E-book
7.35
drukowana A5
48.94
Słodkie, słone, gorzkie

Bezpłatny fragment - Słodkie, słone, gorzkie

Objętość:
239 str.
ISBN:
978-83-8155-868-6
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 48.94

Mamie

I. Narodziny

Urodziłem się w pewien deszczowy, wiosenny poranek roku Pańskiego tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego. Moim ojcem został wówczas, o czym zapewne nie wiedział do końca swoich dni, niejaki Wincenty Prugalec. O matce, nic mi nie było wiadomo. Mówię: został, bo w moim konkretnie przypadku poczęcie i narodziny były w zasadzie jednym i tym samym.

Nie unoście brwi ze zdziwieniem — zaraz wszystko wyjaśnię. Zresztą, nie tylko wyjaśnię, ale też opowiem, jak to się stało, że przyszedłem na ten piękny, dziwny, ale i zarazem straszny świat… i co się potem wydarzyło.


***


Wincenty siedział na niskim, drewnianym krzesełku i starannie zawiązywał sznurówki butów. Pętelki musiały być ułożone równiutko po obu stronach trzewika. Nie mogły być ani za długie, ani, nie daj Boże, zbyt krótkie i nierówne. Długie końcówki ciągnęłyby się po ziemi i Wincenty mógłby na nie nadepnąć! Jeszcze raz ocenił surowym okiem stan obu butów. Stwierdził po chwili, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, co skwitował cichym mruknięciem aprobaty:

— No…

Odwrócił się i spojrzał na małego chłopczyka, stojącego tuż za nim, nieco z boku. W oczach mężczyzny można było wyczytać dumne słowa:

— Widzisz mały, jak powinny wyglądać buty porządnego i uczciwego człowieka? Podziwiasz ten błysk skóry i idealnie ułożone sznurówki? Tak właśnie powinno być! Dokładnie tak, mój synu. Porządek i dokładność!


Zresztą nie tylko oczy mówiły chłopcu o tym, co jest najważniejsze w życiu szanowanego człowieka. Prugalec powtarzał swoje, czasem nazbyt dziwne zasady i reguły życiowe żonie i dziecku bardzo często, może nawet zbyt często. Czasem jest tak, że od nadmiaru czegoś, co dobre, robi się nam niedobrze i można zwymiotować.

Wincenty tak tego jednak nie traktował i nie zauważał, że nauki o byciu porządnym człowiekiem wychodzą bliskim bokiem. Kładł im cierpliwie do głów od lat i w kółko, jak je sam określał, złote myśli i motta życiowe, niczym mantry hinduskich mnichów.

Dzieciak, w wieku mniej więcej sześciu albo siedmiu lat, wytrzymał wzrok ojca. Patrzył ufnie w jego oczy, trzymając w rękach mocno wyświechtaną teczkę Wincentego. Tuż za nim trwała w milczeniu młoda kobieta, opierając dłonie na ramionach dziecka.

Prugalec wstał z ryczki.

Przeciągnął palcami po kantach spodni, a potem naciągnął szelki, wkładając kciuki pod szeroką gumę. Sprawdził, czy klamerki dobrze się trzymają spodni. Na koniec pociągnął w dół rękawy białej bawełnianej koszuli i włożył podaną mu przez żonę kapotę. Wreszcie, dokładnie wyuczonym ruchem dłoni, przygładził pociągnięte brylantyną włosy.

Ten rytuał odbywał się każdego poranka, kiedy Wincenty szedł do pracy.

Po „ulizaniu” włosów, żona podawała mężowi czapkę z daszkiem, a syn oddawał trzymaną w rękach teczkę, która nieodmiennie wypełniona była dwoma rzeczami: śniadaniem zawiniętym w natłuszczony papier oraz butelką po piwie wypełnioną mocno posłodzoną herbatą.

W drodze do pracy do teczki trafiał jeszcze jeden przedmiot — gazeta poranna w postaci „Głosu Pomorskiego”.


Tak wyekwipowany Wincenty całował żonę w czoło, czochrał po głowie syna i wychodził z mieszkania mówiąc:

— Z Bogiem, kochani! Wrócę, jak zawsze.

Żona Aniela i synek Wojciech podbiegali wówczas do okna w kuchni i patrzyli, jak mąż i ojciec maszerował dziarskim krokiem w stronę fabryki. Nigdy się nie zdarzyło, aby ten odwrócił się i im pomachał, mimo że wiedział doskonale o nosach przyklejonych do szyby. Po drodze dołączali do niego inni robotnicy, po czym, już w sporej grupie, znikali wszyscy za rogiem kuźni, skąd, mimo wczesnej pory, dochodził już hałas bijących o kowadła młotów.


Owego deszczowego poranka, Wincenty Prugalec szedł dziarskim krokiem do pracy w fabryce „Herzfeld i Victorius — Odlewnia Żeliwa, Emaliernia i Zakłady Mechaniczne w Grudziądzu”, niezmiennie, jak co dzień, od wielu lat.

Nawet w najśmielszych wyobrażeniach nie podejrzewał, iż tego właśnie dnia ponownie zostanie ojcem, a jego życie stanie na głowie!


Kiedy zawyły fabryczne syreny, Wincenty siedział już przy swoim stanowisku pracy obserwując, jak najpierw powoli, a potem coraz szybciej ruszają koła napędowe maszyn. Pasy transmisyjne nabierały prędkości. Przełączył sprzęgło. Koła ukochanej szlifierki taśmowej zaczęły się obracać z wielką prędkością. Podniósł i wziął w ręce pierwszy z odlewów, które miał oczyścić z nadmiaru żeliwa. Położył metal na pulpicie, a potem delikatnie przystawił do pędzącego pasa ciernego.

Z metalu posypały się iskry. Zgrabnymi, wyuczonymi ruchami zdejmował niepotrzebne i odstające naddatki metalu. Jego praca była bardzo ważna. Gdyby się pomylił i zbyt mocno przytarł obrabiany materiał, powstałoby wgłębienie i wtedy można było taki produkt wyrzucić. Kiedy zaś zbyt słabo docisnąłby pas i zdarł za mało metalu, na tak zwanej polerce nie mogliby „wykończyć” elementu i ten z powrotem wróciłby do niego. Strata czasu i pieniędzy.


Szlifierze, podobnie jak odlewnicy, byli elitą fabryki. Mieli najlepsze płace i cieszyli się szacunkiem całej załogi. Wincenty Prugalec był najlepszym szlifierzem. Spod jego rąk nigdy nie wyszedł żaden wybrakowany odlew. A tempo, w jakim obrabiał różne przedmioty, było wręcz zdumiewające. No cóż, stosował się w swojej pracy do zasad, które z takim mozołem wpajał rodzinie: wszystko musiało być doskonałe, bo właśnie po tym można było poznać porządnego i uczciwego pracownika — mistrza!


„Wózkowy” przywiózł w skrzyni pod stanowisko Wincentego kolejną partię odlewów do oszlifowania. Ojciec, który nie wiedział jeszcze, że za chwilę nim zostanie, odłączył sprzęgło koła zamachowego szlifierki i zaczął układać w równe stosy przywiezione przedmioty.

W jednym z nich byłem ja. Choć, tak jak Wincenty, sam jeszcze o tym nie wiedziałem, bo jeszcze się nie narodziłem. Ponoć nie wyróżniałem się wówczas niczym szczególnym.

Ot, zwykły żeliwny garnek z dwoma uszami o pojemności pięciu litrów. Nawet pokrywki jeszcze nie miałem.


Prugalec usiadł wygodnie przy maszynie i poprawił gruby, skórzany fartuch zasłaniający i chroniący nogi przed opiłkami metalu. Sięgnął do teczki, z której wyjął butelkę z herbatą. Odbił korek, wypił dwa łyki płynu i przepłukał usta.

Kątem oka dostrzegł, jak do hali szlifierni weszła bocznym wejściem córka majstra. Prześliczna i wesoła jak szczygiełek Weronika Duś. Codziennie o tej porze przynosiła ojcu bańkę z obiadem. Franciszek Duś był chłopem postawnym, wielkim, jak góra, dlatego musiał napełniać swój kałdun nie byle kromkami ze smalcem, lecz porządnym obiadem złożonym z dwóch dań oraz piwa.

Córka poszła w ślady ojca. Wysoka, z krągłymi kształtami i dużymi niebieskimi oczami, w których już niejeden chłopak się utopił. Tyłkiem mogłaby orzechy łupać, dlatego wejście Weroniki do hali nie mogło pozostać niezauważonym. Pracownicy, jedni chyłkiem, a inni ostentacyjnie, obserwowali ponętne kształty majstrówny, szczególną uwagę zwracając oczywiście na owe „falujące, niebieskie oczy”.


Wincenty podniósł jeden z garnków (jak się potem okazało, mnie), położył na warsztacie dnem do dołu i włączył sprzęgło. Pas ścierny napędzany kołem zamachowym rozpędził się do zawrotnej prędkości.

Do dnia dzisiejszego nie wiadomo, co się wtedy stało. Czy uwagę Prugalca odwróciły podskakujące cycki Weroniki, czy też może wrzask wróbla, który akurat wtedy wpadł przez bramę, uciekając przed goniącą go pustułką. Może sprawcą wszystkiego była źle odłożona na miejsce i przewracająca się wyświechtana teczka ze śniadaniem i butelką?

Jeden niekontrolowany ruch i w mgnieniu oka pas ścierny jak brzytwa przejechał po palcach szlifierza. Dwa z nich wpadły do obrabianego garnka. Reszta, ledwo ledwo, trzymała się i dyndała dziwnie na okaleczonej dłoni. Ostał się jeno kciuk.


Po pierwszych sekundach szoku i niedowierzania do mojego ojca dotarło wreszcie, że jego ukochana szlifierka taśmowa urąbała mu cztery palce u ręki. Do mózgu wdarły się pierwsze spazmy okropnego bólu. Zerwał się z obrotowego krzesełka, wyjąc niczym ranny zwierz. Trzymał okaleczoną rękę drugą dłonią i wymachiwał obiema we wszystkie strony. Krew lała się cienkimi, pulsującymi strumieniami, niczym woda wystrzeliwana z dziecięcych drewnianych sikawek.

Odłączono napęd pasów transmisyjnych.

Wincenty Prugalec dobiegł do głównej bramy hali i tam padł bez czucia, zemdlony.


Dokładnie w tym momencie zdarzyło się właśnie TO!

Dotarło do mnie, że… JESTEM. Istnieję!

Narodziłem się!


Nie wiem, jak to się stało, ale w momencie, kiedy mój ojciec padł zemdlony, w mojej mrocznej jaźni urodziła się świadomość! Zacząłem odczuwać otaczającą mnie rzeczywistość. Z początku w ogóle nie miałem pojęcia, że to jest w ogóle jakiś entourage, a świat który mnie otacza, to moje życiowe środowisko. Nie wiedziałem, czym jestem, kim jestem, dlaczego i po co istnieję.

Teraz już wiem, ale początki były trudne, wierzcie mi…

Nim się obejrzałem, wymyto mnie do czysta, a palce ojca gdzieś zniknęły. Oszlifował mnie inny szlifierz i trafiłem do emalierni. Tam powleczono mnie zieloną emalią z zewnątrz i białą w środku. Dołożono siostrę w postaci pokrywki, z którą zresztą przez jakiś czas nie miałem żadnego kontaktu. Trudno mi było wtedy pojąć, dlaczego wiem i czuję wszystko, a ona, będąca przecież moją częścią, nie. Potem wszystko się zmieniło, ale to już inna historia.

Na dnie przywalili mi pieczątkę fabryki, żeby świat wiedział, z kim ma do czynienia i w ten sposób zacząłem swój długi ziemski byt.


Tak więc moje narodziny były gorące i nietuzinkowe. Chociaż z tego, co potem przyniosło życie, wcale nie były takie złe. Historia mojego powstania miała chociażby ten sens, że teraz mogę opowiedzieć o losie ludzi, z którymi miałem do czynienia, a także o kolejach losu przedmiotów otaczających i wypełniających ludzki żywot.

Bo świat wcale nie jest takim, jak byśmy sobie, my i wy, ludzie, wyobrazili.

Zawsze interesował mnie los ojca. W końcu to on mnie stworzył, czy tego chciał, czy nie. Myślę, a raczej wiem na pewno, że właśnie przez kontakt z krwią i częścią jego ciała narodziłem się. Dlatego jestem Wam winien historię Wincentego Prugalca, bo ona przecież jest częścią mojego żywota.

Opowieść o losach żeliwnego garnka zacznę zatem od wydarzeń, które miały miejsce w rodzinie tego człowieka już po moich narodzinach. Nie będzie to opowieść z pierwszej ręki, a jedynie relacja z tego, co zasłyszało moje lewe i prawe ucho oraz co podpowiedziała wyobraźnia.

Nie wiedzieć czemu, na lewe zawsze słyszałem lepiej niż na prawe… Nieważne. W każdym razie, nasze ścieżki już się więcej nie skrzyżowały.


***


Aniela podbiegła do kuchennego okna, które jako jedyne wychodziło na ulicę. Przed ich niskim, jednopiętrowym domem zatrzymał się właśnie ambulans z miejskiego szpitala, dzwoniąc niemiłosiernie dzwonkiem alarmowym. Patrzyła z ciekawością, co też się stało, że akurat na tę małą i zapomnianą przez świat uliczkę zajechał samochód. Dzwonek ucichł, a z auta nieśpiesznie wyszło dwóch pielęgniarzy, celebrujących w ten sposób swoją rolę w przedstawieniu dla grupki zgromadzonych wokół pojazdu ciekawskich. Jeden z nich otworzył tylne drzwi karetki i pomógł wyjść jakiejś osobie, trzymając ją pod pachami,. Gdy w końcu pasażer niezdarnie zeskoczył na bruk, Aniela z przerażeniem stwierdziła, że pacjentem przywiezionym przez ambulans był jej mąż Wincenty!

Zarzuciła szal na ramiona, chyba z nerwów, bo na dworze było ciepło i zbiegła po schodach na ulicę. Pielęgniarze prowadzili Wicka (tak pieszczotliwie wołała na męża) pod ramiona i właśnie wchodzili do bramy.


