E-book
8.61
drukowana A5
29.86
Słońce i Księżyc

Bezpłatny fragment - Słońce i Księżyc

Wiersze wybrane - Przełom 2019/2020


Objętość:
147 str.
ISBN:
978-83-8221-546-5
E-book
za 8.61
drukowana A5
za 29.86

Róg obfitości

Przychodzę do Ciebie

Z rogiem obfitości

Zrobisz z nim, co zechcesz


Lecz, gdy skosztujesz

Choć odrobiny

Już nigdy nie będziesz

Patrzył na świat

Tak, jak wcześniej


To nie poezja

Ani proza

Ani też liryka


To tylko słowa

Których czasem

Lepiej jest unikać


To tylko mowa

Która potrafi budować

I niszczyć


Sam musisz odpowiedzieć

Sobie na pytanie

Czy chcesz poznać więcej?

Czy chcesz ujrzeć jeszcze?


Czy wolisz stanąć z boku

I patrzeć, jak inni

Biorą życie w swoje ręce

Bariera

W tej samotności

Poskładanej

Między moim

I Twoim światem


W tej płaszczyźnie

Na tych bezdrożach

Powołuję do życia

Kolejny tekst


Następny wers

Który wierci się

Przez nią

Tunelując do świadomości


Ona jednak

Jak wyschnięta posadzka

Gładka

i twarda jak skała


Dotarcie do celu

Zbyt wiele

Będzie kosztować


Nie czas i miejsce

By marnotrawić siły


Tych kosztów

Nie da się wliczyć w starty

Zdobyć nań fundusz

Czy materiał


W końcu i wiertło

Zadrży

I pęknie w pół

Nim dosięgnie celu


Już dawno był czas

Aby się poddać

Lecz nikt nawet

O tym nie pomyślał


Wszyscy dłubią

Walą młotami

Dobijają się

By wreszcie

Zrobić chwilę przerwy


A po przerwie

Znów kłują i dłubią

Bo muszą

Bo taka ich natura


Może kiedyś przebiją

Tę barierę

Silną, jak nic innego


Może kolejne pokolenia

Dotrą do upragnionego celu

A może nikt nigdy

Nie dowie się

Co po drugiej stronie

W spadku

Nie było mnie tu

Kiedy podążałem za pieniądzem

Za żądzą

Lepszego życia


I choć wszystko

Było inne

To dostałem to

Czego chciałem


Zagubiony

Po drugiej stronie świata

Popadłem w konsumpcjonizm

I brak etyki


Gdy na koncie rosło

Stawałem się ideą

Z brakiem rozsądku


Towarzyszu, przyjacielu

Czemu nie otworzyłeś

Mych oczu


Czemu pozwoliłeś błądzić

Uciekać w bezsens

Zamiast budować szczęście

Wśród rodzinnych zakątków śląska


Oskarżam Ciebie

Tak, jak Ty mnie oskarżałeś

O brak serca

O brak sumienia


Dziś wplatam w zdania ojczystej mowy

Wtrącenia z tułaczki po świecie

Po co mi to

Czego i tak nikt nie chce

Czym nie powinienem dzielić się z dziećmi

Jarzębina

Nie ma Cię

Stara, spróchniała jarzębino

Ścięta i rozerwana

Na drzazgi


Wróble przylatywały kiedyś

Zjadać twe owoce

Teraz nie ma owocu

Ani ptaszków


Siadywaliśmy, jako dzieci

W cieniu Twej rozrzedzonej korony

Pochłonięci dziecięcym

Śmiechem


Radość przemija

Wraz z nowym wiekiem

Z każdym rokiem

Życia po dzieciństwie


Z czasem nastaje

Subtelne zrozumienie

Lub otępienie umysłu


Każdy dostaje to

Na co zasłużył


Nie ma już dzieci na ławce

Czasem brak radości w życiu

Nie ma jarzębiny

Która tylko brudziła chodniki


Tylko śmiech jeszcze słychać

Sporadycznie, wyrywkowo

Tak trudno jest się przyznać

Że czasem nie ma się do kogo śmiać

Choćby byle jak

Patrzaj plus z minusem

Szukasz szczęścia Blago

Pragniesz jednym susem

Przeskoczyć oceany


Nie ominą dury brzuszne

Nie ominie chęć z niechęcią

Marzysz — może słusznie

Lecz niestety jest nic z tego


Skradasz się i kradniesz

Byle mieć na własność

Oko w oko padniesz

Nim Cię żal zastanie


Nie prosisz życia słodko

Bierzesz czego chcesz

Lecz pod tą powłoką

Żyjesz choćby źle

Złote myśli

Skuszony przez serce

Rozdarty przez czyny

Zbieram naczynia

By więcej nie czynić


Rozdarty na poły

Rzucony na wietrze

Chwytam choć lekko

Wzburzone powietrze


I wśród tych rozterek

Czy w nocy czy w dzień

Szamocę się strasznie

Jak przez pryzmat cień


I stoje rozdarty

Na połowy dwie

Nie złoce się złotem

Jak inni złocą się

Przez zaschnięty atrament

Wciąż wiercę się przez ścianę

Przez zaschnięty atrament

Ciągle pozostaje draniem

Choć skończyłem z tym na amen


I powielam stare słowa

Myśląc, że robię od nowa

Ale prawda jest wciąż inna

Woda stale będzie płynna


I choć lodu tu nie skruszę

Choć zaduchu nie przyduszę

I suchoty nie osuszę

To przemilczę choćby głuszę


No i ciągle jestem stróżem

Swoich nocnych opowieści

Dłubiąc twardą skałę dłutem

Zakończonym końcem pieśni


Stale z rozdartym serduchem

Kopcę będąc kocmouchem

Z coraz słabszym wzrokiem, słuchem

I z czupryną na poduchę


Kładę wreszcie swoje twory

Pod publikę tej potwory

Nawet gdyby dali fory

To nie zdążę skończyć story


I w ostatnim swoim wątku

Myśląc, że wszystko w porządku

Czekam popołudnia piątku

Żeby zacząć od początku


I wciąż wiercę się przez ścianę

Przez zaschnięty atrament…

[Na granicy ułudy]

