E-book
11.76
drukowana A5
35.03
ślady na śniegu

Bezpłatny fragment - ślady na śniegu

droga życia


5
Objętość:
87 str.
ISBN:
978-83-8245-745-2
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 35.03

Książkę tę dedykuję moim kochanym córkom Oli i Kamili, wnuczkom Gabrysi, Marysi, Amelce i Ewuni oraz wnuczkowi Jureczkowi, a także wszystkim pozostałym wnukom babci Amelii.

Mam nadzieję, że po przeczytaniu tych wspomnień będą dumni z przynależności do rodziny

Motto

„Naród bez dziejów, bez historii, bez przeszłości, staje się wkrótce narodem bez ziemi, narodem bezdomnym, bez przyszłości.

Naród, który nie wierzy w wielkość i nie chce ludzi wielkich, kończy się”


Prymas Stefan Wyszyński

Wstęp

Dawno temu obiecałam sobie, że opiszę losy mojej rodziny. Dziś, gdy rozpoczynam wywiązywanie się tej obietnicy, robię to z pewnym zakłopotaniem. Proszę o wyrozumiałość, niektóre wspomnienia mogą być mało interesujące, a może nawet trudne do zrozumienia. Spoczywa na mnie duża odpowiedzialność powiązania luźnych reminiscencji w spójną całość, nadania im formy i w efekcie przekazania prawdziwej historii naszego rodu o czasach jego życia na Kresach, później zsyłki na Sybir i powrotu do Polski.

Przyświecał mi zamiar przedstawienia niniejszej opowieści młodszemu pokoleniu i wypełnienie rodzinnej luki w wiedzy o historii tamtych czasów.

Opisane wydarzenia zostaną przedstawione z perspektywy mojej babci Amelii Borysewicz i uzupełnione wspomnieniami mojej mamy Ireny. Relacje te, rozmyte przez upływający czas, mimo że niejednokrotnie ukazane skrótowo i niedokładnie, są wstrząsające i mogą oddać chociaż część prawdy o tamtym nieludzkim świecie.

Mama mówi czasami, że to, co przeżyli, było widmem, czymś nierzeczywistym, ale jednak się wydarzyło.

Historię mojej rodziny zaczęłam odkrywać późno. To babcia Amelia przekazywała mi dzieje rodzinne. Jednak dla nastolatki w czasach PRL-u opowieści o dobrym życiu na Kresach w latach II Rzeczpospolitej wydawały się bajkami nie z tego świata, nie przywiązywałam więc do nich dużej wagi, a właściwie nie chciałam słuchać, wiele zatem zapomniałam. Dziś sama próbuję odkurzyć w pamięci te historie, odkryć je na nowo. Czuję, że domagają się one opowiedzenia nie tylko sobie samej, ale i innym.

Mam wyrzuty sumienia, że zbyt mało rozmawiałam o tamtych czasach z babcią, mamą, ciocią Kamilą czy wujkiem Heńkiem, którzy mówili, że w Polsce Ludowej nie wolno im pamiętać własnego życia, a co dopiero opowiadać o tym lub spisywać wspomnienia. Mówili, że nastało polityczne zablokowanie pamięci, a ja tego nie rozumiałam. W PRL zakazano oficjalnej dyskusji o Kresach. Był to czas odbierania pamięci, wymazywania z niej prawdy. Ich życiorysy nie pasowały do historii podawanej w szkolnych podręcznikach.

W szkole uczono mnie o zbrodniach niemieckich, o obozach koncentracyjnych. Zabrakło historii osób, które ucierpiały na skutek prześladowań sowieckiej Rosji. Również żadna lektura szkolna nie opowiadała o zsyłkach Polaków na Sybir, do Kazachstanu, o koszmarach tamtego życia.

Babcia Amelia, która była bardzo światłą, mądrą kobietą, opowiadała nam historię Polski w długie zimowe wieczory. Mieszkali w Holszanach, więc w swoich opowieściach przekazywała historię rodu Holszańskich. To od niej dowiedziałam się, że Władysław Jagiełło — król Polski w 1422 roku, licząc sobie już 72 lata, poślubił córkę kniazia Andrzeja Holszańskiego — Sonkę, która miała wówczas 17 lat. I że z tego małżeństwa narodziło się dwóch przyszłych królów Polski z dynastii jagiellońskiej — Władysław Warneńczyk oraz Kazimierz Jagiellończyk.

