E-book
16.05
drukowana A5
29.99
drukowana A5
Kolorowa
54.73
Śląsko-łużyckie opowieści

Bezpłatny fragment - Śląsko-łużyckie opowieści

Zbiór pierwszy


Objętość:
133 str.
ISBN:
978-83-8369-104-6
E-book
za 16.05
drukowana A5
za 29.99
drukowana A5
Kolorowa
za 54.73

Słowo wstępne

Droga Czytelniczko i Czytelniku, oddaję w Twoje ręce pierwszy zbiór opowieści związanych z pograniczem śląsko — łużyckim. Owo pogranicze to dziś obszar dwóch powiatów: żarskiego i żagańskiego, które przynależą do dwóch regionów — Łużyc i Dolnego Śląska.

To wieki odrębnej, ale zarazem wspólnej historii. To wcale nie jest wyłącznie historia „niemiecka” jak mówi, niestety wciąż popularny stereotyp.

To dzieje nasycone słowiańską przeszłością tych terenów, ale również przeszłość naznaczona mocno cywilizacją zachodnią związaną z kulturą niemiecką.

To dzieje przynależności do różnych organizmów państwowych: Pierwszej Rzeszy Niemieckiej, państwa pierwszych Piastów, państwa polskiego i Królestwa Czech.

Moja opowieść pokazuje związki jakie łączyły tereny pogranicza tych dwóch krain na które ogromny wpływ miało państwo czeskie. Starsze od polskiego, które odniosło niebywały sukces cywilizacyjny w średniowieczu.

To zbiór opowieści od zamierzchłej przeszłości do współczesności. Wędrówka przez wieki zawiłych meandrów dziejów, które opisywałem w ramach publikowanych w tygodniku „Regionalna” artykułów.

Nie jest to praca stricte naukowa, ale oczywiście starałem się dopełnić wszelkich starań, by przedstawione tu fakty były zgodne z prawdą historyczną.

Mam nadzieje, że dzięki swobodnemu językowi, będzie to lektura przyjemna i inspirująca do poznawania lokalnych dziejów.

Moim celem jest także zbliżenie do siebie sąsiadów, bo jakże często żyjąc obok siebie, tak mało o sobie wiemy…

Łużyce i Śląsk

Często nasz region określany jest jako cześć „Ziemi Lubuskiej”, jednak województwo lubuskie to po prawdzie zlepek kilku regionów historycznych.

Krainy historyczne woj. lubuskiego

Oczywiście znaczna część obecnego lubuskiego to Śląsk. Jednak Śląsk w rzeczywistości współczesnych mediów to województwo śląskie. Ale! Ów twór administracyjny, czyli województwo śląskie w większości… nie składa się z ziem śląskich. Tylko około połowa obecnego województwa śląskiego to region Górnego Śląska. A gdzie reszta? Ano w województwie opolskim. No, ale skoro jest Górny Śląsk, to musi być też Dolny? Oczywiście. I to na jego terenie znajduje się historyczna stolica całego Śląska, czyli Wrocław. Książęca stolica najstarszego syna polskiego księcia Bolesława III Krzywoustego (1086 — 1138), czyli Władysława II zwanego z czasem Wygnańcem (1105 — 1159). Śląsk to region, który stał się odrębnym politycznym bytem dzięki jego synowi, czyli Bolesławowi Wysokiemu (1127 — 1201), któremu zawdzięcza swój herb — czarnego orła na złotym tle ze srebrnym półksiężycem z krzyżem. A przynajmniej takowy widniał na tarczy jego pełnofigurowej nagrobnej w opactwie cystersów w Lubiążu.

Jego syn — Henryk I Brodaty (1165 — 1238) przyczynił się do gwałtownego gospodarczego i cywilizacyjnego rozwoju Śląska. Sprowadzał osadników i zakonników, wytyczał szlaki handlowe i granice miast lokowanych.

Herb Dolnego Śląska

W wyniku pierwszego powojennego podziału administracyjnego, województwo poznańskie objęło obszary północnej części Dolnego Śląska oraz część Nowej Marchii (należącej do Brandenburgi — po polsku „Branibor”). Wobec całkowitej wymiany ludności na tym terenie, środowisko poznańskich naukowców skupionych wokół Instytutu Zachodniego, zaczęło używać terminu „Ziemia Lubuska”. Tego określenia w odniesieniu do zachodnich terenów woj. poznańskiego po raz pierwszy użyła w 1945 r. Maria Kiełczewska w pracy Odra-Nisa najlepsza granica Polski. Zastosowany przez nią termin nawiązywał do średniowiecznego biskupstwa w Lubuszu, który pozostał na terenie Niemiec (dziś miasteczko Lebus w powiecie Märkisch-Oderland).

Pierwotnie określenie „Ziemia Lubuska” odnoszono do mniejszego, leżącego na prawym brzegu Odry, fragmentu dawnej diecezji lubuskiej, który znalazł się w Polsce. Kiełczewska pisała: „Pomiędzy Pomorzem a Śląskiem leży mała kraina nad Odrą, która odgrywa rolę łącznika tych dwóch ziem. Jest to Ziemia Lubuska, włączona przez Niemcy do regencji frankfurckiej. Ziemia Lubuska ciągnie się po obydwóch brzegach Odry, od ujścia Nisy po ujście Warty. Dawniej ośrodkiem tej ziemi był gród Lubusz, stąd jej nazwa; dziś Słubice (Frankfurt) są największym miastem tego rejonu.” Ale już rok później w 1946 r. pracownicy Instytutu Zachodniego: Stanisława Zajchowska i Bogumił Krygowski w pracy Ziemia Lubuska. Opis geograficzny i gospodarczy stwierdzali: „Dzisiaj nazwę Ziemi Lubuskiej rozciągamy daleko poza właściwą Ziemię Lubuską i obejmujemy nią nie tylko Międzyrzecz, Babimost i Skwierzynę, a więc grody Wielkopolski, ale także Gorzów, Strzelce, Trzciankę, a nawet Piłę, miasta przynależące geograficznie do Pomorza Kaszubskiego. To samo czynimy z Gubinem, Zieloną Górą. Krosnem, miejscowościami leżącymi na południe od Odry i przynależącymi fizjograficznie do Śląska (…)”. Mimo jednakże tych pewnych skrupułów, które niewątpliwie nasuwają się przy dyskutowaniu nazwy: „Ziemi Lubuskiej, nazwę tę podtrzymujemy, choćby dla tej racji, że każdą tradycję, która ostała się w prochach ziem naszych praojców, należy z całym pietyzmem zachować i uszanować jako to, co w tej strasznej tysiącletniej zawierusze uszło szczęśliwie zagładzie, a co dla nas jest bezcenne i święte”

Wcześniej o „Ziemi Lubuskiej” pisał Zygmunt Gloger w Geografii historycznej ziem dawnej Polski wydanej w Krakowie w 1903 r. W rozdziale Plemiona lechickie i ich ziemie nie wymienia plemienia Lubuszan, którego istnienie jest poddawane przez wątpliwość przez wielu historyków (w istnienie tego plemienia wątpił już w latach 50. XX w. Jan Natanson-Leski). Dopiero w rozdziale Granice państwa Polskiego w wieku X. pisze: „Za Odrą należała także do Polski ziemia Lubuska, między Odrą, Sprewą i Łużycami położona. W tej to ziemi zaborczy oręż niemiecki spotkał się po raz pierwszy z orężem polskim i wyszczerbił się na nim. Przebiegły Mieszko, aby zabezpieczyć Lubuszan dla swego państwa, zgodził się składać cesarzowi hołd z ich ziemi”. Opis ten wskazuje, że Gloger widział Ziemię Lubuską na lewym brzegu Odry, czyli na terenie, który nie znalazł się po 1945 r. w Polsce.