Na granicy ułudy

Budzę się, by się zbudzić

Szturcham się żwawo

By do życia znów powrócić

Sen był koszmarem

Już do niego nie chcę wracać

Życie nie inaczej

Z boku na bok nas przewraca


Czasem można stanąć prosto

Głowy wyżej dać nie idzie

Ludzkość na wzór boski

Ma ze sobą jedno życie

Niżej upaść można

Kładąc się na ziemi wpół

Wszystko można poznać

Idąc jeszcze niżej w dół


Wielu jednak nie chce

Doznać tego na swej skórze

Niosą się na ręce

Wznosząc jak skrzydła ku górze

Jednak spadać z tak wysoka

Na podglądzie złej gawiedzi

Tylko jedna droga

Ku podłożu ciągle lecisz


I jak Ikar orle pióra

Gubisz stale na swej drodze

Czasem lepiej być na ziemi

Niż innym ku przestrodze

Orzeł z Ciebie żaden

Żaden jastrząb ani sokół

Kiedy jesteś tak wysoko

Lepiej już nie spuszczaj wzroku


Więc idę ze spuszczoną głową

Po spalonej, czarnej ziemi

W grobie jedną nogą

Jednak diabli mnie nie chcieli

Niżej tylko przepaść

Oceany, ostre skały

Czas jednak uciekać

Nim to diabły przemyślały


Patrzę więc przed siebie

Ani wyżej ani w dół

Jaki jestem — nie wiem

Lecz zostało życia pół

Może ta połowa wieku

Lepsza trochę będzie

Spadną znów kasztany

Żółte liście i żołędzie

Przed siebie

Zatopionym statkiem

Pędzę w góry

Krok wiedzie przez morze

I śniegowe kry


Wokół na hałastrę

Patrzą z góry

I świat budzą

Tak niewdzięczne sny


Po akrylowych rzekach

Suną łodzie

Lecz wyblakły wody

Tu i tam


Gdyby przeżyć życie

Z sobą w zgodzie

Kroku byś nie zrobił

Za granicę bram


Statek pachnie jeszcze

Jarzębiną

Co rosła przed mą klatką

Dawnych dni


Mowa wiąże głoski

Ciężką śliną

Tak, że słowa stygną

Tak jak białe kry


Sosnowym mostem

Przejdziesz w jedną stronę

I kroki popchniesz

Byle dalej stąd


Mostek marny

Za Tobą zatonie

Idziesz więc przed siebie

Czy to nie jest błąd?