Babcia opowiadała także inne historie, dużo nam bliższe, o których nigdy nie słyszałam w szkole.

Były wśród nich również te osobiste, rodzinne.

Słuchając tych opowieści niczym gawęd, wiedziałam już, że historia Polski, której uczono mnie w szkole, jest zakłamana, że nie wolno nam wspominać o masakrze polskich oficerów w Katyniu, o wywózce na Sybir, o sowieckiej agresji z dnia 17 września 1939 roku.

Chęć spisania wspomnień moich bliskich, którzy przeżyli zsyłkę, zrodziła się, gdy zaczęły pojawiać się we mnie pytanie o przeszłość, potrzeba powrotu do korzeni, do historii tamtych czasów.

Ten przekaz o wojennych losach mojej rodziny jest utkany ze skąpych danych, kilku zdjęć i wspomnień. Ale nawet w takim kształcie, mam nadzieję, ocali od zapomnienia przeżycia bohaterów tamtych wydarzeń i ich wiarę w lepszą przyszłość. Wspomnienia mojej babci i losy naszej rodziny niech będą kropelką wypełniającą tę lukę w historii polskich Kresów i ich obywateli oraz stanowią materiał do refleksji nad przesłaniem historii.

Opowieść Amelii

Kresy

Urodziłam się dnia pierwszego roku pierwszego, 1 marca 1891 roku w Multance, małej wsi w obwodzie grodzieńskim. I w pierwszym tygodniu po mych narodzinach mało co życia swego nie straciłam.

Moi rodzice wraz z chrzestnymi wieźli mnie do chrztu do kościoła w Holszanach. Zaraz po narodzinach byłam słabego zdrowia i obawiali się, że mogę nie doczekać świętego sakramentu. Tak oto opatuleni w kożuchy, ze mną, malutkim zawiniątkiem w ręku, gnali wozem zaprzężonym w dwa konie.

Wokół rozciągały się zamarznięte jeszcze pola. Ponieważ do najbliższego mostu było bardzo daleko, rodzice chcieli przeprawić się przez skutą lodem rzekę. Gdy zbliżali się do niej, widzieli błotnistą, ledwo zamrożoną ziemię. Spojrzeli na siebie, odnaleźli w swym spojrzeniu niemą zgodę i w szaleńczym tempie wjechali na lód, licząc, że przemkną po zamarzniętej tafli. Niestety, ta załamała się już po chwili pod ciężarem wozu, który wraz z przerażonymi pasażerami zaczął iść na dno. Serca waliły im jak młoty, a choć oblewała ich lodowata woda, to bardziej mroził żyły strach przed utonięciem. Po obu stronach rzeki, jak okiem sięgnąć, ciągnął się tylko las. Wiedzieli więc, że ich krzyki i wołanie o pomoc na nic się nie zdadzą. Wóz zanurzał się bardziej i bardziej, kożuchy namakały wodą, stawały się ciężkie jak ołów, było im coraz zimniej, coraz trudniej było się poruszać. Rozpacz i trwoga wypełniły ich serca. Konie, nie mniej strwożone, walczyły jednak dalej, z całych sił młócąc wodę kopytami.

W końcu, choć tracili już nadzieję, znaleźli się na drugim brzegu. Strach i panika ustąpiły miejsca uldze i szczęściu. Wszyscy czuli się jak zwycięzcy, jak wodzowie powożący rydwanem po wygranej bitwie, był to moment ich triumfu. A gdy usłyszeli głosik maleństwa, łzy zaczęły płynąć im po polikach, ręce trzęsły im się już nie z zimna, a ze wzruszenia, cali drżeli niczym osika na wietrze.

Znów spojrzeli na siebie, w swoich oczach widzieli radość ze zwycięstwa nad śmiercią.

Później okazało się, że rzeka w tym miejscu była na szczęście na tyle płytka, by koniom udało się pociągnąć wóz, nie tracąc gruntu pod nogami.

