło mnie, jak mogła dostrzec go z takiej odległości i przy braku odpowiedniego światła.
— Oj, przykro mi, nie wiedziałam — miała smutną minę.
— Pan powołał ją do siebie, ale niestety zrobił to stanowczo za szybko — odparłem. — Wierzę jednak, że jest teraz u jego boku i z góry pomaga mi w ciężkich chwilach.
Przez moment siedzieliśmy w milczeniu. Zauważyliśmy krople padającego deszczu, który odbijał się rytmicznie od szyby.
— Widzisz, moja droga, zdradzę ci taką życiową prawdę: to my każdego dnia umieramy, a nasi bliscy zmarli żyją i wspierają nas — trzeba o tym pamiętać, ponieważ nasza pamięć scala nas z nimi najbardziej. Za każdym razem, kiedy przywołujemy ich w myślach… są obok nas.
W oczach Lilianny dostrzegłem smutek. Zamyśliła się przez chwilę, patrząc tym razem w stronę mokrej szyby, po której przez cały czas spływały krople padającego deszczu.
Po krótkiej chwili milczenia rzekłem:
— W najbliższym czasie mam zamiar udać się na miejsce jej wiecznego spoczynku, by zapalić świece pamięci. Bardzo mi jej brakuje, była dla mnie nie tylko matką, ale i najlepszą przyjaciółką, a teraz nic, tylko pustka w sercu.
Ech — westchnąłem ze smutna miną.
— Współczuję — rzekła Lilianna z jeszcze smutniejszą twarzą. — Ojcze, ale ja jednak czuję, że jeszcze się zobaczycie. Nie smuć się, ona by tego na pewno nie chciała.
Dziewczyna wstała i podeszła do obrazu, dotykając go dłonią. Zamknęła na moment oczy, po czym kontynuowała, spoglądając w moją stronę. — Jest szczęśliwa, choć czasem czuje się samotna, chwilami boi się o ciebie, o to, czy na pewno pamiętasz jeszcze jej ostatnie słowa. Ale pomimo to — dziewczyna uśmiechnęła się, dotykając swojego medalionu — czuję aurę miłości skierowaną w twoją stronę, Albercie.
Gdy to usłyszałem, przeszły mnie ciarki. Zastanowiło mnie, skąd znała moje imię. To, co mówiła, było poniekąd miłe, ale wolałem jednak zmienić temat.
— Nie przeszkadza ci ten półmrok, moja droga? — zapytałem, przy okazji z zaciekawieniem zerkając na jej czerwony medalion.
— Nie, dlaczego miałby przeszkadzać? Wręcz przeciwnie — odrzekła, rozglądając się po izbie. — Uwielbiam noc, stanowi nierozłączny element mojej ciemnej egzystencji. W ciemności czuję się bezpieczna, osłania mnie przed wszechobecnym złem, uspakaja, nie myślę wtedy o bólu, który mnie częstokroć paraliżuje — zamknęła na chwilę oczy, pozostając w skupieniu.
— Rozumiem — powiedziałem, choć wydawało mi się to dość dziwne. — A tak właściwie to co cię do mnie sprowadza oprócz filozoficznych myśli w środku nocy? — uśmiechnąłem się pod nosem.
— Ojcze — odezwała się Lilianna i usiadła na swoim wcześniej wybranym miejscu — właściwie to przychodzę z prośbą od samego króla Henryka, u którego obecnie goszczę, aby pomóc swoją skromną osobą w przygotowaniach do ceremoniału, który odbędzie się niebawem na zamku.
— Od króla? — zająknąłem się ze zdziwienia.
— Tak — potwierdziła zdecydowanie. — Córka monarchy, Klara, za mąż się wydaje za niejakiego Nikolasa z rodu Brytanów i z tej to okazji król chciałby, aby Wielebny młodej parze pobłogosławił, kazanie wygłosił, a przede wszystkim węzłem małżeńskim złączył, a po zaślubinach naturalnie na wesele zaprasza.
Ojca piękne słowa w kazaniach dotarły nawet na dwór zamkowy, więc to mówi samo przez się — powiedziała Lilianna.
— Ojej, nie wiedziałem, że nawet w kręgach królewskich sława moja po murach zamkowych się obija — uśmiechnąłem się do niej.
— Ale to miłe, że tak potrafią docenić, człowiek wtedy czuje, że jest komuś potrzebny — odrzekłem z radością. — Słowa są, moja droga, wielkim darem i lekarstwem dla wielu, szczególnie tych spragnionych i poszukujących Pana. Podane ludziom w sposób umiejętny potrafią zdziałać cuda, nieraz się o tym przekonałem — zamyśliłem się przez chwilę. — Wracając natomiast do zaproszenia: dobrze, prawu gościny nie uchybię — rzekłem. — Skoro sam król prosi, grzechem byłoby odmawiać, zresztą z drugiej strony przyznam szczerze, że dawnom na weselu żadnym nie bawił. U nas ostatnio same pogrzeby. Nie wiedzieć czemu więcej ludzi umiera, niźli rodzi się niestety.
Oj, niedobrze się dzieje — mówiłem dalej — niedobrze.
Świat się nam kurczy miast rozrastać należycie, jak tak dalej pójdzie, to wiernych coraz mniej świątynię odwiedzać będzie i mroczne wieki nas zastaną.
A Pan przecież kiedyś mówił w te słowa: bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście Ziemię zaludnili… ale kto teraz o tym pamięta — powiedziałem ze smutną miną. — A złe licho nie śpi, patrzy tylko, jak ukradkiem ścieżki ludzkie poplątać, by na mszę świętą zbłądzili — dodałem.
Dziewczyna pokiwała głową ze zrozumieniem.
— Ma ojciec rację, smutne, lecz prawdziwe. A co do wesela — zmieniła temat — cieszę się, że ojciec swoją osobą uroczystość uświetni i dziękuję za przyjęcie zaproszenia — rzekła delikatnym głosem, wstając z krzesła i kierując się do drzwi. — Ja tymczasem nie będę już przeszkadzać i jeszcze raz pragnę podziękować za rozmowę. Zresztą niedługo będzie świtać, a ja nie lubię poranków — uśmiechnęła się ze wzrokiem skierowanym prosto w moje oczy — myślę, że do zobaczenia niebawem, Ojcze.
Miłych snów i spokojnej nocy życzę.
— Do zobaczenia, Lilianno — powiedziałem — idź z Panem. Kiedy drzwi do izby zamknęły się za moim gościem, zgasła ostatnia świeca, jakby czekała na ten moment. Zrobiło się zupełnie ciemno, wydawało mi się, że słyszałem tuż obok mnie kroki, a potem ciche szepty.
To chyba z przemęczenia — pomyślałem. Położyłem się i zamknąłem oczy, chciałem zasnąć. Leżałem jeszcze przez chwilę, myśląc o rozmowie, o tym, co przyniesie nowy dzień. Po niedługim czasie kroki ustały, szepty ucichły. Moje ciało powoli zatapiało się w objęciach sennego wiru.
Rozdział II
Następnego dnia poranne słońce przywitało mnie swoim jasnym światłem. Za oknem widziałem kolorowe liście, które spadając z pobliskich drzew, tworzyły na ziemi za pomocą wiatru różnobarwną mozaikę. Jak zwykle musiałem wstać skoro świt, by mszę poranną odprawić dla zebranych w kaplicy wiernych. Przed południem poprosiłem Adelę, która od kilku lat pomagała mi w opiece nad świątynią, aby pod moją nieobecność zajęła się wszystkim oraz sprowadziła brata Alojzego na zastępstwo, by ten z kolei obowiązków moich trochę przejął, służąc wiernym w potrzebie.
Adela była niewysoką, lekko przygarbioną kobieciną o wysokim czole i ciemnorudawych włosach, które odkąd pamiętam, szczelnie ukrywała pod pstrokatą chustą. Jak na swój wiek nie brakowało jej wigoru i charyzmy, niejeden młody miałby problem, aby za nią nadążyć — również słownie.
— Droga Adelo — rzekłem — niech Adela pamięta z łaski swojej, aby kaplicę na noc zamykać, ostatnio tylko patrzą, jak święty obraz lub inne relikwie z kaplicy wynieść i na targowisku za parę srebrników sprzedać, a u nas ciężko ostatnio z groszem, datki niewielkie, a potrzeb masa.
Ale bądźmy dobrej myśli, bo coraz więcej wiernych świątynię odwiedza — pomyślałem z nadzieją w oczach.
Gosposia zacmokała wskutek ogólnego niezadowolenia, poprawiając swoje nakrycie głowy.
— Dobrze już, dobrze, pilnować nie zawadzi — potwierdziła. — A jeśli nawet ktoś tak odważny by się okazał i ukradł był przedmiot święty, uuu… to z drugiej strony i tak przegrał już na starcie — zaśmiała się pod nosem gosposia — i ani grosza za niego nie dostanie.
Zaciekawiło mnie to wyjątkowo mocno.
— A czemuż to? Jeśli można wiedzieć? Niech Adela swoją myśl rozwinie, bom ciekaw ogromnie.
Adela znowu pokręciła głową.
— Niby mądry, kazania głosi, a tłumaczyć jak dziecku trzeba. Oj, co też by ojciec beze mnie zrobił, ciekawa jestem. Teraz słucha z uwagą, bo mówić będę. Po pierwsze kto rozsądny to kupi? Przecie od razu widać będzie, że to zeświątynny nabytek, a więc dedukować łatwo idzie, że kradzione. Takich jak tu eksponatów w całej okolicy nie uświadczysz — rzekła Adela przekonana o swojej racji. — A jeśli nawet złodziej cudem sprzeda komuś, to prędzej czy później święte rzeczy do rąk ojca wrócić muszą. Znam na to kilka sposobów.
