Poezja na talerzu z malinami
Od kilku lat obserwuję twórczość Elżbiety Sitnickiej na Facebooku i cieszę się, że wreszcie zdecydowała się opublikować wybrane wiersze. Jej utwory wyróżniają się bowiem na tle wielu innych tam zamieszczanych.
W wierzeniach filozoficznych uważa się, że dusza ludzka może zaistnieć w różnych wcieleniach, że przechodzi z jednego ciała w drugie, czyli podlega procesowi reinkarnacji. Podobnie może być z duszą poetki. Pierwsze wcielenie Elżbiety Sitnickiej chyba miało miejsce w epoce poezji romantycznej: „Bądź mi nocą czarowną, upojną, bądź mi koniem pędzącym po stepie, bądź mi makiem czerwonym i wolnym, i nadzieją, że piszę wciąż lepiej” (Ars Poetica), „W malinowym gaju, w gaju malinowym, kiedy wczesnym rankiem wstaje świt różowy, maliny czekają, aby ktoś ustami zrywał je zachłanniej niż swymi palcami” (Maliny czekają). Potem były kolejne, aż wreszcie narodziła się nam Elżbieta Sitnicka, z którą mamy do czynienia obecnie: operująca swobodnie słowem, oryginalna w metaforyce, w umiejętnym tworzeniu klimatu przeżywania i interpretowania świata. Prowadząca niekiedy dialogi z Bogiem, szukająca natchnienia w malarstwie i poezji klasyków, reagująca na nagłe zjawiska, np. zagrożenie koronawirusem (Zwiń żagle). Jeśli czegoś mi w jej poezji brakuje, to wierszy o tematyce miłosnej, a nawet erotycznej, a odnoszę wrażenie, że czułaby się w tym bardzo pewnie. A może takie wiersze zapodziały mi się gdzieś w otchłaniach Facebooka? Zresztą i bez tego jej poezja to samo życie, swoisty pomost, medium porozumiewania się w sferze kultury pomiędzy autorką a odbiorcą. Wrażliwi przeglądają się w niej jak w lustrze i widzą siebie. A ma bardzo wielu czytelników, o czym świadczy duża liczba polubień i komentarzy.
Elżbieta Sitnicka uprawia wiersz klasyczny, który dzięki osobom takim jak ona obecnie przeżywa renesans. Opowiadał mi kiedyś Stefan Połom, poeta związany z grupą Orientacja Poetycka Hybrydy, że w młodości mieszkał w Pajtuńskim Młynie nad rzeką Kośna na Warmii. Kiedyś zaobserwował rybaków łowiących łososie. Jak chcesz, to możesz nam pomóc, wpatruj się w wodę, a kiedy zobaczysz łososia, daj znak! — powiedzieli. Ale chłopak niczego nie mógł dostrzec, bowiem sylwetki ryb nakładały się na odbicie drzew, obłoków i jego samego. Nie widzisz, bo skupiasz uwagę na tym, co jest tylko ułudą. Spoglądaj tak, jakby jej w ogóle nie było. Łososie można zobaczyć pomiędzy nią a dnem rzeki. Podobnie jest z poezją — podsumował Stefan. I chociaż naszą poetkę ciągnie do tej ułudy, bo jak czytamy w wierszu Przez mgnienie chwili: „I nawet wiedząc, że ułuda, tę jedną chwilę wierzę w cuda, twarzą dotykam brzozy białej i czuję to, co doskonałe”, odnajduje w końcu tego „łososia”. Na koniec zadajmy sobie pytanie: czy można żyć bez poezji? Nie Sitnicka, nie jej odbiorcy. „Nie zamykajcie drzwi, niech sen wciąż mi się śni, niech wierzę w boski ład i w fakt, że piękny świat” — pisze. Jeden z jej ostatnich wierszy jest poświęcony Halinie Poświatowskiej — zdaje się, że jej ulubionej poetce — w 85. rocznicę jej urodzin. Oto fragment: „Nikt przed nią nie umiał tak z ciałem rozmawiać. Nikt w swoich komórkach nie szukał słuchacza, lecz ona talenty dostała na zapas, więc czas ją wciąż gonił, czas przez nią rozpaczał”. Nie chcę tu lukrować, ale Sitnicka potrafi też rozmawiać, szukać i została obdarowana bożym talentem. Mam nadzieję, że nigdy ani nie zabraknie jej tematów, ani nie opuści jej natchnienie. „Jeszcze będzie radośniej i jaśniej, zatrzaśnięte się jeszcze odtrzaśnie, jeszcze miłość zgubiona się znajdzie, jeszcze Mozart znów będzie w Mozarcie” (Jeszcze będzie szczęśliwie). Czego jej życzę.
