Kupując tę książkę wspierasz fundacje, która zajmuje się aktywizacja osób niepełnosprawnych społecznie oraz zawodowo.
Czyńmy razem dobro!
KRS: 0000662933
PATRONI MEDIALNI:
Słów kilka od autora
Na wstępie pragnę podziękować przede wszystkim Wam, moi drodzy czytelnicy, ponieważ to dzięki Wam sztuka w końcu zamienia się w moją upragnioną nieśmiertelność. Staje się dla mnie przestrzenią transcendentalną i pozwala unosić się ponad zwykłym światem.
Pragnę zaprosić Was wszystkich choć na chwilę do owego świata, aby wspólnie móc stąpać po nim, ciesząc się każdą chwilą radości. Zaprosić do świata, w którym można poczuć zapach, odkryć tajemnice oraz zatopić się w objęciach wirujących marzeń. Jednocześnie chciałbym bardzo serdecznie podziękować moim patronom medialnym, którzy przyczynili się do promocji mojej książki.
Z drugiej strony to wspaniałe uczucie, że udało mi się dokończyć tę książkę. Książkę, która dojrzewała w moim sercu dość długo, a jednocześnie pozwoliła oczyścić mnie w sposób należyty — jak sądzę — i przy okazji przygotować do dalszej podróży w nieznane. Ponieważ czas, który pozostał, nieustannie odmierza każdą moją sekundę, staje się osobistą wyrocznią, która każdego dnia budzi mnie na nowo i zabija po części moje ukryte myśli.
Życzę Wam wszystkim, kochani, miłej lektury i niezapomnianych wrażeń, bo podobno kto czyta książki, ten żyje podwójnie.
Wstęp
Na samym początku podobno było słowo, zatopione w ciemnościach, ale potem wszystko zaczęło się układać w całość. Cały świat, jak puzzle, kawałek po kawałku tworzył się przez kolejne kilka dni. Dzień oddzielił się wtedy od nocy. Uwolnione zostały wszystkie żywioły, by ową otchłań sobą zapełnić, by nikt z żyjących już potem nie był w stanie chociaż na chwilę zapomnieć o Jego potędze, o Jego władzy nad całym tworzonym przez kilka dni światem. Krew z krwi, światłość ze światłości. Kolory, barwy oraz zapach tego świata przenikały się wzajemnie, tworząc między sobą wiązkę niewidzialnej materii. Jego wszechobecna potężna siła, która dała życie nam wszystkim, zamieniona została w początek naszego istnienia. Siła, która po dziś dzień jest wielką tajemnicą. Światłem, które codziennie budzi się w nas samych, starając się wypełnić najmroczniejsze zakamarki na samym dnie naszego serca.
Nikt z nas nie jest w stanie się jej przeciwstawić, możemy jedynie poddać się jej całkowicie. My, zwykli ludzie, choć niezwykli zarazem, bo z cząstką nieśmiertelności w sobie, stworzeni na obraz i podobieństwo… a wszystko to za sprawą Słowa…
...Jego nieskończoność i nasza wiara stanowią nierozerwalną jedność…
Tymi to słowami zakończyłem moją kolejną homilię:
— Dziękuję, kochani, dziękuję, że byliście dzisiaj ze mną — Bóg zapłać za tak liczne przybycie — powiedziałem do wiernych, niedługo potem opuściłem kaplicę i udałem się do swojej izby…
Rozdział I
Wieczór chylił się już ku końcowi, powoli dogasały wszystkie srebrzystobiałe świece, na których zastygał płynący wosk.
W świątyni, gdzie jeszcze przed chwilą przebywało wiele osób słuchających w zadumie mojego kazania, wyznających swoje grzechy, czekających na rozgrzeszenie i odmawiających pokutę, nastawała ciemność. Ludzie, dla których to miejsce jest jedyną możliwością spotkania się z Panem, ponieważ przychodzą tu codziennie, by wspólnie wsłuchać się w owe słowa, które były na początku i które bez wątpienia zostaną z nami wszystkimi już do końca.
Przez witraże kaplicy widać było przebijający blask księżyca, jakby chciał niepostrzeżenie wkraść się do pustej świątyni. Jego promienie kawałek po kawałku schodziły i skupiały się po stronie ołtarza, który teraz jaśniał za pomocą jego światła.
Siedziałem w moich czterech ścianach, spoglądałem na stary drewniany stół, na którym leżała otwarta niebieska księga, a zawarte w niej słowa stanowiły dla mnie mój osobisty drogowskaz. Przez otwarte okno wpadały co jakiś czas podmuchy zimnego, jesiennego wiatru, przewracając po kilka jej stron. Ich szelest towarzyszył mi w mojej wewnętrznej kontemplacji.
Kocham noc — myślałem — przynosi mi radość i ukojenie, uwielbiam wtedy marzyć o tym, co jeszcze przed nami. Chciałbym, żeby nigdy się nie skończyła. Dobrze mi z tobą, moja królowo ciemności i mroku. Goszczę cię w moim sercu już tak długo, a ty nigdy nie możesz zrozumieć, dlaczego to robię, skoro ludzie zawsze powinni iść w stronę światła, bo to naturalne, tak zostali stworzeni.
Kolejny podmuch wiatru przewrócił kilka stron księgi. Okno delikatnie przymknęło się, przycinając cienką szarą zasłonę.
A jednak ja lubię łamać zasady i zakochałem się w tobie — myślałem dalej — nie chcę innej drogi, nie obchodzi mnie, co robią inni. Chcę być przy tobie, wtedy naprawdę czuję się bezpieczny i wiem, że ciężko to zrozumieć, ale może to moja ucieczka przed światem, który dusi mnie każdego dnia, może to mój kawałek własnej przestrzeni pozbawionej strachu i cierpienia przed tym co nieuniknione, sam nie wiem.
Położyłem się na łóżku, a myśli dalej wirowały w mojej głowie, uruchamiając coraz to większe pokłady mojej świadomości.
Jest mi po prostu dobrze i z taka myślą chcę zasnąć jak najpóźniej, zatopiony w twoich objęciach — myślałem. — Mój oddech staje się powoli coraz płytszy, moje powieki cięższe, ale dalej wszystko kontroluję, zamykam oczy i słucham, zatracam się w zakamarkach mojej kuźni dźwięków, zawsze jestem nienasycony, mógłbym to robić przez całą wieczność, gdyby tylko istniała.