— O, dzień dobry, pani Prugalec! Przywieźliśmy męża ze szpitala! Miał mały wypadek w fabryce! — zawołał jeden z nich, grubszy i wyższy.

Po zgromadzonym tłumie przeszedł szmer komentarzy. Prugalcowa zamarła w przerażeniu i złapała się dłońmi za twarz.

— Ale niech się pani nie martwi, pani Anielo! — krzyknął drugi sanitariusz, chudy niczym tyczka od fasoli, z drgającą, jak u indyka, grdyką na cienkiej szyi i małym wąsikiem pod nosem.

Skąd on zna imię mojej żony! — przemknęło przez myśl Prugalcowi mimo dojmującego bólu.

— Nic mu nie będzie! Co prawda u prawej dłoni został mu tylko jeden palec, ale za to ten najważniejszy, najgrubszy. No i reszta paluchów nie będzie przeszkadzać! — Zaśmiał się głośno. — Dacie sobie jakoś radę! — Mrugnął okiem i nachylił się uśmiechniętą od ucha do ucha gębą do Wincentego.


Dopiero teraz Aniela spojrzała na zabandażowaną dłoń męża, która przypominała wielki, biały tłuczek umocowany na temblaku. Koszula robocza była cała upaprana krwią. Co tam koszula, całe ubranie było we krwi. Na jego tle wyróżniały się tylko dwie białe plamy: „tłuczek” i twarz Wicka, z której odpłynęła cała krew.

Chudy pielęgniarz podszedł bliżej i nachylił się nad stojącą jak kamień Anielą, dla której cała ta sytuacja była niczym z koszmarnego snu.

— Pani Anielo, będzie dobrze!

Poczuła na twarzy śmierdzący oddech przefermentowanego piwa i zepsutych zębów. To ją otrzeźwiło. Odsunęła się nieco.

— Pani Anielo, wszystko będzie dobrze! — powtarzał. — Tu ma pani recepty na lekarstwa i maści. Ręka jest zszyta i opatrzona. Za dwa dni macie przyjść do szpitala na zmianę opatrunku. O, a tutaj jest rachunek za transport i robotę lekarza. Ach, byłbym zapomniał!…

Odwrócił się i podszedł do auta. Zajrzał do środka i po chwili niósł w rękach kapotę i wyświechtaną teczkę Prugalca. Bez słowa oddał rzeczy Wojtkowi, który stał obok karetki, jak cała reszta gapiów.

W tym momencie, przez skołatany bólem umysł kolejny raz przemknęła Wincentemu niepokojąca myśl: Skąd on wie, że to mój syn?

— To co, teraz już dacie sobie radę, co? — spytał drugi pielęgniarz. Nie czekając na odpowiedź, podprowadził rannego pod drzwi bramy i tam zostawił. — Powolutku wejdziecie na pięterko. Może jakiś sąsiad pomoże?…

Pięterko? Skąd?…


Wincenty stał oparty o ścianę domu. Sanitariusze zadzwonili dzwonkiem i ambulans odjechał z hałasem, zostawiając za sobą słodkawą chmurę spalinowego dymu, który zaraz się rozwiał. Tłumek rozszedł się tak samo szybko, jak się pojawił. W końcu przedstawienie się skończyło, nie?

Zresztą, właśnie zaczął padać deszcz.


*


— Wicek, wstawaj wreszcie! — Aniela stała nad łóżkiem i szarpała śpiącego męża za ramię. — Rusz się! Czas iść szukać roboty! Będziesz tak leżeć, jak jakieś śmierdzące ścierwo?! Tak jak wczoraj i przedwczoraj? I, i codziennie?!… Myślisz, że pieniądze na czynsz i żarcie same się znajdą?! Wincenty!… — szarpała dalej zawzięcie — wstawaj, pijaku ty! Darmozjadzie!

Mężczyzna wreszcie poruszył się w pościeli. No, może pościel to było zbyt chlubne określenie dla tego, w czym leżał Wincenty. Aniela już dawno przeniosła się do pokoiku Wojtka i teraz spała razem z synem na sienniku ułożonym przy łóżeczku. Przestała prać poszwy i powłoczki na poduszki z łóżka męża. Bo za każdym razem, kiedy wracał nocą z wypraw, niby w poszukiwaniu roboty, zwalał się do barłogu w tym, co miał na sobie. Brudny, pijany, śmierdzący od moczu i rzygowin.

Otworzył oczy, przetarł dłonią zmierzwione, tłuste włosy i podrapał się po mocno zarośniętej szczęce. Usiadł.

— Zamknij się, babo… Przestań się drzeć! — warknął, szukając stopą porzuconych przy łóżku butów.

To już nie były błyszczące jak lustro trzewiki z licowej skóry, lecz stare buciory zawiązane sznurkiem w miejsce sznurówek.

— Wojtek! — krzyknął. — Przynieś ojcu pić!

Chłopczyk posłusznie odsunął stołek od stołu, wstał i już miał nalać wody z dzbanka do szklanki, kiedy Aniela odebrała mu naczynie.

— A sam se nalej, capie niemyty! Będzie mi tu dziecko wykorzystywać! Ja przynajmniej coś zarabiam! A ty?! Ty tylko chlasz i szlajasz się po melinach, darmozjadzie!

Darła się tak każdego dnia, od długich, szarych miesięcy.


Wincenty cierpliwie wysłuchiwał jej jazgotów. Mało co się odzywał i najczęściej uciekał z domu, trzaskając drzwiami. Aniela siadała wtedy za stołem w kuchni i płakała.

Dzisiaj jednak, zanim wyszedł, stanął w progu, odwrócił się do jej zacietrzewionej twarzy i powiedział cicho:

— Ja wiem, jak zarabiasz na dom. Wiem o tobie wszystko, dziwko. Już niedługo będę dla was ciężarem, wiesz? Będziesz wreszcie miała te swoje zasrane pieniądze, będziesz mogła żyć jak dawniej, dając dupy na lewo i prawo, ale mnie już przy tym nie będzie. — Wyszedł, zostawiając ją stojącą z otwartymi ustami na środku kuchni.


Oszczędności już dawno się skończyły, a skromne zadośćuczynienie za utraconą pracę i ścięte paluchy starczyło ledwie na opłacenie lekarzy i opatrunków. Przez pierwsze tygodnie, kiedy mógł już chodzić z zaleczonym kikutem, Prugalec faktycznie szukał pracy w różnych miejscach. Był nawet na wsi u chłopów. Kiedy jednak dochodziło do omówienia szczegółów, a ewentualny pracodawca zobaczył jego poranioną dłoń, rozmowa kończyła się natychmiast, niczym owe ścięte paluchy. Raz na wsi, to go nawet pogonili z widłami w rękach. Ledwo co udało mu się uciec. Kaleka nie miał szans na znalezienie pracy, nawet kiedy chodziło o wywalanie śmieci. Po tych wszystkich nieudanych próbach, frustracja napompowanego sloganami o uczciwości i porządności człowieka narastała jak balon, wypełniony brudem i nieczystościami, których przez te wszystkie dni doświadczył. Aż wreszcie któregoś dnia, kiedy został wyśmiany przez śmieciarzy, bańka pękła z hukiem i całe szambo wylało mu się na głowę.

Wincenty, wracając do domu wszedł do pierwszego lepszego baru, gdzie upił się pierwszy raz w życiu do nieprzytomności. Ocknął się na chodniku, w samej koszuli i portkach, nie swoich zresztą.

Od tego dnia, wychodził z domu szukać zapomnienia w wódce, a nie pracy. Podbierał żonie pieniądze i szedł pić. W barach, wśród nowo poznanej kompanii takich samych nieudaczników, jak on, poznawał prawdę nie tylko o sobie i „prawych uczciwych ludziach”. Poznawał prawdę o swojej Anieli, której się domyślał od dawna.

Któregoś wieczora, pijąc bimber w jednej z bram, zauważył znajomą sylwetkę żony, idącej pod rękę z jakimś mężczyzną. W pierwszym odruchu chciał wyskoczyć z bramy, złapać ją za rękę i wytrzaskać po gębie. Może kiedyś, kilka miesięcy temu, by tak zrobił. Teraz jednak tylko rzucił butelkę z wódką kumplowi i ruszył jej śladem, kryjąc się po drodze w okolicznych ciemnych zaułkach.

Para szła nieśpiesznie, aż w końcu dotarła do niskiego parterowego domu, i zniknęła w drzwiach. Odczekał chwilę, podszedł do nich i nacisnął klamkę. Ustąpiły bezgłośnie. Rozejrzał się po ciemnej sieni. Tylko zza jednych drzwi dochodziły go jakieś rozbawione, przytłumione głosy. Cicho stanął w mroku i przyłożył ucho do drewna.


To był niewątpliwie głos Anieli!

— Nie tak prędko, panie Mietku, bo mi pan guziki pourywa! — Śmiała się wesoło. — Zdąży pan, przecież nigdzie nie ucieknę!

Drugi, wyraźnie podniecony, męski głos mruczał jakieś niezrozumiałe słowa. Po chwili wszystko ucichło. Od tego momentu słyszał już tylko jednostajny, monotonny jęk, jaki wydawała Aniela. Zrozumiał.

Targnął nim tak straszny gniew, że nie zważając na nic złapał za klamkę.

Zabiję sukę!


To znaczy, tylko mu się wydawało, że złapał klamkę. Pozbawiona palców dłoń trafiła w pustkę. Uniósł ją wysoko, przyjrzał się jej z wykrzywioną twarzą, a potem ugryzł mocno kikut, aż popłynęła krew. To go otrzeźwiło. Schował krwawiącą rękę do kieszeni. Splunął na próg i wolno wyszedł z budynku. Kiedy stał w otwartych drzwiach, dotarł do niego dźwięk spełnienia… Jego i jej.

Ciężkie łzy spłynęły po jego brudnych policzkach. Odwrócił się na pięcie i zniknął w mroku nocy.


*


W ciemnym pokoju, gdzieś na zapleczu obskurnego baru, siedziało dwóch mężczyzn. Jeden z nich, tęgi i łysy, palił grube cygaro, siedząc rozparty za biurkiem. Nazywali go Żyleta. Po pierwsze dlatego, że znany był z noszenia w kołnierzyku żyletki, którą nie raz wyrysował facjatę jakiemuś frajerowi albo dziwce, a po drugie, bo był niepisanym szefem półświatka tego powiatowego miasta. Drugim facetem był nie kto inny, jak Wincenty Prugalec.


— To co, Wicek, dogadaliśmy się? Jutro w nocy przyjdziesz do baru. Dam ci dobry majcher i inne pierdoły. Powiem ci też, do kogo pójdziesz i co dla mnie zrobisz. Zrozumiałeś? Od jutra, kiedy już ci dam motyla, nie będzie odwrotu. Gdy skrewisz albo zawalisz robotę… — przerwał i wypuścił w stronę Wincentego smużkę dymu — czapa. Znajdę cię wszędzie, na samym końcu tego durnego kraju, wyciągnę z nory i zajebię. Rozumiesz? A gdyby jednak, jakoś ci się udało ukryć, to najpierw zatłukę twoją żonkę, kurwiszonkę, a potem synka. Robię to wszystko dla twojego ojca. Bo był człowiekiem, a nie dymanym frajerem, mimo że siedział za politykę. Uratował mi dupsko w puszce, dlatego mam dług. Od teraz będę z Kazkiem kwita. Pokaż Wicek, że też jesteś porządnym człowiekiem.

Skończył, obserwując twarz Prugalca.


Mężczyzna patrzył prosto w oczy grubasowi, a jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Nawet nie mrugnął okiem po tych wszystkich ciężkich słowach. Ten twardy i pusty wzrok nieco zaniepokoił Żyletę, ale tylko nieco. Franciszek Wysypał, bo tak brzmiało jego prawdziwe imię i nazwisko, nie należał do strachliwych. W jego fachu takich nie było, w końcu to on przecież rządził w grudziądzkim półświatku.

Wstał zza biurka i podszedł do małej szafki, stojącej pod ścianą. Sięgnął za koszulę i wyjął mały kluczyk, wiszący na rzemyku. Otworzył nim szafkę, pogrzebał w środku i schował coś w kieszeni. Na ten ruch, szklane i nieobecne oczy Wincentego nieco się poruszyły.

Żyleta usiadł z powrotem za biurkiem. Nie mówiąc nic, rzucił na blat papierowy banknot.

— Masz, kup sobie nowe buty i kapotę. Bo w tym, co masz na sobie, daleko nie zajdziesz. Jutro masz być wykąpany i pachnący. Nie znoszę brudasów! I masz być trzeźwy — warknął. — Idź już. Jutro, punktualnie o dwudziestej drugiej, masz być u mnie. — Sięgnął pod biurko, wyjął butelkę wódki i upił spory łyk. — Co się gapisz? Ja mogę pić, ty nie. Zjeżdżaj. Aha: to, co ci dałem, odliczę z twojej doli, kapujesz?

Wincenty kiwnął głową i wyszedł z pakamery.


*


O umówionej godzinie, w nowej-starej marynarce, spodniach i wyczyszczonych butach, Wincenty stawił się w „biurze” Żylety. Był ogolony i wykąpany, pierwszy raz od niepamiętnych czasów.

Grubas siedział jak zwykle za biurkiem i żarł, trzymając w paluchach jakieś mięso ociekające tłuszczem. Na blacie stała sporych rozmiarów butelka mętnego bimbru i dwie brudne szklanki.

Obok bossa na stołku przycupnęła młoda kobieta. Jej mizerną twarz „zdobił” wyzywający makijaż i kilka drobnych blizn świadczących o tym, że Żyleta nie raz pokazał jej, kto tu rządzi. O blat wsparła duże piersi, wypływające z obszernego dekoltu. Dziewczyna była już mocno wstawiona, głowę miała przekrzywioną w bok i opartą o ramię alfonsa. Smętnym wzrokiem, pustym niczym studnia bez wody, gapiła się na przybyłego Prugalca.