Według moich rodziców przygoda ta miała być przepowiednią dalszego długiego życia, pełnego walki, niepokoju, ale kończącego się zwycięstwem. Patrząc na me stuletnie życie wstecz, myślę, że mieli co do tego rację.

Amelia - rok 1921

Ja i cała moja rodzina pochodzimy z Kresów, ziem wschodnich, należących do Polski przed II wojną światową, a dzisiaj stanowiących zachodnie obszary Litwy, Białorusi i Ukrainy.

Moja siostra, Bronisława Piekarska, zmarła młodo, w 1918 roku, pozostawiając dwoje dzieci, Kamilę i Alberta, jak również męża Bronisława. Bronisław Borysewicz urodził się 2 stycznia 1885 roku we wsi Biluciszki w powiecie oszmiańskim. Był absolwentem Wileńskiej Szkoły Junkrów — rosyjskiej uczelni kształcącej przyszłych oficerów piechoty.

Gdy w 1914 roku wybuchła pierwsza wojna światowa, otrzymał powołanie do wojska. Polski wówczas nie było, znajdowała się pod zaborami. Ponieważ Kresy znajdowały się w zaborze rosyjskim, Bronisław został wcielony do armii carskiej. Wraz z rodziną wysłano go do Władywostoku, gdzie odbywał służbę, i właśnie tam, w dalekiej Rosji przyszła na świat w 1914 roku Kamila.

Gdy wrócili do Polski, już jako dorosła kobieta, często w różnych urzędach musiała tłumaczyć, gdzie jest ten Władywostok — że jest to port nad oceanem Spokojnym, pięćdziesiąt kilometrów zaledwie od granicy chińsko-rosyjskiej i blisko też od granicy koreańskiej.

Albert urodził się w 1916 roku już na ziemiach polskich.

W tym samym mniej więcej czasie urodził się inny jeszcze Borysewicz, również związany z Kresami i dla ich historii niezwykle ważny, o którym opowiem później.

Bronisław Borysewicz — rok 1927

Po śmierci siostry ja związałam swe życie z Bronisławem. Wzięłam z nim ślub i miałam z nim czworo dzieci. Dwoje z nich, Wandę i Wacława, los zabrał bardzo wcześnie. Henryk urodził się w 1925 roku, a Irena w 1932. Wacław zmarł już jako dziecko na tyfus.

Wanda przyszła na świat w 1921 roku. Była piękną, artystyczną duszą. Podziwiano ją za nadzwyczajne zdolności poetyckie. Uczyła się w gimnazjum w Wilnie. Nauczyciele cenili ją za błyskotliwość, wybitną pamięć i głęboką wrażliwość. Po maturze chciała studiować na Uniwersytecie Wileńskim. Wynajęliśmy jej z Bronisławem stancję w Wilnie i często odwiedzaliśmy, czy to podczas pielgrzymek do Matki Boskiej Ostrobramskiej, czy przy innej okazji, w miarę możliwości również dowoziliśmy prowiant — jak to rodzice, gdy martwią się o swe samodzielne dziecko. Wanda na czas wakacji wracała na wieś i wtedy właśnie, wśród rodziny i natury, pisała najwięcej wierszy.

Tuż przed maturą przeziębiła się. Przeziębienie udało się wyleczyć, jednak kaszel pozostał i, zamiast ustępować, stawał się coraz intensywniejszy. W końcu lekarze orzekli, że to suchoty. Gruźlica, ta “romantyczna” choroba, która zabrała wielu pisarzy i poetów, nie oszczędziła również mojej córki, u której miała gwałtowny i wyniszczający przebieg. Wanda zmarła przed wybuchem wojny w 1939 roku.

Wanda Borysewicz — rok 1938

Do dziś pamiętam kilka jej prostych wierszy. Te, które były spisane, po jej śmierci przechowywałam niby relikwie. Czytając je czułam, jakby moja córeczka była koło mnie. Wanda świat i swe wewnętrzne rozterki przedstawiała językiem poezji, tworzyła poetyckie obrazy życia w nieskomplikowanych formach. I często powtarzała — " wszystko jest poezją”.