Wcale nie jest źle

Czy to bławatek

Czy to jest statek

Łakomie zjadam

Marmoladę


Jadę mym gratem

Już poza światem

Każdemu chyba

Dałbym radę


Wyostrzone zmysły

Na pomoc przyszły

Gdy znów znalazłem

Się w czasie przyszłym


I znów nazajutrz

W mym własnym kraju

Mogę bajdorzyć

Baju Baju


Choć wciąż na skraju

Swego bankructwa

To już nie wierzę

W światowe bóstwa


I z samym sobą

Jadę tą drogą

By już nie musieć

Oszukać nikogo


Bo z samym sobą

Zniszczonym chorobą

Kładę poduszkę

Pod ciężką głową


A jednak wciąż

Zawijam jak wąż

Produkuje stos

Niechcianych listów


Nie dotrze głos

Choćby miał coś

Co zagłuszyło by

Odgłos miasta


Tak więc już nikt

Tak jakbym znikł

I wcale nie jest

Źle mi z tym

Głupawy film

Przyszło też śmiać się

Z głupawych filmów

Na chlebie pasztet

Przeprosił widzów

W kieszenie kamień

Na nowy dom

Prześlij mi paczkę

Daleko stąd


A w powietrzu

Chmury tworzą zgrany szyk

Pierwszy na przejściu

Nie zatrzyma mnie już nikt

Odlot na zachód

Tam gdzie miasta dotykają nieba

I zamiast piasku

Tylko Ciebie mi tam trzeba


Muzykologia

Przecież wiesz, że lubię słuchać

I ślepa droga

Otworzy przed nami zielone wzgórza

I Wielka Stopa

Nie przyjdzie straszyć dzisiaj nas

Bo to listopad

Chmur czarnych na niebie głaz


A w powietrzu

Chmury tworzą zgrany szyk

Pierwszy na przejściu

Nie zatrzyma mnie już nikt

Odlot na zachód

Tam gdzie miasta dotykają nieba

I zamiast piasku

Tylko Ciebie mi tam trzeba


Pomalowane

Na czerwono nasze twarze

To nie atrament

Zabrane worki codziennych marzeń

Na naszej drodze

Krasnal z całkiem zieloną czapką

Czy nam pomoże

Do celu dojechać gładko

Mam bilet do Australii

Tak do Ciebie piszę

Bo wokół świat smutny

Znowu lecą liście

Na chodniki brudne

Stałem pod Twym oknem

Tylko krótką chwilę

Ubłocony błotem

Schowałem co chłód kryje


A tam lato w Australii

Pełnia życia, gołe plaże

Surfing na fali

Panny ciała sobie smażą

I kangury kicają

Jak króliki po sałatę

Rekiny nie przestają

Zjadać przyjezdnym tratew


A tu noc coraz dłuższa

Mroczne są popołudnia

Pełno reklam kusi

By wyłączyć głośne pudła

I tu słowo dają inni,

Że lepiej już nie będzie

Trzeba uzbroić niewinnych

Zanim zło z ciemności wzejdzie


A tam gołe plaże kicają

Jak kangury po sałatę

Króliki się smażą

Nikt nie pije tu herbaty

I Australia reklamuje

Rekiny tego lata

Pełnia życia odchodzi

Przyjezdnym na tratwach


Wolę ciemność i mroki

Od rekinów w pełni życia

Choć stawiam bardzo chwiejne kroki

To nie żyje życiem widza

I herbata też smakuje

Gdy ciepłą się zaparzy

Nie potrzebuje jeść królików

I wolę ich nie smażyć


A tam gołe rekiny

Kicają po plaży

Kangur Australię

Do herbaty smaży

Pełnia życia na tratwie

Królikom przemija

A reklama w pełni lata