Grubas wytarł ręce o koszulę i warknął:

— Mańka, do roboty. Ale już…

Dziwka niemrawo zerwała się z krzesła, ponaglona siarczystym klapsem w pośladek, wychyliła resztkę wódki ze szklanki i kręcąc tyłkiem wyszła z pakamery.

— Przyszedłeś jednak — mruknął i nalał do szklanek bimbru po brzegi. — Nie lepiej było spieprzać, gdzie pieprz rośnie? — Podniósł szklankę i pokazał brodą Prugalcowi, że ma zrobić to samo. — Wypijmy.

— Nie lepiej… — odparł krótko Wicenty i wychylił szklankę.

— Coś małomówny jesteś — stwierdził Żyleta, ocierając usta rękawem koszuli. — Może to i dobrze. Nie lubię gadatliwych frajerów.

Odchylił się od biurka i wysunął szufladę spod blatu. Wyjął z niej trzy przedmioty: składany, długi noż w metalowej rękojeści, pudełko zapałek i benzynową grawerowaną zapalniczkę. Przesunął wszystko w stronę Prugalca.

— Wiesz, tak się zastanawiałem. Powinieneś mieć jakąś ksywę. Przecież nie będę cię zawsze nazywać Wicek. Tak, to do ciebie może mówić twoja matka albo baba. — Uśmiechnął się. — Będę na ciebie wołać Paluch! Fajnie, nie? — Zaśmiał się głośno.

Twarz Wincentego wykrzywiła się w grymasie złości. Zerwał się ze stołka i złapał leżący na blacie nóż. Żyleta był jednak szybszy. Zanim Paluch zdążył wysunąć ostrze noża, żyletka wbiła się boleśnie w skórę policzka. Zastygli w bezruchu zawieszeni nad blatem.

— Paluch, spokojnie — warknął gruby, wbijając głębiej ostrze. — Nie ze mną te numery. Jesteś Paluch i tyle, zrozumiano? Mam w dupie, co sobie o tym myślisz. Więcej nie próbuj, bo następnym razem złapiesz ostatni oddech przez dziurę w szyi. Kapujesz?

Wincenty wolno odłożył nóż i kiwną głową na znak, że zrozumiał.

— No!… — krzyknął zadowolony Żyleta. — Tak to rozumiem! Masz jaja! Trza to oblać! — Nalał wódki do szklanek. Tak jak trzeba, po rant.

Wypili.


— Za chwilę pójdziesz do Wasyla. Znasz tego Ukraińca, prawda?

— To ten krawiec od wyścigów? — spytał dla pewności.

— Taa… Dokładnie ten sam — potwierdził gruby. — Wiesz, gdzie mieszka i ma warsztat?

Prugalec kiwnął głową, że wie.

— Wasyl jest mi winien kupę kasy. Moi chłopcy, już nie raz byli u niego, grzecznie rozmawiali i przekonywali, że ma zwrócić dług. Nie posłuchał. Nie posłuchał też, kiedy poszli kolejny raz i jeszcze grzeczniej poprosili o zwrot gotówki razem z odsetkami. Znowu nie posłuchał! Ba! — Klepnął się w uda. — Poleciał ze skargą do konkurencji! Wypłakał się w mankiet Kapocie, a jeden z jego frajerów dziabnął mojego chłopaka kosą w żebra! — Nalał sobie kolejną porcję wódki, którą zaraz wypił, zakąszając kawałkiem mięsa.


Kapota to drugi bandzior, który trząsł miastem, podobnie jak Żyleta. Bardzo się nie lubili, ale do tej pory zachowywali kruche status quo, dzieląc się wpływami i zyskami z bandziorki. Kapota miał zakład pogrzebowy i obracał się trochę w innych sferach, niż Żyleta, którym gardził, nazywając Wysypała „damskim bokserem” albo co gorsza „kindybałem”. Ten nie był mu dłużny, przez co dochodziło między ludźmi z obu band co jakiś czas do krótkich, aczkolwiek krwawych porachunków. Po kosie, którą dostał jeden z jego chłopaków, Żyleta poprzysiągł Kapocie zemstę. Postanowił, że ostatecznie i radykalnie rozwiąże problem wrogiego kindybała. Wtedy to, któregoś szczęśliwego dnia, ze swoimi problemami napatoczył się Wincenty.

Żyleta z początku zamierzał wyrzucić pijaczynę na zbity pysk, ale potem przemyślał sprawę i w osobie frajera, a na dodatek kaleki, zwietrzył okazję do pozbycia się raz na zawsze konkurenta albo przynajmniej na bardzo długi czas. Wymyślił plan, w którym główną rolę miał odegrać Wincenty — Paluch. Jak co, to będzie na zapijaczonego i sfrustrowanego Prugalca, co to szukał kumpla do picia albo pieniędzy. On i jego ludzie będą czyści.


— Pójdziesz tam i grzecznie poprosisz o zwrot długu. Na pewno ten chlejus zacznie ci płakać w mankiet, że nie ma, że dzieci chore, że żona rodzi i takie tam duperele. — Nalał bimbru do szklanek. Wypili. — Wsadzisz mu kosę, Paluch, rozumiesz?

Na te słowa Wincentemu szerzej otwarły się oczy, ale na tak krótką chwilę, że Żyleta nawet tego nie zauważył.

— Potem oblejesz jego budę benzyną i spalisz wszystko w diabły, rozumiesz?

— On ma dzieci Żyleta. Kosa to jedno, dzieci i bab nie ruszę. — Wstał z krzesła, chcąc wyjść.

— Siadaj! — ryknął gruby. — Stąd się nie wychodzi po takich informacjach! Mówiłem, to bilet tylko w jedną stronę! Nie pozwolę, żebyś puścił farbę glinom! Dzieci i baba Wasyla wyjechali dzisiaj w południe na wieś. Chłopaki filowali cały dzień, wiem na pewno. Siadaj. Wasyl dostał ode mnie czapę, rozumiesz? Długi się spłaca, kropka. Powtarzam. Rozumiesz?…

Zapadła chwila grobowej ciszy.

— Rozumiem… — Cicho powiedział Paluch.

— To nie koniec. Gdzieś koło chałupy podrzucisz tę zapalniczkę. To jest rzecz Kapoty. Jest na niej grawerka z jego inicjałami. Gliny ją znają i będą wiedzieć, czyje to jest. Nikt się nie będzie pytać, czy tam był, czy nie. Jak znajdą, to Kapota już ma krawat, rozumiesz? W ten sposób załadujemy go do tej sprawy. Wrócisz do domu i tam się zadekujesz. Mamona będzie czekała u mnie. — Wskazał głową na szafkę. — Przy drzwiach stoi teczka, a w niej dwie butelki z benzyną.

Żyleta wstał.

— Dobra, dawaj już. Uważaj i filuj w koło, dzisiaj łysy kapuje. A ja cię nie znam.


*


Wincenty stał w bezpiecznej odległości i z trwogą obserwował palącą się budę Wasyla. Odkręcił butelkę wódki, którą znalazł w kuchni u krawca i wypił dwa potężne łyki alkoholu. Resztą polał zakrwawione dłonie i nóż. Ręce mu drżały. W miejscu, gdzie kiedyś miał palce, ból był nie do zniesienia. W pewnej chwili w łunie bijącej od pożaru dostrzegł strażaka, który niósł na rękach jakieś małe zawiniątko. Znieruchomiał i patrzył z niedowierzaniem.

Nie! To niemożliwe!

Zrozumiał. To nie było żadne zawiniątko, ale…

— Jeezu Chrystee! — zawył i padł w błoto na kolana. — Dzieci! Tam były dzieci!…

Patrzył przerażony, jak kolejny ze strażaków niesie drugie dziecko.

Na więcej już nie czekał. Dopił bimber, wstał i chwiejnym krokiem poszedł w stronę meliny Żylety. W kieszeni obracał kciukiem zapalniczkę.


Nasłuchiwał pod drzwiami. W pakamerze było cicho. Ostrożnie otworzył i zajrzał do środka. Żyleta siedział na krześle i spał smacznie, ułożony na brudnym blacie.

Podszedł bliżej. Obserwował sylwetkę śpiącego. Podniósł pustą butelkę po wódce i z rozmachem walną nią w łysy łeb bandyty. Szkło rozprysło się na wszystkie strony. Odczekał chwilę, słuchając czy nie narobił zbyt wiele hałasu. Wyjął z kieszeni zapalniczkę. Postawił ją na biurku tuż obok głowy leżącego, a potem wyjął nóż.


*


— Żyleta! Obudź się! No obudź się, zasrańcu!

Jakiś mężczyzna szarpał go za ramię i darł się tak głośno, że pękały bębenki w uszach. Franciszek Wysypał wolno otwarł oczy, ale zaraz na powrót je zamknął. Po pierwsze dlatego, że ostre światło świeciło mu prosto w twarz, a po drugie, bo poznał kto się do niego przed chwilą wydzierał.

— Bidulek! Patrzcie, co to wódka potrafi zrobić nawet z takiego bydlaka!


Kurwa! Toż to jest ten zasrany pies, Morda! — pomyślał Żyleta, mając na myśli komisarza Ludwika Panasiewicza, zwanego powszechnie w środowisku wszelkiego rodzaju męt i bandytów Mordą.

Do nadania tego przezwiska przyczynił się nie kto inny, jak właśnie Żyleta, który lata temu przejechał nożem po facjacie policjanta, zostawiając mu na całe życie sporą bliznę. Za ten czyn odsiedział swoje, ale jak to mówią, uraz pozostał, a Wysypał miał w osobie komisarza zaciekłego wroga.

Bandzior nieco ochłonął, mimo ogromnego bólu głowy zebrał się w sobie i odparł:

— A co to za zwyczaje bić śpiącego po głowie, co? — Ponownie otworzył oczy i mrużąc je przed ostrym światłem, rozejrzał się szybko po swoim „biurze”. Blat uprzątnięto, pozostawiając na nim tylko zapalniczkę. Jego zapalniczkę, której szukał tyle czasu po wyjściu Palucha. Oberwało się za to Mańce, która zarzekała się, że zapalniczki nie wzięła. Widać, leżała gdzieś i teraz gliniarze postawili ją z powrotem na biurku. Pod pretekstem poprawienia się na stołku, zerknął na szafkę.

Chryste! Szafka jest pusta! — przemknęło mu przez myśl.

Stwierdził też, że nie ma na szyi zawieszonego kluczyka. Chciał poruszyć rękami, ale był skuty do tyłu.

— No i co, Żyleta? — spytał komisarz, wypuszczając z sykiem dym papierosa, którego odpalił od innej zapalniczki, podobnej do tej, którą dał Prugalcowi. — Doigrałeś się w końcu. Za to, co zrobiłeś w nocy, krawat jak nic. Trzy ofiary! Ojciec, matka i dzieciątko! Ojciec ożeniony z kosą, matka spalona a dzieciątko zatrute dymem. Została tylko jedna dziewczynka, ale teraz to już sierotka. Przez takiego bydlaka, jak ty! — Trzepnął siedzącego od niechcenia w twarz.

Grubas zerwał się ze stołka, ale zaraz stojący za nim dwaj przodownicy, skutecznie sprowadzili go z powrotem na krzesło, studząc pałkami dalsze zapędy zatrzymanego. Zacisnął zęby z bólu.

— Ja nic nie zrobiłem… — stęknął. — Cały dzień i noc byłem tutaj, potwierdzą to wszyscy… Uhh…

— Tak? — Morda ni to spytał, ni stwierdził. — A jak myślisz, Żyleta, skąd ja mam tę piękną zapalniczkę, co? Znalazłem u ciebie? Co?

Franciszek zgłupiał.

— Nooo, tak… bo cały czas tutaj leżała. Jak komisarz chce, może sobie ją wziąć, to jest mój żar.

— Leżała sobie, mówisz. Twoja jest i tutaj, razem z tobą, sobie leżała — mruczał Panasiewicz. — A widzisz, mylisz się Żyleta! Ta konkretnie zapalniczka leżała, i owszem, ale nie tutaj, a zaraz obok wejścia do domu Wasilija Gidrycha! Zgubiłeś ją tam brachu, kiedy mordowałeś tego nieszczęśnika, a potem podpaliłeś ich mieszkanie!

Mimo silnych razów pałkami, Żyleta wstał z krzesła krzycząc:

— Ja nikogo nie zabiłem i nie spaliłem! To nie ja!

Komisarz wstał.

— Stul pysk, gnido! Zabrać go!


Kiedy policjanci wyprowadzili szarpiącego się Wysypała, wrzeszczącego w kółko, że to nie on zabił, komisarz podszedł do lekko uchylonej szafki, na którą wcześniej zerkał Żyleta.

Uchylił drzwiczki.

— O! Mamy dzisiaj jakiś urodzaj na zapalniczki — mruknął, wyjmując ze środka błyszczący przedmiot. Spojrzał na wygrawerowane inicjały i uśmiechnął się ponuro.


***


— Pani Prugalec? — spytał listonosz, trzymając grubą kopertę w rękach.

— Tak, to ja, Aniela Prugalec. O co chodzi?

— Polecona przesyłka do pani. Proszę pokwitować. Tutaj i o tutaj, w tym miejscu — sapnął, wskazując kopiowym ołówkiem miejsce podpisu.

Kiedy kobieta pokwitowała odbiór, machnął od niechcenia w daszek czapki i odszedł, oglądając się za siebie.

Aniela obejrzała przesyłkę ze wszystkich stron. Nadawca był, i owszem, ale nic jej nie mówiło ani jego imię, ani nazwisko. Otworzyła kopertę, długo mocując się z twardym papierem.

Z wnętrza wysypał się stos banknotów, zaściełając cały blat stołu i część podłogi.

Zemdlała.