Nasz dom rodzinny znajdował się w miejscowości Holszany. Piękny budynek, w którym na parterze znajdowały się biura urzędu gminy, a na piętrze mieszkaliśmy razem z mężem i dziećmi.

Za domem znajdował się duży dziedziniec ze stajnią oraz ogród. Dziedziniec ten był placem zabaw dla dzieci oraz miejscem letnich przyjęć ogrodowych. W ogrodzie obok stajni rosły zioła, warzywa i kwiaty. Na tyłach domu wzdłuż płotu rosły słoneczniki, wystawiające swe roześmiane twarze do słońca.

budynek dawnego urzędu gminnego — rok 1928
zdjęcie tego samego budynku - rok 2000

Drzwi wejściowe naszego domu wiodły do przedsionka, z którego przechodziło się korytarzem do wszystkich pokoi, w tym biur urzędu gminy. Wśród prywatnych pomieszczeń wyróżniał się salon, gdzie często grano w szachy i wista. Najważniejszym zaś miejscem był gabinet mojego męża. Sterty dokumentów piętrzyły się na biurku, a nad nim wisiał portret pierwszego marszałka Polski Józefa Piłsudskiego.

Mąż lubił przesiadywać w swym gabinecie z dziećmi, opowiadał im wtedy historię Polski, a także swoje przeżycia, gdy był jeszcze wojskowym.

Służąc w Armii Rosyjskiej, dzięki swym talentom szybko awansował, został również odznaczony Krzyżem Zasługi Wojskowego Orderu Świętego Jerzego.

Było to ustanowione w 1807 roku rosyjskie odznaczenie wojskowe nadawane za męstwo i odwagę w trakcie bezpośredniej walki z nieprzyjacielem. Od 1913 roku odznaczenie oficjalnie nazwano Krzyżem św. Jerzego.

Jak powszechnie wiadomo w latach 1919—1920 Polska, ledwo co odzyskawszy niepodległość, została zaatakowana przez bolszewicką Rosję, chcącą narzucić komunizm całej Europie. Podczas rozegranej pod Warszawą decydującej bitwy pokonano bolszewików.

Dzięki temu zwycięstwu Polska odzyskała niektóre przedrozbiorowe tereny na wschodzie. Mąż mój został wtedy powołany na stanowisko wójta w Holszanach. Dlatego też w naszym domu znajdował się urząd gminy.

Do obowiązków wójta należało między innymi objeżdżanie ziem odzyskanych. Ziemie te, sięgając wstecz do wspomnień, były piękne, piękne i dzikie, jakby nieokiełznane jeszcze przez człowieka. Pamiętam też, że choć urzekały swym pięknem i dzikością, to wydawały mi się również zaniedbane duchowo i cywilizacyjnie. Mąż często wyjeżdżał do Oszmiany, która było miastem powiatowym.

Podczas tych podróży zajmował się nadzorem oraz podziałem gruntów we współpracy z innymi pracownikami gminy. Pomagał też chłopom, którzy często byli analfabetami, wypełniając za nich dokumenty albo przekazując im ziemię.

Pracownicy gminy — Bronisław trzeci z lewej w pierwszym rzędzie, obok Irenka

Co się tyczy dzieci, to dla nich atrakcją były niewątpliwie ruiny zamku w Holszanach. Zamek, wybudowany na początku XVII wieku na zlecenie Pawła Sapiehy, wielkiego koniuszego i podkanclerzego litewskiego, wznosił się na brzegu rzeki Olszanki. Z opisów historycznych można się dowiedzieć, że w latach swej świetności był zdobiony freskami i sztukaterią, miał podłogi z terakoty, a wokół zamku rozciągały się trzy sztuczne jeziora, których dno wyłożono kafelkami. Musiał być zamkiem niezwykle okazałym, z czterema rosłymi wieżami po bokach. Wieże te ostatecznie rozebrano pod koniec XIX wieku. Ale dla bawiących się dzieci, którym wyobraźni przecież nigdy nie brakuje, pozostałe ruiny były niczym pałac z bajki.