Poniekąd musiałem przyznać jej rację.
— Dziękuję, Adelo, teraz choć trochę spokojniejszy w podróż wyruszyć mogę.
— A niech już idzie i się nie przejmuje — rzekła swoim skrzeczącym głosem Adela. — Jak trzeba będzie, to i samego złodzieja mokrą ścierką po plecach zdzielę. Mam jeszcze trochę krzepy w ręcach, nie raz użyć ich musiałam. Nie boi się, idzie, gdzie ma iść, bo spóźni się jeszcze i wstyd będzie.
Adela rozejrzała się po kaplicy i dodała:
— A ja wcześniej do ojca mówiła, psa od stajennych zabrać, za darmo dawali, to by obejścia i kaplicy przynajmniej przypilnował, a tak to ja muszę ganiać raz z kijem, raz z miotłą łazić, aby jaki czort się tu nie przypałętał… Ech… robota głupiego — zdenerwowana pokiwała głową.
— No tak, pamiętam, mówiła Adela o tym, tylko ja do zwierząt jakoś ręki nie mam — odpowiedziałem. — Ale pomyślimy o tym jak wrócę.
A właśnie — przypomniało mi się nagle — aby obrazu świętego Teodora, patrona naszego, w szczególności doglądać, by jasnością swoją nas codziennie ochraniał i złe moce do piekła strącił — powiedziałem z przejęciem w głosie.
Gosposia zmarszczyła czoło, spoglądając na mnie spod byka.
— A, już idzie nie marudzi, no… czasu nie mam, robić nie ma komu — mówiła lekko podniesionym głosem. — A ojciec mi tu coraz więcej na głowę nakłada. A jak obraz święty, to chwała mu wielka, bo za przeproszeniem diabli go nawet ogonem nie ważą się trącić — rzuciła nerwowo. — Ale obiecuję, że dzisiaj za ojca dodatkowo zdrowaśkę wieczorem odmówię, by po drodze złe licho na pokuszenie czasem nie wiodło.
— Oj, Bóg zapłać, droga Adelo, zawsze można na ciebie liczyć — powiedziałem z wesołą miną, spoglądając na jej zmarszczone w nerwach czoło.
W międzyczasie byłem zajęty szykowaniem się do podróży, po zabraniu wszystkich potrzebnych rzeczy wyruszyłem traktem do zamku. Niestety pogoda nie była już tak przyjazna. Słońce co jakiś czas chowało się za chmurami, wiatr chwilami przeszywał do kości, ale byłem na to przygotowany. W końcu kilka godzin pakowania i szukania odpowiedniego ekwipunku robi swoje. Miałem na sobie czarny habit z kapturem, który skutecznie chronił mnie przez jesiennym chłodem.
Zamek Stanrod, do którego zmierzałem, leżał w krainie Lanmerii. Był jedną z najstarszych budowli wzniesionych przez możnowładców w tamtym rejonie. W swoim bliskim sąsiedztwie miał granice Wardemii. Krainy, którą zamieszkiwali z kolei ludzie północy, znani ze swojej waleczności oraz mocnych głów do trunków wszelakich. Ciężko było im dorównać w tej dziedzinie.
Idąc przez kilka godzin szlakiem, w końcu usłyszałem z daleka odgłosy śpiewu, krzyków, które mieszały się gdzieś w powietrzu. Niedługo potem na horyzoncie pojawiła się karczma „Pod Zielonym Smokiem”. Pomyślałem, że to w sumie odpowiedni moment na chwilę odpoczynku, więc nie zastanawiając się długo, zaszedłem do środka.
W gospodzie było dość tłoczno, od wejścia dało się wyczuć woń rozlewanego piwa oraz innych mniej lub bardziej procentowych trunków. Rozejrzałem się wokół, niestety prawie wszystkie stoły były zajęte. Na szczęście miejsce przy barze wyglądało na wolne, jakby czekało na moje przyjście, a że twarz karczmarza, choć lekko spocona, była przyjaźnie uśmiechnięta, postanowiłem podejść i porozmawiać.
— Witajcie, gospodarzu. Pan z tobą — powiedziałem z wesołą miną, zdejmując z głowy kaptur.
— Oj, kogóż to moje stare, poczciwe oczy widzą, w imię ojca i syna… Toż to sam wielebny zawitał w moje skromne progi! Co się stało? — zapytał karczmarz, wycierając przy tym kufel piwa.
— Ojciec z posługą czy prywatnie? — uśmiech nie schodził mu z twarzy.
— Prywatnie, odpocząć chciałem, izby na nocleg szukam. Znajdzie się coś u was, dobry człowieku?
— A i owszem, coś wynajdę. Dla osoby duchownej musowo coś znaleźć trzeba, bo to grzech z kwitkiem odprawić. Swoje posłanie odstąpię, a ugoszczę — zarechotał.
— Dziękuję — odparłem. — Miło słyszeć, że taka gościna tu u was panuje.
Ja, mości gospodarzu, pragnę nadmienić, iż z natury nieuciążliwym gościem jestem, po nocach nie krzyczę, burd nie wszczynam, nie ma ze mną najmniejszego kłopotu — powiedziałem z uśmiechem na ustach, przedstawiając poniekąd swoje liczne zalety.
Gospodarz po moich słowach zarechotał po raz drugi.
— A ja myślałem, że ojciec zaczepki przyszedł tu szukać i po mordach co niektórych grzeszników lać, aż im facjaty popuchną — zażartował. — Oj, przydałoby się niektórym, przydało — rzekł karczmarz, patrząc na salę pełną ludzi. –Wytrzymać już czasem z niektórymi nie można, piją na potęgę, do roboty się żadnej nie kwapią, jednym słowem tryb życia hulaszczy nad wyraz prowadzą.
— Rozumiem, ale po co od razu bić, gospodarzu? Nie lepiej wpierw do rozumu kilka słów powiedzieć? Może by opamiętanie jakie nadeszło?
— E tam — odparł bez zastanowienia — takim, co to świętości za nic mają, przykazania Pana są im obce, to od razu w łeb i do parteru, taka moja skromna rada — zaśmiał się znowu. — O właśnie — wyciągnął spod baru okrągły antałek — ale ja za to na tę okoliczność spotkania winko zaproponuję, pierwsza klasa, miód w ustach, można śmiało konsumować, bo to nasze, regionalne, najlepsze, na zdrowie — powiedział wesoło karczmarz, oblizując się i wznosząc naczynie na znak toastu.
— Bóg zapłać. Na zdrowie — odparłem i skosztowałem ze smakiem.
Karczmarz szybko przechylił swój kubełek i upił łyk.
— Ach, pierwszorzędne, pić nie umierać, bo szkoda by było ten smak z ust tracić — uśmiechnął się, przecierając spocone czoło szarą chusteczką. — A jeśli wolno spytać, gdzie to ojca nogi niosą? Mogę tylko ze swojej strony powiedzieć, że ta okolica niebezpieczna, patrzą tylko, jak człowieka sakiewki pozbawić, a i w łeb, za przeproszeniem, zdzielić w ciemnej bramie mogą.
— Hmm, rozumiem, będę miał baczenie — powiedziałem lekko przejętym głosem. — A ja do zamku Stanrod zmierzam z posługą dla samego króla.
— Uuu, rozumiem, a co? Umarł ktoś z królewskiego rodu i nakropić wodą święconą wypada czy narodził się może? — zapytał karczmarz z zaciekawieniem, nalewając następną kolejkę wina.
— Ani jedno, ani drugie. Zaślubiny odprawić, młodych połączyć, aby w grzechu nie żyli, ot co.
— A tak, tak, prawda, coraz więcej ludzi teraz próbuje wymigać się od zaślubin i w rozpuście się pławić — pokręcił głową na znak niezadowolenia. — Co za paskudny świat — narzekał dalej — nie ma już żadnych ideałów — dodał, podając piwo w brudnym kuflu kolejnemu klientowi. — Ja wszystko rozumiem, chuć rzecz ludzka, ale są granice, których przekraczać nie wypada — dopowiedział chyba z lekką ironią w głosie.
— To prawda, gospodarzu, święta prawda… młodzi na łatwiznę idą, obowiązków się boją, z kwiatka na kwiatek wolą skakać niźli z jedną niewiastą się ustatkować i węzłem małżeńskim połączyć jak Pan Bóg przykazał. A my, kapłani, nakłaniać ich musimy do tego, aby na ślubnym kobiercu stanęli, przecież każdy wie, że kobiety potrzebują takiej stabilności, czyż nie?
— A bądź tu mądry i pisz wiersze, za babami nie trafisz… Yyy… To znaczy kobitami — poprawił się szybko karczmarz. Nie sposób czasem im dogodzić, ot co. No to zdrowie — po raz drugi wzniósł toast. — I jak winko, smakuje? — uśmiechnął się, masując po swoim okrągłym brzuchu.
— Naprawdę dobre, gospodarzu, dziękuję za poczęstunek, ale za dużo nie mogę, bo to nie wypada, we wszystkim trzeba mieć umiar — powiedziałem moralizatorskim tonem, wypijając cały kubełek wina.
— No też prawda, ale nie obawia się Wielebny, od dobrego wina głowa nie boli — zaśmiał się karczmarz — a przynajmniej nie powinna.