***


Pamiętam, jak kilka miesięcy później „Głos Pomorski” donosił sensacyjnie na pierwszej stronie o odnalezieniu w pobliskim lesie zwłok wisielca, będących w stanie znacznego rozkładu. Nieszczęśnik nie miał przy sobie żadnych dokumentów, ani listu pożegnalnego, a jedynie długi, składany nóż o drewnianej rękojeści, kluczyk na sznurku i pudełko zapałek. Prawa dłoń była pozbawiona czterech palców i miała tylko kciuk. Jak się potem okazało, w wyniku prowadzonego przez miejscową policję szczegółowego śledztwa, nieboszczykiem okazał się Wincenty Prugalec — mój ojciec. Na ostatniej stronie gazety ukazała się krótka notka, że znany i ceniony niegdyś szlifierz popełnił samobójstwo, ponieważ nie doczekał się znikąd pomocy. Przez jakiś czas poszukiwano potem jego żony Anieli, ale kobieta krótko po tragedii rodziny Wasilija Gidrycha zniknęła gdzieś i wszelki ślad po niej oraz jej synu Wojciechu zaginął.


Na tym mogę zakończyć opowieść o historii moich narodzin i tragicznego życia człowieka, który dał mi życie i świadomość.

II. Dom

Kilka miesięcy po tragicznych wydarzeniach, które miały miejsce w moim rodzinnym mieście, przewieziono mnie i moją niemą siostrę Pokrywkę do Warszawy. Zapakowany w gustowny karton wypełniony trocinami, trafiłem do sklepu z artykułami metalowymi, gdzie ustawiono mnie na półce wraz z innymi garnkami, patelniami i tego rodzaju przedmiotami gospodarstwa domowego. Tak nazywała się moja rodzina: artykuły gospodarstwa domowego. Dowiedziałem się o tym znacznie później. Na razie, wśród tak licznej rodziny, tylko ja niestety posiadałem dar albo przekleństwo, iż zdawałem sobie sprawę, co się wokół mnie dzieje.


W sklepie tym cierpliwie oczekiwałem na swój dalszy los. W sumie nie narzekałem. Co prawda, wtedy zupełnie nie zdawałem sobie sprawy, po co i do czego jestem stworzony. Jednak taki stan rzeczy niebawem miał się zmienić i miało spaść na mnie wielkie oświecenie, które w końcu wskazało, gdzie jest, a najważniejsze — jakie jest miejsce na ziemi moje i mojej niemej siostry.


***


— Pani Rozalio! Jest pani wreszcie gotowa? Zaraz odjeżdżamy! — wołała z tylnego siedzenia samochodu dystyngowana starsza dama w granatowym kapelusiku na głowie, owinięta pod szyją srebrnym lisem.

Nie czekając na odpowiedź wywołanej Rozalii, założyła rękawiczki na dłonie i klepnęła siedzącego z przodu szofera w ramię, co było sygnałem do odjazdu.

Zaraz za jej samochodem ruszył drugi. W jego szoferce siedziały trzy osoby: wspomniana Rozalia, znacznie od niej młodsza dziewuszka o imieniu Józia i kierowca — pan Ignacy.

Pierwszy samochód, w którym jechała starsza dama, był limuzyną o doskonałych parametrach i wielkiej wygodzie. Drugi był co prawda nowoczesnym wynalazkiem ówczesnych czasów, ale gdzie mu było do limuzyny pani hrabiny! Jego najważniejszym zadaniem był transport, dlatego zamiast tylnego siedzenia miał pakę towarową na różnego rodzaju produkty.

Kawalkada ruszyła wolno, kierując się w stronę Warszawy.

Hrabina Taczanowska, herbu Jastrzębiec, jechała na zakupy!

Taki wyjazd organizowany był dwa razy do roku: raz na wiosnę, drugi raz jesienią. Zawsze uczestniczyła w nim hrabina, zabierając ze sobą szefową kuchni Rozalię, jedną z podkuchennych albo pokojówkę (zależało to od rodzaju zakupów), i, oczywiście, dwóch kamerdynerów: rzeczonego Ignacego, kierującego furgonetką oraz pana Jana, osobistego szofera hrabiny, który oprócz tego był, co najważniejsze, szefem służby w jej posiadłości.

Hrabina Anastazja Taczanowska uwielbiała te wyjazdy. Po pierwsze dlatego, że pan hrabia dawał żonie absolutne vous avez carte blanche w sprawach finansowych, a po drugie, w czasie wyjazdu mogła wreszcie spotkać się z przyjaciółkami, które w tym czasie odwiedzały stolicę. To w trakcie owych spotkań ustalała najczęściej daty i okoliczności wizyt, balów i wszelkich innych amusant sociable w ich posiadłości.

Zakupy? Owszem, ale tylko te, które dotyczyły jej garderoby i rzeczy osobistych albo potrzebnych na prezenty dla gości i przyjaciół. Pozostałe sprawunki, które dotyczyły potrzeb hrabiowskiego pałacu, były na głowie Jana i Rozalii.

Nie tylko hrabinie podobały się zresztą wyprawy do stołecznego miasta. Nie ma co ukrywać, że służba traktowała je, jako przywilej i kilkudniową, a nawet kilkunastodniową przerwę od codziennych obowiązków.

Po przyjeździe i zakwaterowaniu, mając absolutne i pełne zaufanie do swoich długoletnich służących, hrabina dawała im wolną rękę przy zakupach. Zresztą, doskonale wiedziała też i o tym, że szacowny małżonek zawsze wszystko ustalił wcześniej z Janem albo Rozalią, a oni zawsze i niezmiennie trzymali się postanowień pryncypała.

W czasie jednej z takich rozmów ustalono, że konieczna była wymiana części zasobów garnków i patelni w pałacowej kuchni.

Zapewne domyśliliście się już, że i ja odegrałem w tym, jak mawiał hrabia, le petit maison entreprise, pewną rolę.


*


Rozalia człapała wolno, trzymając się mocno ramienia Ignacego. Przed nimi niezmordowana Józia biegała od wystawy do wystawy, „ochając” i „achając” nad wszystkim, co zobaczyła.

Wreszcie, dotarli do Domu Towarowego Braci Jabłkowskich.

— Mogliśmy stanąć bliżej samochodem — wysapała ochmistrzyni. — Jak nakupimy garnków, nie mam zamiaru tego wszystkiego targać tyle kilometrów. Tak, o! — stwierdziła stanowczo śpiewnym głosem.

— Ta, przecież przyjadę pod sklep, jak je kupimy! Niczego nie będziesz nosić, kochanieńka! — Zaśmiał się Ignacy, podkręcając cienkiego wąsika.

— Ja już za stara jestem na te hrabinie ekskursje, Ignasiu — sapnęła, wchodząc do sklepu przez obrotowe drzwi. — Za stara! Józia, to co innego, dzierlatka lata jak pszczółka jakaś, z kwiatka na kwiatek, między temi szybami sklepowymi.

— A co ty gadasz serdeńko! Stara!… — Prychnął. — Stara to jest baba Walentyna, co ma sto lat i jednego zęba. Ty jesteś sreberko, Rozalciu, czyste sreberko!


Ignacy zauważył młodego pracownika sklepu w szykownym uniformie i bez specjalnych ceregieli zagadnął:

— A szanowny pan mi powie, gdzie możemy kupić garnki i inne precjoza kuchenne, a?

Młodzieniec skłonił się lekko i odpowiedział:

— Na pięterku, szanowni państwo. W dziale „Aluminium i emalia”! Tam dostaniecie najnowocześniejsze i najlepsze produkty metalowe do kuchni z całego świata i Europy!

Zerknął na Józię, która z zadartą głową i otwartą buzią gapiła się na windę, która bezgłośnie pięła się w górę, hen na ostatnie, szóste piętro. Otaksował ją dyskretnie wzrokiem i widać uznał, że dziewczyna będzie łatwym „łupem”. Wystarczyło tylko nieco zbajerować, pokazując wielkomiejskie maniery, a ślicznotka z prowincji będzie miękka, jak wosk.

— Ja państwa zaprowadzę i opowiem co nieco o naszym wspaniałym magazynie, a przede wszystkim zawiozę tam wszystkich najnowocześniejszą windą w Europie! Co by pani starsza nie ucierpiała dryndając po schodach!


I tutaj młokos popełnił błąd.

Rozalia wpierw rozejrzała się wkoło, szukając wzrokiem jakiejś leciwej kobitki, która mogła stać gdzieś obok, ale kiedy takowej nie dostrzegła uznała, że słowa: „pani starsza” dotyczyły jej osoby!


Kucharka zrobiła się czerwona, niczym w pełni rozkwitła piwonia lub zdenerwowany indyk. Wyjęła rękę spod ramienia Ignacego, który w ogóle nie zwrócił uwagi na słowa młodzika i, tak jak Józia, patrzył w ślad za windą, podparła się pod boki i zawołała na cały sklepowy hol:

— Ja ci dam starszą panią, ty czuczeły smarku w… w uniform upchany! A to się mnie czapiłsa! Ja stara baba jestem, a?!? Niedoczekanie twoje! Tak ci zaraz jadaczkę wymaluję, że cię baćko rodzony nie rozpozna! Bambaryła sklepowy znalaz sia! — Wrzasnęła.

Zdziwieni klienci sklepu zwolnili swój marsz przez hol domu towarowego, przysłuchując się z ciekawością, co też się wydarzyło.

Ignacy, mocno zaskoczony nagłym wybuchem towarzyszki, odwrócił się w jej stronę i powiedział zaniepokojony:

— Rozalciu, kochana, ty ocipiała! A po czamu, ty paszczę na cały sklep rozdziawiła, a?!?

Rozalia popatrzyła na kamerdynera nieobecnym wzrokiem i zawołała:

— Ten pacan durnowaty staro babo mnie nazwał! Mam swoje lata, ale stara nie jestem, ot co!

Młodzieniec zrobił się blady, niczym tablicowa kreda. Skłonił się nisko i zaczął bąkać cicho słowa przeprosin:

— Jaa… Ja nie chciawszy. Tak jakoś…

Starał się, tym bardziej że nagle, jak zwykle w takich wypadkach znikąd, pojawił się kierownik piętra, który z pewnej odległości uważnie obserwował całe zajście.

— Ooo!… To bardzo nieładnie z jego strony, prawda? — Ignacy stanął między kucharką, a sklepowym boyem i usiłował jakoś załagodzić sytuację. — Ale ty sama przed chwilo powiedziała, co już za stara jesteś na te wszystkie ekskursje.

Rozalia po tych słowach, przeniosła wściekłość i uwagę z chłopaka na kierowcę.

— A poszed ty w kibini macier, zdrajco! Rozalciu i sreberko, będzie mi gadał! Wąż obmierzły! A tu, a tu…! — Zakrzyknęła i zaczęła chlipać do chusteczki. — Ja więcej z tobą taksówko nie pojadę!

Józia objęła ją czule, szepcząc do ucha:

— Ciociu Rozalko, niech się ciocia uspokoi, ten młodzian nie chciał cioci obrazić. On, jak wszystkie chłopy, jest jełopem, to i dziamga głupstwa! Niech ciocia popatrzy, ludzi w koło nastawało, może być popelina z tego jaka.


Ignacy szturchnął delikatnie boya, kiedy ten bezradny odwrócił się do niego. Kamerdyner znaczącym ruchem i mimiką twarzy pokazał mu, co ma zrobić.

Chłopak załapał po chwili i podszedł do Rozalii.

Skłonił się nisko, mówiąc:

— Proszę mi wybaczyć niestosowne słowa. Nie miałem na myśli nic złego i nie chciałem szanownej klientki urazić! Jest pani kobitką, co się zowie! No, może o zbyt okrągłych kształtach, ale jest za to na czym oko zawiesić!…


Józia popatrzyła groźnym okiem na chłopaka i ten zamilkł natychmiast.

Zrobił jednak w tym momencie to, co już dawno powinien. Złapał zaskoczoną Rozalię za rękę i ucałował mocno w dłoń.

Kobietę zatkało, ale, o dziwo, nie zareagowała kolejnym wybuchem. Ba! Spojrzała na niego nawet łaskawym i kokieteryjnym wzrokiem!

Odwróciła się na pięcie, a odchodząc powiedziała:

— Ja do tej klatki nie wlizę! Józia, chodź ze mną, idziemy pieszkom schodami! A ty Ignac, możesz sobie jechać w górę razem z tym… — zastanowiła się chwilę — szałaputą.

Młodzieniec był zdruzgotany. Jego plany, że będzie snuł mądre opowieści i pokaże się przed dziewczyną, spełzły na niczym.


*


Leżałem sobie właśnie na półce razem z moją siostrą Pokrywką w dziale „Aluminium i Emalie”, gdy do sklepu weszli Rozalia, Józia i Ignacy, prowadzeni przez zasmuconego sklepowego boya. Stanęli niezdecydowanie na progu, rozglądając się z ciekawością po wystawie.

Natychmiast podeszła do nich pani Jadzia, szefowa działu.

— Witam szanownych państwa. W czym mogę pomóc szanownym klientom? — zapytała.

Rozalia już nieco ochłonęła po wspinaczce na piętro. Oparła się o blat lady i wysapała:

— Chcielim kupić garnki do kuchni pałacowej pani hrabiny Taczanowskiej. Dobre, czugunne, a nie jakieś alamuniowe barachło! Akuratnie zrobione i polane emalią. No i oczywiście z pokrywkami. A prócz tego dzieżki, durślaki, różnej wielkości fajerki do pieców, dwie masłobojki, taki specjalny garnek, co by mleko nie uciekało. Ale nie alamuniowy! — zaznaczyła zaraz, podnosząc palec. — No i zdałyby się też trzy różnej wielkości skowrody, dwa czugunne garnki do pieczenia gęsi, jakieś widelce, łyżki, słoiki… — Przestała wymieniać, zastanawiając się chwilę. — No i najważniejsze! Kozę do stajenki Pawluka. A co jeszcze, to uwidzim. Chyba macie to wszystko w tym waszym europejsko-światowym sklepie, a?


Sprzedawczyni, dalej uśmiechnięta i pełna dobrych chęci, ale już z mniej pewną miną, stwierdziła:

— Szanowna pani, życzy sobie wielu rzeczy i zapewne wszystkie je mamy. No, może z wyjątkiem kozy. Zwierząt w tym dziale nie prowadzimy. Po kozę musiałaby pani pójść na targ. Będzie też problem z tymi… — zastanowiła się chwilę — sroo…, skroodowodami i garnkami czugielnymi — wydukała zadowolona z siebie. — U nas tylko garnki metalowe, żeliwne i ostatni krzyk mody — aluminiowe.

