Wstęp
W środku nocy budzą mnie światełka na szafie. Po raz kolejny od jakiegoś czasu… Niby śnię, a jednak nie. Ruszam się i wszystko widzę. Słyszę głos, znajomy ale i paraliżujący głos, który mnie karci, ostrzega, hipnotyzuje.
Mówi, że mam za nim podążać, bo zapewne zastanawiam się jak to jest być martwą. Mówi, że zaraz prastara siła wszechświata uniesie mnie ponad wszystko i przekonam się jak to jest. Wcale nie chcę tego wiedzieć!
Bronię się w myślach, starając się nie słuchać głosu. Mam wrażenie, że nie jest to przyjazny mi głos. A on kontynuuje — widząc mój opór. Mówi, że tylko osoba mająca w sobie kłębowisko demonów jest w stanie mu się opierać. Nie mogę się już teraz poruszyć. To przecież nie dzieje się naprawdę!
Unoszę się, coraz wyżej i dziwniej, ponad ziemię. Widzę ją z daleka i wszystko jest takie puste, nierealne, a ja bezradna. Głos mówi: „Nie możesz się ruszać. Słyszysz mnie i widzisz wszystko, ale nie możesz nic zrobić, nic powiedzieć. To jest właśnie uczucie ostatecznej martwości”
Ogarnia mnie paraliżujący strach. A co, jeśli ma rację i właśnie umarłam?! Mam przecież jeszcze tyle rzeczy do zrobienia! Tyle niezałatwionych spraw, wiedzy do przekazania…
Na szczęście, to tylko jakiś dziwaczny sen albo projekcja mojego umysłu. Powoli wracam. Ziemia jest coraz bliżej, moje łóżko i moje ciało.
Na koniec głos puentuje: „Czy teraz, mając nadal możliwość życia, działania i mówienia — wiesz już co masz ze sobą zrobić?”…
Czy wiem?… Mam coś zmienić? Może przekazać innym? Popracować nad sobą? Może wszystko razem?!…
Postanowiłam napisać parę słów od siebie. Żadne tam mądrości — kilka myśli, może heretycznych, może ważnych, może wcale.
Dla Ciebie.
Ode mnie. Po prostu.
Kocham!
Wzrastałam, jak większość, w naukach, że siebie należy stawiać na samym końcu. Najlepiej to na marginesie albo w ogóle poza nawiasem priorytetów, bo tam jest miejsce każdego egoisty. A egoizm to zła rzecz. Najgorsza. Przyczyna wszelkiego zła na świecie. I niewątpliwie, każdy z nas ma zapędy na egoistę stulecia, więc od małego wskazane jest, żeby je zwalczać. Żeby przestać myśleć JA, a zawsze stawiać sobie przed oczami INNYCH.
Dlaczego?
Czy JA nie jestem tak samo ważna / nieważna jak inni?…
A może wszyscy jesteśmy taką samą częścią czegoś większego?…
Uczono mnie intensywnie, że myślenie o sobie jak o pępku świata, wokół którego krąży słońce, planety i cała reszta wszelkiego stworzenia — prowadzi do wybujania w kosmos jak zaczarowana fasola oraz krzyczącej roszczeniowości — a nikt nie powinien być jak żądająca serwisu fasola.
Przez lata zastanawiałam się, w którym momencie życia wmówiono mi, że nic nie znaczę. Skąd wzięły się moje kompleksy, ile z nich sama sobie wykreowałam, po to, by mieć się za co obwiniać. Po to, żeby nie mieścić się w żadne ramki, by nie spełniać oczekiwań i być zawsze nie taka. Dzisiaj wiem, że były to błędne interpretacje ponadczasowych mądrości. Interpretacje takie, by wpędzać w poczucie winy i strach przed odrzuceniem. Takie, byśmy błądzili, wątpili i ubolewali nad wszystkim. Byśmy czuli smutek, żal i rozgoryczenie. Nudę, beznadziejność istnienia i cierpienie.
Skąd mi się wziął cały ten bagaż?…
Chyba z tego samego miejsca skąd większości ludzi, których znam. Każdy zmaga się z jakimś poczuciem winy, które jak zaciskający się na szyi boa nie pozwala złapać oddechu i rozświetlić świata energią, którą mamy w sobie od zawsze. Skąd to poczucie winy, że jesteśmy marnym prochem i chodzącym złem?
