E-book
15.75
drukowana A5
49.99
Ślady na piasku

Bezpłatny fragment - Ślady na piasku


5
Objętość:
212 str.
ISBN:
978-83-8351-706-3
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 49.99

Omarowi

Synku! Nie pojawiłeś się na tym świecie przez przypadek. Jesteś owocem wielkiej, ponadkontynentalnej miłości. Prawnukiem obrońców Polski walczących z głodem i okupantami III Rzeszy. Wnukiem Marii i Szczepana, ludzi z oazy spokoju, którzy przez całe życie tę Polskę odbudowywali. Jesteś potomkiem faraonów, wymarzonym wnuczkiem babci Fawzyi i dumnego dyplomaty Ahmeda, który za czasów Saddata walczył o wypełnienie światłem egipskich domów. Patrząc na Ciebie dostrzegam tę idealną mieszankę charakterów. Bunt Twojego ojca, kiedy się wściekasz, i mamę wariatkę, kiedy z wymuszonym uśmiechem zapraszasz mnie do kilku kroków salsy.

Polak — patriota. Egipcjanin — miłośnik nauk ścisłych.

Wiem, że będziesz latał bardzo wysoko, dlatego wypuszczam Cię ze swoich ramion. Niemniej, choćby mnie nagła krew miała zalać, zadbam o wiatr, który będzie napędzał Twoje skrzydła. Zazdroszczę Ci bardzo tylko jednej rzeczy.

No … tych rzęs, na widok których przedstawicielki płci pięknej tracą życiową równowagę, a ja będę musiała za każdym razem gryźć się w język, jak mi jedną z nich przyprowadzisz do domu, żeby zrobiła w kuchni kolejny bałagan. Wiesz doskonale, ile mnie kosztuje osiągnięcie efektu sześciotygodniowej „zalotki” w gabinecie znajomej buddystki.

ŚLADY NA PIASKU

(historia miłości z rozmachem)

ALDONA KATARZYNA GÓRNA
PROLOG

Jest ich wiele. Są maleńkie. Są ogromne. Odciśnięte stópkami niewinnych bobasów. Naznaczone japonkami ich wściekłych rodziców. Wgniecione ciężkimi butami pracowników budowlanych i muśnięte szpilkami właścicielek torebek od Prady. Są też te, narysowane patykiem. Mają kształt serca i całe siedemnaście lat. Wszystkie uniesie fala, delikatnie rozbijając się o brzeg i zabierając ze sobą tajemniczą atmosferę tej pierwszej nocy, pierwszego pocałunku, namiętności i rozczarowania. Moje ślady naznaczyły piasek wielu plaż. Zimą, wiosną, jesienią i gorącym latem. Ten jeden tkwi jednak głęboko w środku. Pewnie kiedyś się rozpłynie we wzburzonej, spienionej morskiej fali. Zanim tak się stanie, jest ze mną tu i teraz. To jest mój pierwszy ślad. Moja pierwsza pisemna spowiedź.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Odcisk na stopie Sfinksa

Port Said po zachodzie słońca. Miasto właśnie budzi się do życia. Siedzę w kawiarence i popijam sok ze świeżego mango, czując, że odległość między mną a rajem zmniejszyła się o całe lata świetlne. Z zapartym tchem obserwuję księżniczki, rodem z „Baśni tysiąca i jednej nocy”, sunące po zaśmieconych chodnikach z dumnie zadartymi głowami. W tej karawanie kolorowych strojów dostrzegam jeszcze coś. Oczy… głęboko zapatrzone tylko w siebie. Ich emocjonalny przekaz muska mnie delikatną szpilką smutku. W sam środek mięśnia po lewej stronie klatki piersiowej. Co do cholery? Kątem oka dostrzegam powód, który przeszkadza mi w delektowaniu się chwilą uśmiechu nad księżniczkami.

To męska asysta. Kroczy kilka metrów przed nimi.

Twój egipski przyjaciel

‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎


*

Idzie luty, szykuj buty, mawiała moja kochana Babcia i nigdy nie przyznałabym jej więcej racji niż w tym roku. Jest tak zimno, że powietrze zamarza na nosie w sekundę po tym, jak wypycham je z nozdrzy. Jako że atmosfera tego spotkania także nie ma należeć do gorących idę na nie, a raczej się wlokę, brodząc w śniegu po łydki. Zastanawiam się nad tym, co mam powiedzieć, bo w zasadzie zostało już powiedziane wszystko w dość nieszczęśliwej telefonicznej formie. Muszę coś jednak dodać… Należy mu się to po czterech latach bycia: kucharką, sprzątaczką, szoferem… sam to tak nakreślił!

— Przepraszam cię za to, co powiedziałem przez telefon — G. zachodzi mnie od tyłu i przytrzymuje za ramiona, jak jeden ze złodziei, który ukradł mi kiedyś wymarzoną, różową torebkę. Wygląda bardzo źle, żeby nie powiedzieć tragicznie. Stoimy pod Grubym Dębem, miejscem naszych nastoletnich schadzek. Pomimo trzeszczącego pod buciorami mrozu mój były od kilku dni chłopak ma na sobie rozchełstaną wiatrem koszulę oraz wiosenną, lekko przybrudzoną kurtkę. Jest nieogolony, a jego włosy na pewno nie widziały grzebienia dokładnie od czasu, kiedy zmienił status na były.