Pierwsza i jedyna średniowieczna wzmianka o „Lubuszanach” pochodzi z Magstri Adami Bremensis Gesta Hammaburgensis Ecclesiae i datowana jest na lata 1072 — 76. Można w niej przeczytać: Są i inne ludy słowiańskie, które żyją między Łabą i Odrą (podkr. moje) jako to to Hafeldowie, którzy mieszkają nad rzeką Hawelą, oraz Doskanie, Lubuszanie (org. Leubuzzi)… Jeśli nawet po tej lakonicznej wzmiance przyjąć, że plemię Lubuszan istniało, to wyraźnie widać, że siedziby owych Lubuszan źródło lokuje jednoznacznie między Łabą a Odrą, czyli poza obszarem, który w 1945 r. znalazł się w Polsce.

A zatem istnienie „Ziemi Lubuskiej” nie należy wiązać z plemieniem Lubuszan, którego istnienie nie jest pewne, ale z biskupstwem w Lubuszu utworzonym przez Bolesława Krzywoustego w celu chrystianizacji Pomorzan i Słowian Połabskich. Biskupstwo to zostało w 1373 r. przeniesione do Fürstenwalde, natomiast w 1555 r. rozpoczęła się reformacja na terenie biskupstwa. Zwycięstwo reformacji na terenie należącym już wtedy do Brandenburgii oznaczało koniec jakiejkolwiek odrębności „Ziemi Lubuskiej”, o ile taka w ogóle zdążyła się ukształtować. To niewielkie terytorium wokół Lubusza („ziemią” nazywano w Polsce od wieków obszar wchodzący w skład regionu, odpowiadający mniej więcej powiatom) należało do Piastów śląskich do 1249/1250, gdy książę Bolesław Rogatka, potrzebując środków na kampanię przeciwko bratu — księciu wrocławskiemu Henrykowi III Białemu, zastawił ten strategiczny rejon — Marchii Brandenburskiej i arcybiskupowi magdeburskiemu Wilbrandowi jako ich kondominium. Ziemia wokół Lubusza stała się później centralną częścią stworzonej przez Brandenburczyków Nowej Marchii.

Herby: Dolnych (po lewej) i Górnych (po prawej) Łużyc

Zapomniane pojęcie efemerycznej „Ziemi Lubuskiej”, utrwalone przez Glogera, wskrzeszone zostało po II wojnie światowej. Do jego propagowania przyczynili się przede wszystkim poznańscy geografowie, a nie historycy. Jak pisała S. Zajchowska: „Chodziło o jak najszybsze opracowanie naukowe ziem odzyskanych dla potrzeb praktycznych, zarówno dla władz administracyjnych i gospodarczych terenu, jaki i dla nowego społeczeństwa, które je zasiedliło, a niewiele o nich wiedziało”. Nie tylko „nowe społeczeństwo” ale także historycy nie wiedzieli nic o niewielkiej i nieznaczącej „Ziemi Lubuskiej”, której dzieje zaginęły w mrokach średniowiecza. Dlatego poznańskie środowisko Instytutu Zachodniego stworzyło od nowa krainę, której dzieje sprowadzano do sloganów o „kluczu do ziem Królestwa Polskiego” i zmaganiach z niemczyzną.

Niestety kwestia wskrzeszenia nazwy „Ziemi Lubuskiej” stała się sprawą polityczną w kontekście utworzenia w czerwcu 1950 r. przez stalinowskie władze nowego województwa, którego stolicę umieszczono w niewielkim dotychczas dolnośląskim mieście — Zielonej Górze (Grünberg in Schlesien). Miasto to leżało dotychczas w woj. poznańskim, czyli było terenem ożywionej działalności Instytutu Zachodniego.

W propagandowym filmie „Nasze ziemie zachodnie” z 1947 r. (reż. Eugeniusz Cękalski) jest już mowa o Ziemi Lubuskiej, ale nie jest jeszcze w jej ramach wymieniona Zielona Góra. Niestety w filmie pada wymowny komentarz dotyczący dziedzictwa historycznego Ziem Zachodnich. Kamera pokazuje zniszczoną zabudowę głogowskiego starego miasta w stanie nie gorszym, niż ówczesna gdańska starówka, która została zrekonstruowana. W komentarzu jednak pojawia się jednak wymowne zdanie: „Wkrótce zamiast zabudowań niemieckiego Glogau, będzie polski Głogów”.

W takiej atmosferze niemal nikomu nie przeszkadzało, że „Ziemią Lubuską” zaczęto nazywać obszar wielokrotnie większy niż dawna ziemia lubuska, na który składają się przede wszystkim ziemie należące do Dolnego Śląska, Dolnych Łużyc i zachodniej Wielkopolski. Niestety także dziś ze względu na powstanie w 1999 r. organizmu administracyjnego pod nazwą województwo lubuskie niektórzy starają się nadal, nie zważając na prawdziwe dziedzictwo historyczne, nazywać ziemie dolnośląskie, łużyckie czy wielkopolskie wchodzące w jego skład „Ziemią Lubuską”. Natomiast wielowiekowe dzieje wskazują na przynależność Żagania, czy Szprotawy do Dolnego Śląska, Żar i Lubska do Dolnych Łużyc, a Łęknicy i okolicy do Górnych Łużyc.

A zatem czym są owe Łużyce? To kraina historyczna leżąca częściowo w Niemczech, a częściowo w Polsce. Położona między rzeką Kwisą, a Łabą, jest zamieszkiwana przez Niemców. Polaków i Serbołużyczan. Powierzchnia Łużyc wynosi około 13 000 km². Kraina dzieli się na dwie części: północną, czyli Łużyce Dolne, które leżą w większości na południu landu Brandenburgia i częściowo w landzie Saksonia oraz część południową — Łużyce Górne, z głównym miastem Budziszynem (niem. Bautzen, górnołuż. Budyšin), które w większości należą do Saksonii.

Polska część Łużyc obejmuje tereny województwa lubuskiego (Łużyce Dolne z niewielką częścią Łużyc Górnych) i dolnośląskiego (Łużyce Górne), a jej głównymi miastami są: Żary, Gubin, Lubsko, Lubań i Zgorzelec.

Główne ośrodki miejskie i kulturalne niemieckiej części Łużyc to: Chociebuż (niem. Cottbus, dolnołuż. Chóśebuz), Görlitz (lewobrzeżna część górnołużyckiego miasta Zhorjelc), Budziszyn (niem. Bautzen, górnołuż. Budyšin) i Biała Woda (niem. Weiβwasser, górnołuż. Běła Woda). Na terenie niemieckiej części Łużyc można znaleźć wiele przykładów istnienia słowiańskiej mniejszości etnicznej — są to np. dwujęzyczne nazwy miejscowości i ulic, a także funkcjonujące serbołużyckie instytucje kulturalne. Przez stulecia ten mały słowiański naród był zdominowany przez żywioł niemiecki, ale udało mu się zachować własny język i odrębność kulturową.