Przyznam się bez bicia, że znałem kiedyś takiego kapelana, który tylko pod wpływem procentów mógł kazanie wygłosić i z posługą do wiernych chodzić. Zapytany kiedyś przez biskupa, dlaczego tak robi, odpowiedział, że z natury bardzo nieśmiały, a wino odwagi mu dodaje i ładniej zdania wtedy razem składa — roześmiał się znowu. — I co ojciec na to powie? — zapytał, oczekując na moją reakcję.
Rozejrzałem się po pełnej sali, widząc pijących, grających w kości, bawiących się klientów.
— Co mogę powiedzieć? Każdy z nas, ludzi, ma swoje słabości, a to była chyba jedna z nich. Musimy starać się każdego dnia z nimi walczyć, nie jest to łatwe, synu, ale jedno wiem na pewno: że im w życiu na początku jest trudniej, tym potem będzie nam o wiele łatwiej.
— O, i za to się napiję — rzekł karczmarz. — Trafnie powiedziane! Zdrowie ojca po raz… Hmm… — zastanowił się przez chwilę, najwyraźniej tracąc rachubę — po raz kolejny.
Gospodarz wypił duszkiem kilka głębszych łyków wina, otarł usta rękawem i beknął siarczyście, jednocześnie wyciągając palec w kierunku sceny.
— Ma ojczulek nie lada szczęście — powiedział. — Dzisiaj pod moim dachem występ słynnego barda Morlain oraz jego utalentowanej młodej wschodzącej gwiazdy Antuanette. Warto posłuchać, właśnie zaczynają.
Karczmarza po chwili złapała czkawka. Stojąc przy szynkwasie, oparł się o niego z zadowoloną miną.
— O, widzi ojczulek, i winko zaczyna działać. Pełnia szczęścia — rzekł pod nosem.
Większość gości w karczmie zamilkła, zrobiło się zdecydowanie ciszej, choć niektórzy nie podnosili już głosu z przyczyn naturalnych. Przykuci twarzami do drewnianych stołów udawali, że w skupieniu słuchają lub też w inny sposób, znany tylko im, odbierają muzykę, która za moment zabrzmi w powietrzu.
Spojrzałem na tych bardziej zmęczonych — jednym słowem prawdziwi z nich melomani, rzec można — pomyślałem z lekko ironicznym uśmiechem na ustach.
Kiedy muzyka zaczęła się wydobywać i wypełniać nutami całe pomieszczenie, wszystkie moje zmysły skierowane były tylko w jednym kierunku. Dźwięk kołysał mną i sprawiał, że czułem, jakby czas nagle zatrzymał się w miejscu.
A dziewczyna o perłowych włosach zaczęła delikatnie, niczym anioł, śpiewać:
Dziś posiądę klucz do twojego serca… mój miły
Dziś odnajdę nas w drodze po lepsze jutro
Dodaj mi dziś trochę więcej siły
Aby droga nie wiodła nas przez nasze piekło
Nie zamykaj przede mną swoich pragnień
Nie zamykaj nas przed światem
Nie pozwolę cię skrzywdzić już nigdy… mój miły
Nie pozwolę, byś cierpiał i płakał
I choć tej nocy widzimy się po raz ostatni
Moje słowa do ciebie wciąż płyną
Chcę, byś wiedział, co do ciebie czułam
Przez ten czas, który szybko przeminął…
Na całej sali rozległy się głośne brawa. Niektórzy goście nawet wstali, by jeszcze wyraźniej okazać swoje zadowolenie i aprobatę dla twórczości przybyłych do karczmy artystów. Choć co niektórzy z pewnością przekazu do końca zrozumieć nie mogli z racji zbyt wysokiego stężenia trunku w organizmie. Nie przeszkadzało to jednak radośnie i w dobrym humorze wspólnie czas w karczmie spędzić.
Po zakończonym koncercie podszedłem i pogratulowałem muzykom wspaniałego występu.
— To była dla mnie prawdziwa uczta muzyczna — powiedziałem podekscytowany. — Dziękuję wam za to.
— Cała przyjemność po naszej stronie — odezwała się dziewczyna — i miło, że się ojcu podobało. To zawsze dodaje skrzydeł do dalszego działania.
Mam na imię Antuanette — spojrzała na mnie, schodząc ze sceny.
— Brat Albert — przedstawiłem się, nie odrywając od niej wzroku. — Mało powiedziane, że mi się podobało, jestem naprawdę zachwycony! Twój głos mógłby z pewnością rozświetlić cały świat z mroku, dociera głęboko i porusza najskrytsze zakamarki ludzkiej duszy. Masz wielki dar od Pana, musisz go rozwijać i nigdy nie przestawać śpiewać.
Miałem wrażenie, że dziewczyna pod natłokiem moich komplementów trochę się zawstydziła.
— Dziękuję, z pewnością będę to robić, bo muzyka to moja pasja i od dzieciństwa marzyłam o tym, aby stać na scenie — odrzekła. — Nie wyobrażam sobie innej życiowej drogi. A z drugiej strony to powiem szczerze, że rzadko zdarza się, by osoba duchowna takie miejsca rozpusty odwiedzała, prawda? — spojrzała na mnie pytająco. — Co innego my, muzycy. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego typu miejsc, widoków i różnych zachowań wśród ludzi, na szczęście w większości są to miłe powitania — mówiła dalej dziewczyna.
— A widzisz, moja droga, czasem i tak się zdarzy, że trzeba zawitać raz tu, raz tam, ponieważ w każdym miejscu, gdzie znajdują się ludzie, niezależnie od tego, jakie by ono nie było, potrzebne jest słowo Pana, by móc je głosić i w odpowiedni sposób pomagać bliźnim w ciężkich chwilach — rzekłem, spoglądając na jej perłowe włosy, które co jakiś czas poprawiała z gracją.
— No tak, też prawda — potwierdziła, lekko mrużąc oczy, a jej usta złożyły się w sposób niewyobrażalnie piękny. — Ojciec wybaczy, ale musimy odebrać, co swoje i jechać w dalszą trasę, mamy dzisiaj jeszcze jeden występ. Czas nas niestety goni, choć doprawdy miło się rozmawia — rzekła dziewczyna, spoglądając na swojego współtowarzysza z zespołu, który nerwowo przebierał nogami, by ruszyć dalej.
— Dobrze, naturalnie, rozumiem. W takim razie już nie przeszkadzam i życzę wszystkiego najlepszego. Niech Pan was prowadzi i dodaje wam duchowego natchnienia.
— Dziękujemy — powiedziała Antuanette, żegnając mnie z pięknym uśmiechem na ustach.
Po rozmowie postanowiłem udać się na górę, do swojej izby. Chwila odpoczynku przed jutrzejszą dalszą drogą wydawała się być niezbędna. Czułem, że wino, jakie wypiłem z karczmarzem, zaczynało działać, miałem lekki szum w głowie, który towarzyszył mi od pewnego momentu i łączył się teraz z przyjemnym bujaniem, jakbym znajdował się na pokładzie statku, który właśnie wypłynął z zatoki na wielkie otwarte morze.
Rozdział III
Kiedy po dobrze przespanej nocy wyruszyłem w dalszą trasę, dziękując gospodarzowi za wikt i opierunek, szedłem po mokrej od wczorajszego deszczu drodze. Dalej rozmyślałem o pięknym głosie Antuanette. Miałem w głowie jej niesamowity śpiew, jego anielską barwę, która wypełniała mnie od środka i pozwalała przenosić się w zupełnie inny, ukryty wymiar. Z dala od zmartwień dnia codziennego. Pozwalała otwierać zamknięte obszary mojej ukrytej wrażliwości. Do tej pory myśląc o tym, czułem ciarki na skórze.
Boże, wiem, że istniejesz, wiem to na pewno, bo gdyby nie ty, coś tak pięknego nie miałoby prawa powstać samo z siebie. Musi być jakieś twoje tchnienie w to wszystko, twój udział, bez którego nic by nie zaistniało — myślałem, spoglądając na coraz bardziej zachmurzone niebo.
I tak jak muzyki, pomimo miłości do niej, nie można w żaden sposób dotknąć, tak i ciebie, Panie, można tylko słuchać. To wielki dar, za który bardzo dziękuję — przeżegnałem się, dotykając zawieszonego na szyi krzyżyka.
Po przejściu kilkudziesięciu metrów od karczmy usłyszałem za sobą kroki, ktoś najwyraźniej szedł za mną. Kiedy się obróciłem, dostrzegłem dwóch nieciekawie wyglądających jegomości. Jeden z czarną opaską na oku, grubawy, dość wysoki, trzymający w ręku drewnianą deskę, jakby żywcem wyrwaną ze stołu z pobliskiej karczmy, drugi natomiast trochę niższy i o wiele szczuplejszy od tamtego. Ubrany był w wymięty surdut i przykrótkie spodnie z dziurą na kolanie. Ten ostatni zawołał do mnie:
— No witaj, ojczulku, pozwól, że się przedstawimy, bo kultura tego wymaga. Ja jestem Orsi von Plut — ukłonił się prawie do pasa, zdejmując przy tym swój zielony kapelusz z gęsim piórkiem — a to mój młodszy brat, Morsi von Plut, zwany też w niektórych kręgach ŻELAZNYM MŁOTEM — wskazał palcem na swojego brata z miną iście dumną. Morsi nie ukłonił się, najwyraźniej przeszkadzał mu w tym obwisły kałdun. Podrapał się tylko po swoim dużym zadku i obficie pierdnął, uśmiechając się przy tym durnowato.
Cóż za kulturalne przywitanie — pomyślałem ze skrzywioną miną. No cóż, wszak każdy ma swoje granice kultury i dobrego smaku, o których nie chciałem w tym momencie deliberować.