Po pannach się odbija


I tak piszę do Ciebie

Bo wokół świat smutny

Chciałem jechać do Australii

Lecz zostawię to na później

Zaparzyłem już herbatę

I czekam aż odpowiesz

Zostawię to na potem

Co chodzi mi po głowie


A tam kangur w pełni życia

Pojechał do Australii

Tam panny to króliczki

A króliczki to panny

Tam mogę być rekinem

Surfując na mej tratwie

Herbatką to popiję

I założę tam smażalnie


A tam na reklamie

Rekin zajada królika

Kangur surfuje

W necie po przymiotnikach

I herbata w smażalni

Pod szyldem „Na tratwie”

Goła panna na plaży

Reklamuje Australię


A tam rekin na tratwie

Kangura zajada

Królik w pełni życia

Zaczął po ludzku gadać

I w smażalni herbata

Pannę poparzyła

A reklama Australii

Krótkim życiem żyła

Właśnie, co dopiero

Tak sobie napisałem

Żeby było śmiesznie

Potem okryłem się Twym ciałem

By ocieplić powietrze

Pod powierzchnią luster

Schowałem stare książki

I złapałem miłość

Za majteczki w groszki


Pod sklepem skubnąłem

Paczkę Cheatos za 3 złote

I okrywając się Twym ciałem

Zostawiłem je na potem

Znów zajrzałem do ula

Czy papiery się zgadzają

I w pogniecionej koszuli

Nasłuchiwałem jak ten zając


A wieczorem w browarze

Kumpel ważył kawę na zegarze

Koszulina na mnie

Wyprasowała się z czasem

I w tym ciągłym harmidrze

I hałasie jak z głośnika

Ty grałaś na trąbce

Po tym jak z pokoju znikłaś


Koledze darowałem

Darowiznę na tacę

I leżąc pod Twym ciałem

Znów wyszedłem na spacer

A w nocy znów chrapałem

Jak z dziobem w wodzie flaming

Pod przykryciem znowu spałem

By więcej już nie przytyć


Aż wreszcie nazajutrz

Znów okryty aż po szyję

Sprawdziłem w butelce

Czy jeszcze w ogóle żyję

I w skrzynce na listy

Znalazłem Twoją pocztę

Musiał wiedzieć, że będziesz

Znów z tym niedobrym chłopcem


Tylko czemu na drzwiach

Twe nazwisko przy moim

Czemu jedna litera

Obok drugiej stoi

Czyżbym tak naprawdę

Stracił czasu poczucie

Po tylu razem latach

Dziś budzę się z wyrzutem


I okryty po szyję

Drapiącym kożuchem

Znów się czuję

Jak wyrzucony za burtę

I co dalej z tym zrobisz

Powiedz mi kobieto

Żem się obudził

Lecz niestety, co dopiero

Jakbym to nie był ja

Tak to był prosty dzień

Nareszcie myśli przyszedł kres

Wreszcie można poddać się

Bo oryginałów nie ma — wiesz


Bo kozłem kozioł jest

We śnie sny tkwią już też

A w nocy ciemność gra

Jakbym to był znów ja


A potem znów przychodzi dzień

Normalność mija mi

W paniczny wpadam lęk

Że znowu ze mnie będziesz Ty


Bo kozłem kozioł jest

Na jawie jawa jest już też

Blask w oczach znowu gra

Jakbym to nie był ja


A pośrodku wcale nie ma nic

Chciałbyś choć czasem pomiędzy trochę być

Ale ta gra — jawa czy sny

Pomija mnie w noc i we dni

[Tak bardzo chciałem polecieć do nieba]