Za każdym razem zaczynam odkrywać coś nowego, czas zatrzymuje się tylko dla mnie. To są właśnie te chwile, te momenty, w których szukam ciebie, a głęboko wierzę, że jesteś i czuwasz. Być może przez moment zamknięty za kurtyną wieczności, ale na pewno nieobojętny na ludzkie modlitwy. Wiem też, że czasem mówisz do mnie, ale ja nie zawsze słucham i próbuję sobie wmówić, że nie do mnie kierujesz te słowa. Chwilami uciekam od twoich porad, uciekam od moich złych myśli, uciekam w nicość, a tak bardzo chcę być z tobą. Pora spać, pora zatopić się razem z tobą w bezdenną otchłań i objęcia Morfeusza.
Dziękuję ci za kolejny dzień, który poniekąd zbliża mnie do ciebie coraz bardziej.
Noc zapadła dość szybko, za oknem, na jasnym niebie, widać było migoczące gwiazdy oraz półksiężyc, który przypominał mi o kimś, kogo niestety ze mną nie było. Zresztą wybrałem inne życie i nie mogę się już cofnąć, za późno, mój drogi, za późno — pomyślałem. Moje ciało natomiast powoli przenosiło się na drugą stronę, by totalnie zapaść w głęboki sen. Czułem już to miłe kołysanie jak w objęciach tulącej matki, błogość — wszechogarniająca błogość przenosiła mnie, prowadziła za rękę…
Przerwana nagle pukaniem do moich drzwi.
Kto o tej godzinie mógł przyjść, aby mnie odwiedzić? Chyba trochę za późno na gości — zdziwiłem się, otwierając oczy.
Wstałem, choć nie ukrywam, że szkoda było mi wychodzić z tego stanu, który przed sekundą ogarniał całe moje ciało i umysł. Jednak po chwili otworzyłem drzwi. Byłem zaskoczony, ponieważ w drzwiach ujrzałem niewiastę. Miała na sobie długą czarną suknię z czerwonymi zdobionymi koronkami, jej skóra była wyjątkowo biała, jej usta, twarz i oczy skupiały uwagę, na szyi miała czerwony medalion.
— Witaj, ojcze, przepraszam, że niepokoję o tej porze — uśmiechnęła się do mnie w czarujący sposób — ale byłam na kazaniu, które ojciec głosił do nas, do wiernych. Pomyślałam, że powinniśmy dzisiaj porozmawiać, bo jeśli nie dzisiaj, to może być już za późno — powiedziała delikatnym głosem.
Zawsze starałem się dobrze służyć moim wiernym w potrzebie. Nikogo przy tym nie odpychać, być otwartym na bliźniego, jak głosi Pismo, więc wysłuchać wszystkich trzeba z należytą starannością, kto tylko poprosił o to, bez względu na porę.
A jak trzeba i zasłużył, czasem i złe słowo z ust wytoczyć, by aż w pięty poszło. Jednakże zawsze rozsądnie i sprawiedliwie ocenić. A w zamian za to miłe słowo w podzięce usłyszeć, no, może czasem i garnuszek wina lub strawy, by głód do parafii nie zawitał, otrzymać. W ostateczności skromny datek na świątynię co łaska przyjąć, ażeby było gdzie modły owe odprawić, bo co ta za wspólnota wiernych bez solidnego dachu nad głową.
— Dobrze, wejdź, proszę — zaprosiłem ją do środka — porozmawiajmy.
Niewiasta weszła i usiadła na krześle, a jej długa suknia przykryła je całkowicie. Nie myśląc długo, zapaliłem świece, ich światło rozświetliło izbę. Dostrzegłem wówczas, że jej twarz była naprawdę piękna, miała usta, w których bez wątpienia można było się zatopić i zapomnieć o całym świecie. I niestety już samą myślą, nie chcąc, zgrzeszyłem. No cóż, jestem tylko człowiekiem, ale piękno trzeba doceniać bez względu na to, kim się jest. Piękno zasługuje na podziw, szczególnie piękno wewnętrzne. W ten sposób poprawiłem swoje już nie do końca czyste myśli chyba sam przed sobą.
— Co cię do mnie sprowadza, córko? — zapytałem z tą myślą, iż zacznie się rozmowa i będę mógł, choć zmęczony, udzielić kilku rad mojej nieznajomej.
A ona jeszcze przez chwilę popatrzyła na mnie, potem na świece, które zapaliłem, a następnie rzekła:
— Piękny widok, ludzie tego już nie czują, nie widzą — w końcu powiedziała i poprawiła swoje długie włosy spadające na jej lico. — Nie wiem, dlaczego nie potrafią patrzeć w to, co jest wieczne, jak wieczny ogień, prawda? — patrzyła dalej na świece i mówiła do mnie. — Przecież wieczność jest już tak blisko, mało kto wie że jesteśmy jej częścią, jesteśmy i będziemy nieśmiertelni, ojcze, prawda?
Bo dlaczego mielibyśmy nie być, dlaczego mielibyśmy być tylko momentem w czasie, przecież to takie smutne, nieprawdaż? — Spojrzała na mnie, a jej wzrok sprawił, że poczułem w środku wyjątkowe ciepło. — Sny, które czasem mamy, które pamiętamy, są tylko przypomnieniem, że jest coś ponad nami, że nie jesteśmy sami, a ten świat jest dla nas tylko cząstką czegoś większego, pewnym etapem, który musimy pokonać, by zjednoczyć się i być znowu razem, silni i niezwyciężeni — powiedziała nieznajoma, dotykając dłonią swojego medalionu.
Zgasła jedna świeca i w izbie zrobiło się ciemniej, dwie paliły się nadal, a ja, słuchając mojej nieznajomej, postanowiłem zaproponować jej coś do picia.
— Napijesz się może czegoś? Jak ci na imię?
— Poproszę. Zwą mnie Lilianna — odrzekła delikatnym głosem, spoglądając na stół i otwartą na nim księgę.
— O, cóż za piękne imię — powiedziałem, podając jej napój. — Ja mam na imię…
— Dziękuję, ojcze — przerwała. — Miło mi to słyszeć, każdy komplement jest dla kobiety przyjemnym zaskoczeniem, szczególnie z ust tak wyjątkowej osoby.
Uśmiechnąłem się do niej.
— To, o czym mówisz, moja droga, wydaje się ciekawe, ale to raczej dysputa filozoficzna. Jak mogę ci pomóc w tej kwestii? Nie dam rady zmienić stanu rzeczy, tak zawsze było i będzie. Cały świat został stworzony w taki sposób. A nasze życie jest ulotne i niestety z każdą sekundą zbliżamy się do tego, co nieuniknione — odpowiedziałem i spojrzałem na jej delikatne dłonie. — Natomiast co do wieczności… Hmm, wiesz, kiedyś dużo nad tym myślałem. Zastanawiałem się, dokąd idziemy, jaką drogę powinniśmy wybrać? Gdzie nas to wszystko prowadzi? Wielokrotnie też płakałem nad losem ludzi, nad przemijaniem, ale trzeba się z tym pogodzić, trzeba otworzyć serce na drugiego człowieka.