Wiąże się z nimi pewna historia rodzinna. Otóż, pewnego razu Irenka wraz z gromadką innych dzieci wyruszyła na wyprawę do zamku. Aby się tam dostać, trzeba było minąć las, a następnie kamienną drogą docierało się do rumowiska. Dzieci bawiły się w najlepsze, natomiast Irenka, która kochała kwiaty, postanowiła zrobić z nich wianek. Pochłonięta zbieraniem, podążając za co piękniejszymi kwiatkami, zbliżyła się do niewielkiej pochyłości, po której zeszła w dół i, nie zwracając uwagi na otoczenie, przeszła między skałami do miejsca, gdzie przejście było bardzo wąskie. Zebrawszy kwiatki na wianek, zadowolona rozejrzała się i z przerażeniem stwierdziła, że sama stamtąd nie wyjdzie. Jak na dziecko przystało bardzo się zmartwiła, bo nie wiedziała, co ma robić. Jednak po dłuższej chwili doszła do wniosku, że trzeba spróbować znaleźć inną drogę. Poszła więc dalej, zagłębiając się w ruinach. Idąc i rozglądając się wokół, szukała drogi, lecz nie było to proste w labiryncie skał i kamieni. W pewnym momencie zorientowała się, że nie słyszy głosów koleżanek, zaczęła więc krzyczeć, ale nikt nie odpowiadał. Przeniknęły ją dreszcze, sama w zimnych ruinach, nie mogąc znaleźć drogi powrotnej, bała się jak nigdy dotąd. Tymczasem pozostałe dzieci, gdy zauważyły, że jej nie ma i że nie odpowiada na ich wołanie, pobiegły do swoich domów po pomoc.

Irenka, krążąc po zamkowych pozostałościach w poszukiwaniu wyjścia, nagle spostrzegła w trawie węża wygrzewającego się na słońcu. W oczach dziewczynki było to niebezpieczne zwierzę, syczące złowrogo, wijące się i w dodatku zbliżające się coraz bardziej. Strach potężniał, nogi uginały się pod nią i były jak z waty. W obliczu nadchodzącego niebezpieczeństwa czujnie obserwowała gada. Ten uniósł swe śliskie ciało i hipnotyzował ją pionowymi źrenicami. W głowie Irenki pulsowało pytanie “co począć?”. W końcu przełamała strach, mimo tego, że nogi miała jak z ołowiu, zaczęła biec, jakby napędzana tymi ogromnymi emocjami. Serce o mało co nie wyskoczyło z jej malutkiej piersi. Biegła przed siebie, nie wiedząc, co dalej robić. W końcu zmęczona przystanęła, z czoła płynęły krople potu, nie mogła zebrać myśli. Wtem usłyszała ciche głosy dochodzące z daleka, uniosła głowę i wtedy zobaczyła mnie. Zaalarmowana, razem z drugą córką, pobiegłam poszukać Irenki. Teraz, widząc ją, uśmiechałyśmy się do niej. Było widać ulgę na jej obliczu, radość, która przepełniła jej serce, i oczy błyszczące z zachwytu na nasz widok.

Przygodę tę, podobnie jak tę w drodze na mój chrzest święty, uznaliśmy za przepowiednię, że w życiu naszej rodziny po trudnych chwilach, czasie trwogi, przerażenia czy smutku zawsze nastąpi „wybawienie”, lepszy czas. Z perspektywy lat, gdy jesteśmy dziś pośród najbliższych, otoczone miłością i dostatkiem myślę, że tak właśnie było.

Inne wspomnienia nierozerwalnie kojarzące się z Kresami to czwarty marca, dzień św. Kazimierza, no i oczywiście związane z nim słynne jarmarki “Kaziuki”, na które przyjeżdżali ludzie z całej Polski. Ulicami Wilna szła procesja, kręciło się pełno przebierańców. Dla nas były to familijne wyprawy, pełne radości, prezentów, obwarzanków i kolorowych pamiątek. W te dni jechaliśmy do Wilna i łączyliśmy to z pielgrzymką do Ostrej Bramy. Do dnia dzisiejszego w domu na honorowym miejscu wisi obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej, który był kupiony i poświęcony w Wilnie.