Do XV wieku teren Łużyc nazywany był zbiorczo Marchią Wschodnią. Podział na Górne Łużyce (Lusatia superior ze stołecznym Budziszynem) i Dolne Łużyce (Lusatia inferior z Chociebużem) dokonał się dopiero około XV w. Obszar ten we wczesnym średniowieczu zamieszkany był przez słowiańskie plemiona Łużyczan (na terenie dzisiejszych Dolnych Łużyc) i Milczan (dawne Milsko, a dziś Górne Łużyce) oraz pomniejszych grup jak Bieżuńczanie, Żorawianie, Słupianie, czy Nice. Wraz z podbojem Słowian Połabskich przez Rzeszę Niemiecką na te tereny napływała ludność niemiecka, jak również niderlandzka i walońska. W większości łużyckich miast pełni średniowiecza dominowała kultura niemiecka, ale wieś przez wieki zachowała swój słowiański charakter.

Polityczna mapa Łużyc tworzyła na przestrzeni wieków nader skomplikowaną mozaikę. Tereny te należały do królów polskich, piastowskich książąt śląskich, saskich i brandenburskich, królów pruskich i cesarzy niemieckich. Pod względem religijnym przeważali protestanci (zwłaszcza na Dolnych Łużycach). Po zakończeniu II wojny światowej Serbołużyczanie zamieszkujący obszary na prawym brzegu Nysy Łużyckiej (Łużyce Wschodnie) zostali jako obywatele Rzeszy zostali wysiedleni do stref okupacyjnych Niemiec.

Obecnie znajdująca się w Niemczech część Dolnych Łużyc obejmuje powiaty: Grodk (Spremberg), Kalawa (Calau), Chośebuz (Cottbus), Baršć (Forst), Gubin (Guben) i Lubin (Lübben) w Brandenburgii, zaś Górne Łużyce powiaty: Kamjene (Kamenz), Budyšin (Bautzen), Niska (Niesky) i Lubij (Löbau) w Saksonii.

Serbołużyczanie mówią dwoma językami: górno- i dolnołużyckim. Pierwszy, bardziej zbliżony do czeskiego, zna około 50 tysięcy osób zamieszkujących okolice Budziszyna (Bautzen), natomiast drugi, spokrewniony bardziej z językiem polskim, według optymistycznych rachub, zna około 30 tys. osób, żyjących w rejonie Chociebuża (Cottbus).

Górne Łużyce charakteryzują się dużym wpływem kultury czeskiej, śląskiej, i saksońskiej. Obszar ten poza językiem odróżnia również budownictwo. Charakterystycznym stylem budownictwa wiejskiego były tzw. domy przysłupowe, tzw. domy „Umgebindehäuser”. Tego typu zabudowa, jako przejaw budownictwa regionalnego występuje tylko na obszarze między Szwajcarią Saksońską (Sächsische Schweiz) a Karkonoszami, i na Dolnym Śląsku w Polsce. Najwięcej domów przysłupowych jest we wschodniej części Saksonii, gdzie do tej pory zinwentaryzowano ich około 6 200. Natomiast w Polsce około 400 domów, z czego największe skupisko położone jest w Bogatyni, gdzie jest ich około 200, w tym 85 wpisanych do rejestru zabytków.

Od XVIII wieku, a szczególnie w XIX wieku zaznaczył się silny prąd budzenia się świadomości narodowej i kulturalnej Serbołużyczan, a także powstawania dzieł literackich w językach łużyckich. W okresie rządów nazistów próbowano zniszczyć język i kulturę łużycką. W 1937 r. urzędowo zmieniono dziesiątkom miejscowości nazwy na „bardziej” niemieckie, gdyż dotychczasowe były transkrypcją nazw serbołużyckich i tak np. Tzschecheln (dziś Dębinka) stał się Eichenrode, a Zukleba (Suchleb) Steinfelde. Po II wojnie światowej miał miejsce rozwój instytucji kulturalnych i społecznych słowiańskiej ludności pozostałej w Niemczech części Łużyc, co zostało zagwarantowane w konstytucji Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Dziś dbałość o łużyckie dziedzictwo widać zwłaszcza w landzie Wolny Kraj Saksonia, co wyraża się np. w dwujęzycznym określeniu Landtagu w Dreźnie (Sakski krajny sejm).

Camprowanie

Niegdyś na ziemi żarskiej i całych Łużycach, zanim nastał czas postnych wyzwań, bawiono się w zwariowany sposób. W tej opowieści chciałbym przedstawić, jak obchodziła zapusty ludność pochodzenia serbołużyckiego, która do czasów ostatniej wojny zamieszkiwała powiat żarski. Wysiedlano ich jako Niemców, ale ich ludową obyczajowość wiele łączyło z dawnymi polskimi zwyczajami. Jak wiele, można się przekonać porównując tradycje zapustne.

Jędrzej Kitowicz, który żył w czasach, gdy ziemia żarska wchodziła w skład unijnego państwa polsko-saskiego (1697 — 1763), stworzył swe wybitne dzieło pt. „Opis obyczajów i zwyczajów za panowania Augusta III”. Tak w nim opisywał szlacheckie zwyczaje zapustne w Rzeczpospolitej: w kuse dni zapustne (tak albowiem nazywano ostatnie trzy dni zapustne) przestrajali się i przekształcali w różne figury; mężczyźni za żydów, za cyganów, za olejkarzów (obwoźnych kupców handlujących egzotycznym towarem z Turcji), za chłopów, za dziadów. Niewiasty podobnież za żydówki, za cyganki, za wiejskie kobiety i dziewki udając mową i gestami takie osoby, jakich postać na siebie brali. Ale też i inne stany społeczne bawiły się w podobny sposób: Po wielkich miastach w stępną środę, czeladź jakiego cechu poubierawszy się za dziadów i cyganów, a jednego z między siebie, ustroiwszy za niedźwiedzia czarnym kożuchem, futrem na wierzch wywróconém okrytego, i około nóg czysto, jak niedźwiedź poobwiązywanego, wodzili od domu do domu, różnych figlów z nim dokazując, któremi grosze i trunki z pospólstwa chciwego na takie widoki wyłudzali.

Uczestnik camprowania we wsi Golin pod Jasieniem przed II wojną światową

Z kolei Zygmunt Gloger w Encyklopedii Staropolskiej na początku XX w. tak opisywał krakowskie zwyczaje zapustne: Zabawa przekupek krakowskich w tłusty czwartek nazywana była combrem, lub babskim combrem. Tańczono i śpiewano na ulicach, zwłaszcza w rynku, wleczono na powrozie bałwana słomianego, zwanego combrem, i rozrywano go w kawałki. W Radomskiem w środę popielcową baby zgromadzają się wieczorem w karczmie „na comber”, stroją lalkę ze słomy, mającą przedstawiać „Mięsopust” i chodzą po domach, zmuszając młode panny i mężatki do okupu. W Poznańskiem, w tłusty czwartek, dziewki wyprawiają parobkom cumber lub cumper, opłacając wódkę, przekąski, i muzykę.

Słomiany bałwan? Toż, do dziś u naszych wschodnich pobratymców obchodzona jest maslenica, a w jej trakcie pali się słomianą kukłę. Jakże to podobne do zanikającego już niestety w Polsce zwyczaju, czyli palenia marzanny. Wszak u Słowian Wschodnich palenie Maslenicy też jest świętem pożegnania zimy i powitania wiosny.

A zatem wiele łączy narody słowiańskie, a duża część obrzędowości ludowej zaadaptowanej przez chrześcijaństwo, ma swój pogański rodowód.