Władysław Katarzyński
TATO…
nie przyzywam Cię stamtąd
nie przyzywam…
jesteś moim wspomnieniem
najboleśniejszym…
odpoczywaj…
Wiersze moje
Wiersze zsypują się z dłoni na papier,
jedyne moje i we mnie prawdziwe,
wierne mi one i z nimi potrafię
życie przeżywać, choć życiu się dziwię.
W słowach ukryte zapisane treści,
których nie umiem wypowiedzieć prozą,
bo tylko w wierszach sens bytu szeleści,
tak nieuchwytny jak ci, co go tworzą.
Ja inaczej
Ja wolę pod wiatr,
czytają mnie wtedy ludzie.
Z wiatrem
zobaczą mnie poeci.
Rym, rytm, średniówka.
Inni tak mogą,
ja zawsze własną drogą.
Ja nie wygładzam słowa,
ja je wyostrzam w pazur wilczy,
żeby się przebić przez osnowę,
trzeba ją rozpruć,
lecz nie zniszczyć.
Uderzyć,
skruszyć konwenanse.
Załkać bezgłośnie,
by zadrżało.
Szarpnąć za umysł, serce, ciało.
Niech głuchy słyszy,
choćby nie chciał.
Niech ślepy
zamknie oczy.
Niech mądry się obruszy
i zaklnie szpetnie w duszy.
A zwykły człowiek,
wśród zamieci, niech dotknie
i pomyśli:
TAK SIĘ DZIEJĄ RZECZY.
Wielcy, wybitni, chylę czoła!
Z Wami mi nie po drodze.
Ja wolę rzekę, kamień z pola,
rżysko po ściętym zbożu.
Zagrać na strunach duszy —
to cel mój i zasada!
A ozdobniki to koronki,
mnie nosić ich nie wypada!
Słowa zdrętwiałe
Zdrętwiałe słowa bezwładne,
wtulone w kącie pokoju,
oczy szeroko otwarte
i łzy na rzęsach… niech płoną!
Zlęknione i takie niemoje,
i boją się do mnie odezwać,
nie przywołam, niech stoją,
bo serce moje na przestrzał.
Nie mogę do siebie przytulić,
nie mogę ich sobie zaprosić,
niech stoją naprzeciw bólu,
niech milczą… i tak już dosyć!
Słowa, słowa, słowa…
Wy myślicie, że ja twardogłowa,
która piórem tnie jak skalpelem,
a ja tylko rozkochana w słowach,
a ja tylko tych słów przyjacielem.
Mogę z nimi po zbożach buszować,
nad przepaścią przechadzać się łatwo,
one chronią, nie dadzą zwariować,
one płoną jak wewnętrzne światło.
Mogę z nimi do raju i z raju,
bo udźwigną mą duszę zmęczoną,
one znakiem dla mnie na rozstaju,
one serca kruchego zasłoną.
Razem z nimi i walczę, i płaczę,
one brzmieniem do snu mnie utulą,
a nad ranem przypędzą z Pegazem,
niosąc wiersze za własną koszulą.
Poezjo, poczekaj…
Słów dotykać chciałabym tysiąca,
jak tysiące jest słońc w galaktykach,
na tych słowach poszłabym do słońca,
by w nim płonąć i na zawsze znikać.
Utopiłabym w ogniu nadzieje,
a zmartwienia powierzyła Bogu,
potem pustka, a w pustce przestrzenie,
tak stanęłabym na nowym progu.
Drzwi przede mną, a księżyc nad głową
chłodnym światłem wysrebrzył mi schody,
srebrne nici wplatałam na nowo
w związki ludzkie i nowe rozmowy.
Próg w ciemności wciąż tonął nietknięty,
nagle rozbłysk, w światłach rampy stoję,
Panie Boże, znów życia momenty
wywołują na scenę… a ja się jej boję…
Okruch
Maleńki okruch tkliwości,
który na ławeczce przysiadł,
zagubiony w nieskończoności,
taki na kiedyś, nie dzisiaj…
Przegląda się w ludzkich twarzach,
bezradnie patrzy w oczy,
nie będzie się przecież narażał,
nim dotkną, zdąży odskoczyć.