— Spoko. Rozumiem cię, masz prawo być wściekły, ale zwyzywanie mnie od oczytanych goroli to była chyba jednak lekka przesada. Zresztą nieważne — nie mogę oderwać wzroku od jego sinej twarzy i trzęsącej się ręki, w której tkwi papieros. Nigdy mu się nie zdarzało odpalać jednej fajki od drugiej. Aż do teraz.

— Przywiozłem Gizma, jest w aucie. Za to też cię przepraszam. Naprawdę wolałbym go oddać do zoologa, niż patrzeć na niego i przypominać sobie wszystko w kółko. Już wystarczy, że robiłem z siebie durnia, wąchając rzeczy w mieszkaniu po twoim wyjeździe. Wszystkie pachną twoimi perfumkami — niebezpiecznie zbliża się do płaczu, a ja coraz bardziej wiem, że nie dam rady tego znieść.

— Nic już tam nie pachnie. Wszystko zabrałam, posprzątałam i oddałam klucze. Szczerze mówiąc, mogłam liczyć na pomoc Asi i Tomka, jako że ciebie nie było. Daj mi świnkę. Jest zimno, chcę wracać do domu — nie wytrzymam tych nerwów.

Przytula mnie mocno po raz ostatni, bo dokładnie wiem, że nigdy więcej nie poczuję jego bardzo silnych ramion, które aż to teraz nie ocierały się o mnie z taką trwogą. Wyrywam się, nie chcę tego. Niezdarnie zabieram mu nasze wspólne dobro, jedyne, jakiego się dorobiliśmy podczas czteroletniej, wolnej relacji — dygoczącą z zimna świnkę morską, Gizmo.

I zostawiam go tak z tym dziwnym wyrazem twarzy i patrzącymi w dal oczyma. Byle uciec stąd, gdzie pieprz rośnie, jak najdalej, jak najszybciej.

Jutro będzie nowy dzień — powtarzam w myślach za Scarlett O’Harą i przyśpieszam kroku.

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎


**

Moja walizka ma kolor czerwony i gabaryty czołgu. Została zakupiona po to, aby po pierwsze, nie wyjść na wieśniarę, co to w jednych gaciach leci na wakacje i to do przyszłych teściów (Babcia byłaby dumna), a po drugie, aby zapakować ogromną ilość prezentów dla wyżej wymienionych i ich dalszych oraz bliższych krewnych. H. pouczył mnie, co sprawi im największą radość. Pod kilkoma parami gaci upycham więc prawie sto litrowych butelek szamponów do pielęgnacji włosów ciemnych, balsamy do ciała przeznaczone dla skóry o odcieniu oliwkowym i inne gadżety, byle kolorowe i w plastikach. Zadowolona z faktu, że na bagażu nie trzeba siadać, aby go dopiąć, zaopatrzam błyskawiczny zamek w kłódkę z idiotycznym kodem 0000 i po raz tysięczny z dumą spoglądam na mój, zakupiony w promocyjnej cenie, studencki bilet na trasę: Warszawa — Frankfurt — Kair.

— Spakowana? — mama zagląda do mojego pokoju z wyrazem dumy na twarzy.

— Chyba tak…

— Co ci jest córciu? Jeśli nie chcesz, nie leć. Też mam sporo wątpliwości…

— Ja nie mam absolutnie żadnych wątpliwości mamuś, przestań! Chodzi tylko o to, że często się zastanawiam, jak bardzo skrzywdziłam G. Byliśmy razem bardzo długo. Zostawiłam go praktycznie z dnia na dzień, chociaż nawet gdyby nie pojawiła się miłość (znacząco się uśmiecham), nasz związek i tak zmierzał ku rozstaniu, co? — mówię bardziej do siebie, niż do mojej rodzicielki.

— Pewnie, że tak — mama kiwa głową. — Jestem pewna, że wszystko się ułoży. Żebyś tylko szczęśliwie doleciała do tego swojego wymarzonego Egiptu. Twój związek z G. nie miał szans na przetrwanie. Nigdy nie byłabyś dla niego żoną, on zawsze w dziewczynach będzie szukał kopii swojej mamy. Zobaczysz, że pewnego dnia z taką się ożeni i będzie szczęśliwy. Mówiąc to, przytula mnie, zrzucając tym samym tonowy kamień z mojego dwudziestotrzyletniego serca.