— Witajcie, bracia. Ja jestem Albert — wypadało się również przedstawić, ale sądząc po wyglądzie i zachowaniu, nie przyszli tu raczej o rozgrzeszenie prosić.
Mniejszy z braci wysunął się na przód, by podnieść rangę swojej osoby. Najwyraźniej był on tym, który elokwentnie prawić jako pierwszy będzie.
— Ładnie to tak spać i za nocleg nie zapłacić? — powiedział ten mniejszy i splunął na ziemię. — Prawda, Morsi? — spojrzał na brata, szukając w jego twarzy potwierdzenia swoich słów.
— No… no… właśnie — wybełkotał ten drugi, aż się zapluł, widocznie mówienie nie było jego mocną stroną. Jednak jak łatwo domyślić się można, stanowił on niezastąpiony oręż brata, który na jego komendę wpada w szał i po gębie przeciwnika z radością tłucze.
— Przychodzimy tu, żeby o płatności przypomnieć i zabrać, co swoje. Myślę, że nie będzie z tym żadnego problemu? — warknął nieprzyjemnym tonem Orsi.
Widząc ich ponure miny i złowrogie spojrzenia, wiedziałem już, że raczej żart się ich nie trzyma, próba ucieczki też wydawała się być dla mnie złym pomysłem.
— Słuchajcie, z tego co wiem, to gospodarz nocleg za darmo dla mnie przygotował, a i tak kilka srebrników w podzięce ode mnie dostał, więc za bardzo nie rozumiem, po co ta cała rozmowa, kiedy wszystko już jest załatwione — wytłumaczyłem im wyraźnie.
Bracia spojrzeli na siebie, jakby to, co mówię, zupełnie ich nie obchodziło.
— Za darmo?! Słyszałeś to, Morsi? Za darmo! To dobre — roześmiał się mniejszy, pokazując przy tym swoje niepełne uzębienie.
— Tak, to dobre — odezwał się grubasek i zapluł się po raz drugi, tym razem wycierając się niedbale w rękaw.
— Niestety muszę wielebnego zmartwić — mówił dalej Orsi, wyciągając z kieszeni mały podręczny nóż. — To my tu w okolicy stanowimy prawo i mówimy, kto, co i ile ma płacić, więc racz nie robić niepotrzebnych problemów i sakiewkę dobrowolnie nam oddaj, by oczywiście nic się złego nie stało — mówiąc to, bawił się nożem, dotykając palcem jego ostrza. — Po co komu potrzebne guzy lub rany na ciele? To zazwyczaj długo się goi, a i o zakażenie nietrudno, a z medykiem w okolicy ciężko, jeno na dworach zamkowych psie syny przesiadują i zadki tam swoje grube grzeją — splunął znów na ziemię. — Więc jak będzie? Dogadamy się chyba? — spojrzał na mnie z groźną miną, ściskając przy tym rękojeść noża.
— Dobrze, skoro musowo płacić trzeba, to proszę, nie potrzebuję problemów ani wybitych zębów, nie stać mnie, póki co, na nowe — rzekłem przejętym głosem, patrząc na braci ze smutną miną w nadziei, że być może zmienią jeszcze swoją decyzję.
— O, jak to dobrze, że się zrozumieliśmy tak szybko — uśmiechnął się do mnie szeroko, znów pokazując ubytki w uzębieniu — bardzo mnie to cieszy. A mówią, że z władzą kościelną ciężko się ostatnio o majątek dogadać, a tu proszę. Interesy z tobą to czysta przyjemność — dodał naturalnie ten mniejszy. Brat jego wolał chyba już nic nie mówić, by ślinotoku znowu nie dostać, zaśmiał się tylko głupkowato, po czym chlasnął ręką w czoło, próbując zabić siedzącą tam muchę. Jak się okazało — z mizernym skutkiem.
— Morsi! — zawołał rozkazująco Orsi von Plut. — Idź i przynieś to, co nam się należy — rzekł radosnym już głosem mniejszy z braci. Grubasek wolnym krokiem szedł w moim kierunku, a ja, sięgając po sakiewkę, odpiąłem ją i szybkim ruchem rzuciłem w jego stronę, ale celowałem w okolice głowy.
— Łap! — krzyknąłem. Na moje szczęście wcześniej wypełniłem ją kamieniami. Sakiewka trafiła prosto w punkt, czyli między oczy grubaska. Morsi poczuł uderzenie, ugięły się pod nim nogi, zabełkotał jeszcze coś w języku dla nikogo niezrozumiałym: za… bi… bleeee… cciiii…, tocząc przy tym wszędzie dużo białej piany, zakręcił się wokół własnej osi i powoli, trzymając się za głowę, osunął na ziemię.
Mniejszy z braci zdębiał. Stał przez chwilę z otwartą gębą, nie mogąc uwierzyć w to, co się aktualnie dzieje. Nóż, który dzierżył w ręku, spadł mu z wrażenia na ubitą ziemię, wbijając się w nią swym ostrzem. Jego niezawodna broń sieczna leżała teraz tuż obok, lekko zamroczona ilością gotówki, jaką otrzymała.
— Proszę, oto pieniądze, ale najwyraźniej twój brat Morsi nie złapał sakiewki w odpowiednim momencie. Bardzo mi przykro. Ale nie przejmuj się, mam jeszcze drugą, jeśli chcesz — krzyknąłem niemiłym tonem, patrząc mu prosto w oczy.
Orsi w końcu doszedł do siebie, zaciskając w nerwach pieści, i wrzasnął:
— Zobaczysz, jeszcze mi za to zapłacisz! — wkrótce się spotkamy, a wtedy nawet twoja wiara i modlitwy nic nie dadzą! Pożałujesz! — krzyczał, wygrażając mi palcem.
Tym razem to on miał ślinę na ustach. To chyba rodzinna przypadłość — pomyślałem.
— Morsi! Żyjesz? Ocknij się! — klepał go po twarzy. — Aleś dał się urządzić temu ojczulkowi, wstyd! Podnoś się! Wstawaj na nogi! Ale już! Wracamy do domu! — wydawał różne komendy rozkazującym tonem.
— Do domu… — jęknął w końcu zamroczony jeszcze Morsi.
— A z tobą jeszcze się policzymy, nikomu rodziny bezkarnie bić nie pozwolę, pamiętaj! — krzyczał za mną w nerwach ten drugi.
Odchodząc, widziałem jeszcze, jak Morsi usiłuje się powoli pozbierać z ziemi przy pomocy swojego brata. Sprawdzając przy okazji swoją ranę na samym środku czoła.
Ja natomiast spokojnym krokiem odszedłem od tego jakże kulturalnego towarzystwa i ruszyłem w stronę zamku.
Uff, dobrze, że się udało — przetarłem spocone z nerwów czoło. W środku byłem bardzo zdenerwowany całą sytuacją, lecz zachowując zimną krew, nie dałem tego po sobie poznać.
— Jednak stary karczmarz miał rację, że trzeba mieć oczy dookoła głowy, pełno zbirów po okolicy się kręci, najważniejsze, żeby nie dać się zabić — mówiłem sam do siebie, trzymając rękę na sakiewce, która schowana była z drugiej strony pasa. — Ja się brzydzę przemocą, ale w niektórych przypadkach jest to niestety ostatnia deska ratunku, by przeżyć i nie dać się do reszty ogołocić. Wybacz, Panie — spojrzałem w niebo z przepraszającą miną. — Co za czasy nastały, żeby biednego duchownego mieć czelność z ostatnich pieniędzy próbować ograbić, w biały dzień, ale Pan im ten grzech policzy, spotka ich jeszcze surowa kara — mówiąc to, spoglądałem co jakiś czas do tyłu, czy nikt przypadkiem mnie już nie śledzi. — A z drugiej strony przecież to są pieniądze moich wiernych, to tak, jakby im nóż do szyi przyłożyć i powiedzieć: dajcie, bo jak nie, to… inaczej się policzymy.
Jak można siłą od wiernych pieniądze wyciągać w ten sposób? To głęboko niemoralne. Ale na szczęście w mojej świątyni inne zwyczaje panują. Tutaj wszyscy po dobroci płacą, co łaska oczywiście, daje tylko ten, kto ma takowe pragnienie, by wspomóc skromnym datkiem, by z dobroci swojego serca ofiarować jakże potrzebną cegiełkę — rzekłem, przeżegnawszy się przed stojącym przy drodze wysokim krzyżem, który właśnie mijałem. — Bez żadnego nacisku, na tym właśnie polega siła wspólnoty, aby dzielić się tym, co mamy — złożyłem ręce na znak jedności — no chyba że czasem ktoś bardziej zgrzeszy i o pełny odpust się stara, wtedy stała suma się należy bez żadnych rabatów. Ale to już nie jest moja wina, tylko samego grzesznika, by Pan mu wszystkie grzechy przebaczył i do królestwa niebieskiego miał wejście.
Ja jestem tylko skromnym pośrednikiem na usługach Pana, a z drugiej strony za coś trzeba żyć niestety.
A potrzeb wiele, oj, wiele — mówiłem sam do siebie, chyba jeszcze w nerwach — a to dach cieknie w kaplicy, a to ołtarz odnowić, opał na zimę kupić… pełno tych wydatków.
Rozdział IV
Droga do zamku wiodła przez kawałek leśnej polany, drzewa wokół niej szumiały, jakby chciały opowiedzieć mi jakąś historię. Zatrzymałem się na chwilę, złapałem czyste powietrze w płuca. Słyszałem ptaki, przez moment wsłuchiwałem się w ich piękny śpiew, uwielbiałem przyrodę. Na końcu owej polany dostrzegłem dym, idąc w tamtą stronę, widziałem coraz wyraźniej, że ktoś prawdopodobnie rozpalił tam ognisko. Obok paleniska stał zrobiony z liści i gałęzi namiot chroniący przed deszczem i burzą. W środku siedział starszy człowiek. Ubrany był w długie, lekko podarte szaty, a jego siwy zarost zasłaniał liczne krosty na twarzy.