Tak bardzo chciałem polecieć do nieba

Gdzie słowo Twoje ma jeszcze znaczenie

Wsiadłem w samolot, gdy była potrzeba

I poleciałem prosto do Ciebie


Ale samolot tak szybko szybował

Że wpadł w ciemność nieprzeniknioną

I zamiast z Tobą iść ręka w rękę

Straciłem całkiem swoje znaczenie


Nie dowierzam wcale mym myślom

Które kłamią, że pragną spokoju

Czeluść zerka znów oczywiście

Pokład pochłania burza nastrojów


I ręka w rękę z bratkiem tam z dołu

Już nigdy nie będę chciał lecieć w górę

Gdy kark wciąż zginam we własnym pokoju

Przypięty do cienia, tak jakby sznurem


Opada głowa i zamykają się oczy

Nad głową burza, czarna chmura duje

Nie trzeba mi słów starych proroków

By wiedzieć, że życie swoje psuję


Ale tak psuję, jakby naprawiając

Po drodze drażnię swoje przeznaczenie

Gdybym wciąż leciał nie mógłbym dziś stanąć

Spojrzeć z dołu na mniejsze znaczenia

Przeproś się z gwiazdą

Przeproś się z gwiazdą i tchórzostwo puść

Tak mimochodem i jakby to już

Przeleć przez przełęcz na zdjęcia tle

Kamień za siebie i do siebie tlen

Nie kołysz się na każdej z fal

Nie budź do życia więcej niż żal

Słowo daj sobie, że w trudne dni

Zrobisz co możesz, by zwyciężyć nic


A potem stań na głowie

I przeproś się z gwiazdą

To nie Opole

Tu słowa się ważą

A potem drżyj jak kamień

W stałej frekwencji

Zawsze dostaniesz

Zeszyt do lekcji


Przeproś się z gwiazdą w jeziora tle

Weź własność na własność i na chlebie dżem

Nie karz się karą za czyny złe

Twa postać na jawie może być w śnie

Angażuj złoża i pokłady sił

Nie wbijaj w ręce zbyt ostrych szpil

Przeproś się z gwiazdą, jak przeprasza gość

Nie jesteś na zawsze i nie jesteś na złość


A potem stań na głowie

I przeproś się z gwiazdą

To nie Opole

Tu słowa się ważą

A potem drżyj jak kamień

W stałej frekwencji

Zawsze dostaniesz

Zeszyt do lekcji

Jak kropla rosy

Stałem na skraju

Lecz z przepaścią na bakier

Chciałem wybadać

Co poda dziś Klakier

Przez ciężkie zęby

Pijałem kawę

Odejść czy zostać

Na dobrą sprawę


Byłaś jak kropla rosy

Na moje włosy

Jak balsam na skórę

Co przerzedza chmurę

Jak promień światła

Na gołej klacie

Byłaś i przepadłaś

W ciut innym temacie


Zmieniam swoje

Złe przyzwyczajenia

Choć olewam szkołę

I złorzeczenia

To płynę z prądem

Pod prąd i w poprzek

Miłość nie jest jądrem

Tego co powiem


Byłaś jak kropla rosy

Na moje włosy

Jak balsam na skórę

Co przerzedza chmurę

Jak promień światła

Na gołej klacie

Byłaś i przepadłaś

W ciut innym temacie


Serwuje nerwy

Całkiem bez przerwy

Chciałbym pojeździć

Lecz nie mam werwy

Bez Ciebie znaczenia

Całkiem wyzute

I znów złorzeczę

Na za drogi skuter

[Patrzę na świat]