Rozalia spojrzała na Ignacego wzrokiem mówiącym tylko jedno: zdurniała ta baba? Popatrzyła uważnie na sprzedawczynię i wskazując palcem na różne metalowe naczynia powiedziała:

— A to, to co to jest? Toż różne czugunne garnki tam są! A koza? Stoi ich całe stado pod oknem! Skowrody wiszą w rządku, jak na paradzie u cara! Ile chcesz i skolko chcesz. Oj, coś mi się widzi, że paniusia nie wie, co w sklepie ma! U mnie w kuchni, tak by być nie mogło! — Rozalia nakręcała się coraz bardziej.

— Ciociu Rozalko! Ty mówisz do tej pani, tak jak się mówi u nas, pod Białymstokiem! Oni w mieście nie znają naszej mowy, ta pani nie wie, co to czugunny albo skowroda.

Rozalia popatrzyła zdumiona na Józię.

— Nie znają?

— No tak Rozalko — potwierdził Ignacy. Ty dawno nie jeździła z nami do stolicy, to zapomniała już. Oni tu mówią po miastowemu. Czysto po polsku…

— A ja po jakiemu gadam, co? Jak kitajce jakie, po kitajsku?

— Noo, też po polsku, ale inaczej niż w mieście.

— Pani hrabina mnie rozumie, a paniusia w sklepie, to już nie? Jak mam mówić, żeby mnie zrozumiała?

— Ciociu mów, jak do tej pory, a ja będę ewentualnie tłumaczyć albo pokazywać, kiedy coś będzie bardziej skomplikowane, dobrze? — Zwróciła się jednocześnie i do Rozalii, i do pani Jadzi.

— A niech będzie dziecko. Postaram się ja mówić czysto po polsku — sapnęła kucharka.

— Będę szanownej pani i panience bardzo wdzięczna — podziękowała sprzedawczyni.


Panna Jadzia dopiero kilka dni temu została mianowana kierowniczką działu metalowego. Wcześniej, przez długie lata pracowała w pasmanterii, dlatego nie znała jeszcze wszystkich potocznych albo, nie daj Boże, gwarowych nazw przedmiotów oferowanych do sprzedaży. W sumie nie za bardzo chciała się przenosić i zaczynać pracę o całkiem innej specyfice, jednak tak zadecydował jeden z właścicieli domu towarowego i nie było dyskusji. Nie dziwmy się więc, że bidulka nie wiedziała jeszcze, co to koza albo, na ten przykład, dekiel.

Ignacy dreptał za kobietami, ale w pewnej chwili nie wytrzymał i rzekł:

— Ta, wy sobie kupujta te wszystkie garnki, a ja w tym czasie pójdę do działu z narzędziami. Mam tam parę rzeczy do wzięcia. Potem ja wiernuś, pardon, wrócę, i zabiorę co trzeba, dobrze, Rozalko?

Rozalia popatrzyła na niego i stwierdziła z przekąsem:

— Ta, idź! Zostaw biedne kobiety same z tymi wszystkimi ciężarami! Jedną młódkę niedoświadczoną, a drugą słabowitą starowinkę. Zdrajco…

Ignacego zatkało.

— Ależ sreberko ty moje…

— Niech się panie nie martwią, wszystkie towary bezpłatnie zaniesiemy pod wskazany adres! To jest nowa usługa naszego domu towarowego! — zawołała panna Jadzia z nabożnym wyrazem twarzy, bardzo zadowolona, że mogła jednak w czymś pomóc.

Jej natchnionej pozie dodatkowo pomogły złożone, jak do modlitwy, ręce.

Rozalia najpierw spojrzała na sprzedawczynię, potem na Ignacego i powiedziała:

— Idź, idź. Ja przecież żartowałam.

Na twarz Ignacego powróciło szczęście. Bez zbędnych ceregieli odwrócił się na pięcie i w te pędy pobiegł kupywać różne śrubsztaki, baterejki i chlapcążki.

Rozalia patrzyła chwilę za kamerdynerem i stwierdziła:

— Ech, te chłopy. Murzyk czasami potrzebny jest, nie powiem, a szczególnie, kiedy to mąż. Kochany i dobry on, ale bambaryła z niego wielki. Oj, wielki… A pani męża posiada, a? — spytała sprzedawczynię.

Jadzia spłonęła, niczym pąsowa róża i zaprzeczyła ruchem głowy.

— Szkoda, dowiedziałaby się, jakie to bambaryły są. Ale też, jakie przydatne!


Tak dowiedzieliśmy się, że Ignacy i Rozalia byli małżeństwem. Wzrok Rozalii spoczął na półkach z garnkami.

— A pokaż mi panienko, ten duży, zielony garnek z pokrywką. Ten czugunn… Eee, żeliwny — poprawiła się.


Po chwili znalazłem się na ladzie. Rozalia uważnie mi się przyjrzała, uniosła w górę i oglądała ze wszystkich stron. Potem zdjęła siostrę i zajrzała do środka. Cmoknęła kilka razy, nie wiedzieć czemu popukała w dno palcem i uważne przyjrzała się pieczątce.

— A to? Co to za stempel?

— To jest nowa polska fabryka garnków i innych wyrobów żeliwnych: nazywa się „Herzfeld i Victorius”. Mają bardzo dobre produkty. Nawet nagrody za nie dostali na międzynarodowych wystawach.

— Taak… Nazwa jak się patrzy, czysto polska — skwitowała Rozalia. — Ale garnek faktycznie jest dobry. Emalia równo położona i pokrywka szczelna. Dobry, ciężki. — Uniosła mnie do góry, szacując wagę. — Będzie jakieś pięć, sześć litrów, co? — Spytała Józię.

— Tak, tyle ma dokładnie pojemności — odpowiedziała za dziewczynę sprzedawczyni. — To pięciolitrowy garnek, ale i sześć litrów powinno się zmieścić.

Słuchałem uważnie, bo w końcu rozmowa dotyczyła mojej skromnej osoby, prawda?

A więc garnek.

Byłem garnkiem, cokolwiek to znaczyło. A to, co miałem na wierzchu, czyli moja niema siostra, była pokrywką.

Od tego dnia już wiedziałem. Od tego, mniej więcej, momentu pojąłem, o co tutaj chodziło.


Moja nowa „rodzina” przebywała w Warszawie jeszcze przez kilka dni. Zgodnie z obietnicą panny Jadzi, dostarczono mnie wraz z innymi zakupionymi rzeczami do hotelu, a potem Ignacy zapakował nas do samochodu. Kiedy wracaliśmy, padał gęsty deszcz, a drogi, nasze kochane polskie drogi, bardziej przypominały jakieś bagienno-wodne szlaki dla barek i statków, niż bity trakt dla automobili. Dzięki uporowi Jana i Ignacego, powolutku i bez jakichś wielkich przygód dotarliśmy jednak do domu.


***


Wczesnym rankiem, skoro świt, w kuchni zaczął się ruch. Ktoś cichutko wszedł, ktoś inny coś postawił na stole, ziewając głośno i drapiąc się po głowie… Jakaś jeszcze inna osoba poruszyła fajerkami pieca kuchennego, mrucząc pod nosem… Tak, powolutku, budził się w kuchni nowy, ciężki dzień pracy.


Rozalia weszła do środka, zawiązując na plecach wstążki od fartuszka. Poprawiła włosy pod czepkiem i z uwagą przyjrzała się stojącemu na stole saganowi, przykrytemu drewnianą deską. Coś w nim delikatnie skrobało i grzechotało.

Uniosła delikatnie wieko i przez szparę zajrzała do środka. Na jej twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia. Sięgnęła ostrożnie do środka i wyjęła sporych rozmiarów skorupiaka, który rozpaczliwie poruszał nóżkami i szczypcami, usiłując ucapić ją za palec.

— Oj, ty! Niegrzeczny rozrabiako! Pójdziesz ty do garnka, oj pójdziesz!

Wrzuciła raka na powrót do kociołka. Przykryła go deską, co by raki nie rozlazły się po kuchni i odstawiła garnek pod piec.

Do kuchni weszła Józia.

— Dzień dobry, ciociu Rozalio! — Zawołała od progu.

— A dzień dobry, dziecko. Kuba nałapał raków na zupę i dzisiaj to będziem gotować. Uważaj, tylko nie potrąć pokrywki, bo się cholery rozlezą po całej kuchni.

Do kuchni wszedł Jan, zapinając górny guzik koszuli. Skłonił się tylko, nic nie mówiąc i jak zwykle podszedł do wodniarki. Nalał sobie kubek zimnej wody i wypił go jednym haustem. Tak się działo niezmiennie od lat. Dopiero, gdy przełknął płyn i otarł wąsa, odezwał się:

— Dzień dobry, drogie panie. Dzisiaj mamy czwartek, a więc zgodnie z zaleceniami jaśnie pani na dzisiejszy obiad planowane jest… — przerwał na chwilę, sięgnął do wewnętrznej kieszonki surduta i wyjął małą zapisaną kartkę i okulary. — Zupa rakowa, rumiana sztuka mięsa z mocnym sosem, pyzy na parze, pieczeń cielęca po amatorsku, młode kartofelki z masłem, a na deser krem brulè zaciągany surową śmietanką. Na śniadanie jaśnie pani życzy sobie jajka w śniadku, zaś pan hrabia preduty na maślanym ostrym sosie z grzankami. Podwieczorek to herbata po angielsku, lekkie biszkokciki do szoda i nalewka wiśniowa. Wieczorem ma być lekko. Pani hrabina zażyczyła sobie krojoną sarninę lub cielęcinę na zimno i marynatę ze szczupaka. — Skończył i złożoną kartkę schował na powrót do kieszonki. — No i wiesz Rozalciu, jak zawsze: napoje i trunki wedle woli jaśnie państwa. Dzisiaj nie mamy w planie żadnych wizyt, wszak to czwartek, no ale zawsze ktoś się może przyplątać. To tyle, moje kochane!

— Och, Jasiu! — zawołała kucharka. — Ty dobrze wiesz, że ja znam ten zapis na pamięć! — Zaśmiała się serdecznie. — Raki już czekają, a reszta będzie na czas. Ale najpierw to my zjemy co nieco, tylko Kuba przyniesie jaja z kurnika.

Jan podszedł do kredensu, wyjął z niego wielką butlę, nalał do szklanki bursztynowego płynu i wypił tak samo łapczywie, jak poranną wodę.

— Cudowny ten twój miód maliniak, Rozalko! Cudowny!

— Oj, ty się tak do niego Jasiu nie przyklejaj, bo jeszcze trocha i braknie! — Zaśmiała się wesoło.


Rozalia podeszła teraz do mnie i wzięła mnie za ucho.

— Jak myślisz Józia, ten nowy garnek będzie dobry na raki? Trza go w końcu wypróbować, nie?

Oho! — Pomyślałem sobie. — Wreszcie wzięli się za mnie! Teraz się okaże, po co jest garnek! Na raki!

Kuba wpadł do kuchni i postawił na stole wiklinowy kosz z jajami.

— No gdzie kładziesz, durnowaty ty! Brudy będzie mi stawiać na stole! — Krzyknęła Rozalia. — Józia, a weź te jajka do komórki! A ty uważaj, bo jak wezmę dziażkę, to ci zara te faradyny na tyłku przetrzepię!

— A tam ciociu, już się boję! –Zawołał, śmiejąc się, chłopak, ale na wszelki wypadek przebiegł na drugą stronę stołu.

— Widzicie go, jaki hardy?! Janie, a weź go trzepnij w łepetynę! Ty lepiej przełóż raki do tego zielonego gara, co stoi na półce. Nalij świeżej wody i postaw na piecu.

— Sie robi, szefowo!

Podskoczył do sagana stojącego przy piecu i oczywiście trącił go, co spowodowało, że woda wylała się wraz z zawartością na podłogę. Raki ruszyły do ucieczki.

— No coś zrobił, ty gało przebrzydła! — Krzyknęła Rozalia. — Łapać raki, bo zupy dla jaśnie państwa nie będzie!

Wszyscy rzucili się na podłogę, łowiąc szybkie, jak strzała, skorupiaki.


Mniej więcej w połowie „polowania” usłyszeli delikatne chrząknięcie, dobiegające od strony drzwi.

Hrabia Ludwik Taczanowski stał w progu kuchni i w spokoju przyglądał się służbie, biegającej na czworaka w poszukiwaniu uciekającego obiadu. Tuż za nim stała, uśmiechnięta od ucha do ucha, Honorata — pokojówka jaśnie pani oraz Ignacy, który wyciągał szyję, żeby coś dojrzeć przez ramię pryncypała.

Rozalia spojrzała na czubki wysokich gumowych butów i poznała po nich, kto przed nią stoi. Zerwała się z podłogi, na tyle szybko, na ile pozwoliła jej tusza i skłoniła się lekko.

— To co Rozalciu, kochanieńka, obiad dzisiaj będzie, czy może mam jaką rybkę złowić, bo właśnie idę z Ignasiem nad jezioro?

— Dzień dobry. Jaśnie pan dworuje ze mnie, a mnie serce krwawi, że nam tyle dobroci uciekło.

Cała zgromadzona w kuchni gromada wstała z podłogi. Wszyscy trzymali w rękach wierzgające raki, z których część wisiała uwieszona szczypcami za palce. Skłonili się lekko i rzekli chóralnie:

— Dzień dobry, jaśnie panu!

— Wrzućcie te nieszczęsne istoty do gara, bo umrą przestraszone wam w rękach, zanim je ugotujecie.

Kuba podniósł mnie ze stołu i podstawił tak, by wszyscy mogli wrzucić szczypiące stworzenia wprost do mojego wnętrza. Pierwszy raz w życiu poczułem w sobie coś żywego, co, faktycznie, było mocno przerażone i szukało desperacko drogi ucieczki! Jakby wiedziało, że za chwilę stanie się rzecz straszna i nieodwracalna. Po odłowieniu i wrzuceniu wszystkich raków, Kuba nalał do mnie wody, a nakładając na wierzch ciężką pokrywkę, zamknął tym istotom wszelkie nadzieje na ocalenie i wolność. Postawił mnie na brzeg pieca.