Okazuje się, że także na całych Łużycach najpowszechniej praktykowanym zwyczajem były zapusty. Camprowanie związane jest z „pśezą”, czyli czasem spędzanym wspólnie w komorze, poświęconym na przędzeniu lnu lub darciu pierza. W tych izbach koncentrowało się życie kulturalne wsi w czasie zimy. Od 13 października do środy popielcowej serbskie dziewczęta na wsi spotykały się w coraz to innej chacie, by przy okazji opowiadać sobie legendy i uczyć się pieśni. Ich przewodniczką była kantorka, pierwsza we wsi śpiewaczka, która przez jeden sezon jesienno — zimowy potrafiła wyuczyć dziewczęta około pięćdziesięciu pieśni. Mężczyźni zasadniczo nie mieli wstępu na takie spotkania. Bo też był to czas poświęcony również edukacji seksualnej, a o „tych sprawach” po dziś dzień, rozmawia się lepiej w gronie osób tej samej płci. Dopiero pod koniec zimy, wczesną wiosną, do zwanej po niemiecku Spinnstube lub Lichtstube, czyli pśezy, mieli też wstęp chłopcy, którzy wyszukiwali tu swoje partnerki do zabawy zapustowej.

Na ziemi żarskiej wyróżniano zapusty młodzieżowe i męskie. Zajmijmy się najpierw tymi pierwszymi. Dziewczęta w pięknie wyszywanych chustach, zdobionych bogatymi, kolorowymi wzorami, i równie pięknych fartuchach, spotykały się z chłopcami w miejscowej karczmie. Tutaj dochodziło do tworzenia par — wybranemu chłopakowi dziewczyna przypinała bukiecik papierowych kwiatków. Po próbnym tańcu dla rozgrzewki, pary ustawiały się w długim korowodzie, który kroczył przez całą wieś. Należało odwiedzić każde obejście, gdzie tańcowano z gospodynią i dorosłymi córkami. Śpiewano przy tym — „Źins jo zapust, źins jo zapust”. Oczywiście nie mogło się obejść bez spirytualiów podawanych przez gospodarzy. A wierzono przy tym, że im silniejszy paleńc, czyli wódka, tym dorodniejszy wyrośnie len — jak mówiło serbskie przysłowie ludowe.

W czasie zapustu męskiego świętowała dorosła, pozostająca w związkach małżeńskich część społeczności wiejskiej. Kobiety przychodziły wtedy w najpiękniejszych strojach na wieczorną zabawę do miejscowej karczmy. Koniecznie w lewą klapę nakrycia trzeba było wpiąć bukiet kwiatów wykonany z papieru, lub innych materiałów. Do społeczności żonatych i zamężnych musiały się wkupić za pomocą darów młode małżeństwa z ostatniego roku. To oni wiedli prym na zabawie. Imprezę uatrakcyjniał często taniec wokół beczki piwa postawionej na środku sali. Na jej wierzchu ustawiano misę do wyrabiania ciasta, a do niej wrzucano pieniądze. Często ów taniec przynosił więcej dochodu, niż camprowanie po wsi. Punktem kulminacyjnym był bal naleśnikowy. I znowu mamy analogię do wschodniosłowiańskiego objadania się podczas maslenicy blinami. Wszak bliny są drożdżowymi naleśnikami z ciasta wyrobionego z mąki gryczano-pszennej lub gryczano-żytniej.

W latach 30. XX w. wciąż obchodzono hucznie camprowanie we wsi Golin niedaleko Jasienia. W męskim korowodzie uczestniczył oczywiście miś (podobnie jak podczas wielkopolskiego i śląskiego zwyczaju wodzenia niedźwiedzia), jeździec na białym koniu, ludzie przebrani za dziadów, mężczyźni przebrani za kobiety i wiele innych dziwacznych postaci. Nie mogło zabraknąć też instrumentów perkusyjnych i dętych oraz kołatek. Ważne by było głośno, aby wypędzić złe duchy, które zalęgły się po obejściach w czasie zimy. Niesiono także kura na tyczce, zupełnie tak jak to opisywał Kitowicz omawiając plebejskie zwyczaje zapustowe w Polsce. Większość camprowników nosiła maski, a część z nich niosła kosze. Zbierano do nich dary (jajka, słoninę, kiełbasę lub cebulę) i pieniądze, które przepijano na zabawie kończącej zapusty w karczmie. Nie mogło się obejść bez golenia pana domu za pomocą wielkiej drewnianej brzytwy. Wszak musiał dobrze wyglądać w czasie wieczornej zabawy. Podobnie, choć nie tak licznie, obchodzono camprowanie w Gręzawie w gminie Tuplice i wielu innych wsiach zachodniej oraz północnej części powiatu żarskiego, gdzie żywioł serbołużycki przetrwał najdłużej.

Dziś na Górnym Śląsku, a zwłaszcza w województwie opolskim, chcą promować zwyczaj „babskiego combru”. Ma to stać się wizytówką regionu. Może zatem warto także w powiecie żarskim powrócić do szalonego świętowania zapustów podczas zapustnego camprowania?

Wielkanoc

Większa część powiatu żarskiego obejmuje tereny należące do Dolnych Łużyc, na których zwyciężyła reformacja, stąd do 1945 r. większość mieszkańców była protestantami. Było tak też na obszarze fragmentu Górnych Łużyc, który dziś również należy do powiatu żarskiego. Niemniej na Górnych Łużycach słowiańska ludność serbołużycka częściej zachowywała katolickie wyznanie.

Na Dolnym Śląsku w granicach którego znajduje się powiat żagański dominował katolicyzm, choć po włączeniu tej krainy do Prus pod koniec I poł. XVIII w. wzrastała liczba protestantów. Równoważył ją napływ katolickich Górnoślązaków i Wielkopolan w XIX i XX w., którzy również licznie osiedlali się na Dolnych Łużycach.

A zatem niegdyś żyli obok siebie zgodnie wyznawcy religii chrześcijańskiej — zarówno ci uznający prymat papieski, jak i ci, którzy podążali drogą nauczania Marcina Lutra. To co ich niewątpliwie łączyło, to najważniejsze chrześcijańskie święto, czyli Wielkanoc. To co różniło, to odmienne podejście do świątecznych zwyczajów, zwłaszcza kulinarnych.

Łużyckie dziewczęta podczas wałkowania jajek

Na Górnych Łużycach w Wielki Piątek członkowie rodziny zasiadali wokół dużego stołu i zdobili jajka, którymi w Niedzielę Wielkanocną obdarowywali swoich chrześniaków. Tylko jajka? A nie! Był jeszcze prezent od chrzestnego. Kiedyś był to tradycyjnie piernik oraz słodka bułka, dzisiaj mogą być to słodycze np. piernik, pewna suma pieniędzy, a może raczej karta podarunkowa. W Wielką Sobotę pieczono wielkanocny kołacz. Sobota to także dzień przygotowywania odświętnych, tradycyjnych strojów. Oczywiście te kobiece były najbardziej szykowne. Zapaskom, krajkom i kubrakom towarzyszyły czepki, inne w każdym z łużyckich regionów. Po nakrochmaleniu i wyprasowaniu śnieżnobiałych koszul mężczyzn, czas na kąpiel dla każdego. Bo też wszyscy chcieli uczcić święto wielkanocne w czystości ciała i duszy.

Łużyckie pisanki na fotografii z 1869 r.

Dawniej, ale także często i dziś po niemieckiej stronie Nysy, łużyckie dzieci bawią się w tzw. „walkowanje jajow”, czyli po prostu kulanie jajek. Potrzebny do tego jest porośnięty trawą pagórek. A po co ta trawa? O tym za chwilę.