Lilianna siedziała niedaleko mnie i wydawało się, że była skupiona na tym, co mówię. Czasem tylko jej wzrok kierował się ku palącym świecom.
— Bo to przecież tylko chwila istnienia — mówiłem dalej — masz rację, a czas, który nam pozostał, musimy wykorzystać na pracę nad samym sobą. Musimy kochać, musimy tworzyć i zostawić ślad na tej ziemi. Tylko miłość i sztuka jest nieśmiertelna! Ale zaprawdę powiadam tobie, musi być ona prawdziwa, bo tylko wtedy potrafi wznieść nas nad ocean myśli i płynąc przez błękitne łąki niebios, tylko wtedy możemy znów powrócić, jeśli wiesz, co mam na myśli.
— Pięknie powiedziane — odparła dziewczyna, rozpierając się wygodnie na krześle.
— Dziękuję, mam nadzieję, że w pewien sposób jestem w stanie rozwiać twoje wątpliwości, moja droga.
— A co, jeśli czas byłby nieograniczony? — powiedziała Lilianna, dotykając leżącej na stole otwartej księgi. — A co, jeśli czas nagle by się zatrzymał i przestał nas obowiązywać, zostałaby tylko wieczność, której nie możemy już w żaden sposób zatrzymać, której nie możemy wyłączyć, zgasić jak świecy, jak życia… Co, jeśli przyszłoby nam tak żyć w samotności i w mroku bez miłości, bez osób, które kochamy, za którymi tęsknimy? Prawdziwa męka zaczyna się dopiero wtedy, tak myślę, a my, pogrążeni w wiecznym mroku, nie możemy wyjść już nigdy spoza cienia. Jesteśmy zmuszeni czekać, aż przyjdzie Mesjasz i w końcu oddamy się w jego ręce. Bo przecież kiedyś przyjdzie, prawda? — dokończyła Lilianna, zamykając delikatnie księgę.
— Oczywiście, że przyjdzie — odparłem — wszyscy w to wierzymy. Znów zamieni wodę w wino, a ciało w chleb, jest naszym jedynym zbawieniem, więc musimy cierpliwie czekać. Nie pozostaje nam nic innego. Skoro obiecał, z pewnością dotrzyma słowa — spojrzałem z wiarą na krzyż wiszący tuż nad drzwiami do izby. — To, o czym mówisz, moja droga, to na szczęście fikcja. Wizja tego obrazu jest naprawdę ponura, ale zarazem daje dużo do myślenia — rzekłem do dziewczyny, myśląc o tym, co powiedziała. — Zostaliśmy na szczęście stworzeni trochę inaczej, według Boskiego planu, każdy ze swoją klepsydrą w sercu i nasze słowa zapewne tego nie zmienią. Czas, który nam odmierza, jest tylko nasz, przez co jest wyjątkowy, a zarazem nieodwracalny i to powoduje, że musimy się starać wykorzystać go najlepiej, jak możemy –powiedziałem i spojrzałem na jej medalion, który w blasku świec zmienił kolor.
— To prawda, ojcze, ale w każdej opowieści jest zawsze ziarenko prawdy — powiedziała z lekkim uśmiechem na ustach, spoglądając na okno, które nagle otworzył podmuch chłodnego wiatru.
Przed chwilą zgasła już druga świeca, mrok coraz śmielej zaczynał wchodzić do pomieszczenia, w którym byliśmy. Jednak pomimo powiększającej się ciemności na twarzy Lilianny dostrzegałem coraz większy spokój, widziałem to i czułem. A ja, pomimo coraz większej ilości cieni, które zasłaniały powoli jej widok, widziałem w niej coraz więcej zewnętrznego piękna. Jej długie rozpuszczone włosy pachniały świeżym powiewem wiosennych kwiatów.
Jakie to szczęście, że nie umie czytać w myślach — pomyślałem — swoim spojrzeniem mogłaby z pewnością zahipnotyzować każdego. Ja właściwie już tak się czułem.
Przecież nie zadałem jej tak wielu pytań. Nie wiem, skąd jest, czym się zajmuje. I w końcu najważniejsze — jak mogę jej pomóc, bo jakoś nie pamiętam, żeby ktoś tak jak ona poruszał tematy, które są raczej omijane przez ludzi, przychodził w nocy i…
— Piękny portret, kto to? — spytała z zaciekawieniem dziewczyna, mrużąc lekko oczy.
— Pytasz o ten w rogu?
— Tak — potwierdziła.
— To moja kochana mateczka, świeć Panie nad jej duszą — rzekłem. Zastanowiło mnie, jak mogła dostrzec go z takiej odległości i przy braku odpowiedniego światła.
— Oj, przykro mi, nie wiedziałam — miała smutną minę.
— Pan powołał ją do siebie, ale niestety zrobił to stanowczo za szybko — odparłem. — Wierzę jednak, że jest teraz u jego boku i z góry pomaga mi w ciężkich chwilach.
Przez moment siedzieliśmy w milczeniu. Zauważyliśmy krople padającego deszczu, który odbijał się rytmicznie od szyby.
— Widzisz, moja droga, zdradzę ci taką życiową prawdę: to my każdego dnia umieramy, a nasi zmarli żyją i wspierają nas — trzeba o tym pamiętać.
Widziałem w jej oczach smutek. Zamyśliła się.
— W najbliższym czasie mam zamiar udać się na miejsce jej wiecznego spoczynku, by zapalić świece pamięci. Bardzo mi jej brakuje, była dla mnie nie tylko matką, ale i najlepszą przyjaciółką, a teraz nic, tylko pustka w sercu.
Ech — westchnąłem ze smutna miną.
— Współczuję — rzekła Lilianna z jeszcze smutniejszą twarzą. —
Ja jednak czuję, ojcze, że niedługo się zobaczycie. Nie smuć się, ona by tego na pewno nie chciała. —
Dziewczyna wstała i podeszła do obrazu, dotykając go swoją dłonią. Zamknęła na moment oczy, po czym kontynuowała, spoglądając w moją stronę. — Jest szczęśliwa. Czuję aurę miłości skierowaną w twoją stronę, Albercie.
Gdy to usłyszałem, przeszły mnie ciarki. Zastanowiło mnie, skąd znała moje imię. To, co mówiła, było miłe, ale wolałem jednak zmienić temat.
— Nie przeszkadza ci ten półmrok, moja droga? — zapytałem, przy okazji z zaciekawieniem zerkając na jej medalion.