Od urodzenia się nam to wmawia.
Po co? Bo łatwiej wtedy nas kontrolować i manipulować nami. W ogólnej mentalności niestety bardziej efektywnie działa kij, niż marchewka.
Lata zajęło mi poszukiwanie odpowiedzi na pytania w mojej głowie, znalezienie ich tuż obok oraz zrozumienie.
Lata też zajęło mi dźwiganie bagażu, który wmówiono mi, że powinnam ze sobą nosić.
Potrzebowałam długiego czasu, wielu książek, mnóstwa ludzi i aniołów na swojej drodze oraz niezliczonej ilości wydarzeń, żeby zacząć widzieć, słyszeć i rozumieć rzeczy, które były wokół mnie od zawsze.
Nie tylko wokół mnie, ale wokół każdego z nas.
Mówione i widziane setki razy, zbanalone do tego stopnia, że człowiek kwituje wszystko: „znam to… wiem… próbuję, ale…” — aż nagle przychodzi moment, kiedy nie ma już żadnego ALE i wszystko staje się prostsze…
Szkoda, że nikt nie wspomniał mi wcześniej, że między egoizmem a lubieniem siebie naprawdę jest całkiem spory odstęp. I że warto to zrozumieć i bez poczucia winy — przyswoić.
„Kochaj bliźniego jak siebie samego”.
Czyli najpierw pokochaj siebie, bo jeśli będziesz wiecznie niezadowolonym marudą, narzekającym na rzeczywistość i ludzi Cię otaczających — jak możesz dać cokolwiek pozytywnego innym? Jak możesz ich kochać, skoro zalecenie jest jasne — „jak siebie samego” — a siebie strofujesz, krytykujesz i demotywujesz w ramach kary za własne błędy.
„Co człowiek sieje, to i zbierać będzie”
Gal 6,8
Jeśli nie troszczysz się o własne zdrowie — jak chcesz troszczyć się o zdrowie innych?
Jeśli rozsiewasz wokół siebie smutek — jak chcesz dawać radość?
Jeśli wciąż sam siebie dołujesz — jak chcesz wspierać innych?
Jeśli nie szanujesz sam siebie — jak ma Cię szanować Twoje otoczenie?
Jeśli czujesz spokój w sercu — to świat zawsze się do Ciebie uśmiechnie.
Mało tego —
zawsze ten uśmiech dostrzeżesz.
Wszystko fajnie, tylko jak to zrobić, żeby pokochać siebie?…
Od zamierzchłych czasów jesteśmy bombardowani „dobrymi radami” — co powinniśmy, co musimy, co wypada, a czego absolutnie nie. Spośród wszystkich dostępnych „mądrości” tak ciężko jest wyłowić to, co wartościowe i prawdziwe.
Tym bardziej trudno, kiedy zostaliśmy wychowani w przekonaniu o własnej grzeszności, marności i w niegasnącym poczuciu winy. Bo ile byśmy się nie starali być dobrymi — to zawsze zdarzy się upaść, niewłaściwie zachować, nie spełnić oczekiwań, dać się ponieść nerwom, powiedzieć coś niepotrzebnego, zrobić coś, po czym czujemy się bezwartościowi. To wszystko jest takie ludzkie.
Skupieni na tym, żeby nie być egoistami — nie zwracamy na siebie samych uwagi. Wmawiamy sobie — jestem nieważny, mam patrzeć na innych, być przede wszystkim dla nich…
Stąd już niedaleko do poczucia, że jestem nikim. Poświęcam się, pracuję, haruję, pomagam, a inni tego nie doceniają. Nie widzą, a nawet kiedy zobaczą, to wciąż chcą więcej i więcej, najlepiej nic nie dając w zamian.
No i owszem, według zaleceń, patrzymy na innych, tylko że… widzimy w nich same wady.
Pewnie większość z nas zna poniższy tekst:
„A czemu widzisz źdźbło w oku brata swego, a belki w oku swoim nie dostrzegasz? Albo jak powiesz bratu swemu: Pozwól, że wyjmę źdźbło z oka twego, a oto belka jest w oku twoim? Obłudniku, wyjmij najpierw belkę z oka swego, a wtedy przejrzysz, aby wyjąć źdźbło z oka brata swego.”