— Czy smutny? — czasem ktoś pyta.
Uśmiecha się wtedy promiennie,
dzień przecież nowy zaświta,
a on… i tak kiedyś zwiędnie…
Słowem mnie dotknij…
Słowem mnie dotknij,
tylko słowem…
Niech myśl popłynie w ciszę,
niech cichutko kołysze,
niech kołysze…
Myślą mnie dotknij,
tylko myślą…
Niech w żyłach krew popłynie,
niech ze snu się obudzi,
niech tętnem zabije…
Potem nie musisz już dotykać,
w tętnicach zatańczy muzyka
sfer nierozpoznanych,
tych jeszcze nienazwanych…
Rozmowa (chyba) liryczna
Powiedz mi, jak mnie kochasz? Powiem:
— Ja ciebie tulę zielonym listowiem,
włosy ci z czoła odgarniam subtelnie
i delikatnie całuję bezwiednie,
jakbym nic innego od wieków zarania
czynić nie mogła, jak tylko starania
dla twego szczęścia i twego uśmiechu,
który kobietę odkrywa w człowieku.
Mistrzu Konstanty, inne twoje słowa,
nie takim nurtem liryczna rozmowa
płynie w twych wersach i miękko dotyka
tego, co zwykłe, co proste, co znika
za horyzontem każdego spojrzenia,
nie takie były w twoich słowach chcenia,
ty w codziennościach znalazłeś zaklęcia,
idę twym tropem, podglądam ujęcia.
Jak ciebie kocham, pytasz w tej minucie.
Jak radość wielką albo i sto uciech,
jak krem sułtański jedzony łyżeczką,
jak miód najsłodszy albo ptasie mleczko
i kiedy spływa słodkością do gardła,
dzień bardziej dnieje, a noc bardziej czarna,
i tak się w odczuć zatapiam zamęcie,
jakbym podjęła wielkie przedsięwzięcie.
Zniecierpliwiony znów pytasz, jak kocham.
Może po prostu cichutko zaszlocham
i łez niewieścich wyleje się struga,
opowieść przyblaknie, jednak będzie długa,
bo kiedy cię zajmie łez mych scałowanie,
pytania umilkną, wrócą przed świtaniem
i wtedy wypowiesz, jak ranka każdego:
— Kochasz mnie, kochanie,
więc zrób coś dobrego.
Taniec dłoni
W ciemności spotkały się dłonie.
Milczały.
Nieznane sobie i nieodgadnione.
Drżały.
Tylko ciepło wyczuły w milczeniu,
stąd wiedziały, że nie są tu same,
zegar w ciszy i wskazówki w mgnieniu,
on i ona, dwa światy, dwie bramy.
Czy widzicie? Ich dwoje i ciemność —
córka Nocy i dla nich łaskawa,
tylko dłonie proszą o wzajemność,
a w ich drżeniu drży także obawa.
I muśnięcie — raz pierwszy dotknęły,
potem głodne oplotły się wzajem,
one tkliwe, one tak pragnęły
spotkać siebie i ruszyć w nieznane…
Że aż!
Dlaczego wy wszyscy tak samo?
Że jak kocha, to tęskni i płacze,
a może przeklina mnie rano…
Dlaczego nie chcecie inaczej?
Bo czemu ma nie przeklinać,
kiedy sen i myśli zabieram?
To się dopiero trafiła jedyna:
— Pal ją diabli i jasna cholera!
We mnie zgoda na takie myślenie,
ono jędrne i ono prawdziwe,
przecież wiemy, że i tak cierpienie
jest wpisane w… ❤
Ach! …wcale się nie dziwię!
Dźwięk wyłonić
Ktoś skrzypce dziś stroi
i struny napręża dotykiem,
by dźwięk z nich wyłonić,
palcami raz szarpie, raz znika.
A skrzypce czekają,
by berło umieścić w koronie,
by koncert dziś zagrać,
czekają więc bardzo złaknione.
I chwila już tylko,
by spleść się w duecie ze smykiem,
i zmysły już milkną,
by wybrzmieć podwójnym okrzykiem.