— Nie, dlaczego miałby przeszkadzać? Wręcz przeciwnie — odrzekła rozglądając się po izbie. — Uwielbiam noc, stanowi nierozłączny element mojej egzystencji. W ciemności czuję się bezpieczna, osłania mnie przed wszechobecnym złem — zamknęła na chwile oczy w skupieniu.
— Rozumiem — powiedziałem. — A tak właściwie to co cię do mnie sprowadza oprócz filozoficznych myśli w środku nocy? — uśmiechnąłem się pod nosem.
— Ojcze — odezwała się Lilianna i usiadła na swoim wcześniej wybranym miejscu — właściwie to przychodzę z prośbą od samego króla Henryka, u którego obecnie goszczę, aby pomóc swoją skromną osobą w przygotowaniach do ceremoniału, który odbędzie się niebawem na zamku.
— Od króla? — zająknąłem się ze zdziwienia.
— Tak — potwierdziła zdecydowanie. — Córka króla, Klara, za mąż się wydaje za niejakiego Nikolasa z rodu Brytanów i z tej okazji król chciałby, aby Wielebny młodej parze pobłogosławił, kazanie wygłosił, a przede wszystkim węzłem małżeńskim złączył, a po zaślubinach naturalnie na wesela zaprasza.
Ojca piękne słowa w kazaniach dotarły nawet na dwór zamkowy, więc to mówi samo przez się — powiedziała Lilianna.
— Ojej, nie wiedziałem, że nawet w kręgach królewskich sława moja po murach zamkowych się obija — uśmiechnąłem się do niej.
— Ale to miłe, że tak potrafią docenić, człowiek wtedy czuje, że jest komuś potrzebny — odrzekłem z radością. —
Słowa są, moja droga, wielkim darem i lekarstwem dla wielu, szczególnie tych spragnionych i poszukujących Pana. Podane ludziom w sposób umiejętny potrafią zdziałać cuda, nieraz się o tym przekonałem.
Wracając natomiast do zaproszenia: dobrze — rzekłem — skoro sam król prosi, grzechem byłoby odmawiać, zresztą z drugiej strony przyznam szczerze, że dawnom na weselu żadnym nie bawił. U nas ostatnio same pogrzeby. Nie wiedzieć czemu więcej ludzi umiera, niźli rodzi się niestety.
Oj, niedobrze się dzieje — mówiłem dalej — niedobrze.
Świat się nam kurczy miast rozrastać należycie, jak tak dalej pójdzie, to wiernych coraz mniej świątynie odwiedzać będzie i mroczne wieki nas zastaną.
A Pan przecież kiedyś mówił te słowa: bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście Ziemię zaludnili… ale kto teraz o tym pamięta — powiedziałem ze smutna miną. — A złe licho nie śpi, patrzy tylko, jak ukradkiem ścieżki ludzkie poplątać, by na mszę świętą zbłądzili — dodałem.
Dziewczyna pokiwała głową ze zrozumieniem.
— Ma ojciec rację, smutne, lecz prawdziwe. A co do wesela — zmieniła temat — cieszę się, że ojciec swoją osobą uroczystość uświetni i dziękuję za przyjęcie zaproszenia — rzekła delikatnym głosem, wstając z krzesła i kierując się do drzwi. —
Ja tymczasem nie będę już przeszkadzać i jeszcze raz muszę podziękować za rozmowę. Zresztą niedługo będzie świtać, a ja nie lubię poranków — uśmiechnęła się ze wzrokiem skierowanym prosto w moje oczy — myślę, że do zobaczenia niebawem, Ojcze.
— Miłych snów i spokojnej nocy życzę.
Do zobaczenia — powiedziałem — idź z Panem.
Kiedy drzwi do izby zamknęły się za moim gościem, zgasła ostatnia świeca, jakby czekała na ten moment. Zrobiło się zupełnie ciemno, wydawało mi się, że słyszałem kroki tuż obok mnie a, potem ciche szepty.
To chyba z przemęczenia — pomyślałem. Położyłem się i zamknąłem oczy, chciałem zasnąć. Leżałem jeszcze przez chwilę, myśląc o rozmowie, o tym, co przyniesie nowy dzień. Kroki ustały, szepty ucichły. Moje ciało powoli zatapiało się w objęciach sennego wiru.
Rozdział II
Następnego dnia poranne słońce przywitało mnie jasnym światłem. Za oknem widziałem kolorowe liście, które spadały z pobliskich drzew, tworząc na ziemi za pomocą wiatru różnobarwną mozaikę. Jak zwykle musiałem wstać skoro świt, by mszę poranną odprawić dla zebranych w kaplicy wiernych. Przed południem poprosiłem Adelę, która od kilku lat pomagała mi w opiece nad świątynią, aby pod moją nieobecność zajęła się wszystkim oraz sprowadziła brata Alojzego na zastępstwo, by ten przejął moje obowiązki i służył wiernym w potrzebie.
— Droga Adelo, niech Adela pamięta z łaski swojej, aby kaplicę na noc zamykać, ostatnio tylko patrzą, jak święty obraz lub inne relikwie z kaplicy wynieść i na targowisku za parę srebrników sprzedać, a u nas ciężko ostatnio z groszem, datki niewielkie, a potrzeb masa.
Ale bądźmy dobrej myśli, bo coraz to więcej wiernych świątynię odwiedza — pomyślałem z nadzieja w oczach.
— A niech już idzie i się nie przejmuje — rzekła swoim skrzeczącym głosem Adela. — Jak trzeba będzie, to i złodzieja mokrą ścierką po plecach zdzielę. Nie boi się, idzie, gdzie ma iść, bo spóźni się jeszcze i wstyd będzie.
Adela rozejrzała się po kaplicy i dodała:
— A ja wcześniej do ojca mówiła, psa od stajennych zabrać, za darmo dawali, to by obejścia i kaplicy przynajmniej przypilnował, a tak to ja muszę ganiać raz z kijem, raz z miotłą łazić, aby jaki czort się tu nie przypałętał… Ech… robota głupiego — zdenerwowana pokiwała głową.
— No tak, pamiętam, mówiła Adela o tym, tylko ja do zwierząt jakoś ręki nie mam — odpowiedziałem. — Ale pomyślimy o tym jak wrócę.
A, właśnie — przypomniało mi się nagle — aby obrazu świętego Teodora, patrona naszego, w szczególności doglądać, by jasnością swoją nas codziennie ochraniał i złe moce do piekła strącił — powiedziałem z przejęciem w głosie.
Gosposia zmarszczyła czoło, spoglądając na mnie spod byka.