Mt 7:3—5
Trzeba zacząć od siebie. Czyli wrócić do punktu, w którym ktoś powiedział Ci, że nie wolno myśleć o sobie.
Masz myśleć o sobie.
Ale nie tylko w kategorii najgorszego grzesznika na ziemi, niegodnego uwagi i szacunku, ani beznadziejnego przypadku nie wartego zachodu.
Bo jeśli wyłącznie w ten sposób będziesz patrzeć na siebie — jak możesz z miłością patrzeć na innych?…
Jak możesz kochać bliźniego jak siebie samego (zalecenie boskie), skoro samego siebie nie lubisz, karcisz, obwiniasz, demotywujesz, nie wierzysz w siebie i biczujesz się poczuciem winy?
W wielu religiach świata, wierzeniach i nurtach teologicznych wciąż pojawiają się wspólne motywy — wybaczenia i miłości.
Mówią, że „głupiec nie przebacza, ani nie zapomina. Naiwny — przebacza i zapomina. Zaś mądry — przebacza, ale nie zapomina”.
Ale czy aby na pewno właśnie o to chodzi w przebaczaniu, żeby nie zapominać?…
Żeby pamiętać i pielęgnować w sobie złość, urazę, zawiść, zazdrość, smutek i pozwalać, by sobie latami wzrastały zatruwając nasz umysł?
Czy naiwnością jest zamienienie negatywnych odczuć w pozytywny spokój duszy?
Pewnie pozostawienia urazy w przeszłości, niczym niechcianej torby na lotnisku, nie należy nazywać zapomnieniem. Można pamiętać o doznanej przykrości czy krzywdzie — ale nie hodować z niej toczącego jad bluszczu. Dużo lżej idzie się naprzód, jeśli przykrości zostawimy za sobą.
Ktoś zapyta, jak to zrobić, żeby odpuścić? Żeby się pozbyć złości za spotkane przykrości. Ja pozwalam swoim uczuciom wypłynąć. Pozwalam sobie się zezłościć, czasem nawet wściec. Pozwalam sobie wyrzucić z siebie to, co mnie gryzie, nie chcę tego trzymać na jutro. Niestety wiadomo, że zwykle w pobliżu jest ktoś, kogo nasze oczyszczanie może dotknąć, albo — co gorsze — poparzyć. Zawsze przepraszam za takie „oczyszczanie”, bo moje odczucia to przecież mój problem. To ja nie umiem sobie z nimi poradzić, to mój mózg obwinia innych o to, co ja czuję, to nie jest niczyja wina.
To moja głowa analizuje sytuacje tak, a nie inaczej.
Więc nawet, gdy pani w sklepie na mnie zaburczy — staram się (naprawdę się STARAM!) zrozumieć jej zły humor, gorszy dzień, kiepski biomet i to, jak musi być jej smutno, że nie potrafi przejść nad bzdurami z pobłażliwością.
Każdego dnia pracuję nad tym, żeby kontrolować swoje nerwy, niepotrzebne słowa rzucane niczym zaklęcia przez czarownicę oraz wyciszać i przebaczać każdą historię, która mnie jeszcze uraża. Bo każda z nich to dla mnie lekcja.
Lekcja tego jak odnaleźć siebie pośród sterty śmieci, własnych upadków, chwil zmarnowanych na marudzenie, plotkowanie, nieprzychylne zdania i wszystko, na co czasu ani energii marnować nie warto.
Niełatwo jest wznieść się ponad otaczające — wiecznie z czegoś niezadowolone — otoczenie. Ponad mgłę z intryg, zazdrości i poczucia winy za bycie niewystarczającym. Ale jest to możliwe, kiedy uświadomimy sobie i pojmiemy, że każdy z nas (także burcząca pani ze sklepu) jest częścią większej całości, w której tkwimy zaczepieni niewidzialnymi połączeniami. U niektórych te połączenia są jeszcze nieaktywne; nic nie przepływa przez nie, żadna moc ani siła, ani pokrzepiająca energia, dostępna dla wszystkich bez wyjątku. U innych, którzy już nie śpią i czerpią moc pełnymi garściami, ciesząc się i celebrując każdy dzień — połączenia kwitną.
Tą magiczną mocą jest miłość.