Hrabia wszedł do kuchni i zwrócił się do Rozalii.

— A nalejże mi kochanieńka, tej twojej pysznej nalewki z miodu, co? — Mlasnął, siadając za stołem.

Rozalia skłoniła się lekko. Wyjęła mały kieliszek i nalała bursztynowego płynu z wielkiej butli, nie roniąc ani kropelki.

Hrabia wypił, delektując się smakiem. Podstawił kieliszek jeszcze raz.

— No, na drugą nóżkę, Rozalciu, bo by się ryby źle łapały!

Z wprawą godną mistrza Rozalia znów nalała gęstej, jak syrop miodunki.

Kiedy wypił, twarz mu się zarumieniła, a oczy nabrały blasku.

— Noo, teraz możemy iść! Porywam ci męża, kochanieńka. Idziemy łowić suma. A tylko Ignaś wie, gdzie siedzą największe sztuki. Jakby pani pytała — zwrócił się do Honoraty — to wrócimy, eee… niebawem — dokończył ze śmiechem.

Rozalia bez słów podeszła do kredensu, wyjęła lejek i przelała do ceramicznej butelki sporo nalewki. Potem otwarła piekarnik i wyjęła z niego dwie pięknie upieczone nóżki kapłona. Zapakowała je w natłuszczony papier. Wzięła z kredensu mały koszyk piknikowy, wsadziła w niego butelkę z nalewką, zapakowaną kurę, dwie szklaneczki, dwa kieliszki, dwie butelki piwa i pół bochenka chleba, owiniętego w płócienną ściereczkę. To wszystko dała Ignacemu. Dopiero teraz hrabia wstał od stołu, a potem nachylił się jej do ucha, coś tam szepcząc.

Uśmiechnęła się szeroko, kiwając głową. Podeszła do drugiego piekarnika. Wyjęła blachę z ciastem i odkroiła kawał pięknie wyrośniętego placka drożdżowego z kruszonką, który zaraz włożyła do koszyka.

— No to teraz już możemy z Ignasiem iść. Nie umrzemy z głodu i pragnienia, gdy będziemy łowić wielkie ryby!


Gdy wyszli, Rozalia uniosła fartuch i, tak jak miała w zwyczaju, wytarła ręce w materiał, nawet jeśli były czyste.

— Ten nasz jaśnie pan, to jest prawie taki, jak my. Ja jeszcze takiego hrabiego nie widziała. Dobra, kochani! Trza się brać do roboty! Ale wcześniej śniedać będziemy, bo z pustym brzuchem pracować się nie da!


*


Pawluk wpadł do kuchni, jak przysłowiowa bomba. Zdjął z głowy owczą czapę, w której chodził nawet latem, walnął nią z rozmachem o blat, nie patrząc na co spadła, a spadła na szczęście prosto na leżące tam umyte warzywa. Potem ciężko usiadł za stołem i odsunął wszystko na bok.

— Pawluk, a ty co?! Zdurniał już całkiem?!? — Zawołała oburzona Rozalia.

— Ja nie zdurniał — mruknął i wyjął zza pazuchy pomiętą gazetę, którą rozłożył na wolnej części stołu.

— Czytajta. Wojna idzie… — mówił wolno, a potem nagle ryknął tak głośno, że usłyszały go chyba nawet ugotowane we mnie raki. — Marszałka Piłsudskiego nam w Sulejówku ostrzelali, te endeckie psie syny podniosły rękę na największego bohatera!

Walnął pięścią w gazetę.

— Czytaj Rozalko! Czytaj!

Kucharka, a za nią Józia i Kuba podeszli wolno do stołu. Honorata była szybsza i już trzymała w rękach „Kuriera Porannego”. A tam na pierwszej stronie stało jak byk, że dom marszałka Józefa Piłsudskiego w Sulejówku został ostrzelany z broni palnej!

— Rany Boskie, toż to zamach stanu! — Zawołała Józia. — Kto to zrobił?!?

— Czytaj, czytaj, to się dowiesz! — Zawołał stary legionista. — Jadę do Sulejówka! — Porwał baranicę ze stołu i już miał wybiec, kiedy Honorata zawołała:

— Pawluk, ale to wczoraj było!

Stanął w sionce, jak wryty. Odwrócił się na pięcie i z groźną miną zapytał:

— Jak to wczoraj? To ja wczorajszo gazetę czytam?

— Ano, tak! Dzisiaj mamy czwartek, trzynastego! A to jest „Kurier” z dwunastego! Wczoraj strzelali do marszałka!

— Nie do marszałka, a w jego dom! — zawołał Kuba. — Tu napisano, że ostrzelali dom.

— A ty mały, nie mędrkuj. Dom marszałka, to jakby i do niego strzelali!

Rozalia podeszła do kredensu i otworzyła szafkę, w której trzymała miodunkę.

— Ty się Pawluk tak nie egzaltuj i nie dziamgaj głupstw! Ta wojna już trwa, a ty swoją już dawno miał! Wystarczy, że na tej ostatniej o mało co ci kulasa nie urwało. Siadaj Michale i napij się mojej miodunki. Strzelanie apiać ci się zamaniło, a? — Usadziła na powrót stajennego za stołem. — Kuba, a ty weź osiodłaj bułanka i pojedź do miasteczka. Posłuchaj, co się dzieje i co ludzie gadajo, a potem podjedź nad jezioro i poszukaj jaśnie pana hrabiego z Ignasiem. Wszystko im opowiedz — zakomenderowała. — Józia, ty pilnuj raków. Bo wojna wojną, a obiad dla jaśnie państwa być musi. Zajrzyj do gara i zobacz, czy kopru nie trza dać więcej. Ja idę szukać Jana, on na pewno ma dzisiajsze gazety. — Wytarła ręce w fartuch i tyle jej było widać. Z korytarzyka zawołała jeszcze:

— A za chwilę ty, Józiu weź i wodę odlej, co by raki wystygły, bo trzeba wybrać szyjki i tyle skorupek, by starczyło do nadziania!

Józia popatrzyła na Pawluka z niemądrą miną.

— A ile to jest dla cioci „za chwilę”, a?

Stajenny wypił do końca nalewkę i stwierdził ze stoickim spokojem:

— „Za chwilę” to jest akuratnie — tyle, ile trzeba. — I nalał sobie kolejny kieliszek napitki.

— Wujku Michałku? — Józia zatrzepotała rzęsami, jak umiała najlepiej.

Owo trzepotanie znaczyło mniej więcej tyle, że czegoś bardzo chciała. Tym razem też zapewne chodziło o coś „bardzo ważnego”, a na podstarzałego wojaka trzepotanie rzęsami działało zawsze.

— Pawluk?

Spojrzał na nią i mruknął:

— No, co tam znowu chcesz serdeńko? Wpierw wylej wrzątek z raków. Bo to jest właśnie ta akuratna chwila.


Józia podniosła mnie z pieca i podeszła do zlewu. Włożyła do środka cedzak i ostrożnie przelała weń ugotowane raki. Para buchnęła pod sufit.


— Wujku, a opowiesz, jak to było z tym ostrzelaniem angielskich kutrów z waszego pancernika? Chyba „Orieł” się nazywał, nie?

Na twarzy matrosa pierwoj statii Michała Pawluka zagościł uśmiech. Stary wiarus odprężył się. Opowieści o carskiej marynarce, a w szczególności o bitwie pod Cuszimą, to było ulubione zajęcie stajennego.

Nalał sobie kolejny kieliszek nalewki, delikatnie pociągnął łyczek, otarł usta i bez specjalnej zachęty zaczął snuć opowieść:

— Z Lipawy wyszliśmy w październiku. Pogoda, że psa z budy nie wypuścisz. Ruskie były mocno wystraszone, że Japońce zorganizują jakąś zasadzkę i jakby mogli, to strzelaliby nawet do wielorybów! — Zaśmiał się. — Kiedy doszliśmy na Dogger Bank, wiesz to jest taka ławica na Morzu Północnym niedaleko Półwyspu Jutlandzkiego… — Popatrzył na Józię, która zrobiła wielkie i zdziwione oczy. — Nooo… — zirytował się — taka płycizna niedaleko Anglii, niech ci będzie. — Kolejny łyczek miodunki. — Taki jeden srajtek-majtek zagubił się we mgle.

— Srajtek-majtek? Wujku, co ty gadasz? Nabijasz się ze mnie.

— No, taki mały okręt, zwany statkiem warsztatowym. — Chwilę się zastanawiał. — Chyba na burcie napisane miał „Kamczatka”. No więc, z tej dennej, zardzewiałej krypy nadali na okręt flagowy, że widzą japońskie kutry torpedowe! Nasi, znaczy się Ruscy, od razu zobaczyli przed sobą całą żółtą flotę, wpadli w panikę i zaczęli walić do tych kutrów. — Dopił nalewki. — Ale to nie były japońskie kutry torpedowe, a angielskie kutry… rybackie! Ha, ha, ha… — Śmiał się głośno, uderzając rękami w uda. — Jeden żeśmy zatopili. Ba! Potem to nawet zaczęli strzelać sami do siebie! Wyobraź sobie, że te pacany ostrzelali własny krążownik o nazwie „Aurora” i chyba jeszcze jeden! Może jakby go wtedy zatopili, nie byłoby tej ich całej zasranej rewolucji? — Zamyślił się. — Wtedy ja powiedział sobie tak: Michale Pawluku, synu Tadeusza i Róży spod Suwałk, coś mi się wydaje, że ty z tej wyprawy żywym nie wrócisz! Bo albo cię ubiją Japońce, albo swoi! Ale, jak Bóg da i jednak wrócisz, to wiej do domu i zapomnij o morzu! Takim właśnie wstydem zaczęła ta smutna wyprawa morska wojnę z Japonią. Potem…


Do kuchni weszła Rozalia z Janem, przerywając opowieść.

Kamerdyner dreptał za kucharką, trzymając w ręku gazetę i coś jej żywo tłumaczył.

— Ty widzisz?!? Ty przecież czytała! W Warszawie wojna jest! Swój na swego z bagnetem idzie! Wojsko polskie do wojska polskiego strzela! Piłsudski jest w Belwederze! Trzeba szybko pana hrabiego o wszystkim powiadomić! Dubeltówki szykować!

Rozalia przyłożyła dłoń do ust mężczyzny, co spowodowało, że natychmiast ucichł. Złapała go, zdumionego, za ramiona i usadziła naprzeciwko Pawluka. Teraz jemu i sobie wlała nalewki. Jan już coś chciał powiedzieć, ale ona przyłożyła palec do ust. Podniosła kieliszek do góry czekając, aż pozostali zrobią to samo.

— Wypijmy za naszych. Wszystko jedno po której stronie stoją. Najważniejsze, żeby nikomu włos z głowy nie spadł! Mało my nieszczęść przeżyli? Na szczęście chyba one też o tym pamiętają, a? — Wypiła, a potem dodała:

— Z tego żadnej wojny nie będzie. Poszczekają na siebie, pogrożą, strzelą panu Bogu w okno i rozejdą się do swoich pałaców. Zobaczycie. Ale, Janie, w jednym masz rację: trzeba się przygotować, bo czort wie, co ta zawirucha przyniesie, faktycznie może być, że jakieś hadztwo i hapuny do nas zawitajo. — Położyła gazety przed Michałem. — Czytaj Pawluk. Twojemu marszałkowi nic się nie dzieje. Teraz on w Warszawie chce władzę przejąć. I ani się waż tam jechać! On ma swoich wojaków dość! Ty masz być tutaj z nami i nam pomagać, jak co!

Jan wstał i wyszedł z kuchni.

— A ty, gdzie! — zawołała za nim.

— Po strzelby!

Pawluk, gdy usłyszał słowa kamerdynera, natychmiast zerwał się z krzesła i pobiegł za nim.

Józia i Honorata stały przy piecu wystraszone i blade.

— A wy co? Co takie smutne? — Mruknęła. — Widzieliście ich! Wojaki się znalazły! Kiedy tylko o strzelaniu usłyszą, to lecą, jakby im soli na ogon nasypali. Chłopy… Bogu dziękować, że my wcześnie z tej Warszawy przyjechali. Wiecie, co by było, kiedy one by tam były? Musi zostawiliby nas na zatracenie. Bambaryły…

Złapała za krzesło i przystawiła je do kredensu.

— Honorcia, ty wliź na wierzch i sięgnij głęboko za te dwa słoje z kaszą. Tam jest pakunek zawinięty w papier. Tylko uważaj, bo ciężki.

Pokojówka uniosła długą spódnicę i wdrapała się na krzesło. Stanęła na palcach i sięgnęła za słoje, stękając. Po chwili namacała pakunek i nie bez wysiłku podniosła go do góry, a potem ostrożnie opuściła w dół.

Rozalia odebrała podłużny przedmiot, owinięty w tłusty papier i zawiązany szczelnie sznurkiem. Położyła go na gazetach i zgrabnie rozcięła nożem wiązania i papier, jakby rozpruwała tuszkę króliczą. Oczom zgromadzonych kobiet ukazał się dwulufowy obrzyn z krótką kolbą, opalizujący czarnym oksydowanym metalem.

Kucharka z czułością wzięła broń do ręki. Zaskoczone dziewczęta krzyknęły i odsunęły się od stołu. Z wprawą złamała lufę dubeltówki i sprawdziła, czy jest naładowana. Z obu luf wystawały końcówki nabojów. Uśmiechnęła się, składając broń w całość. Z papieru wyjęła jeszcze kilka kul i schowała je do kieszeni fartucha. Sprawdziła, czy obrzyn jest zabezpieczony, lufami do góry i zdecydowanym ruchem podała go Józi.

— Masz, połóż na parapecie okna. Tylko odsuń doniczki.

— Ależ ciociu! — Dziewczyna odsunęła się wystraszona. — Ja się boję!