— A, już idzie nie marudzi, no… czasu nie mam, robić nie ma komu — mówiła lekko podniesionym głosem. — Ale obiecuję, że dzisiaj za ojca dodatkowo zdrowaśkę wieczorem odmówię, by po drodze złe licho na pokuszenie czasem nie wiodło.
— Oj, Bóg zapłać, droga Adelo, zawsze można na ciebie liczyć — powiedziałem z wesołą miną, spoglądając na jej zmarszczone w nerwach czoło.
W międzyczasie byłem zajęty szykowaniem się do podróży, po zabraniu wszystkich potrzebnych rzeczy wyruszyłem traktem do zamku. Niestety pogoda nie była już tak przyjazna. Słońce co jakiś czas chowało się chmurami, wiatr chwilami przeszywał do kości, ale byłem na to przygotowany. W końcu kilka godzin pakowania i szukania odpowiedniego ekwipunku robi swoje. Miałem na sobie czarny habit z kapturem, który skutecznie chronił mnie przez jesiennym chłodem.
Idąc przez kilka godzin szlakiem, w końcu usłyszałem z daleka odgłosy śpiewu, krzyków, które mieszały się gdzieś w powietrzu. Niedługo na horyzoncie pojawiła się karczma „Pod Zielonym Smokiem”. Pomyślałem, że to w sumie odpowiedni moment na chwilę odpoczynku, więc nie zastanawiając się długo, zaszedłem do środka.
W gospodzie było dość tłoczno, od wejścia dało się wyczuć woń rozlewanego piwa i innych mniej lub bardziej procentowych trunków. Rozejrzałem się wokół, niestety prawie wszystkie stoły były zajęte, na szczęście miejsce przy barze wolne, jakby czekało na moje przyjście, a że twarz karczmarza, choć lekko spocona, była przyjaźnie uśmiechnięta, postanowiłem podejść i porozmawiać.
— Witajcie, gospodarzu. Pan z tobą — powiedziałem z wesołą miną, zdejmując z głowy kaptur.
— Oj, kogóż to moje stare, poczciwe oczy widzą, w imię ojca i syna… Toż to sam wielebny zawitał w moje skromne progi! Co się stało? — zapytał karczmarz, wycierając przy tym kufel piwa.
— Ojciec z posługą czy prywatnie? — uśmiech nie schodził mu z twarzy.
— Prywatnie, odpocząć chciałem, izby na nocleg szukam. Znajdzie się coś u was, dobry człowieku?
— A i owszem, coś wynajdę. Dla osoby duchownej musowo coś znaleźć trzeba, bo to grzech z kwitkiem odprawić. Swoje posłanie odstąpię, a ugoszczę — zarechotał.
— Dziękuję — odparłem. — Miło słyszeć, że taka gościna tu panuje.
Ja z natury nieuciążliwym gościem jestem, po nocach nie krzyczę, burd nie wszczynam, nie ma ze mną kłopotu — powiedziałem z uśmiechem na ustach, przedstawiając poniekąd swoje liczne zalety.
Gospodarz po moich słowach zarechotał po raz drugi.
— A ja myślałem, że ojciec zaczepki przyszedł tu szukać i po mordach co niektórych grzeszników lać, aż im facjaty popuchną — zażartował. — Oj, przydałoby się niektórym, przydało — rzekł karczmarz, patrząc na salę pełną ludzi.
— A po co od razu bić, gospodarzu, nie lepiej wpierw do rozumu kilka słów powiedzieć?
— E tam — powiedział — takim, co to świętości za nic mają, to od razu w łeb i do parteru, taka moja skromna rada — zaśmiał się znowu. — O właśnie, ale ja za to na tę okoliczność winko zaproponuję, pierwsza klasa, miód w ustach, można śmiało konsumować, bo to nasze, regionalne, najlepsze, na zdrowie — powiedział wesoło karczmarz, wznosząc naczynie na znak toastu.
— Bóg zapłać. Na zdrowie — odparłem i skosztowałem ze smakiem.
Karczmarz szybko przechylił swój kubełek i upił łyk.
— Ach, pierwszorzędne, pić nie umierać — uśmiechnął się do mnie i przetarł spocone czoło szarą chusteczką. —
A jeśli wolno spytać, gdzie to ojca nogi niosą? Mogę tylko ze swojej strony powiedzieć, że ta okolica niebezpieczna, patrzą tylko jak samotnego człowieka sakiewki pozbawić, a i w łeb, za przeproszeniem, zdzielić w ciemnej bramie mogą.
— Hmm, rozumiem, będę miał baczenie — powiedziałem z lekko przejętym głosem. — A ja do zamku Stanrod zmierzam z posługą dla samego króla.
— Uuu, rozumiem, a co? Umarł ktoś z królewskiego rodu i nakropić wodą święconą wypada czy narodził się może? — zapytał karczmarz z zaciekawieniem, nalewając następną kolejkę wina.
— Ani jedno, ani drugie, zaślubiny odprawić, młodych połączyć, aby w grzechu nie żyli, ot co.
— A tak, tak, prawda, coraz więcej ludzi teraz próbuje wymigać się od zaślubin i w rozpuście się pławić — pokręcił głową na znak niezadowolenia. — Co za paskudny świat — narzekał dalej — nie ma już żadnych ideałów — dodał, podając piwo w brudnym kuflu kolejnemu klientowi. — Ja wszystko rozumiem, chuć rzecz ludzka, ale są granice, których przekraczać nie wypada — dopowiedział chyba z lekką ironią w głosie.
— To prawda, gospodarzu, święta prawda… młodzi na łatwiznę idą, obowiązków się boją, z kwiatka na kwiatek wolą skakać niźli z jedną niewiastą się ustatkować i węzłem małżeńskim połączyć, jak Pan Bóg przykazał. A my, kapłani, nakłaniać ich musimy do tego, aby na ślubnym kobiercu stanęli, przecież każdy wie, że kobiety potrzebują takiej stabilności, czyż nie?
— A bądź tu mądry i pisz wiersze, za babami nie trafisz… Yyy… To znaczy kobitami — poprawił się szybko karczmarz. Nie sposób czasem im dogodzić, ot co. No to zdrowie — po raz drugi wzniósł toast. — I jak winko, smakuje? — uśmiechnął się.
— Naprawdę dobre, gospodarzu, dziękuję za poczęstunek, ale za dużo nie mogę, bo to nie wypada, we wszystkim trzeba mieć umiar — powiedziałem moralizatorskim tonem, wypijając cały kubełek wina.