Dziecko, któremu podczas tej zabawy udało się trafić jajko innego uczestnika gry, otrzymywało jakąś nagrodę. Pierwotnie zwyczaj ten był powiązany z przywoływaniem urodzaju. Wierzono, że poprzez toczenie jajek przez łąki i pastwiska, urośnie na nich później bujna trawa. A na niej paść się będą tak ważne dla rolniczej społeczności zwierzęta gospodarcze.

Inną praktykowaną do dziś tradycją jest tzw. „jatšowne spiwanje”, czyli wielkanocne śpiewanie. Brzmi to po łużycku tak: „W tyźenju do jatš zwucuju/zhucuju młode źowća wósrjejź jsy na ławkach sejźecy jatšowne kjarliže, kótarež znaju južo wót pśěze”, czyli „W tygodniu/tydzień do Wielkanocy ćwiczą młode dziewczyny w środku wsi na ławkach siedząc wielkanocne pieśni, które których uczą się już od pśěze/przędzy [czyli od 13 października przez całą zimę podczas domowego przędzenia]”.

Ważny wielkanocny zwyczaj — jatšowa woda

Jeszcze w latach 50. XX w., w protestanckiej części Łużyc, zwyczaj ten był praktykowany w bardzo wielu miejscowościach. Dziś jest rzadszy, jednak nie zaginął całkowicie. Śpiewy rozpoczynają się na cztery tygodnie przed Niedzielą Wielkanocną. Punkt kulminacyjny przypada na Wielki Piątek, zaś koniec w Dzień Zmartwychwstania. Pieśń ma chronić mieszkańców przed złem, a także przynieść dobre zbiory.

Jeszcze innym zwyczajem jest tzw. „jatšowy wogień”, czyli ogień wielkanocny. Na Wielkanoc trzeba było być czystym, a wierzono od wieków, że ogień ma właśnie siłę oczyszczającą. Dlatego podobne zwyczaje można spotkać w różnych zakątach Polski, ale też w Niemczech. Wierzono, że im wyżej sięgał wzniecany na wzgórzu płomień, tym większe i bardziej urodzajne miały być nadchodzące zbiory.

To co wyróżnia Serbołużyczan do dziś, to zwyczaj zdobienia wielkanocnych jaj. Może dla nas Polaków, to nic nadzwyczajnego, ale w Niemczech robi wrażenie. W sumie nie ma się czym rozwodzić — łużyckie techniki zdobnicze są niemal identyczne, jak polskie. Ozdobione jajka wręczano chrześniakom jako część wielkanocnego daru ponieważ nie traktowano ich, jako pamiątek czy ozdób.

Na katolickim Dolnym Śląski, jak pisze Grzegorz Sobel na portalu dolnoslaskosc.pl, święcone palmy wsadzano w domach za krzyże lub święte obrazki, wierząc, że odgonią złą pogodę i będą domostwa strzec przed piorunami. W poniedziałek po Niedzieli Palmowej, zwanym „niebieskim poniedziałkiem”, gotowano na obiad kluski z makiem. Wtorek, zwany „żółtym”, stał w wielu domach pod znakiem żółtek na twardo. Kto płakał w „krzywą środę”, miał mieć krzywy nos, co dzieci brały na poważnie. We Wielki Czwartek królowała zupa nowalijek — „Grüne Suppe”. W ten dzień spożywano też powszechnie miód, wierząc, że chronić będzie domowników przed chorobami. I jak tu nie mówić o racji „mądrości ludowej”?

Sobotnie popołudnie było pełne pracy w kuchni nad świątecznymi daniami oraz nad zdobieniem jajek, które nie miały tak wyszukanych form jak na Łużycach. Inaczej niż w polskiej kulturze spotykano się przy stole dopiero na uroczystym obiedzie. Zaczynano tradycyjnie od Ostersuppe — czyli rosołu z makaronem lub kluskami i natką pietruszki. Jednym z najważniejszych wypieków wielkanocnych był na Dolnym Śląsku żółty chleb z bakaliami, czyli „Osterbrot”. Nie mogło też zabraknąć starannie udekorowanej paschy i serników oraz ciasta wielkanocnego z masą migdałową „Osterfladen”. Na stołach gościły również różne baranki wielkanocne — przygotowane z ciasta lub cukru — na obiad podawano zaś pieczoną baraninę lub jagnięcinę. Popularnym na Dolnym Śląsku daniem na niedzielny obiad była szynka w cieście chlebowym.

Tzw. kaczarka — pomnik w kobiety w stroju łużyckim na żarskim Kaczym Rynku (Entenmarkt)

Po wielkanocnym obiedzie, jeszcze przed kawą i ciastami, udawano się do ogrodów lub na łąki, aby szukać w trawie pisanek i łakoci, które ukrył zajączek wielkanocny. Zabawa trwała dotąd, jak długo dorosłym udawało się chować je w trawę. Czyli i na Łużycach i na Dolnym Śląsku ważna była trawa, w której ukrywały się, lub turlały jajka — symbol życia.

W poniedziałek wielkanocny jadano zwykle to, co dzień wcześniej. Z kolei młodzi mężczyźni zakradali się do domów sąsiadów, których budzili, smagając ich wierzbiną. Polowano szczególnie na młode panny, mając w zanadrzu też wodę.

A zatem jak widać z powyższego, dawni mieszkańcy naszych małych ojczyzn w wielu aspektach praktykowali podobne zwyczaje wielkanocne, jak my dziś.

Noc kupalna kontra świętojańska

„W kupie siła” — mówimy gdy chodzi o zbiorowy wysiłek. Przed wiekami też zdawano sobie sprawę z siły wspólnoty, dlatego szczególnym świętem była noc letniego przesilenia słonecznego, która przypada w okolicach 20—21 czerwca.

Nasi słowiańscy przodkowie, podobnie jak ich indoeuropejscy sąsiedzi — Germanie od wieków świętowali w najkrótszą noc w roku. O ile jednak dla Germanów w tę noc najważniejszy był ogień, o tyle dla Słowian najważniejsza była woda. Ale nie mogła być to — o bogowie! woda martwa, woda stojąca w jakimś stawiku, w którym na pewno zagnieździły się jakieś utopce i wodniki! O nie! To musiała być woda żywa. Czyli jaka? Tylko woda płynąca. To praindoeuropejski symbol życia — strumień i jej matka rzeka, która ma swój górski początek i koniec we wszechoceanie.

A zatem w kupalnockę zbierano się wspólnie, by dziewczęta mogły puszczać z nurtem rzeki wianki. Dotyczyło to jednak dziewcząt do których, czy to z powodu braku odpowiedniego wiana (posagu), czy z innych przyczyn, jeszcze nie przysłano swatów. Szansę na odmianę losu miała też dziewczyna, która chciała uniknąć swatanych konkurentów, jeżeli nie była jeszcze nikomu narzeczona (to znaczy oficjalnie obiecana). Mogła wtedy skorzystać z jedynej w roku okazji i znaleźć innego partnera.

Puszczanie wianków na obrazie Siemiona Kożina

Dziewicze wianki pleciono z żywych kwiatów i ziół, m.in. bylicy, czy dziewanny. Szczególnie popularna była ruta. Od niej brała nazwę osada, a później droga prowadząca z Żar do Żarskiego Lasu (Zielonego Lasu), czyli Rautenkranz — obecnie aleja Wojska Polskiego. To także nazwa heraldycznej figury herbowej m.in. Wettynów. Dzięki nim ruciany wieniec (krancelin) symbolizujący czystość trafił do herbu Saksonii (w granicach której znajdowała się ziemia żarska w l. 1635 — 1815).