Chyba bezdomny — pomyślałem. Nieznajomy patrzył na mnie z wielkim zdziwieniem, miał poczciwą, ale smutną twarz. W jednym ręku trzymał lutnię, w drugim zaś srebrny krzyż na cienkim łańcuszku.
Przywitał mnie tymi słowami:
— Niech wieczny ogień miłości bożej prowadzi I ZBAWI NAS WSZYSTKICH — zaskoczył mnie, nie wiedziałem, co powiedzieć.
— Amen — odrzekłem w końcu. — Witaj, synu, jak mogę ci pomóc? Poczekaj — wyjąłem kilka srebrników oraz jedzenie, które miałem ze sobą na drogę — proszę, to wszystko, co mogę ci dać.
Nieznajomy wzruszył się, spoglądając na mnie życzliwie, po czym powiedział:
— Dziękuję ci, ojcze, z całego serca, choć moim zdaniem najcenniejszą rzeczą, jaką możemy ofiarować drugiemu człowiekowi, jest czas, nieprawdaż? — znów skierował wzrok ku mojej osobie, a jego oczy szkliły się od łez.
— Zgadzam się z tobą, synu. Masz absolutną rację. Czas dany drugiemu człowiekowi jest najcenniejszy.
Usiadłem obok niego. Widziałem, jak w ręku ściska lutnię, jednakże po chwili odłożył ją, a na swojej szyi zawiesił krzyżyk.
Polana, na której się znajdowaliśmy, była pokryta dużą ilością jesiennych liści. Wysokie drzewa znajdujące się na samych jej krańcach idealnie oddzielały ją od ściany lasu. Słońce było jeszcze wysoko, chwilami zachodziło za kłębiaste chmury rozsiane po całym niebie. Zewsząd dobiegały odgłosy ptaków siadających czasem na pobliskich pniach ściętych drzew.
— Mam na imię Samuel — przedstawił się nieznajomy, poprawiając siwe włosy, których nie miał już za wiele.
— Jestem Albert — odpowiedziałem.
— Jak mnie ojciec tutaj znalazł? To miejsce raczej omijane przez ludzi.
— Omijane? — zdziwiłem się. — Co masz na myśli? Staruszek zakasłał, zasłaniając usta ręka.
— Tak, ojcze. Omijane — potwierdził. — Krąży wokół niego wiele legend, niekoniecznie dobrych. Legend, które skutecznie odstraszają ludzi przed przyjściem tutaj.
— Rozumiem, a jakie legendy masz na myśli, mój drogi? — spytałem, widząc przejęcie w jego oczach.
— Oj, nie sposób ich wszystkich spamiętać, a co dopiero opowiedzieć — rzekł, spoglądając z zaciekawieniem na mój habit — ale jedna z tych, które słyszałem, opowiadała o pięknej i młodej dziewczynie imieniem Elnera, nieszczęśliwie zakochanej w pewnym młodzieńcu. Jeśli ojciec naprawdę ciekaw, mogę opowiedzieć w kilku zdaniach — poinformował mnie Samuel, patrząc znów na mój habit.
— Oczywiście, synu. Chętnie posłucham — odparłem.
Samuel uśmiechnął się w końcu, usiadł bliżej mnie, a jego oczy zrobiły się radosne. Po chwili zaczął snuć wspomnianą historię.
W niedalekiej mieścinie Visendorf, jak legenda głosi, mieszkał pewien kupiec. Imienia niestety nie pomnę, ale nie to jest najważniejsze. Jedno natomiast było pewne, że wdowiec, bo podobnież żona jego zaraz po porodzie zmarła. Miał on z tegoż małżeństwa jedną córkę, którą po kilkunastu latach wytrwale próbował za mąż bogato wydać, bo jak twierdził: bez pieniędzy życie w nędzy. Dziewczyna urodziwa niezmiernie była, stąd też wielkie powodze- nie wśród młodzieńców miała, jednakże ona sama nikogo za bardzo nie chciała. Nie kwapiła się do ożenku, wolała w te okolice się zapuszczać, szukając ciszy i spokoju od amantów wszelakich. Któregoś dnia zauważyła nad strumykiem niedaleko polany pewnego mężczyznę. Siedział zamyślony i wpatrzony w przestrzeń. Spodobali się sobie od pierwszego momentu. Dziewczyna przychodziła w to miejsce codziennie, by móc się z nim spotkać i porozmawiać. Każdego dnia chodzili po owej polanie, trzymając się za ręce. Wypełnieni wzajemnym gorącym uczuciem… To była, ojcze, prawdziwa miłość, której tylko nieliczni mogą doświadczyć.
Samuel spojrzał w niebo, składając ręce. Zamyślił się na chwilę, po czym kontynuował:
— Młodzian każdego dnia przynosił jej kwiat, który ona z wielką radością w sercu zanosiła do domu. Miała ich pełen wazon. Codziennie myślała o tym, jakie szczęście ją spotkało, że w końcu udało jej się znaleźć tego jedynego na zawsze. Któregoś dnia jak zwykle przyszła na polanę, ale niestety ku jej wielkiemu zaskoczeniu nie było tam nikogo — ukochany tym razem nie pojawił się. Elnera przychodziła w to miejsce jeszcze wiele razy, ale na próżno. Mężczyzna, którego tak bardzo kochała, przepadł bez śladu.
Dziewczyna była zrozpaczona. Z rozpaczy mówiła również, iż odda wszystko, by jeszcze choć raz zobaczyć swojego ukochanego. Niestety swoimi myślami ściągnęła w to miejsce złego ducha, który podstępnie zaofiarował jej swoją pomoc w zamian za… jeden narząd, bez którego można żyć. Dziewczyna zgodziła się bez większego zastanowienia, nie myśląc nad konsekwencjami, które mogą ją spotkać. Nie wiedziała, że cena, jaką zapłaci, będzie w tym przypadku ogromna. Podczas najkrótszej nocy w roku, tak zwanego przesilenia letniego, postanowiła za namowa ducha spędzić noc obok strumyka, przy którym poznała się z ukochanym. A była to, ojcze, jak legenda głosi, Noc Kupały, noc niezwykła, podczas której ciemność wygrywa ze światłem, niosąc coraz to większy mrok w nasze ludzkie serca — Samuel przez moment ścisnął krzyż i wypowiedział zupełnie niedosłyszalnie kilka zdań pod nosem, niczym zaklęcie lub modlitwę, zamykając na chwilę oczy.
Niewiasta, czekając na obiecane spotkanie z ukochanym, ze zmęczenia przysnęła na chwilą, a gdy ocknęła się, nagle otwierając piękne oczęta, obok swoich stóp zauważyła kwiat. Kwiat był taki sam jak te, które co dzień dostawała od swojego wybranka. Była zaskoczona. Szybko rozejrzała się wokół z nadzieją w oczach. Kiedy w pewnym momencie blask księżyca rozświetlił strumyk nad polaną, nagle w jego tafli ujrzała twarz. Było to oblicze jej ukochanego. „Gdzie jesteś, mój kochany?” — zawołała. „Dlaczego zostawiłeś mnie samą?”. Ale on nie odpowiedział, jego twarz była zupełnie bez wyrazu. Po chwili woda w strumyku wzburzyła się gwałtownie, zaszumiała, rozmazując całkowicie obraz mężczyzny, jednocześnie zabierając ze sobą kwiat, który leżał tuż nad brzegiem.
Wtenczas Elnera poczuła jakby delikatne muśnięcie na plecach. Przeszedł ją dreszcz. Odwróciła się i ujrzała złego ducha, objawił się jej tym razem w prawdziwej postaci. Nie był to, jak się pewnie domyślasz, ojcze, przyjemny widok. Tym razem przyszedł po swoją zapłatę — obietnica musiała zostać spełniona. Tego, co dziewczyna poczuła tamtej nocy, do dziś dnia nikt nie jest w stanie rozumem ogarnąć, a i opisać nikt się jeszcze nie odważył. Jak legenda głosi, demon, mając słowo dane przez niewiastę, wybrał sobie przyobiecany narząd. Zabrał jej skórę. Koniec końców po chwili biedne dziewczę z przerażenia oraz ogromnego bólu zmarło.
Od tego zdarzenia każdy stara się omijać to miejsce tak na wszelki wypadek. A już na pewno zadnych niewiast tu nie posyłać.
— To naprawdę smutna i powiem więcej: przerażająca historia, strach człowieka od samych myśli ściąć z nóg może, ale skoro to takie miejsce, to zastanawiam się, co ty tu, przyjacielu, robisz? Nie boisz się, że i ciebie coś złego spotka? — zapytałem z przejęciem.
— Oj nie, ojcze. Ja jestem, rzec można, strażnikiem tej polany. Dopóki tu jestem, nic złego zadziać się nie może. Zaufaj mi, ojcze. Poza tym sam Pan powołał mnie na to miejsce, kazał mi przyjść właśnie tu, aby któregoś dnia dopełniło się moje przeznaczenie. Tylko tyle mi powiedzieć zdołał. Cokolwiek to znaczy, ojcze.
— To bardzo ciekawe! Z tego mam wnioskować, synu, iż mając ciebie u boku, nie mam się zbytnio czego obawiać? — zapytałem.