— No też prawda, ale nie boi się Wielebny, od dobrego wina głowa nie boli — zaśmiał się karczmarz — przynajmniej nie powinna. Przyznam się bez bicia, znałem kiedyś takiego kapelana, który tylko pod wpływem procentów mógł kazanie wygłosić i z posługą do wiernych chodzić. Zapytany kiedyś przez biskupa, dlaczego tak robi, odpowiedział, że z natury bardzo nieśmiały, a wino odwagi mu dodaje i ładniej zdania wtedy składa — roześmiał się znowu. — I co ojciec na to powie? — zapytał, oczekując na moją reakcję.
Rozejrzałem się po pełnej sali, widząc pijących, grających w kości, bawiących się klientów.
— Co mogę powiedzieć? Każdy z nas, ludzi, ma swoje słabości, a to była chyba jedna z nich. Musimy starać się każdego dnia z nimi walczyć, nie jest to łatwe, synu, ale jedno wiem na pewno: że im w życiu na początku jest trudniej, tym potem będzie nam łatwiej.
— O, i za to się napiję — rzekł karczmarz. — Trafnie powiedziane! Zdrowie ojca po raz… Hmm… — zastanowił się przez chwilę — po raz kolejny.
Gospodarz wypił duszkiem kilka głębszych łyków wina, otarł twarz rękawem i beknął siarczyście, jednocześnie wyciągając palec w kierunku sceny.
— Ma ojczulek nie lada szczęście — powiedział. — Dzisiaj występ barda Morlain oraz jego utalentowanej młodej wschodzącej gwiazdy Antuanette. Warto posłuchać, właśnie zaczynają.
Większość gości w karczmie zamilkła, zrobiło się zdecydowanie ciszej, choć niektórzy z przyczyn naturalnych już nie podnosili głosu. Przykuci twarzami do drewnianych stołów udawali, że w skupieniu słuchają lub też w inny sposób, znany tylko im, odbierają muzykę, która za moment zabrzmi w powietrzu.
Spojrzałem na tych bardziej zmęczonych — jednym słowem prawdziwi z nich melomani, rzec można — pomyślałem z lekko ironicznym uśmiechem na ustach.
Kiedy muzyka zaczęła się wydobywać i wypełniać nutami całe pomieszczenie, wszystkie moje zmysły skierowane były tylko w jednym kierunku, dźwięk kołysał mną i sprawiał, że czułem, jakby czas nagle zatrzymał się w miejscu.
A dziewczyna o perłowych włosach zaczęła delikatnie, niczym anioł, śpiewać:
Dziś posiądę klucz do twojego serca… mój miły
Dziś odnajdę nas w drodze po lepsze jutro
Dodaj mi dziś trochę więcej siły
Aby droga nie wiodła nas przez nasze piekło
Nie zamykaj przede mną swoich pragnień
Nie zamykaj nas przed światem
Nie pozwolę cię skrzywdzić już nigdy… mój miły
Nie pozwolę, byś cierpiał i płakał,
I choć tej nocy widzimy się po raz ostatni
Moje słowa do ciebie wciąż płyną
Chcę, byś wiedział, co do ciebie czułam
Przez ten czas, który szybko przeminął…
Na całej sali rozległy się brawa, widać, że publiczność zadowolona z występu była, choć co niektórzy z pewnością przekazu nie zrozumieli z racji zbyt wysokiej zawartości trunku. Nie przeszkadzało to jednak, aby radośnie i w dobrym humorze wspólnie czas w karczmie spędzić.
Po zakończonym koncercie podszedłem i pogratulowałem muzykom wspaniałego występu.
— To była dla mnie prawdziwa uczta muzyczna — powiedziałem podekscytowany. — Dziękuję wam za to.
— Cała przyjemność po naszej stronie — odezwała się dziewczyna — i miło, że się ojcu podobało. To zawsze dodaje skrzydeł do dalszego działania.
Mam na imię Antuanette –spojrzała na mnie, schodząc ze sceny.
— Brat Albert — przedstawiłem się, nie odrywając od niej wzroku. Mało powiedziane, że mi się podobało, jestem naprawdę zachwycony! Twój głos mógłby z pewnością rozświetlić cały świat z mroku, dociera głęboko i porusza najskrytsze zakamarki ludzkiej duszy. Masz wielki dar od Pana, musisz go rozwijać i nigdy nie przestawać śpiewać.
Dziewczyna pod natłokiem moich komplementów trochę się zawstydziła.
— Dziękuję, z pewnością będę to robić, bo muzyka to moja pasja i od dzieciństwa marzyłam o tym, aby stać na scenie — odrzekła — nie wyobrażam sobie innej życiowej drogi. A z drugiej strony to powiem szczerze, że rzadko zdarza się, by osoba duchowna takie miejsca rozpusty odwiedzała, prawda? — spojrzała na mnie pytająco. — Co innego my, muzycy. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego typu widoków i różnych zachowań wśród ludzi, na szczęście w większości są to miłe powitania — mówiła dalej dziewczyna.
— A widzisz, moja droga, czasem i tak się zdarzy, że trzeba zawitać raz tu, raz tam, ponieważ w każdym miejscu, gdzie znajdują się ludzie, niezależnie od tego, jakie by ono nie było, potrzebne jest słowo Pana, by móc je głosić i w odpowiedni sposób pomagać im w ciężkich chwilach — rzekłem, spoglądając na jej perłowe włosy, które co jakiś czas poprawiała.
— No tak, też prawda — powiedziała, a jej usta złożyły się w sposób niewyobrażalnie piękny. — Ojciec wybaczy, ale musimy odebrać, co swoje i jechać w dalszą trasę, mamy dzisiaj jeszcze jeden występ. Czas nas niestety goni, choć miło się doprawdy rozmawia — rzekła dziewczyna, spoglądając na swojego współtowarzysza z zespołu, który nerwowo przebierał nogami, by ruszyć dalej.
— Dobrze, naturalnie, rozumiem. W takim razie już nie przeszkadzam i życzę wszystkiego najlepszego, niech Pan was prowadzi i dodaje wam duchowego natchnienia.
— Dziękujemy — powiedziała Antuanette, żegnając mnie z pięknym uśmiechem na ustach.
Po rozmowie postanowiłem udać się na górę, do swojej izby. Chwila odpoczynku przed jutrzejszą dalszą drogą wydawała się być niezbędna. Czułem, że wino, jakie wypiłem z karczmarzem, zaczynało działać, miałem lekki szum w głowie, który towarzyszył mi od pewnego momentu i łączył się teraz z przyjemnym bujaniem, jakbym znajdował się na pokładzie statku, który właśnie wypłynął z zatoki na otwarte morze.