Patrzę na świat

Przez krzywe lustra

Zasnął mój brat

By zasłonić mi usta


Pusta jest ma

Zepsuta dusza

Gdy nie masz szans

Spągu nie puszczaj


Chociaż się wali

I padasz na twarz

Przeliczasz dane

Zamkniętych spraw


Przesłaniasz oczy

By nie patrzeć w dal

Horyzont w dotyk

I na szyję szal


A potem wszystko

Oceniać chcesz

Nie przyszła przyszłość

Choć pada deszcz


A potem wszystko

Życiem znów zwiesz

Spójrz w krzywe lustro

I wyprostuj zez


Czerwona magnolia

Łapie powietrze

Wewnętrzna niezgoda

Wypływa na powierzchnię


Choć zła jest pogoda

To ciągle biegnę

Czerwona magnolia

Spogląda zezem


A zła pogoda

Przygląda się biernie

Pod nogi kłoda

Lecz ciągle biegniesz


Aż w końcu się wali

I padasz bez tchu

Z szyi Twój szalik

Kilka przeklętych słów


A potem wszystko

Oceniać chcesz

Nie przyszła przyszłość

Choć pada deszcz


A potem wszystko

Życiem znów zwiesz

Spójrz w krzywe lustro

I wyprostuj zez

[Znowu burzę harmonogram]

Znowu burzę harmonogram

Przez świetlisty gwiazdek blask

Dobrą duszę chciałbym spotkać

Noc nie daje jednak spać

Kłącza plączą się po nogach

Przywiązany jestem tu

W telewizji stary program

Nie dopuszcza diabłów stu


Przełęcz śni mi się po nocach

Górskie szczyty dziennych Tatr

Do wsi znów przyleciał bocian

Będzie żabki sobie jadł

Porost nie chce się rozplątać

Choć wyrywam buty z nóg

Bez pamięci chwytam kłącza

Ale ciągle jestem tu

Głupie głupoty

System nie chce mnie rozpoznać

W podróż drogą pełną doznań

Jutro przejedziemy Poznań

Obce kraje trzeba poznać


Tam kultura się kulturzy

Tam się mury stare burzy

Wielokulturowa masa

Szuka gdzie jest lepsza kasa


Tam się możesz bardzo zdziwić

Że wystarczy tutaj przybyć

I być swoim tak od razu

Nie słuchając się nakazów


Tutaj dziwić się nie można

Że ta droga jest już drożna

Czy nie lepiej jednak na zad

Po swojemu se pogadać


Czy nie lepiej w swoim domku

Być matołkiem stary Tomku

Niż gdzie indziej w ludzi kupie

Myśleć swe głupoty głupie

Na kolanach

Znowu plączę buty

Na kolanach swych

Przyglądam się sobie

W drzewie czarnych śliw

Nikt nigdy nie patrzy

Przez zamknięte drzwi

Przeszłość nic nie znaczy

Dzisiaj znów się śni


Marne jem kołacze

Swych mizernych prób

Już nie witam płaczem

Zewnątrz jest też lub

Nie ma dużych znaczeń

Małe tak jak bób

Kłaczek znów się kłacze

Pod sklepieniem słów


I czasem słowo daję

Zapałką światło palę

Przeszedł czas na żale

Życie kładź na szalę

Zdejmij z szyi szale

Wsadź wiosenne korale

W kieszeniach noś je stale

Na wszelki wypadek


Bo życie kończy się dramatem

Więc zatem

Nie daj się złapać w międzyczasie

Nie kończ lekcji w pierwszej klasie

Bądź o wyznaczonym czasie

Dodaj światła zanim zgaśnie

Właśnie

By było nieco jaśniej

Prostota na koncie

Tak prostota drogi kocie

Chowa mądrość swą w prostocie

Końcem końców jej natura

Tak za bardzo nie chce hulać


Kiedy dziurę w tunel zmienisz

To połączysz końce dwa

Gdyby tubylcy wiedzieli

Że ich koniec przyjdzie tak


Gdyby tak prosto na koncie

Obrastalo nam w złotowki

To nie myślałbyś już kocie

Że zabraknie jednej stówki


Zanim zmienisz swą walutę

I wyjedziesz w siną dal

Lepiej dłużej jechać skrótem

Niż zbyt szybko dotrzeć tam

Taka matematyka

Pytasz co to matematyka?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 8.61
drukowana A5
za 29.86