Uśmiechnął się znowu.
— Może ojciec być spokojny — powiedział. — Najważniejsze to całkowicie zaufać Panu i pozwolić się jemu prowadzić bez względu na przeszkody, które nam towarzyszą.
Samuel spojrzał na mnie z wielką nadzieją w oczach. Położył swoją rękę na moim ramieniu. Wiatr na moment rozwiał jego siwe włosy, targając nimi na różne strony.
— On jest naszą drogą, światłem i życiem. Nie możemy o tym zapomnieć — powiedział zamyślony, patrząc w niebo.
Jakbym słuchał sam siebie — pomyślałem, słysząc, co powiedział.
— Ojcze, ja nie zawsze… Hmm… nie zawsze miałem go w sercu.
Zamyślił się, a w jego oczach znów dostrzegłem przeplatające się smutek i żal. — Co chciałeś przez to powiedzieć, mój drogi? Proszę, powiedz, nie krępuj się — mówiłem dalej. — Pamiętaj, że słuchanie drugiego człowieka jest darem, który pozwala nam, kapłanom, lepiej zrozumieć i poznać wnętrze bliźniego, pozwala nam częstokroć załatać wyrwy w ludzkich sercach.
Samuel przetarł czoło, przełknął nerwowo ślinę.
— Właściwie tak, chciałem…
Zawiesił głos, po czym kontynuował już zdecydowanie, jakby z ulgą w głosie:
— Niech to będzie moja spowiedź, ojcze, moje katharsis. Chyba naprawdę potrzebuję tej rozmowy.
— A więc słucham cię, mój drogi — odrzekłem.
Samuel wyciągnął ze swojego skromnego namiotu dwa ciekawie zdobione porcelanowe naczynia na wodę. Naczynia pokryte były niespotykanymi wzorami, czasem jedynie na dworze królewskim uświadczyć było je można. Ochoczo podzielił się ze mną wodą, wypełniając je prawie po same brzegi. Po chwili usiadł wygodnie i kontynuował swoją opowieść:
— Kiedyś miałem piękny duży dom otoczony zielonym przestronnym ogrodem. Dom, który bez wątpienia był moją twierdzą. Moją oazą spokoju, dostatku i miłości. Miałem kochającą rodzinę, żonę. Dzieci, z którymi codziennie spędzałem czas, bawiąc się z nimi i ucząc zarazem. Żyliśmy jak w bajce: beztrosko, bez zmartwień, z dala od tego, co złe. Wszystkiego mieliśmy pod dostatkiem. Nie sądziłem, że moja sielanka niebawem zamieni się w mroczne pasmo nieszczęść — Samuel skosztował odrobinę wody, przełykając ją dość wolno.
— Niestety — mówił dalej — żadne pieniądze nie są w stanie zmienić pisanego nam losu. Ojcze, bardzo długo trwało, zanim odkryłem, iż brakowało mi w tym wszystkim, jak się potem dopiero okazało, najważniejszego ogniwa, bez którego nasze życie nie ma sensu. Bez którego miłość to tylko słowo pozbawione uczuć. Brakowało w tym wszystkim Boga. Na moje szczęście Pan postanowił pewnego dnia wysłać do mnie anioła. Anioła, który powierzył mi obietnicę, rozlewając w moim sercu nadzieję.
A aby nie zamęczam ojca zbyt nadto swoją gadaniną? — zapytał Samuel trochę zaniepokojony. — Bo jeśli tak, to…
— Ależ skąd, przecież bacznie słucham, o czym mówisz, przyjacielu. Mów dalej, proszę.
Widziałem, jak Samuel odetchnął z ulgą, popijając wodę, by kontynuować swoją historię.
Szalała wówczas przechodząca przez nasze ziemie choroba, która zabrała ze sobą mnóstwo ludzkich istnień, zwana czarną śmiercią. Nie ominęła również naszego domostwa. Nie wiem do tej pory, dlaczego tylko ja przeżyłem, ale po śmierci całej mojej rodziny postanowiłem sprzedać, a potem rozdać ubogim cały swój majątek i wyruszyć w podróż, podążyć w nieznane, nie mogłem znieść tego, co się stało. Musiałem pozbyć się domu, za bardzo przypominał mi o moich bliskich. Nie chciałem tak żyć. Co dzień myślałem o tym, co najgorsze. Tułając się od miasta do miasta, od wsi do wsi, prosząc dobrych ludzi o kawałek chleba oraz miejsca do spania. Jednocześnie przeklinając to, co się stało.
Zły los sprawił, że straciłem wszystko, co kochałem i zostałem zupełnie sam, nie miałem już dla kogo żyć — mówił smutnym głosem. — Bardzo długo szukałem swojej nowej drogi, ojcze, aż pewnego dnia… no właśnie to, co ojcu mówiłem: usłyszałem głos, poczułem w środku iskrę nadziei, która rozpaliła we mnie nowe życie. Dała mi nowy początek. Głos anioła sprawił, że jestem dziś tutaj, aby służyć Panu. Sam z dala od wszystkich, schowany i zapomniany przez ludzi, ale w głębi duszy jestem szczęśliwy, bo wiem, że to, co robię, jest Jego słowem i myślę, że dopełni się ono niebawem. A potem znów spotkamy się razem, by cieszyć nasze oczy swoją obecnością. Czyż to nie piękne? — westchnął znów, popijając wodę. — Bardzo mi ich brakuje — powiedział tym razem ciszej, skupiony i wpatrzony w las.
Widziałem w jego oczach coś więcej niż tylko nadzieję, widziałem blask, światło, które byłoby w stanie przebić się przez najciemniejsze zakamarki ludzkich dusz.
— Ale dziś dzięki ojcu mogę znowu się cieszyć, bo radość w sercu gości, kiedy możemy te chwile spędzić razem, nawet gdyby była to moja ostatnia chwila… — jego oczy znów zrobiły się wilgotne, ale tym razem były to łzy radości. — Ojciec wybaczy moje wzruszenia, ale od długiego czasu nikt się tędy nie przechadzał, raz, pamiętam, był jeden człowiek, ale chyba zabłądził, bo kiedy zobaczył mnie, zaczął uciekać w popłochu, jakby go co najmniej śmierć z kosą goniła — powiedział Samuel i pokręcił głową. — Ciężko czasem zrozumieć wszystkich ludzi.
Słuchając jego opowieści, też chwilami miałem łzy w oczach i ściśnięte gardło, przez które ciężko było czasem przełknąć choć kilka kropel wody.
— Przykro mi z tego powodu, synu. Przyjmij moje wyrazy współczucia. Żałuję, że musiałeś doświadczyć takich okropności, ale pamiętaj, że Pan dla każdego z nas ma swój krzyż. Czasami w jednej chwili tracimy tak wiele, zatracając się przy tym w bólu, tracimy cały nasz świat, który budujemy w mozole, z dnia na dzień tracimy naszych bliskich, których kochamy, ale nigdy — pamiętaj — nigdy nie jesteśmy sami, bo zawsze obok nas istnieje i istnieć będzie światło, za którym należy podążać, by pozbyć się ciemności, ponieważ ciemność to tylko chwilowy brak światła, które musimy na nowo zapalić przede wszystkim w naszych sercach. Kiedy natomiast doświadczamy złego, wtedy zdarza się również, że obwiniamy Pana, odwracamy się od niego, wątpimy w jego słowa — zupełnie niepotrzebnie.
Ale wiedz o tym, mój drogi, że każde zło doświadczone na tym świecie uczy nas pokory, jednocześnie czyni nas przez to silniejszymi. Nieważne, ile razy w życiu upadniesz, ważne jest, czy jesteś w stanie wstać z wysoko podniesionym czołem. To jest prawdziwe bohaterstwo: wstać i iść dalej bez względu na przeciwności losu. A kiedy już to uczynisz, kiedy twój cel zacznie się powoli krystalizować, Pan z pewnością doceni twoje starania, twoją zmianę, i jestem przekonany, że poda ci pomocną dłoń w najmniej oczekiwanym momencie. Nie zrobi tego bezpośrednio, ale wiedz o tym, że ma tu na ziemi swoich wysłanników, zwykłych, prostych ludzi, przez których czasem usiłuje również przemawiać. Dzięki którym świat staje się lepszym miejscem, staje się namiastką raju pełną miłości i ludzkiego zrozumienia.
— Święte słowa, ojcze, dziękuję za nie. Znaczą dla mnie wiele, tym bardziej, że sam doświadczyłem jego pomocy — rzekł Samuel z radosną miną. — Pozostaną na zawsze w mojej pamięci — dodał cicho. — Teraz ja chciałbym ojca o coś zapytać — oznajmił, spoglądając znów na mój habit. — Przyznam się szczerze, iż pierwszy raz widzę taki strój u kapelana. Dziwny trochę i jeszcze ten znak ukryty wewnątrz kaptura… co dokładnie oznacza?
Poprawiłem swoje odzienie, demonstrując je z lekka.
— Widzisz, przyjacielu, bo to wyjątkowy habit — uśmiechnąłem się do niego. — Nie każdy może go nosić.
Mój habit symbolizuje przynależność do zakonu Sollente, zakonu słońca, z którego się wywodzę. Ma, jak już zauważyłeś, czerwone, grube na dwa palce obszycia kaptura, rękawów oraz czerwony pas wiązany z lewej strony. W środku mojego kaptura znajdował się symbol zakonu: słońce z czterema wychodzącymi z niego promieniami.