Puszczane na wodę ruciane wianki wróżyły przyszłość. Jeśli zatonął jako pierwszy — zapowiadał rychłą śmierć jego właścicielki. Jeśli długo kręcił się w jednym miejscu — oznaczało to staropanieństwo (czyli przysłowiowe „sianie ruty”). Natomiast wyłowiony przez młodzieńca ustanawiał nowego właściciela nowym mężem panny. Dlatego niejednokrotnie umawiały się dziewczęta z oblubieńcami, by jak najszybciej wyciągali z wody ich wianki. Z wiarą w wodniki związany był zakaz kąpieli przed nocą kupalną, po której to kąpiel stawała się już bezpieczna.

Serbołużyczanie, tak jak pozostali słowiańscy pobratymcy wierzyli, że w noc kupalną zdarzały się największe cuda w ciągu roku. To ten jeden jedyny raz zakwitał „perunowy kwiat” (zwany tak od naczelnego, gromowładnego boga Peruna). W słowiańskich wierzeniach ów mityczny kwiat paproci, miał zapewniać znalazcy bogactwo i dostatek. Dlatego jego poszukiwania stały się stałym elementem obchodów kupalnocki. To także dzień, gdy można było sobie trochę, a nawet bardziej, niż trochę, pofolgować w relacjach damsko — męskich. Udanie się pary w ustronne miejsce w poszukiwaniu owego kwiatu paproci, to był dogodny pretekst do ustronnych zbliżeń w ciepłą czerwcową noc. Zresztą według etnografów i historyków jak choćby Zygmunt Gloger, czy Henryk Łowmiański podanie o kwiecie paproci wywodziło się ze zwyczaju smarowania się przez kobiety liśćmi nasięźrzału w trakcie obchodów nocy kupalnej, co miało w magiczny sposób podnieść ich atrakcyjność.

Noc świętojańska na obrazie Henryka Siemiradzkiego — 1892 r.

Te pogańskie zwyczaje, dodatkowo związane ze swobodą obyczajową, szybko znalazły się na celowniku Kościoła. Stąd po próbach zakazywania, oczerniania (stąd nazwa „sobótka”, czyli „mały sabat” w domyśle oczywiście czarownic), dokonano adaptacji święta do obrzędowości chrześcijańskiej. Dlatego w nocy z 23 na 24 czerwca, czyli w wigilię św. Jana zaczęto obchodzić noc świętojańską w takcie której zachowano i przy okazji zmodyfikowano część obrzędów kupalnocki (np. święcenie ziół i puszczanie wianków). Święty Jan miał „chrzcić” wszystkie wody, przez co duchy wodne miały stawać się mniej agresywne. To miał być dowód na potęgę nowej religii.

I tak w łużyckiej wersji nocy świętojańskiej główną rolę odgrywała oczywiście postać Jana. Odgrywającego go jeźdźca spowijano girlandami i wieńcami, które musiały wykonać z ziół i kwiatów dziewczęta. Jechał tak Jan z karczmy na plac zabawy wraz ze swoją świtą, która podczas galopu stawała się coraz mniej liczna. Także przybranie Jana stawało się skromniejsze, gdyż zgromadzona społeczność starała się zdobyć kwiaty, które przynieść miały szczęście i powodzenie u płci przeciwnej. Na koniec były oczywiście długie, wieczorne tańce.

W połowie XIX w. obchodzono to święto w kilku wsiach na Dolnych Łużycach, obecnie praktykowane jest tylko w jednej wsi niedaleko Drebkau (łuż. Drjowk — 14 km od Chociebuża/Cottbus) w Casel, czyli po łużycku Kózle. W trakcie uroczystości, zwanej „Jańskie rejtowanje” dziewczęta idą przed jeźdźcami w białych sukniach obszytych niebiesko-czerwonymi paskami. Niosą też koronę, którą Jan otrzymuje wieczorem podczas tańca honorowego. Przybywając na miejsce zabawy Jan najpierw kilka razy przejeżdża przez tłum widzów z całą swoją świtą. Eskorta ma za zadanie chronić go przed widzami, którzy chcą go zdjąć z konia i obrabować z ozdób kwiatowych. Wiadomo, każdy liczy na łut szczęścia.

W trakcie nocy świętojańskiej zdecydowanie ważniejszy od wody jest ogień. Ciekawe obyczaje z tym związane z tym świętem wspominał były mieszkaniec Trzebiela, Paul Eichner:

„Czas kwitnących łąk. Zapach lip. Wieczory rozbawione przez tańczące świetliki. Poranne, chłodne mgły, niosące świeżość kolejnego dnia. Zbliżało się letnie przesilenie. Wigilia św. Jana. Noc świętojańska. Mieszkańcy Trzebiela kultywując wielowiekową tradycję przygotowywali się do uczczenia tej szczególnej nocy. Na wzgórzu szubienicznym gromadzono drewno układając je w stos. Od początku XX w. organizacją tego wieczoru zajmowali się członkowie Towarzystwa Gimnastycznego. Zabawa rozpoczynała się marszem, z akompaniamentem muzyki, od strony rynku. Po dotarciu pod szubienicę młodzież stawała kręgiem wokół przygotowanego ogniska. Przemówienia wygłaszali, burmistrz, szef straży pożarnej, członkowie stowarzyszenia weteranów i związku mieszczan. Następnie rozpalano ogień. Wykonywane były tradycyjne pieśni, a do ognia wrzucano symboliczne wieńce. Trzask płomieni, muzyka świerszczy i usiane gwiazdami niebo pozostawiły w mojej pamięci niezapomniane wrażenia.

Ogień powoli przygasał. Rozpoczynały się skoki przez gasnące polana. Wierzono, że dziewczęta i chłopcy skaczący razem mają dużą szansę zostać w przyszłości parą. Po wygaśnięciu ognia wesołe towarzystwo wracało do miasta. Nikt oczywiście nie myślał o powrocie do domu, a głośne śmiechy i odgłosy zabawy słychać było do białego rana.”

Szubienica w Trzebielu stan z 2017 r.

Być może jest to wspomnienie obrzędów poświęconych Świętowitowi. Tak przynajmniej podawał „Der Wegweiser”, czyli czasopismo ludowe dla Górnych i Dolnych Łużyc w 1837 r. Świętowit był bogiem urodzaju i wojny oraz naczelnym bogiem plemienia Ranów, a w późniejszym okresie wszystkich Słowian połabskich (a Serbołużyczanie to też Połabianie). Jego zorganizowany kult był praktykowany na wyspie Rugia, na przylądku Arkona, gdzie znajdowała się także jego główna świątynia. W zorganizowanej formie kult Świętowita upadł w czerwcu 1168 r. po zdobyciu Arkony przez Duńczyków dowodzonych przez króla Waldemara I i biskupa Absalona. Prof. Andrzej Szyjewski z Uniwersytetu Jagiellońskiego uznaje Świętowita za boga wegetacji i płodności, który posiadał także cechy słoneczne, był słońcem-bohaterem, posiadającym białego konia. A zatem stąd mógł się wziąć na Łużycach zwyczaj konnego pochodu, postaci odpowiadającej za płodność i wegetację, której obfite polony miało przynieść nadchodzące lato.