Rozalia uśmiechnęła się szeroko.

— Czego głupia…? Ty boj się tych, co z takim do nas przyjdą. Ten jest nasz, jego nie należy się bać. — Wcisnęła jej karabin do ręki. — Odłóż, gdzie mówiłam.

Rozalia klasnęła w ręce.

— No, dziewuszki! Teraz już tylko mamy czas na szykowanie obiadu! Honorcia, ty zobacz, czy jaśnie pani wstała. Józia, ty wybierz szyjki rakowe ze skorupek. Ale uważaj, co by wszystkich nie połamać. Zaraz ci pokażę, jak to robić. Wszystko inne, nóżki i połamane skorupki, utłuczesz na gładko w moździerzu. Zawołaj, kiedy będzie gotowe. Ja się biorę za śniadko dla jaśnie państwa. Przez te ichnie wojny nic dzisiaj nie ugotujem! — Już miała się zabrać za dobieranie jajek do śniadka, gdy stwierdziła:

— Z wieczora pójdziemy do dzikiego sadu, koło starego korpu, undzi sobie postrzelamy do królików.

— Ale ciociu, ja…

— Cichaj! Jak mnie braknie, kto będzie kuchni bronić, a? Musisz umieć strzelać! Mnie nauczyli, to i ja ciebie nauczę. Koniec, kropka. Bierz się za raki i umyj ten nowy garnek, bo będzie mi potrzebny.


*


Kobiety pracowały w milczeniu. Jedynie Józia co jakiś czas głęboko wzdychała i ukradkiem zerkała w stronę leżącego na parapecie obrzyna. Po jakimś czasie przyszła Honorata i zabrała na tacy śniadanie dla hrabiny.

W czasie tej wymuszonej sytuacją ciszy, dotarł do mnie jakiś cichy, niewyraźny sygnał. Tak jakby ktoś chciał się odezwać, porozumieć. Zdałem sobie nagle sprawę, że w kuchni jest jeszcze ktoś, lub coś, kto wie, że ja… wiem, czuję!

Moje rozmyślania przerwało rytmiczne uderzanie tłuczka w moździerz. Józia miażdżyła resztki raków, ucierając je na gładką masę. Wtedy to zdałem sobie sprawę, że tym „kimś”, co myślał i czuł prawie jak a, był właśnie moździerz! Po czym poznałem? Ano po tym, że cały czas w kółko powtarzał:

— Ale mnie łupie… Ale mnie łupie!

I tyle… Nic więcej nie usłyszałem. Usiłowałem, co prawda, jakoś dać mu do zrozumienia, że jestem tutaj, ja, garnek, jednak moździerz nic innego nie gadał, tylko narzekał na łupanie tłuczka. Widać tłuk był z niego wielki i nadawał się tylko do jednego — tłuczenia i ucierania. Może od tych ciągłych uderzeń, zgłupiał do reszty? Moździerz był pierwszym, ale i nie ostatnim, którego usłyszałem. Poznałem potem wielu, a wszyscy byli, jak się potem okazało, nietuzinkowymi i wielce ciekawymi indywidualnościami, mimo że były to tylko zwykłe przedmioty.


Wrócili mężczyźni. Wszyscy naraz. Przyszedł hrabia z Ignacym, przycwałował Kuba z miasteczka, a na koniec pojawił się Jan razem z Pawlukiem.

Oczywiście wszyscy znaleźli się w kuchni i tam zaczęła się dyskusja, co robić w tak niepewnym czasie. Ba, z pięterka zeszła zaniepokojona hrabina i również przyłączyła się do dyskusji. Pomysłów było tyle, ilu jej uczestników, a nawet więcej, bo po chwili zjawił się pop Innokientij z pobliskiej cerkwi, a wraz z nim wikary z parafii pod wezwaniem Serca Jezusowego. Całkiem przypadkiem dołączył przejeżdżający opodal rejent Ludnicki z żoną, a także właściciel karczmy i zajazdu w miasteczku, Żyd Ismael Koresch, sąsiad hrabiostwa zza rzeki, emerytowany kapitan lejbgwardii Franciszek Podkomorski oraz paru mniej znanych, ale jakże ważnych dyskutantów. Dopiero w tym momencie rozpoczęło się dywagowanie, kogo poprzeć i za kim się ująć, kogo odsądzić od czci i wiary. Toczyły się ostre rozmowy, okraszone okrzykami „Niech żyje marszałek Piłsudski”, aż po ciche pomruki: „Toż to nielegalny przewrót i zamach stanu”.

Wszystko wszak zmierzało do jednego pytania: co zrobi pan hrabia?


Widząc co się dzieje, hrabina zaprosiła zgromadzonych gości do salonu, gdzie dyskusja toczyła się żwawo dalej.

Co prawda, od tego momentu z wiadomych względów służba pałacowa przestała w niej uczestniczyć, ale bacznie się przysłuchiwała, usługując wszystkim jak najlepiej mogła, czasem zaś służyła dobrą radą lub pomocą w wyjaśnieniu zawiłych spraw politycznych.


Oczywiście najwięcej na głowie miała Rozalia, bo:

— Luda tyla nalazło i trza więcej na obiad szykować!

Na szczęście w kuchni była mistrzynią i żadna ilość gości nie mogła jej przeszkodzić w przygotowaniu wyśmienitych potraw, nad którymi cmokał i pochylał głowę, zarówno Żyd Koresch, jak i pop Innokientij.


Zupa rakowa, jak mawiała Rozalia, „wyszła” wspaniale! A przepis na jej ugotowanie był bardzo prosty i, mniemam, zna go każdy.

„W pierwszym razie używa się do jej rozprowadzenia bulionu, wygotowanego z mięsa lub kury, w drugim smak z rozmaitych włoszczyzn. Kopę raków ugotować w osolonej wodzie z koprem. Skoro ostygną, wybrać szyjki i tyle skorupek, ile do nadziania ich potrzeba, resztę skorup i nóżek wypłukać i utłuc w moździerzu na miazgę. Dodać sporą łyżkę masła i znowu utłuc razem. Potem stawiamy na małym ogniu, niech się powolutku smaży w rondelku. A kiedy masło nabierze czerwonawego koloru raków, przeciskamy wszystko przez serwetę i mieszamy z trzema-czwartymi szklanki mąki. Podsmażamy i rozprowadzamy z wyżej wymienionym bulionem oraz dodajemy suto śmietany i razem zagotowujemy przed wydaniem. W wazie powinny być przygotowane szyjki, trochę cytryny pokrajanej w talarki, zielony koperek, a nade wszystko nadziane rakowym nadzieniem skorupki. Te skorupki przygotowujemy tak:

odgotowane szyjki rakowe drobno siekamy i mieszamy z dużą ilością masła, bułką tartą, siekaną pietruszką, koperkiem, i jednym jajkiem. Kiedy masa będzie gęsta, nakładamy ją do skorupek rakowych i gotujemy osobno i wolno w bulionie lub wodzie. Przed podaniem do stołu wkładamy do wazy”.

Prawda, że proste?


Ech, mój dom… Mój pierwszy, rodzinny dom.

III. Polowanie

W zasadzie, to muszę stwierdzić, że moja egzystencja, czy też może raczej „garnkowe życie”, polegało w głównej mierze na… słuchaniu i odczuwaniu. No, oczywiście poza gotowaniem, do czego przecież byłem stworzony! Dopiero, kiedy we mnie gotowano, odczuwałem wszystko bardzo intensywnie i w zwielokrotniony sposób! Przecież to w moich trzewiach, rękami wyśmienitych kucharek, powstawały kulinarne dzieła sztuki! Ech, ile cudownych potraw przepłynęło przez moją emalię… Ile wspaniałych zapachów i smaków unosiło się pod moją siostrą, Pokrywką…

Sporą część czasu leżałem sobie jednak na półce w komórce przy kuchni pomiędzy innymi garnkami i czekałem, aż Rozalia albo Józia wezmą mnie do roboty i postawią na piecu, gdzie przecież też trwałem niezmiennie.

Mój świadomy żywot był okraszony niezliczonymi historiami, rozmowami, uczuciami i wydarzeniami, które słyszałem z drugiej ręki, bądź tymi, które miały miejsce bezpośrednio w pałacowej kuchni. Marzyłem, żeby znaleźć się kiedyś w samym środku jakichś zdarzeń i nie być tylko biernym obserwatorem, lecz tworzyć rzeczywistość wraz z innymi.


Wiedziałem i czułem, że kiedyś przyjdzie taki czas. Zacząłem też zdawać sobie sprawę, że kiedy chodzi o „pana Tik Tak”, jak mawiał głupi Tolek, nieślubny syn praczki Olesi, to on, Czas, obchodzi się ze mną bardziej łaskawie. Nie licząc drobnych zarysowań oraz delikatnego odprysku na jednym z uszu, czułem się wyśmienicie! Mimo upływu lat, dalej byłem garnkiem w idealnym stanie, czego niestety nie mogłem powiedzieć o innych członkach rodziny.

Moje pragnienia, by stać się centrum jakiegoś zdarzenia, miały niebawem się ziścić. I, powiem szczerze, w najśmielszych wyobrażeniach nie podejrzewałem, że będę kiedyś z utęsknieniem wspominał te czasy, kiedy leżałem sobie spokojnie na półce w komórce mojego domu albo na gorących fajerkach kuchennego pieca, pieszczony dotykiem ognia i spracowanych rąk Rozalii i Józi.


***


Jesień roku Pańskiego tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego, była sucha i zimna, czego nie można było powiedzieć o lecie. Lało czasami tak bardzo, że ludzie zastanawiali się, skąd w powietrzu może utrzymać się tyle wody i czy to nie jest czasami jakiś potop biblijny.

Ciemną nocą, sprzed hrabiowskiego pałacyku ruszyły trzy zaprzęgi. W dwóch bryczkach jechali mocno okuci w futra myśliwi, zaś na fornalkę załadowano cały sprzęt obozowiska, między którym usadowili się pomocnicy w polowaniu.

Przyznam szczerze, że i ja się tam znalazłem, wypełniony po brzegi gulaszem siedmiogrodzkim z dzika.

Hubertus, coroczne święto myśliwych. Jak zawsze od szeregu lat, hrabia Taczanowski zaprosił swoich przyjaciół i znajomych na całodniową męską wyprawę. Tym razem miało się odbyć polowanie na kaczki i inne ptactwo błotne. To chyba dlatego, stojąc w zaprzęgu i potrząsając swoją flintą, podochocony nadchodzącym wydarzeniem emerytowany kapitan lejbgwardii Franciszek Podkomorski zawołał:

— Hubertus! Jadziem strzelać, jak do kaczek!

Z drugiej bryczki odpowiedział mu na to głośnym basem starosta Ignacy Wolnowicz.

— Hubertus! Jedna paczka, jedna kaczka!

Wozacy strzelili z batów i kawalkada wolno ruszyła w noc.


Gdy tylko ucichły hałasy na podjeździe, stojące w progu dworku kobiety odwróciły się i wróciły do domu.

Rozalia usiadła zmęczona obok pieca i sięgnęła po stojącą na samym brzegu szklankę herbaty. Józia usiadła za stołem, wolno ścierając ręką okruchy w jedno miejsce, a Olesia przysiadła na brzegu zlewu, wycierając ręce w fartuch.

— No, wreszcie. Do wieczora będziemy mieć spokój — sapnęła Rozalia, popijając drobnymi łyczkami napar. — To już nie na moje zdrowie. Za stara jestem na taką ilość roboty — dodała markotnie.

— Co ty za banialuki opowiadasz, ciociu Rozalko! — Fuknęła Józia. — Gdyby nie ty, nie dalibyśmy rady! Nie ma mowy!

— Może i tak, ale kiedyś to ja sama bym wszystko ogarnęła. A dziś…?

Olesia „oderwała się” od zlewu i powiedziała:

— Co prawda, to prawda. Lata lecą!

— A widzisz Józiu, inne też to widzą! Stara ja… — umilkła na chwilę. — Ale cieszę się z jednego: że taką wspaniałą kucharkę wychowałam! Twój gulasz jest boski!

Praczka wzięła się pod boki.

— A mój bigos? Jaki mój bigos, ciociu…?

Rozalia upiła łyk, zmrużyła nieco oczy, przyglądając się korpulentnej kobiecie i powiedziała:

— Ach Olesiu, ujdzie. Ujdzie, ale ty lepiej pierzesz niż gotujesz…

Olesia wykrzywiła usta w grymasie zawodu i odpaliła:

— Ja wiedziała, że tak powiecie. Ale nic to, zima przejdzie i jadę na miasto. Dosyć mam tego gadania o mnie, i ogólnie, wszystkiego mam dosyć…

Na te słowa odezwała się Józia:

— A Tolek? Co z synem zrobisz?

— Tolek? Oba pojadziemy. Jemu tutaj też wszystkie dokuczają, co on jest brynzel i bajstruk. A co on winien, że na umyśle chory? Moja wina, że Krzyś umarł, zanim my ślub wzięli? Jedyne co, że mnie świętej pamięci jaśnie pani uważała i przyjęła w służbę. Inaczej, to z głodu byśmy z Tolkiem umarli.

Rozalia wstała wolno z krzesełka i ruszyła w stronę drzwi.

— Zrobisz jak zechcesz, ale nie myśl, że w mieście będzie ci lepiej… — Nic więcej nie powiedziawszy wyszła, a zaraz za nią praczka.

Józia westchnęła ciężko i podparła się pod brodę rękami. Patrzyła na płomyki ognia pełzające pod fajerkami pieca i rozmyślała, czy jej Kuba da radę wszystko tak zorganizować, by goście byli zadowoleni, a szczególnie pan hrabia.

Poczuła, jak w brzuchu poruszył się maluszek. Uśmiechnęła się, głaszcząc fałdki fartuszka nad miejscem, gdzie dziecko delikatnie ucisnęło brzuch.