Z kolei wierzenia, są takie, że każdy dobry uczynek to dodatkowy niewidzialny promień pojawiający się obok owego słońca. Podobnież legenda głosi, że dopiero wtedy, kiedy zacznie ono świecić, osiągniesz wieczne zbawienie, dlatego ważne jest, aby każdego dnia czynić dobro i pomagać wszystkim zagubionym duszom. Naszą tarczą jest miłość, a mieczem słowo Pana.
Samuel w skupieniu uważnie słuchał, siedząc blisko swojego namiotu, po czym wysnuł wniosek:
— Człowiek całe życie się uczy, a jednak i tak zawsze coś go zaskoczyć zdoła. Zakon Słońca, hmm — wymruczał pod nosem, drapiąc się po głowie — nie słyszałem, a żyję już trochę. No cóż, w takim razie ojciec po raz kolejny oświecić mnie zdołał — uśmiechnął się. — Jak to się stało, że ojciec trafił do tego zakonu, jeśli można wiedzieć? — zapytał bez zastanowienia.
— Można, choć nie wiem, czy to warte jest na tyle uwagi, aby mówić o tym, bo jeśli powiedziałbym, że była to niespełniona miłość w moim życiu, byłoby to nudne, jak sądzę. Ale jeśli powiem, że poza nią zakwitło i rozbudziło się we mnie to czyste i nieskazitelne pragnienie, które połączone z powołaniem wyznaczyło mi kierunek po to, aby budować ogrody miłości tu na ziemi dla zwykłych ludzi. Aby jednoczyć wszystkich poprzez Słowo Boże. To co byś, mój drogi, powiedział? Pewnie nazwałbyś mnie wariatem — spojrzałem na niego. Twarz Samuela była zamyślona. — Bo pewnikiem muszę mieć coś z tego, skoro wyrzekając się w pewien sposób swojej osobistej miłości, pragnę jej jeszcze bardziej każdego dnia. Jednocześnie dając ją innym, dając ją wszystkim, którzy potrzebują mojej pomocy. To pewien paradoks, do którego już przywykłem.
Samuel poprawił swoje pogniecione odzienie, zastanawiając się przez chwilę.
— Hmm… no cóż, ojcze. Ze swojej strony mogę tylko powiedzieć, że prawdziwą miłością można obdarować wiele osób, a dzięki temu jej przeznaczenie ma zawsze jeden strumień, jedno źródło, które prowadzi nas do Pana. Im więcej damy jej swoim bliźnim, tym więcej otrzymamy jej w zamian.
Kiedy słuchałem tego, co mówił Samuel, poczułem, że muszę mu coś powiedzieć. Coś, co od dawna boli mnie i sprawia, że prawie codziennie wracam do tego myślami.
— To, co powiedziałem, to tylko część prawdy, mój drogi przyjacielu — wtrąciłem nagle. — Ale skoro już mówimy o prawdzie i jesteśmy ze sobą szczerzy, to… hmm — spojrzałem na skupioną twarz Samuela. — Ja też popełniłem w życiu wiele złych rzeczy, za które do tej pory się wstydzę. Byłem i jestem tylko człowiekiem, który nieudolnie próbował tańczyć w ciemnościach. Nie — pokręciłem głową — nie patrz tak na mnie, nie urodziłem się w tym habicie. Wstąpiłem do zakonu, prosząc Pana o przebaczenie, chciałem zmienić swoje życie, podążać za jego głosem, być z nim blisko każdego dnia, zapomnieć o tym, co się stało.
— Nie wiem doprawdy, co odpowiedzieć, słysząc, co mówisz, ojcze. Ale pamiętaj, iż każdy z nas popełnia mniejsze lub większe błędy w życiu. Nie powinniśmy się umartwiać zanadto, jedynie uczyć się na nich trzeba, każdy błąd naprawić można wszakże, a ludzi zranionych przeprosić, aby na sercu lżej nam było. Sam, ojcze, mówiłeś przed chwilą, że Pan widzi nasze starania i w pewnym momencie poda swoją dłoń, by nam pomóc — mówił dalej, pa- trząc mi w oczy. — Poza tym dopóki żyjemy, dopóki Pan pozwala nam budzić się rano, wszystko, absolutnie wszystko zmienić można i wszystko jest możliwe — dokończył swoim spokojnym głosem.
— Tak, to prawda, mój drogi. Cała nadzieja tylko w jego słowie.
Słońce powoli zachodzić zaczęło, polana z minuty na minutę była przepełniona mniejszą ilością naturalnego światła. Na niebie chmury wchodziły jedna na drugą, przepychając się wzajemnie i tworząc nad naszymi głowami ciemny kłębiasty płaszcz obłoków.
— Pora już na mnie, niedługo noc nadejdzie, a mnie w drogę trzeba, by na czas zdążyć — powiedziałem.
— Zostań ze mną jeszcze chwilę, ojcze. Wieczorem robi się tu najciekawiej, będziemy mieć gości — powiedział z radosną miną mężczyzna i obrócił się w kierunku ciemnej ściany lasu.
Zastanowiłem się, o czym mówi, ale nie zadałem już żadnego pytania.
Dzień zaczynał chylić się ku końcowi. Widziałem, jak Samuel zamknął oczy.
— Zaczyna się — powiedział cicho. — Zaczyna się, ojcze. Wystarczy teraz zamknąć na moment oczy i wsłuchać się w ich piękny śpiew. Słyszy ojciec? One już tu są, niedaleko. Codziennie można je usłyszeć, są tak blisko nas, każdej nocy przychodzą, aby opowiedzieć nam o Panu, nasza modlitwa zbliża nas do nich. Nie można o tym zapominać. To takie niezwykłe.
Choć pytania same cisnęły się na usta, milczałem.
Zamknąłem oczy i próbowałem słuchać, ale poza szumem drzew i świergotem ptaków nie słyszałem zbyt wiele.
Niestety nic nie słyszę, przyjacielu — pomyślałem, a po chwili ze smutną miną dodałem:
— Ciekaw jestem, o czym one śpiewają?
Samuel złożył ręce i powoli położył się obok swojego namiotu, po czym rzekł cicho:
— Otwórz swoje serce, a miłość wleje się do niego jak do pustego pucharu, zapełniając go po brzegi. Ojcze, już za kilka dni Pan obdaruje cię swoją łaską za to, co zrobiłeś dziś dla mnie — mówił wzruszony.
Wiem to, znam go już dość długo, ponieważ dobro wraca w najmniej oczekiwanym momencie — powiedział, mając oczy pełne łez.
Bede w to wierzył równie głęboko jak ty, mój przyjacielu — pomyślałem, zbierając się pomału.
— Pan z tobą, synu — wykonałem znak krzyża i ruszyłem w dalszą drogę.
— Żegnaj, ojcze.
Samuel prawdopodobnie zaczął grać, ponieważ odchodząc, słyszałem dźwięki lutni, które szybko zagłuszył szum pobliskich drzew.
Idąc dalej traktem, dostrzegłem, iż gwiazdy na niebie jedna za drugą pojawiać się zaczęły, a z daleka słychać było stukot końskich kopyt, rozmowy, gwar miasta — to znak, że zbliżałem się do celu. Aby czasu nie tracić, podążałem w owym kierunku. W końcu dostrzegłem położony w górze miasta zamek. Robił wrażenie twierdzy nie do zdobycia — solidna forteca otoczona fosą i grubymi murami, które wznosiły się ku górze, łącząc się z ciemnym kolorem nieba.
Przy bramie zamkowej stało dwóch po zęby uzbrojonych królewskich strażników, wypatrzyli mnie już z daleka.
— Witaj, ojcze — powiedział jeden z nich. — A cóż to tak po nocach się spaceruje? Nie lepiej ten czas modlitwą wypełnić, niźli błąkać się wieczorem po mieście? — uśmiechnął się do mnie przyjaźnie.
— Witajcie, Pan z wami — przywitałem się lekko zdyszanym głosem.
W końcu udało się dotrzeć cało i zdrowo, choć bez przygód po drodze się nie obeszło — pomyślałem.
— A pewnie, że lepiej — rzekłem — tylko ja dziś z posługą przychodzę do miłościwie panującego nam króla Henryka, by zgodnie z jego prośbą księżniczkę Klarę świętym węzłem małżeńskim połączyć i pobłogosławić — odparłem dumnie. Strażnicy spojrzeli po sobie.
— Czyli służbowo, ma się rozumieć — burknął drugi, opierając się o swoją halabardę.
— Można tak powiedzieć — odparłem.
— To w takim razie zapraszamy do środka. Otworzyć bramę! —
krzyknął jeden z nich.
Po wejściu na dziedziniec zamku dostrzegłem piękno tej architektury, gotycki styl zrobił na mnie ogromne wrażenie. Wysokie i strzeliste mury pięły się wokół, nie mając końca. Niestety za długo nie pozwolono mi nacieszyć oczu tym widokiem, ponieważ za moment podszedł do mnie jeden z wasali króla. Był niewysokim mężczyzną o krótkich włosach i rozbieganym spojrzeniu, ubranym w jasną koszulę i ciemną tunikę. Ukłonił się nisko i rzekł:
— Mam na imię Wilhelm. Będę ojcu służył pomocą i radą na czas obecności w zamku. Pozwoli wielebny, że zaprowadzę do izby, którą to do czasu zaślubin król specjalnie na tę okoliczność przygotować kazał.
— Dziękuję, miło to słyszeć, w takim razie chodźmy. Prowadź, synu.