Rozdział III
Kiedy po dobrze przespanej nocy wyruszyłem w dalszą trasę, dziękując gospodarzowi za wikt i opierunek, szedłem po mokrej od wczorajszego deszczu drodze i dalej rozmyślałem o pięknym głosie Antuanette. Miałem w głowie jej niesamowity śpiew, jego anielską barwę, która wypełniała mnie od środka i pozwalała przenosić się w inny, ukryty wymiar. Z daleka od zmartwień dnia codziennego. Pozwalała otwierać zamknięte obszary mojej ukrytej wrażliwości. Do tej pory czułem ciarki na skórze.
Boże, wiem, że istniejesz, wiem to na pewno, bo gdyby nie ty, coś tak pięknego nie miałoby prawa powstać samo z siebie. Musi być jakieś twoje tchnienie w to wszystko, twój udział, bez którego nic by nie zaistniało — myślałem, spoglądając na coraz bardziej zachmurzone już niebo.
I tak jak muzyki, pomimo miłości do niej, nie można w żaden sposób dotknąć, tak i ciebie, Panie, można tylko słuchać. To wielki dar, za który dziękuję — przeżegnałem się, dotykając zawieszonego na szyi krzyżyka.
Po przejściu kilkudziesięciu metrów od karczmy usłyszałem za sobą kroki, ktoś najwyraźniej szedł za mną. Obróciłem się i dostrzegłem dwóch nieciekawie wyglądających jegomości. Jeden z czarną opaską na oku, grubawy, dość wysoki, trzymający w ręku drewnianą deskę, jakby żywcem wyrwaną ze stołu z pobliskiej karczmy, drugi natomiast trochę niższy i o wiele szczuplejszy od tamtego. Ten ostatni zawołał do mnie:
— No witaj, ojczulku, pozwól, że się przedstawimy, bo kultura tego wymaga. Ja jestem Orsi von Plut — ukłonił się prawie do pasa, zdejmując przy tym swój zielony kapelusz z gęsim piórkiem — a to mój młodszy brat, Morsi von Plut, zwany też w niektórych kręgach ŻELAZNYM MŁOTEM — wskazał palcem na swojego brata z miną iście dumną. Morsi nie ukłonił się, najwyraźniej przeszkadzał mu w tym obwisły kałdun, podrapał się tylko po swoim zadku i obficie pierdnął, uśmiechając się przy tym durnowato.
Cóż za kulturalne przywitanie — pomyślałem ze skrzywioną miną.
— Witajcie, bracia. Ja jestem brat Albert — wypadało się również przedstawić, ale sądząc po wyglądzie i zachowaniu, nie przyszli tu raczej o rozgrzeszenie prosić.
— Ładnie to tak spać i za nocleg nie zapłacić? — powiedział ten mniejszy i splunął na ziemię. — Prawda, Morsi? — spojrzał na brata, szukając w jego twarzy potwierdzenia swoich słów.
— No właśnie — wybełkotał ten drugi, aż się zapluł, widocznie mowa nie była jego mocną stroną.
— Przychodzimy tu, żeby o płatności przypomnieć i zabrać co swoje, myślę, że nie będzie z tym żadnego problemu? — warknął nieprzyjemnym tonem Orsi.
— Słuchajcie, z tego co wiem, to gospodarz nocleg za darmo dla mnie przygotował, a i tak kilka srebrników w podzięce ode mnie dostał, więc za bardzo nie rozumiem, po co ta cała rozmowa, kiedy wszystko już jest załatwione — wytłumaczyłem im wyraźnie.
Bracia spojrzeli na siebie jakby to, co mówię, zupełnie ich nie obchodziło.
— Za darmo?! Słyszałeś to, Morsi? Za darmo! To dobre — roześmiał się mniejszy, pokazując przy tym swoje niepełne uzębienie.
— Tak, to dobre — odezwał się grubasek i zapluł się po raz drugi, wycierając się niedbale w rękaw.
— Niestety muszę wielebnego zmartwić — mówił dalej Orsi, wyciągając z kieszeni mały nóż. —
To my tu w okolicy stanowimy prawo i my mówimy, kto, co i ile ma płacić, więc racz nie robić niepotrzebnych problemów i sakiewkę dobrowolnie nam oddaj, by oczywiście nic się złego nie stało — mówiąc to, bawił się nożem, dotykając palcem jego ostrza. — Po co komu guzy potrzebne lub rany na ciele? To zazwyczaj długo się goi, a i o zakażenie nietrudno, a z medykiem w okolicy ciężko, jeno na dworach zamkowych psie syny przesiadują i zadki tam swoje grube grzeją — splunął znów na ziemię. — Więc jak będzie? Dogadamy się chyba? — spojrzał na mnie z dość groźną miną, ściskając przy tym rękojeść noża.
— Dobrze, skoro musowo płacić trzeba, to proszę, nie potrzebuję problemów ani wybitych zębów, nie stać mnie, póki co, na nowe — rzekłem dość smutnym głosem, patrząc na braci ze smutną miną w nadziei, że być może zmienią swoją decyzję.
— O, jak to dobrze, że się zrozumieliśmy tak szybko — uśmiechnął się do mnie szeroko, znów pokazując ubytki w uzębieniu — bardzo mnie to cieszy — dodał naturalnie ten mniejszy. Brat jego wolał chyba już nic nie mówić, by ślinotoku znowu nie dostać, zaśmiał się tylko głupkowato, po czym chlasnął ręką w czoło, próbując zabić siedzącą tam muchę. Z mizernym skutkiem.
— Morsi! — zawołał rozkazująco Orsi von Plut. — Idź i przynieś to, co nam się należy — rzekł radosnym już głosem mniejszy z braci. Grubasek wolnym krokiem szedł w moim kierunku, a ja, sięgając po sakiewkę, odpiąłem ją i szybkim ruchem rzuciłem w jego stronę, ale celowałem w okolice głowy.
— Łap! — krzyknąłem. Na moje szczęście wcześniej wypełniłem ją kamieniami. Sakiewka trafiła prosto w punkt, czyli między oczy grubaska. Morsi poczuł uderzenie, ugięły mu się nogi, zabełkotał jeszcze coś językiem dla nikogo niezrozumiałym: za… bi… bleeee… cciiii…, tocząc przy tym wszędzie dużo piany, zakręcił się wokół własnej osi i powoli, trzymając się za głowę, osunął na ziemię.
Mniejszy z braci zdębiał. Stał przez chwilę z otwartą gębą, nie mogąc uwierzyć w to, co się aktualnie dzieje. Nóż, który dzierżył w ręku, z wrażenia spadł mu na ubitą ziemię.