W mej pamięci pozostał również dzień pogrzebu Marii z Billewiczów Piłsudskiej i serca jej syna w maju 1936 roku. Pogrzeb ten miał iście królewską oprawę, był też ogólnonarodowym hołdem dla Józefa Piłsudskiego. Wilno było jego ukochanym miastem i chciał, aby w tym mieście pozostało jego serce. Serce Marszałka w maju 1935 roku zostało przywiezione do Wilna w kryształowej urnie i złożone w kościele św. Teresy obok Ostrej Bramy. W czerwcu 1935 roku za zgodą władz ekshumowano prochy matki Marszałka. Drugi pogrzeb odbył się w pierwszą rocznicę zgonu Józefa Piłsudskiego.

Słuchałam wtedy wiadomości z przebiegu ceremonii przez radio.

Pogrzeb ten był wyjątkowy, do Wilna przyjechały pielgrzymki z całego kraju, prasa i radio na bieżąco relacjonowały uroczystości pogrzebowe. Na cmentarzu Na Rossie powstał wyjątkowy grób bez nazwiska z napisem MATKA I SERCE SYNA.

Mąż często zabierał Irenkę na przejażdżkę bryczką po okolicy. Były to też świetne okazje, by odwiedzić wtedy liczną rodzinę. Irenka uwielbiała te wyprawy z tatą, nie raz opowiadała, że podczas nich czuje się jak księżniczka w karocy. Cóż, nikt nie mógł przeczuwać, a na pewno nie mała dziewczynka, że te bajkowe chwile, to radosne, beztroskie dzieciństwo, niedługo skończy się.

Pamiętam, jak pewnego razu Bronisław jechał do Oszmiany załatwiać urzędowe sprawy. Zapytał Irenkę, czy chce zabrać się z nim i odwiedzić kuzynki Wandę i Stasię, które mieszkały po drodze. Naturalnie, Irenka ucieszyła się niezmiernie na perspektywę takiej wycieczki. “Wycieczka”, tak właśnie moja mała córeczka nazywała te eskapady, i choć odwiedzała wcześniej kuzynki kilkukrotnie, to za każdym razem taki wyjazd sprawiał jej ogromną radość, za każdym razem był dla niej wyjątkowy.

Później, gdy była już starsza, wiele razy rozmawiałyśmy o tamtych wydarzeniach, wracając pamięcią do krainy szczęśliwości. W ciężkich chwilach te wspomnienia były jedyną naszą pociechą. Obrazy przewijające się przed oczami duszy przywoływały uśmiech na twarzy Ireny, znów była księżniczką Irenką w karocy.

Podróż, choć ekscytująca, była dla małej dziewczynki dość długa. W pewnym momencie zaczęła trochę przysypiać, powietrze było gorące i wilgotne, dosłownie odurzające, wokół pachniało kwiatami i zbożem. Irenka, jadąc przez leniwe pola, jakby w półśnie, rozglądała się dookoła, brała głęboki wdech, by poczuć, wprost zachłysnąć się zapachem mijanych okolic. Ten zapach dzieciństwa pozostał w jej pamięci na długo. Czasami mówiła, że wręcz mogłaby poznać tamte miejsca właśnie po zapachu. Był niesamowity, nie można było go pomylić z niczym innym, odbił się w jej pamięci niczym zdjęcie.

Dojechawszy w końcu na miejsce, tata zostawił Irenkę i pojechał dalej. Kuzynki mieszkały w białym domku otoczonym ogrodem, który był dla nich miejscem magicznym, podobnie jak tajemniczy ogród ze znanej angielskiej książki. Ten “czarodziejski ogród”, pełen sekretnych miejsc, miał też swoją cześć najważniejszą i najciekawszą, ze starymi garnkami, przeróżnymi deskami, niezliczonymi patykami, a także błotem i piaskiem. Idealne miejsce, by móc budować zamki, by móc budować zaczarowany dziecięcy świat.

Tata przyjechał po Irenkę dosyć późno, ale oczywiście dla bawiącego się dziecka i tak było za wcześnie. Miał jednak ze sobą coś, co przyciągnęło uwagę córki, która momentalnie zapomniała, że oto nastąpił kres zabawy. Dźwigał bowiem wielkie pudło, którego rozmiar przewyższała tylko ciekawość Irenki, było takie duże!