Klątwa porzuconej

Na ziemi żarskiej istniało wiele podań i legend, które miały za zadanie uczyć zasad moralnych i społecznych. Często były to opowieści z „dreszczykiem”.

Przenieśmy się zatem około 20 km na zachód od Żar, 8 km na wschód od Lubska i ponad 300 lat wstecz. Do wydarzeń, które miały miejsce w wsi Jabłoniec (gmina Jasień). Oto we wnętrzu kościoła św. Anny ostało się niezwykłe dziecięce epitafium…

Epitafium w kościele w Jabłońcu
Syn, ur. 16 kwietnia 1698; Córka, ur. 21 września 1699; Syn, ur. 23 września 1700; Syn ur. 24 czerwca 1701 ochrzczony Hans Krzysztof; Córka, ur. 15 lipca 1702; Syn ur. 29 czerwca 1704, ochrzczony Otto George; Syn, ur. 9 września 1706 r.

Wieś należała przez wiele dziesięcioleci do śląskiego rodu von Wiedebach, którzy byli także właścicielami posiadłości w Bieczu. I to z przedstawicielem tego zacnego rodu — Walterem Ottonem Georgiem związana jest legenda zwana „O siedmiu dzieciach w powijakach”, lub co bardziej popularnie — „Przekleństwem porzuconej”. Przytoczony tekst legendy oparty został na tekście opublikowanym przez L. Grzeję w Lubskich Zeszytach Historycznych w 1985 r.:

— Czego chce ta włóczęga?! Precz z nią! — wrzeszczał właściciel Jabłońca — pan von Wiedebach na biednie ubraną kobietę, która klęczała przed nim. Uniósł w górę szpicrutę z zamiarem jej uderzenia.

— Litości, łaskawy panie! Daj na noc tylko wiązkę słomy w najdalszym zakątku stajni! Nie proszę dla siebie, lecz dla mojego dziecka!.

Mówiąc to podniosła w stronę srogiego arystokraty tłumoczek, z którego rozlegało się kwilenie dziecka.

— Daj mi tylko łyk mleka dla małej! Potem pójdę i zobaczę, czy wasi ludzie są podobnie litościwi, jak ich pan. Odpowiedzią, na to był jeszcze większy gniew pański:

— Nic z tego! Sługi! Odwiążcie psa i wypędźcie tę kobietę! Niech jej dziecko ginie w drodze, jak nędzny robak! Lepsze to dla niego, niźli miało zostać włóczęgą, jak jego matka!

— Ach tak, szlachetny panie von Wiedebach?! Gdy ja, Katarzyna byłam jeszcze jędrną i czystą, to żartowałeś i pochlebiałaś. Byłam dość dobrą, aby chłodzić gorącą krew pańską! To jest pańskie dziecko, które wy pędzicie do nędzy! Ale jeśli jest Bóg na niebie, to usłyszy moje słowa. Pan nie powinieneś mieć spadkobiercy, ponieważ to, własne dziecko, odpychacie! Wam urodzi się siedem, ale żadne żyć nie będzie! Pański pień będzie mieć tylko uschnięte liście i nie wyda owoców. Jak zrobaczywiałe, zginą przedwcześnie!

Wypowiedziawszy to, Katarzyna zaśmiała się dziko, przytuliła dziecko bardziej do siebie i poszła w mrok październikowego wieczoru.

Hrabiemu opadła ręka ze szpicrutą. Purpurę gniewu zastąpiła bladość jego twarzy. Hrabia Walter Otto Georg von Wiedebach powziął decyzję:

— Zawróćcie Katarzynę! Daleko stąd nie mogła odejść. Lecz wtedy, gdy chciał wybiec z bramy, usłyszał stukot końskich kopyt i wesoły okrzyk:

— Hejże! Czy spieszycie się tak, aby mnie spotkać na gościńcu? Albo biegniecie za dziewką, która wybiegła z waszego dziedzińca? Czyżby to była złodziejka, co?

W tej sytuacji pan von Wiedebach musiał zaniechać swego zamiaru. Niezbyt wyszło mu pozdrowienie, którym odpowiedział swemu sąsiadowi, panu von Gablenzowi na Biedrzychowicach Dolnych.

— Przybywam dzisiaj na rozkaz mojej pani. Moja prośba dotyczy także pańskiej małżonki Urszuli Magdaleny.

— Moja żona wysłucha ją chętnie z pańskich ust i nie ścierpi, gdy pan odjedzie do domu bez jedzenia i picia. Dlatego pozwoli pan rozsiodłać swoje zwierzę.

— Lecz moja droga jest daleka, a wieczór bezksiężycowy. Przyrzekłem pani mego domu, że nie zatrzymam się na długo. W lasach kręci się za dużo pospólstwa! Nie zważając na jego sprzeciw, von Wiedebach dał wskazówki swemu słudze. Gdy panowie weszli do obszernej sieni, usłyszeli z dołu głos pani von Wiedebach, która w piwnicznej kuchni wydawała polecenia dziewkom. Pan domu zawołał, że mają gościa. Pani Urszula przyszła z zapalonym świecznikiem do saloniku, gdzie na nią czekali panowie. Bardzo serdecznie przyjęła pana von Gablenz. Hrabina dowiadywała się o swoją przyjaciółkę, jego małżonkę. Gość przekazał zaproszenie na ośmiodniowe polowanie. Liczył na to, że pani domu też będzie i w jego dworku pokaże swój kunszt kulinarny, z którego była znana w całej okolicy. W zamian za przyjęcie zaproszenia pan von Gablenz musiał wziąć udział w nocnym posiłku. Gdy odjeżdżał, była już noc. Koło Świbnej, zaraz za mostem odniósł wrażenie, że jakaś ludzka postać przykucnęła przy samym brzegu rzeki. Zawołał do niej, ale nic nie usłyszał pozą szumem wody bijącej o filary mostu.

Herb Wiedebachów

Pan von Gablenz nie pomylił się. Postacią, która przykucnęła przy brzegu Lubicy (Lubszy), była Katarzyna. Gdy wybiegła z dziedzińca w Jabłońcu, udała się do Świbnej. Mieszkała tam w gminnym przytułku jej uboga matka. Długo stukała do drzwi, a gdy je otworzono, dowiedziała się o śmierci matki. Zanim zdążyła poprosić o dach nad głową, drzwi zatrzasnęły się. Wobec tego Katarzyna poszła w stronę rzeki. Z rozpaczy chciała skończyć ze sobą. Dlatego przykucnęła przy brzegu. Z drzemki wyrwało ją wołanie pana von Gablenza. Wystraszyła się i nic nie odpowiedziała. Potem płakało dziecko i nie można było go uspokoić…

Na drugi dzień młynarz ze Świbnej znalazł przy młynie (Thomas-Mühle nad Lubszą) ciała jej oraz około półrocznego dziecka. Nikt nie poznał Katarzyny, tak nędza ją zmieniła. Kobietę jako nieznaną samobójczynię, pochowano przy murze cmentarnym w Jabłońcu, gdzie Świbna miała swoją parafię.

Minęło sporo czasu od opisanych wydarzeń. We dworze w Jabłońcu, od świtu panowała niespokojna krzątanina. Unikano wszelkich hałasów, albowiem pani Urszula, żona dziedzica, urodziła przed kilku godzinami pierwsze dziecko. To był syn. Jak mówiła kobieta, która odbierała dziecko, było ono silne. Matka, choć wyczerpana, cieszyła się bardzo z tego. Wszystkie troski i dolegliwości zostały zapomniane. W myślach szukała imion pasujących do pierworodnego. Śmiejąc się szczęśliwie, patrzyła na koszyk z dzieckiem. W południe w pałacu zjawił się pan domu. Bez wypoczynku włóczył się po polach i lasach, był niespokojny. Myślał o tamtym wieczorze październikowym. Tym większa była jego radość, gdy zobaczył żonę i dziecko w dobrym stanie.