Szliśmy zamkowymi korytarzami, na których ścianach co kawałek wisiały płonące pochodnie, oświetlając jednocześnie swoim blaskiem naszą drogę. Czasem za drzwiami komnat dało się słyszeć głosy przybyłych już weselników czekających na jutrzejszy dzień zaślubin. Kiedy dalej szliśmy zamkowymi korytarzami, usłyszałem wydobywające się zza drzwi jednej z komnat dźwięki skrzypiec. Zatrzymałem się na chwilę i szybko przystawiłem ucho do drzwi, by móc w pełni nasycić się rozbrzmiewającą muzyką. Zamknąłem oczy. Przeniosło mnie to na kilka minut w zupełnie inne miejsce. Miejsce pozbawione nienawiści i strachu. Miejsce szczególne dla mnie, tętniące miłością i czymś jeszcze… A dźwięk płynął dalej wprost w moim kierunku, przeszywając na wylot wszystkie zmysły, które w tym momencie były w nim zatopione.
Jestem teraz już tak blisko, wręcz obok ciebie — pomyślałem. Wilhelm po chwili zauważył, iż stoję obok drzwi komnaty, dlatego spojrzał dziwnie i podszedł wolnym krokiem, mówiąc:
— Ojcze, a nie lepiej wejść do środka, niźli stać przed drzwiami i nasłuchiwać? Z doświadczenia wiem, że lepiej słychać będzie — zażartował i uśmiechnął się do mnie.
— Nie, Wilhelmie, lepiej nie przeszkadzać. Być może ćwiczą przed jutrzejszym świętem, by wypaść jak najlepiej. Jeśli można, zostańmy tu jeszcze przez chwilę — odezwałem się i wróciłem do delektowania się muzyką, moje oczy znów były zamknięte. Przytulony do drzwi wsłuchiwałem się w nieustanne wibracje, które unosiły się i przywoływały wspomnienia z dawnych lat, gdzie byliśmy bliżej siebie.
— Jak ojciec sobie życzy — wzruszył ramionami, przekładając pochodnię do drugiej ręki. — W końcu czego się nie robi dla tak wyjątkowych gości — dodał z lekkim uśmiechem na ustach.
Po jakimś czasie muzyka zamilkła. Zapadła cisza, a jedynym dźwiękiem, jaki udało mi się wówczas usłyszeć, był odgłos palących się pochodni. Ich światło starało się rozświetlać zimne, zamkowe korytarze, rzucając liczne cienie na ceglaste mury zamku. Oparłem się rozmarzony o drewniane drzwi komnaty.
— To było naprawdę piękne. Jestem zachwycony — powiedziałem głośno sam do siebie. — To wspaniałe uczucie: takie talenty na dworze zamkowym móc usłyszeć. Nie lada uczta dla mych uszu — dodałem.
— Nie kusi ojca zatem, by sprawdzić, kto jest owym grajkiem? Wejść do środka, zobaczyć, by kilka słów zamienić? — spytał Wilhelm, jakby znając już z góry moją odpowiedź.
Odwróciłem się w jego stronę z lekko zamyśloną miną i rzekłem:
— Widzisz, Wilhelmie… Być może to, co teraz powiem, wyda się tobie trochę staroświeckie, ale zapamiętaj, że prawdziwy meloman, kiedy nawet piękna i młoda niewiasta śpiewa samotnie w łaźni, zamyka oczy i zaledwie przykłada ucho, by w pełni delektować się jej pięknym śpiewem. Reszta jest zupełnie nieważna, nieistotna i zbędna — spojrzałem na niego z lekkim uśmiechem na ustach.
Po mojej wypowiedzi na twarzy Wilhelma pojawiło się niepomierne zdziwienie.
— Przyznam się szczerze, że zaskoczył mnie ojciec swoją opinią na ten temat. Ja jednak jestem raczej tradycjonalistą i wolę widzieć to, co aktualnie mnie otacza. Nie lubię domysłów. Białe to białe, a czarne to czarne i niech tak zostanie — odparł bez zbędnego zastanowienia.
— No tak, rozumiem, synu. Ale świat, w którym żyjemy, na szczęście posiada wiele odcieni. Nie jest czarno-biały, jakby wydawać się mogło, przez co odkrywanie go jest tak niesamowite. Odsłanianie kolejnych barw i kolorów, zamkniętych czasami tylko w palecie naszego umysłu, powoduje, że pomieszane ze sobą sprawiają, iż my sami stajemy się bardziej kolorowi i barwni — powiedziałem, spoglądając na palącą się pochodnię zawieszoną na ścianie. — A wracając do twojej wypowiedzi, Wilhelmie: no cóż, każdy jest inny i trzeba to uszanować. Jedni zbierają motyle, drudzy szlachetne kamienie, trzeci z kolei polowania we krwi mają. Każdy jest potrzebny, dla każdego z nas Pan przygotował odpowiednie miejsce na ziemi, obdarzył nas licznymi talentami, które czasem należy odkryć. Jednak pamiętać trzeba, że raz dany talent silnie pielęgnować i rozwijać należy. Nie wolno osiąść na laurach, nie wolno nam zaprzepaścić tak wielkiego daru. Tylko w taki sposób możemy wznosić się coraz wyżej i być jednocześnie bliżej Niego.
Błogosławieni, którzy nie widzieli, a usłyszeli jego wołanie — powiedziałem cicho, uśmiechając się pod nosem. Poszliśmy dalej.
Widziałem, że mój pomagier zamyślił się na moment.
— Słucham? Czy coś ojciec mówił? — zapytał, cały czas patrząc na moją radosną minę, kiedy oddalaliśmy się już spod komnaty.
— Nie, nic, mój drogi. Po prostu głośno pomyślałem, być może za głośno.
— Rozumiem — odparł po chwili.
Wrażliwość to jednak bardzo ciężkie brzemię w tych czasach. Nie pozwala w pełni otworzyć się, by nie zostać zranionym. Nie pozwala zatrzymać się choć na chwilę, aby przez moment złapać jakże potrzebny oddech. Świat brutalnie i bez ustanku pędzi do przodu z nami lub bez nas, a to, w którym momencie wysiądziemy z tej częstokroć szalonej podróży, zależy tylko od niego.
Szliśmy dalej, pokonując kolejne kręte schody na górę, ale chwilę potem dotarliśmy do celu.
— To tutaj, ojcze — odparł Wilhelm — proszę się rozgościć i odpocząć po długiej podróży. Jeśli będę potrzebny, proszę wołać, tymczasem życzę spokojnej nocy i miłych snów — ukłonił się nisko, zostawiając mnie samego.
— Bóg zapłać — rzekłem. — Mam nadzieję, że będą miłe.
Byłem zmęczony, ale mimo tego nie chciałem jeszcze zasypiać. Kiedy wszedłem do mojej komnaty, zobaczyłem na samym środku piękne, duże rzeźbione łoże. Kilka obrazów zdobiło wnętrze. Podszedłem do okna, z którego widać było dziedziniec oraz spacerujących po nim ludzi. Na stole zaś moją uwagę przykuł srebrny kandelabr, na którym paliło się kilka białych świec. Na samym środku blatu stał również krzyż, a przy nim leżało kropidło. Obok kominka przygotowane było ładnie pocięte drewno. Postanowiłem rozpalić, aby zrobiło się trochę cieplej. Położyłem się.
Chciałem tylko na chwilę zamknąć oczy…
Nagle usłyszałem wydobywające się nie wiadomo skąd ciche wołanie, które z każdym słowem zdawało się nieść coraz mocniej…
Wołanie, które zostawiało za sobą echo, pulsowało w mojej świadomości, przepełniało moje myśli:
Przyjdę do ciebie tej nocy, aby cię zniewolić, wypiję z ciebie cały twój szkarłat,
posiądę twoje najskrytsze pragnienia, zamienię je w rzeczywistość,
będziesz mnie błagał o jeszcze… tej nocy zostaniesz ze mną,
jesteś tylko mój… mój… mój…
Zewsząd dobiegały głosy, odbijały się od ścian, powtarzane szeptem, ale bardzo wyraźnie słyszałem je w mojej głowie.
Nasze zbawienie jest już tak blisko, prawie na wyciągnięcie ręki, znajdę cię, zanim ty mnie zobaczysz,
bo to my jesteśmy jedyną prawdą, życiem i prawdziwym wyzwoleniem, my, anioły cienia…
Drzwi do mojej komnaty otworzyły się powoli bez najmniejszego dźwięku. Weszła bezszelestnie, nie słychać było żadnych jej kroków, delikatnie usiadła na krańcu łoża. Miała na sobie tylko białą jak len, przezroczystą cienką szatę, przez którą dało się dostrzec wszystkie jej kobiece krągłości. Uśmiechała się do mnie, jej oczy były przepełnione pożądaniem, jej usta dziką namiętnością. W końcu spojrzała na mnie, lekko mrużąc swoje ciemne oczy i rzekła szeptem:
— Napijesz się ze mną, mój jedyny? Pewnie spragniony po podróży jesteś, a ja pomyślałam o tobie. Jestem, tak jak chciałeś, i mam coś, co z pewnością pomoże nam uwolnić się choć na chwilę i pozwoli zerwać ciążące nam łańcuchy wstydu…
Trzymała w ręku rzeźbiony kielich zrobiony z ludzkiej czaszki, który mienił się efektownie w ogniu kominka. Nie bałem się, nie zapytałem nawet, kim jest i co robi, poddałem się wszystkim jej słowom.
Dziewczyna zbliżyła kielich do swoich ust, skosztowała, a kiedy kilka czerwonych kropel spadło na jej białą szatę, poczułem budzące się we mnie pożądanie.
— Teraz twoja kolej, kochany — powiedziała i podsunęła do ust swój kielich. Przechyliła go, a ja poczułem słodycz, która jeszcze bardziej rozpaliła moje wszystkie zmysły.