Chłopak, to na pewno będzie chłopak — pomyślała. — Już ja dopilnuję, co by miał na imię Ludwik, jak nasz hrabia dobrodziej, a nie jak się Kubie wymyśliło — Leon. Też coś, Leon. Phi…


*


Ignacy i Kuba obserwowali myśliwych, którzy zabrali się ochoczo do śniadania. Wokół obozowiska powbijano pochodnie, a na środku rozpalono ognisko, na którym podgrzewano przywiezione potrawy. Każdy z mężczyzn dostał swoją porcję gulaszu na cynowym talerzu, a prócz tego dobrego napitku. Hrabia celebrował obowiązki gospodarza. Siedzący opowiadali sobie różne historie, dowcipy i anegdoty.

Nim zaczęto posiłek, proboszcz zmówił krótką modlitwę dziękczynną, a także pobłogosławił wszystkich na czas polowania. Kuba przywołał jednego z parobków. Wskazał mu, co ma zabrać dla reszty pomocników na śniadanie. Uznali z Ignacym, że wszystko jest w porządku i sami, nieco z boku, wzięli się za jedzenie.

Pierwszy wstał sędzia sądu powiatowego Teofil Witt. Podniósł kieliszek w górę i wygłosił toast:

— Zostałem wytypowany, mości hrabio, by podziękować panu za dzisiejsze polowanie i możliwość uczestnictwa w tak wspaniałym przedsięwzięciu. Co prawda, to Ignacy — wskazał na starostę powiatowego — miał dzisiaj wygłosić przemowę, ale wykpił się chorym gardłem. Jak jednak widać, gardziołko owo nie przeszkadza mu wcale w łykaniu okowity! — Zebrani zaśmiali się zgodnie z dobrego żartu. — Jednak najprzód chciałem tobie, Leopoldzie, jeszcze raz w naszym imieniu złożyć najszczersze kondolencje z powodu tak nieoczekiwanej i tragicznej śmierci małżonki. — Po zgromadzonych rozszedł się pomruk aprobaty i wszyscy wstali, zdejmując czapki. — Niech jej ziemia lekką będzie! Tam w niebiesiech, świętej pamięci hrabina Anastazja zapewne nas teraz obserwuje i jak drzewiej było, rok w rok życzy nam udanych łowów!

Po zgromadzonych rozeszły się słowa otuchy dla hrabiego i życzliwe głosy dla słów sędziego.

Hrabia skłonił głowę i rzekł:

— Dziękuję wam, moi mili. Myślę, że moja kochana ma teraz w niebie wiele obowiązków, ale na ten jeden dzień zawsze znajdzie dla nas troszkę uwagi. — Skłonił się jeszcze raz i usiadł.

Sędzia kontynuował:

— Jak wiecie moi szanowni kompani, nie była to jedyna śmierć, jaka nas w tym dziwnym i tragicznym roku dosięgła. W maju odszedł bowiem na wieczną służbę nasz ukochany marszałek, wódz Polaków, który tak ukochał ten kraj! Cześć jego pamięci! — Podniósł do góry kieliszek. Wypili do dna, krzycząc:

— Cześć jego pamięci!

Ignacy i Kuba zaraz uzupełnili szkło.

Sędzia dalej trzymając kieliszek w górze, kontynuował:

— Ostatnią bliską nam osobą, która nie może już więcej polować na tym łez padole, był Jan Kurpiesz, nieodżałowany kamerdyner jaśnie hrabiego i jego długoletni towarzysz! Niech mu ziemia lekką będzie! — Zawołał.

Wypili do dna.

— Dlatego, jako starszy polowania, dedykuję wszystkie ustrzelone dzisiaj ptactwo naszym bliskim, co odeszli! — I zacytował fragment hymnu myśliwych:

„My borów władarze

Stajem przy sztandarze.

Darz Bór! — tak hasło brzmi,

Gra hejnał chór — Darz Bór!”

— Darz bór! Darz bór! — Zawołali wszyscy i kolejne kielichy zostały opróżnione.

Wstał hrabia Taczanowski.

— Ja wam serdecznie dziękuję z całego serca! I powiem krótko tylko tyle: bardzom rad, iż znowu możemy spotkać się razem. Jest mi bardzo miło, że mogę was gościć! Darz bór!

— Darz bór! — Zawołali zgodnym chórem.


Do stojących z boku Ignacego i Kuby przyczłapał okutany w długą wełnianą szubę wysoki i barczysty mężczyzna. Był to nie kto inny, jak Teofil Koperek, wójt gminy, który przyprowadził ze sobą swojego słynnego Waleta, białej maści pudla, chlubę Koperka, traktowanego w okolicy jako najlepszego psa wystawiającego ptactwo, w szczególności kaczki.

Walet krótkim szczeknięciem od razu przywitał się z resztą psiej kompanii, to jest z wyżłami: Kabałą, Rudym i Kawalerem. Były to psy pana Topolskiego, nauczyciela z miasteczka, specjalnie ułożone do przynoszenia ustrzelonej zwierzyny. Te zajazgotały radośnie na powitanie kumpla i zatrzepotały faflami, aż na boki poleciał deszcz śliny. Jeszcze się nie zdarzyło, by któryś z nich nie zaaportował krzyżówki, cyraneczki, głowienki albo postrzałków.

Koperek podrapał się pod baranicą w łysiejącą łepetynę i cicho zapytał:

— A ten chudy w zielonym kapelinku, co to siedzi obok jaśnie pana hrabiego, to co za jeden? — Zapytał Ignacego, przyciągając bliżej Waleta, który wyczuwając różne pyszności w garnkach, systematycznie i niebezpiecznie zaczął się do nich zbliżać.

— A, ten. — Ignacy popatrzył w stronę pryncypała. — Wczoraj z wieczora z Warszawy przyjechał. Jakiś radca ministerialny, czy coś w tym stylu. Cezary Burski się nazywa. Jedyne, co o nim wiem, to, że z niego taki myśliwy, jak z koziej dupy fujarka.

Wójt spojrzał na kamerdynera zdumiony, a potem zaśmiał się wesoło.

— A, to ci się Ignasiu udało! — Podparł się rękami o kolana i rechotał w najlepsze. — Nie, bo wiecie, pytam, widząc go u nas pierwszy raz. Po drugie, dwururkę ma niczego sobie. Chyba nowa Holland-ka! Droga musi być, jak diabli!

— Ano ma, nie powiem — stwierdził zgryźliwie Kuba. — Cały szkopuł w tym, żeby umiał z niej strzelać! Zielony jest, jak ten jego kapelusz!

— To po kiego grzyba go pan hrabia sprowadził? — Spytał wójt.

Ignacy spojrzał wymownie na chłopa i stwierdził:

— Interesy, Teofilu! Interesy…!

Koperek już miał znowu o coś zapytać, kiedy Taczanowski dostrzegł go, stojącego po drugiej stronie obozowiska.

Wstał z fotelika i machając ręką zawołał:

— Teosiu, kochanieńki! Jesteś wreszcie! Weź Waleta i podejdź do mnie łaskawie.

Jakub zatrzymał jeszcze na sekundę Koperka.

— Teoś, jak hrabia będzie dzielić na grupy, nie daj go razem z panem, a jakim innym doświadczonym myśliwym. Wiesz, nasz wielmożny pan ma już swoje lata i nie wszystko widzi… Szkoda, by się jakiś wypadek wydarzył przez tego nieopierzonego typka.

Wójt spojrzał po nich i tylko skinął głową, że zrozumiał i wie, o co chodzi.


Koperek zdjął baranicę i ukłonił się pięknie hrabiemu. Skinął też głową stojącemu obok mężczyźnie w śmiesznym, zielonym kapelusiku.

— Witaj Teosiu! A pokaż no nam Waleta! — Zawołał szlachcic.

Pies, nie czekając na zaproszenie, sam podbiegł do Taczanowskiego i merdając ogonem zaczął go lizać po wyciągniętych w jego stronę dłoniach.

— Ta, panie radco, to jest najlepsza sobaka do obkładania ptactwa wszelakiego! — Przykucnął, a Walet w zapamiętaniu począł mu lizać twarz. Na hrabim nie robiło to żadnego wrażenia. Śmiał się głośno i czochrał psa po łbie i grzbiecie.

Koperek przyglądał się chwilę zabawie, a potem tylko cmoknął. Pies natychmiast przestał dokazywać i usiadł na tyłku, machając jedynie krótkim ogonkiem.

— Widział pan! — zawołał z podziwem. — Widział?!? Starczyło cmoknąć, a on już wiedział, co pan chciał. To ci pies!

— Widziałem, widziałem, panie hrabio — stwierdził Burski, jednak miast podejść do pudla, cofnął się nieco, jakby w obawie przed psem.

Wójt popatrzył na niego dziwnie i wyjmując fajkę, zapytał:

— A pan radca to zapewne pudlarzem nie będzie, a?

Burski spojrzał na chłopa i odparł niechętnie:

— Wiecie, Koperek, ja tam wolę wyżły — wskazał na bawiące się psy nauczyciela — albo i springer spaniele. Wy, wójcie, macie pudla, nie przepadam za tą rasą — wykrzywił twarz w grymasie niezadowolenia.

— No co ty gadasz kochanieńki! — Odezwał się na te słowa Taczanowski — Teoś zapytał, czy nie będziesz pudłować przecież. A nie o psa swego. Prawda Koperku? A po wtóre — nie lubić pudli? Toż to same piękności są!

Teofil skłonił się uprzejmie hrabiemu, pykając fajkę.

— No oczywista, jaśnie panie! Widać, pan radca mnie nie zrozumiał! Patrzył ja właśnie i podziwiał waszą odtylcową szesnastkę! Piękna ptaszniczka, z takiej strzelać w pióro, to sama rozkosz niebiańska!

Radca spojrzał na wójta spłoszonym wzrokiem, a potem mruknął niepewnie:

— Ja tam nie wiem. Pożyczyłem ją od znajomka. Ponoć droga, to i powinna być dobra.

— A pewnie, pewnie! — Zawołał hrabia i teraz on spojrzał na Koperka wymownym wzrokiem. — Jak droga, to sama do ptaszka drogę znajdzie!

Teofil jednak nie dawał za wygraną.

— A pan radca na kaczki i cyraneczki polować będzie?

— No tak. Tak mi powiedziano — zwrócił się do hrabiego. — Tak? — zapytał szukając poparcia u gospodarza.

— Bo widzę w pasie same loftki powtykane. To na wilka albo koziołka dobre. Kaczkę, i owszem, też można trefić, ale przy okazji jej łeb urwać. Dam panu kilka naboi śrutowych na ptaki. Niech pan włoży w pas, a te loftki przesunie w puste miejsce.


Kiedy czerwony na gębie radca mocował się z nabojami, hrabia wziął Koperka nieco na bok i szepnął mu w ucho:

— Ty tego zieleńca na lewej klamrze usadź. Razem z kapitanem. On wojskowy, to będzie miał na niego oko, jak na rekruta jakiegoś. Toż on mi nic nie powiedział, że nigdy nie polował! Przyjechał z całym tym majdanem i chojraka zgrywał! A ty go jednym zdaniem wytropił! — Popatrzył z podziwem na chłopa.

— Idę do Franciszka i powiem mu o wszystkim. Oj, będzie zły jak diabli, ale co robić, co robić! Może to i nemrod, ale ważny człowiek z ministerstwa lasu! Trza go dobrze ugościć!


Cała myśliwska wiara, poczęła się z wolna zbierać do zajęcia swoich stanowisk. Widać już było pierwsze zwiastuny brzasku. Najwyższy czas, by zacząć podchód.

Wszyscy zajęli swoje stanowiska w trzcinach. Jedynie hrabia wraz z sędzią zajęli, jak zwykle, miejsce w majaku, najdalej wysuniętym punkcie po prawej stronie łowieckiej klamry. Czekali cierpliwie w ciszy, aż przyleci kucharka.


*


Tolek siedział na kamieniu, hen, wysoko na wzniesieniu, zwanym w okolicy „Wzgórzem Zamkowym”. W tamtym rejonie wszystkie pagórki, a szczególnie te przy jeziorach, zwano zresztą najczęściej „zamkowymi”, co — o dziwo — wcale nie mijało się z prawdą. Tyle tylko, że owych zamków już dawno nie było.

Przyglądał się ruchom ludzi w obozowisku, ledwo oświetlanym przez dopalający się ogień ogniska i pochodnie. Kiedy ujrzał jednak pierwszy siny blask wschodzącego słońca, odwrócił wzrok i teraz intensywnie wpatrywał się w horyzont, oczekując jutrzni. Mruczał sobie pod nosem jakieś swoje własne i nikomu innemu nieznane słowa.

Wreszcie, w sine niebo strzelił pierwszy promień!

Tolek wstał i podniósł wysoko ręce. Machał nimi intensywnie i podskakiwał w miejscu, krzycząc i piszcząc.

Kiedy gwiazda w pełnej okazałości pokazała się nad ziemią, umilkł i z powrotem usiadł, patrząc przed siebie z otwartą buzią.


W tym momencie od jeziora dobiegły do jego uszu pierwsze huki wystrzałów. Każdy strzał powodował, że chłopczyk drgał i kulił się w sobie. Jego niezrozumiała mowa nabierała mocy. Coraz głośniejszy potok słów toczył się po zboczu prosto w stronę polowania.

Kanonada trwała z różnym nasileniem i krótkimi przerwami, a równo w tej takt trwał niezrozumiały bełkot płynący z ust dziecka.

W pewnej chwili mały wstał z kamienia, wyjmując coś z kieszeni portek. Potem sięgnął w bok i podniósł z ziemi dużą, zieloną, emaliowaną pokrywkę garnka.

Widać, zabrał ją cichcem z obozowiska, kiedy trwało śniadanie albo szykowano się do pójścia w trzciny.

Trzymał siostrę — pokrywkę na kolanach, białą emalią w górę. Na wierzch ostrożnie i delikatnie położył owo „coś”, co wyjął z kieszeni.


Naprzeciwko siebie stały dwa rohatyńce. Ich potężne rogi i pancerze błyszczały w promieniach dopiero co powstałego słońca. Chłopak palcem popychał do przodu to jednego, to drugiego. Chyba chodziło mu o to, żeby owady zaczęły walkę!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 48.94