— Proszę, oto pieniądze, ale najwyraźniej twój brat Morsi nie złapał sakiewki w odpowiednim momencie. Bardzo mi przykro, ale nie przejmuj się, mam jeszcze drugą, chcesz? — powiedziałem niemiłym tonem, patrząc mu prosto w oczy.
Orsi w końcu doszedł do siebie i wrzasnął:
— Zobaczysz, jeszcze mi za to zapłacisz! — wkrótce się spotkamy, a wtedy nawet twoja wiara i modlitwy nic nie dadzą! Pożałujesz! — krzyczał, wygrażając mi palcem.
Tym razem to on miał ślinę na ustach. To chyba rodzinna przypadłość — pomyślałem.
— Morsi! Żyjesz? Ocknij się! — klepał go po twarzy. — Aleś dał się urządzić temu ojczulkowi, wstyd! Podnoś się! Wstawaj na nogi! Ale już! Wracamy do domu! — wydawał różne komendy rozkazującym tonem.
— Do domu… — jęknął w końcu zamroczony Morsi.
— A z tobą jeszcze się policzymy, pamiętaj! — krzyczał za mną w nerwach ten drugi.
Odchodząc, widziałem jeszcze, jak Morsi usiłuje się powoli pozbierać z ziemi przy pomocy swojego brata. Sprawdzając przy okazji swoją ranę na samym środku czoła.
Ja natomiast spokojnym krokiem odszedłem od tego jakże kulturalnego towarzystwa i udałem się w stronę zamku.
Uff, dobrze, że się udało — przetarłem spocone z nerwów czoło. W środku bylem bardzo zdenerwowany, lecz nie dałem tego po sobie poznać.
— Jednak stary karczmarz miał rację, że trzeba mieć oczy dookoła głowy, pełno zbirów po okolicy się kręci, najważniejsze, żeby nie dać się zabić — mówiłem sam do siebie, trzymając rękę na sakiewce, która schowana była z drugiej strony pasa. — Ja się brzydzę przemocą, ale w niektórych przypadkach jest to niestety ostatnia deska ratunku, by przeżyć i nie dać się do reszty ogołocić — wybacz, Panie — spojrzałem w niebo z przepraszającą miną. — Co za czasy nastały, żeby biednego duchownego mieć czelność z ostatnich pieniędzy próbować ograbić, ale Pan im ten grzech policzy, spotka ich jeszcze surowa kara — mówiąc to, spoglądałem co jakiś czas do tyłu, czy nikt przypadkiem mnie już nie śledzi. —
A z drugiej strony przecież to są pieniądze moich wiernych, to tak, jakby im nóż do szyi przyłożyć i powiedzieć: dajcie, bo jak nie, to… inaczej się policzymy.
Jak można siłą od wiernych pieniądze wyciągać w ten sposób? To głęboko niemoralne. Ale na szczęście w mojej świątyni inne zwyczaje panują. Tutaj wszyscy po dobroci płacą, co łaska oczywiście, daje tylko ten, kto ma pragnienie, by wspomóc datkiem — rzekłem, przeżegnawszy się przed stojącym przy drodze wysokim krzyżem, który właśnie mijałem. — Bez żadnego nacisku, na tym właśnie polega siła wspólnoty, aby dzielić się tym, co mamy — złożyłem razem ręce na znak jedności — no chyba że czasem ktoś bardziej zgrzeszy i o pełny odpust się stara, wtedy stała suma się należy bez żadnych rabatów. Ale to już nie jest moja wina, tylko samego grzesznika, by Pan mu wszystkie grzechy przebaczył i do królestwa niebieskiego miał wejście.
Ja jestem tylko skromnym pośrednikiem na usługach Pana, a z drugiej strony za coś trzeba żyć niestety.
A potrzeb wiele, oj, wiele — mówiłem sam do siebie, chyba jeszcze w nerwach — a to dach cieknie w kaplicy, a to ołtarz odnowić, opał na zimę kupić… pełno tych wydatków.
Rozdział IV
Droga do zamku wiodła przez kawałek leśnej polany, drzewa wokół niej szumiały, jakby chciały opowiedzieć mi jakąś historię. Zatrzymałem się na chwilę, złapałem czyste powietrze w płuca. Słyszałem ptaki, przez moment wsłuchiwałem się w ich piękny śpiew, uwielbiałem przyrodę. Na końcu owej polany dostrzegłem dym, idąc w tamtą stronę, widziałem coraz wyraźniej, że ktoś tam prawdopodobnie rozpalił ognisko. Obok paleniska stał zrobiony z liści i gałęzi namiot chroniący przed deszczem i burzą. W środku siedział starszy człowiek.
Chyba bezdomny — pomyślałem. Patrzył na mnie, miał poczciwą, ale smutną twarz, w ręku trzymał lutnię.
Przywitał mnie tymi słowami:
— Niech wieczny ogień miłości Bożej prowadzi I ZBAWI NAS WSZYSTKICH — zaskoczył mnie, nie wiedziałem, co powiedzieć.
— Amen — odrzekłem w końcu. — Witaj, synu, jak mogę ci pomóc? Poczekaj — wyjąłem kilka srebrników oraz jedzenie, które miałem ze sobą na drogę — proszę, to wszystko, co mogę ci dać, nieznajomy.
Wzruszył się, po czym powiedział:
— Dziękuję ci, ojcze. Mam na imię Samuel. Już za kilka dni Pan obdaruje cię swoją łaską za to, co zrobiłeś dla mnie — mówił wzruszony.
— Wiem to, znam Go już długo, dobro wraca w najmniej oczekiwanym momencie — powiedział, mając oczy pełne łez.
— Pan z tobą, synu — wykonałem znak krzyża i poszedłem w dalszą drogę… Samuel zaczął grać, odchodząc, słyszałem dźwięki lutni, które szybko zagłuszył szum drzew.
Idąc dalej traktem, dostrzegłem, iż dzień stawał się nocą. Gwiazdy na niebie jedna za drugą pojawiać się zaczęły, a z daleka słychać było stukot końskich kopyt, rozmowy, gwar miasta — to znak, że zbliżałem się do celu. Aby czasu nie tracić, podążałem w owym kierunku. W końcu dostrzegłem położony w górze miasta zamek, robił wrażenie twierdzy nie do zdobycia — solidna forteca otoczona fosą i grubymi murami.
Przy bramie zamkowej stało dwóch po zęby uzbrojonych królewskich strażników, wypatrzyli mnie już z daleka.
— Witaj, ojcze — powiedział jeden z nich. — A cóż to tak po nocach się spaceruje? Nie lepiej ten czas modlitwą wypełnić, niźli błąkać się wieczorem po mieście? — uśmiechnął się do mnie przyjaźnie.