Ona zapłacze…
Nie chcę już rzeźbić w miłości,
bo mi dłuto wbija się w dłoń,
kamień oporny i bardzo zazdrosny
nie pozwala dostać się w głąb.
Cóż, że w głowie widzę ten posąg,
głowa swoje, a dłuto ni rusz,
drepczę wokół po odpryskach i boso,
i wrażenie, że chwila… i już!
Żadne już, a o chwili zapomnij,
bo ten kamień zawzięty do dna,
miłość w środku, ona się upomni,
cichą rosą, gdy nadejdzie mgła…
…zapłacze.
Animus
Jakkolwiek czasy cię ubiorą,
czy w togę rzymską, czy w koronki,
jesteś, bo JESTEŚ!… choćby zmorą,
ale niezbędną dla porządku.
Bo czymże byłby bez Adama
raj dla nas wszystkich utracony?
Komu by Ewa, jako dama,
mogła nieść jabłko pokuszonych?
Na kogo mogłyby wciąż czekać
panie samotne w czasach wojny?
Przez tysiąclecia zmagań rzeka,
a ty stawałeś ciężkozbrojny.
Rycerski byłeś i przewrotny,
jak balsam albo jak arszenik,
uwiodłeś albo cię uwiodły,
ot, życie, gra wciąż warta sceny!
Manewry nasze damsko-męskie
esencją życia na tej ziemi,
zapewne po to je stworzono,
abyśmy tu nie wyginęli.
Bo nie zasnę
Czy ktoś pytał, co z makami nocą,
gdy nie stoją już słońcu na straży?
W jaką miłość i komu się wplotą
swą czerwienią, z którą im do twarzy?
Poprosiłam, by zechciały u mnie
pomieszkiwać, choćby nocy trochę.
Utworzyły marszową kolumnę
i przybyły wraz z gwiezdnym obłokiem.
Co mam począć, kiedy zapełniły
i łazienkę, i sufit w salonie?
Będę wzywać natarczywie, miły:
— Ty przybywaj, bo się nie uchronię!
Już od maków roi mi się w głowie;
twoje biodro, twoje nagie ramię…
— Proszę, przybądź i już nie myśl sobie,
że wymyślam, bo ja nic nie kłamię!
Już nigdy
Już nigdy, że dość, nie usłyszysz,
wśród wierszy ja będę buszować,
jak w zbożu ci mali psotnicy,
co nie umieli się schować.
Już nigdy, że dość, nie usłyszysz,
ja deszczem na szybach zaśpiewam,
przytulę twój cień bladolicy,
zabiorę, pod korę, do drzewa.
Już nigdy, że dość, nie usłyszysz,
ja z Nocą lipcową przybędę,
z słowikiem, co krzyczy…
skażony miłości obłędem.
Już nigdy, że dość, nie usłyszysz,
twą głowę do piersi przytulę
i baśni tysiące ja w ciszy
opowiem ci czule… najczulej!
Tylko mi zostaw
Tylko mi zostaw słów swych trwanie,
tylko mi oczu nie karm mrokiem,
niech zasłuchana w nich zostanę
z jasnym spojrzeniem w ciszy powiek.
Tylko mi zostaw oddalenie,
nie zatrzaskując drzwi ostatnich,
czas tam zatrzymam, rozprzestrzenię
w łąkach bogatych w maki, chabry.
Tylko — znaczące tak niewiele
osnową będzie na mych krosnach,
kobierzec utkam, zdobiąc w zieleń,
aby u nóg twych się rozpostarł.
Czy już nic się nie stanie?
A ja twarzą do wiatru,
ja ze słońcem na pamięć
i zadaję od nowa wciąż to samo pytanie:
Gdzie te świty wyśnione,
które już się wyśniły?
Gdzie miłości zgubione,
które były nad siły?
Gdzie te łzy wypłakane,
co płynęły daremnie?
Gdzie wieczory i ranek,
gdy stąpałam tak pewnie?
Gdzie te straty stracone,
których stracić nie chciałam?
Wciąż w pamięci mi płonie
strach w twych oczach. Wybrałam!
A ja twarzą do wiatru,
ja ze słońcem na pamięć
i zadaję od nowa wciąż to samo pytanie:
Gdzie wzruszenia, co przyjdą,
takie bardzo czekane?