Szczęśliwi rodzicie ustalili dzień chrztu, gdy nagle — nikt nie potrafił podać przyczyny — chłopca chwyciły silne konwulsje i zanim zdążono dokonać chrztu zastępczego, wyzionął ducha. Pani Urszula była zrozpaczona, małżonek znosił to milcząco. Po upływie roku urodziła się córeczka, ale tak słaba, że żyła zaledwie kilka godzin. Następne dziecko, syn, który po roku przyszedł na świat, zmarł bez chrztu. Toteż, gdy 24 czerwca 1701 roku urodziło się czwarte dziecko, duchowny ochrzcił chłopca już po kilku godzinach. Dano mu imiona Hans Christoff. Zmarł on nie dożywszy roku. Wtedy pan Gablenz, który był ojcem chrzestnym ostatniego dziecka, odbył poważną rozmowę z von Wiedebachem. Radził mu oszczędzać żonę:

— Chodzą wokół pogłoski, że ciąży na was przekleństwo!

A na to von Wiedebach: — Niech baby plotą, po co się martwić z powodu babskiego gadania!

Jednak znów nieszczęście nie opuszczało Wiedebachów. Pani Urszula wydała na świat przedwcześnie dziewczynkę. Był jeszcze bardzo słaby promyk życia. Zgasł, zanim się zapalił, a życie matki także przez dłuższy czas było w niebezpieczeństwie. Upłynęły prawie dwa lata, a w kołysce we dworze w Jabłońcu znów leżał chłopiec. Nie było już tak radośnie, jak przy pierwszym dziecku. Troska nie odstępowała matki. Chłopca ochrzczono imionami ojca: Otto, George. Było to piękne, silne dziecko, które rozwijało się szybko. Mając 9 miesięcy zaczął gaworzyć i schodził z ramion opiekunki. Pani Urszula z niechęcią zostawiała z nią chłopca. Najczęściej sama troszczyła się o niego. Lecz nieszczęście czyhało. Pewnego pięknego majowego dnia 1705 r. matka siedziała na ławce na dziedzińcu pod drzewami pokrytymi młodymi liśćmi. Dziecko bawiło się obok niej na grubym kocu i gaworzyło. Ona cieszyła się z tego i uśmiechając się kiwała głową. Nagle Otto George wykrzywił buzię do płaczu. Pani Urszula pochyliła się nad nim, wzięła go na ręce i pieszczotliwie zapytała:

— Co jest kochanemu dziecku, gdzie boli? — Chłopiec podał jej silną rączkę i powiedział:

— Tu, tu. Lecz ona nie mogła zauważyć nic podejrzanego. Po południu rączka spuchła i pokazało się czerwone pasmo. Drobne ciałko płonęło w gorączce. Matka, pełna trwogi, próbowała wszystkiego. Nawet stary owczarz musiał przybyć i upuścić chłopcu zatrutą krew. Na próżno! Także to dziecko musiała bolejąca dziedziczka oddać śmierci. Wtedy to, w dniu pogrzebu, wieczorem, pan von Wiedebach wyznał małżonce, co wydarzyło się tamtego październikowego wieczoru przed prawie dziesięciu laty. Wyznał swoją winę wobec Katarzyny.

— Nie próbowałeś odnaleźć miejsca pobytu dziewczyny i jej dziecka? — pytała zmartwiona pani Urszula. — Może potrafisz jeszcze odpokutować część winy w stosunku do jej dziecka?

— Próbowałem. W jej rodzinnej miejscowości znalazłem ślad. Tam obca kobieta pytała się w przytułku dla ubogich o starą Schnellschmidt. Gdy jej odpowiedziano, że ta zmarła, kobieta poszła dalej i nikt nie wie dokąd. Na drugi dzień przy młynie wyciągnięto z wody i kobietę i dziecko.

— To będzie Katarzyna! Biedna kobieta! — westchnęła pani, von Wiedebach i zapłakała z powodu cudzego i swojego cierpienia. Małżonkowie trzymali się z dala od siebie, dopóki pani Urszula się nie wyciszyła. Z bólem patrzyła na to, jakim niespokojnym zrobił się jej małżonek. Miłość do niego stała się przez to głębszą, odkąd się dowiedziała, jak ciężko cierpiał. Pewnego dnia znalazła go opartego o bramę, pogrążonego w myślach. Włosy na głowie lekko mu posiwiały. Podeszła do niego niespodziewanie i rzekła:

— Najmilszy, pozwól nam wziąć we wspólne ręce ciężki dopust boży. Może Bóg będzie dla nas łaskawszy. Przez wszystkie lata w rocznicę śmierci naszego ulubionego dziecka uczcijmy pamięć zmarłych dzieci z naszej wsi i w ten sposób uwolnimy się od przekleństwa!

Jednak przekleństwo musiało spełnić się do końca. Także siódme dziecko, które urodziła w 1706 roku, przyszło martwe na świat. Dopiero ósme dziecko, jako jedyne pozostałe przy życiu, przedłużyło rodzinę von Wiedebach.

Kościół św. Anny w Jabłońcu

Natomiast w kościele parafialnym pojawiło się epitafium siedmiu hrabiowskich dzieci. Dziś to najciekawszy element wystroju kościoła. Powijaki maluchów nawiązują do barw Saksonii (złoto-czarne). W końcu niedaleko Jabłońca przebiegała granica między braniborską (brandenburską) eksklawą — Lubskiem, a resztą obszaru należącego do 1815 r. do Saksonii Państwa Stanowego Żary — Trzebiel, którego częścią był Jabłoniec.

Augustianie, czy kanonicy regularni?

W centralnej tarczy herbu powiatu żagańskiego widnieje symbolika związana z żagańskimi opatami. Opat to wyższy przełożony męskiego zakonu katolickiego należącego do kręgu zakonów mniszych. Ale jacy to mnisi rezydowali w Żaganiu? Wielu od razu powie: to oczywiste, to byli augustianie! Ale, czy na pewno?

W informatorach, przewodnikach, czy w internecie, gdy mowa jest o historii Żagania, to nie ma mowy, by nie znalazła się informacja, że do miasta lokowanego książę Przemko „sprowadził w 1284 r. augustianów z Nowogrodu Bobrzańskiego”. Owi „augustianie” w popularnych, a nawet naukowych opracowaniach pojawiają się aż do kasaty zakonu w 1810 r.

Jednak żagańscy zakonnicy w XVI w. określani byli jako „Augustiner-Chorherren”, a to nie to samo, co „Augustinerorden”, czyli Zakon Świętego Augustyna zwany popularnie augustianami. Owi „Augustiner-Chorherren” to zakon klerycki zwany po polsku kanonikami regularnymi św. Augustyna.

To co łączy obie wspólnoty zakonne to reguła zakonna opierająca się na nauczaniu św. Augustyna z Hippony (354—430). To co różni, to zasady członkostwa i zakres działalności.

A zatem zacznijmy od tego, co łączy, czyli reguły zakonnej. A mówiła ona m.in.:

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 16.05
drukowana A5
za 29.99
drukowana A5
Kolorowa
za 54.73