Gdy spytała tatę, co jest w środku, ten odparł, że prezent, który kupił dla swojej ukochanej córeczki.

Postawił pudło na podłodze, a gdy zajrzała do niego, zobaczyła cudowną lalkę. Irenka była wniebowzięta, nigdy wcześniej nie miała lalki! Ta cieszyła oczy pięknym ubraniem i długimi blond włosami. Dziecku zaparło dech w piersiach, patrzyła to na ojca, to na lalkę w niemym zachwycie. Serdecznie podziękowała tatusiowi i obiecała, że nigdy się z nią nie rozstanie.

Niestety, jak się później okazało, musiała się z nią pożegnać w tragicznym dniu 13 kwietnia 1940 roku, gdy pomimo płaczu i próśb siedmioletniej dziewczynki sowieccy żołnierze nie pozwolili jej zabrać ze sobą lalki będącej pamiątką pozostałą po aresztowanym wcześniej ojcu.

W 1930 roku mąż wybudował nowy dom w Łokuciewszczyznie. Do posiadłości oprócz domostwa należało dwadzieścia hektarów ziemi, dwa hektary ogrodu oraz zabudowania gospodarcze.

Majątek położony był na działce z jednej strony sąsiadującej z lasem. Dom prezentował się wspaniale, murowany, parterowy, z piwnicą, o ścianach z czerwonej cegły, przyjemnie otynkowanych na biało z dwuspadowym dachem pokrytym dachówką.

W kuchni znajdował się piec chlebowy, stał tam również kołowrotek, przy którym często lubiła pracować mama mojego męża, Stanisława. Wyciągała pasemka włókien z kądzieli, skracała je ręcznie lub za pomocą wrzeciona, aż do uzyskania przędzy i nawijała na szpulę. Kołowrotek używany był do przędzenia włókien wełnianych, z lnu i konopi.

Rozległą przestrzeń między domem a pobliskim lasem wypełniały pola i pastwiska ciągnące się aż po horyzont. W zależności od rodzaju uprawy i pory roku mieniły się różnymi barwami. Większość zasiana była zbożem, na wielu rosły ziemniaki i inne warzywa.

Za domem rozciągał się sad, zielony wiosną i latem, a jesienią upstrzony różnokolorowymi plamami jabłoni i grusz. Obok domu znajdowały się pomieszczenia gospodarcze, stajnie, szopy i chlewiki. Na pierwszy rzut oka dawało się poznać, że właściciel jest dobrym gospodarzem, bowiem inne gospodarstwa na tym terenie nie prezentowały się tak okazale.

Warto podkreślić, że choć w gospodarowaniu pomagało nam dużo parobków, to i tak cała rodzina pracowała od rana do wieczora w polu i w obejściu.

Cały ten majątek był domem rodzinnym do 1940 roku. Wiedliśmy w nim dostatnie, spokojne i uczciwe, pełne harmonii życie. Życie, które wkrótce miano nam odebrać na zawsze. Nadciągała bowiem „burza od Wschodu”.

Niewola

1 września 1939 roku hitlerowskie Niemcy zaatakowały Polskę. Irena miała iść tego dnia do drugiej klasy szkoły podstawowej. Niestety, zamiast szkolnych przygód wrzesień przyniósł inne doświadczenia. Skończył się szczęśliwy czas dzieciństwa. Trzeba było szybko dorosnąć do nowej okrutnej rzeczywistości. Wszyscy wiedzieli, że już nigdy nie będzie tak samo.

Podpisany 23 sierpnia 1939 roku w Moskwie pakt o nieagresji pomiędzy III Rzeszą a Związkiem Radzieckim, zwany od nazwisk sygnatariuszy paktem Ribbentrop — Mołotow stanowił w rzeczywistości przypieczętowanie decyzji o ataku Niemiec i ZSRR na Polskę. Zgodnie z tajnym protokołem do tego dokumentu rozgraniczono strefy wpływów. Zachodnia część Polski do Narwi, Wisły i Sanu miała znaleźć się pod okupacją niemiecką, a wschodnie tereny przypadły Związkowi Radzieckiemu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 35.03