Gdzie podróże donikąd
wymyślane nad ranem?
Gdzie zachody i wschody,
i do łóżka śniadanie?
Ty już może niemłody,
ale wciąż ukochany.
Tyle jeszcze do dania
i apetyt na branie,
wzór poznałam kochania,
czy już nic się nie stanie?
A ja twarzą do wiatru,
ja ze słońcem na pamięć
i powtarzam od nowa wciąż to samo pytanie:
CZY JUŻ NIC SIĘ NIE STANIE?
***
W napięciu twoich ud
rośnie moja ekstaza.
Płynnym ruchem bioder
wlewasz rozkosz w moje ciało.
Nie przerywaj.
Nie przerywaj!
NIE PRZERYWAJ!
…odleciałam…
Ciąg dalszy nie nastąpi
Byliśmy sobie przeznaczeni
jak dwie okładki jednej książki.
Dzień się radował, czas zielenił,
a wiatr porywał dziewcząt wstążki.
Jak dzień i noc, co zawsze razem,
ale po sobie następują.
Kwiaty przede mną, jak ołtarzem,
składałeś, cicho adorując.
Nie doceniałam, nie widziałam,
może „nie widzieć” było łatwiej
i nagle zaczął się mój dramat,
kiedy zalśniłeś jasnym światłem.
Potem zbierałam twoje słowa
rozsypywane po chodnikach,
chciałam od nowa nas budować,
ale twój cień przede mną znikał.
Byliśmy sobie przeznaczeni…
W książce wyblakłych liter ślad.
Byliśmy sobie przeznaczeni…
Bezsilne kartki porwał wiatr.
Ach, życie
Byliśmy sobie przeznaczeni
i razem przez życie pod rękę.
Ja niewierna i mój wierny los
szliśmy śpiewać tę samą piosenkę.
Umowa była, na zakrętach wolniej,
ale jakoś nie bardzo nam szło.
I nieraz równiutko po bandzie,
aż trzeszczało tłuczone szkło.
Zapytałam tylko, czyś ty ze stali,
spojrzał na mnie głęboko zdziwiony.
Na mnie, na niego i zobaczyłam,
że my oboje w stalowej zbroi.
Pogniecione obie i trochę wyszczypane,
ale co tam, obie były solidnie hartowane.
To tak na zewnątrz, to tak dla świata,
żeby wiatr nie zerwał ani nie pozamiatał.
A w środku, pod twardą kolczugą,
było to, co zakryte dla gapiów.
Tam łąki i lasy szumiały zielone,
tam wiatr z chmur splatał koronę
dla wszystkich na Ziemi uciśnionych.
Tam hufce walczyły, bo szarak zagrożony,
tam raj, tam cuda, tam wolność i ułuda
i tam miłość, jakiej na Ziemi nie było.
Losie, weź mnie mocniej pod rękę,
bo nie dojdę sama do tej bramy.
Tam zbroje zardzewiałe pozrzucamy,
już niedaleko, już chyba się uchyla…
Mówisz, że chwila? Zatem chwila!
I już bez zbroi światłem zaświecimy,
ty jasnobłękitnym, ja zielonym,
i jak zawsze pod rękę wkroczymy
do swoich…
Tylko sen
Przymknął oczy, dawno jej nie było,
ślad na poduszce smutno zgasł,
tak dziwnie wszystko się skończyło,
szept gdzieś w tle słyszy — jeszcze raz…
Zamknięty w dłoni sensu zapach,
ulotny jak ulotne myśli,
dzisiaj nad ranem w sen mu zapadł
i wyśpiewaniem mu się wyśnił…
Zbudzony, kiedy dłoń zgłodniała
trafiła w niemą przestrzeń pustki,
a ciało…? Tam nie było ciała…
Złakniony przywarł do poduszki…
Raz jeszcze…
Nie dotykałam i nie dotknę
słów dosłownościami,
wrażenia takie są ulotne,
gdy zmysły grają nami.
W tęsknocie i w oczekiwaniu
wybrzmiewa napięć nuta,
wewnętrzne łkanie w łkaniu,
a ciało w takt batuty.
I krąg zawęża się boleśnie,
a ciało w łuk wygięte,
gdzieś uleciała przestrzeń
i tylko myśl… raz jeszcze…
Cała w deszczu
I płynęły przeze mnie wspomnienia,
w strugach deszczu, bolesne do dna.
Dzień się budził i rozpromieniał,
a ja w deszczu i deszcz we mnie łka.
Gdzieś tam konie zarżały na stepie,
wilcze pieśni niosły dziki śpiew.
I wołały, wołały mnie echem,
a ja w deszczu i cała jak deszcz.
W kroplach słowa spisane na pamięć,
nieobecne, a ranią jak grad.
Deszcz je topi i deszcz mi nie kłamie,
cała w deszczu, by nie być we łzach.
Za pan brat
Ja od dziś ze sobą za pan brat,
no bo wcześniej inaczej bywało,
Serce gdzieś, Dusza wzwyż, a ja?
Ja zwyczajnie, po ziemi, jak to Ciało.
I pomyślcie, wy mądrzy, wrażliwie,
jak tu żyć, jak tu być, jak tu trwać?
I nie dziwcie się, ja się nie dziwię,
że się zeszło… zanim za Pan Brat.
Proszę pana
Co tu robić, proszę pana,
co tu robić?
Mogę nawet coś malować, coś ozdobić,
mogę muchy łapać ładnie,
mogę słowa składać składnie,
ale przecież, przecież trzeba się sposobić.
A do czego, proszę pana,
a do czego?
Ja tu widzę, proszę pana, nic dobrego;
jakieś wyjścia awaryjne,
jakieś wątki niestabilne
i nie widzę odpowiedzi, a dlaczego?
Ja już nawet słów nie czytam, które piszę,
pan mi ukradł milę myśli, no i ciszę,
pan mi zrobił jakiś zamęt,
pan tu rozlał gdzieś atrament,
ja po prostu nie ogarniam,
ja nie słyszę…
***
A słuchać było trzeba…
…bo jego słowa… jego słowa
to atramentowa jest rozmowa
i w dali ciche, poetyckie granie
jak nieśmiałe, tkliwe umieranie…
W deszczu kroplach
Widzisz, za chwilę deszcz spadnie
i rozradują się chłodne krople,
nie patrz tak bardzo dokładnie,
jedna do ucha szepnie ci o mnie.
Nie wiem, co będzie mówiła.
Krople są takie niesforne,
może że ja Szaławiła
albo zupełnie odwrotnie.
Cokolwiek ci będzie szeptała,
uwierz, bo mówi prawdziwie,
ona na werblach wygrywa
to wszystko, czemu się dziwię.
Uważaj
Uważaj Ty, uważaj,
na wiatr swych słów nie rzucaj,
bo wniknę jak zaraza,
nie znajdziesz na mnie klucza.
Uważaj, Ty uważaj,
bo się przywiążę łatwo,
czasami tak się zdarza,
palisz zapałkę — światło!
Więc radzę, pomyśl wcześniej,
czy trzeba Ci kłopotu,
gdy myśl swą ucieleśnię,
nie będzie już odwrotu!
Ty się, proszę, rozaniel
Ty mi, proszę, nie szalej, nie szalej,
bo szaleju wypiłam już dość!
Ty się proszę, rozaniel, rozaniel,
do aniołów mam słabość, psia kość!
Kiedy skrzydłem zaszumią, przytulą,
serce dziko pobiegnie, zdradzieckie,
myśli usną gdzieś za koszulą,
radość w oczach i ufność jak w dziecku.
I dlatego ukołysz, ukołysz
słowem dobrym, spokojnym jak sen.
I dlatego się domyśl, się domyśl,
co ja czuję, bo ja już to wiem…
Zawrót głowy
Ktoś przytulił mnie przypadkiem,
zawrót głowy!
Ktoś posypał smutki światłem,
chcę odnowy!
Z kimś się śmiałam pół godziny,
bez powodu,
jakby maki gdzieś zakwitły
w bryłkach lodu.
Coś się w głowie pstro zrobiło,
tak wiosennie.
Chyba rodzi się zawiłość,
ależ pięknie!
Tylko nie poetka
Nie zadawaj się z poetką, nie zadawaj,
ona słowem potafi żonglować,
z nią rozmowa to walna rozprawa,
ona miłość owija w słowa.
Ty poetkę przegoń, oj przegoń,
i nie słuchaj jej słów urocznych,
ty pamiętaj… nigdy jej nie goń,