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎


***

Nie mogę zasnąć, a ponieważ muszę dotrzeć do Krakowa na piątą rano, postanawiam się nie kłaść, tylko usiąść w mojej ulubionej pozycji i pomyśleć o tym wszystkim, co się stało w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Rachunek sumienia rozpoczynam od znudzenia i irytacji, które w moim byłym związku stały się nie do zniesienia. Podczas każdej drogi do Krakowa, a mieszkaliśmy tam z G. przez dwa lata, ku zgorszeniu jego mamy, bez ślubu, on nie przestawał gadać. Jego monologi o wspólnej przyszłości na wyspach brytyjskich po to, aby się szybko dorobić i kupić moje wymarzone mieszkanie w mieście Kraka, o tym, jakie nowe części są potrzebne do auta, i nareszcie o naszym ślubie i dziecku, nauczyły mnie, że mózg można wyłączyć na dobre dwie godziny i wyrobić w sobie instynkt obronny w postaci wysyłania sygnałów dźwiękowych, jak: uhm, mmm, acha w odpowiednim momencie. Przed załamaniem nerwowym uratowała mnie konieczność odbycia uczelnianych praktyk, tym razem nie tylko w gazecie, ale w jakiejkolwiek placówce, mającej coś wspólnego z mediami. Mama zakasała rękawy, wykonała jeden telefon do znajomego znajomego, następnie zaś zadzwoniła do swojej osobistej córki, informując, że kolejny miesiąc spędzimy razem w domu, a ja odbędę praktyki zawodowe u rzecznika prasowego sądu rejonowego w naszym mieście. G. zachwycony nie był, a ja widząc jego minę, z trudem opanowałam wewnętrzną chęć wykonania salta w powietrzu z radości. Zamiast tego przytuliłam go mocno, wyjaśniając, że to przecież o moją i jego przyszłość chodzi.

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎


****

— Kto to? — pyta cichaczem sędziego Radka nowo przybyły adwokat, nie zdając sobie sprawy, że niedawno przeszłam nie tylko zapalenie obojga uszu, ale także terapię antybiotykiem i tak głębokie czyszczenie małżowin, że jak już opuściłam gabinet laryngologiczny, to o mało nie zeszłam na zawał spowodowany hucznym, w moim odczuciu, dźwiękiem samochodowego klaksonu. Słuch mam jak delfin, ale na ich głupkowatą konwersację pod nosem reaguję najbardziej zidiociałym wyrazem twarzy, na jaki mnie stać.

— Aaa...to jest nasz helikopterek. Nowa praktykantka — odpowiada szeptem pytany.

— Nie wiedziałem, że na ATH otworzyli wydział prawa — cedzi ironicznie sprawca dialogu, jednym sprawnym ruchem zakładając swoją idealnie wyprasowaną togę, na idealnie wyprasowaną koszulę.

— No coś ty! Ona jest z UJ i wcale nie studiuje prawa tylko dziennikarstwo — sędzia Radek zaczyna się podejrzliwie przyglądać moim trzęsącym się nad klawiaturą dłoniom.

— Haha. Dziennikarka? No tak, ładnie wpadłeś. Przynajmniej będzie nam miał kto kawę parzyć!

Za dużo tego szeptania, jak na moje oko. Najpierw odchrząkuję, później robię to po raz drugi (do tej pory tylko mój rodzony brat wie, co to oznacza; a oznacza tyle, że zaraz dostanie ode mnie w łeb).

— Bardzo mi miło pana poznać, panie… No właśnie, jakoś dotąd nie mieliśmy przyjemności — zaczynam tonem praktykantki. — Przykro mi, że muszę rozwiać złudne nadzieje, ale na pewno nie potrafię parzyć kawy tak dobrze, jak pana mamusia. Koszul też nie umiem tak prasować! Tam jest ekspres, sąd nas zaopatrzył, a teraz wybaczy pan, ale wywiad muszę przygotować. Na zlecenie profesjonalisty, a nie adwokaciny od siedmiu boleści — łapię takiego wkurwa, że omal nie rzucam w niego ciężkim, biurkowym przyciskiem. Ma kształt chińskiego kota i muszę się zadowolić satysfakcją wyobrażenia sobie, jaki piękny rys figurka pozostawiłaby na tej idealnej buźce. Cholera jasna! Znowu się nie opanowałam i teraz mnie wyrzucą z tych praktyk na zbity pysk, a mama tylko się wstydu naje za swoją córeczkę, która w wieku dwudziestu trzech lat nie umie opanować instynktu obronnego piętnastolatki.

— Aldona, rozprawę mamy za dwie minuty. Będziesz miała okazję się przyjrzeć, czy najlepszy adwokat w mieście zasługuje na miano, jakim go przed chwilą obdarowałaś — tym razem odchrząkuje sędzia Radek.

Czerwona ze złości idę pewnym krokiem na salę sądową. Bo i co innego mi pozostaje? Powinnam być wdzięczna za to, że mnie nie wyrzucili.

Rozprawa jest poważna, długa i nudna. Staram się jednak być czujna, bo nie chcę się narażać i muszę przygotować potencjalne odpowiedzi na pytania potencjalnych dziennikarzy, którzy po tym wydarzeniu mogą nas potencjalnie zaatakować. Najlepszy adwokat w mieście jest cholernie pewny siebie, tutaj jeszcze bardziej niż w sekretariacie, w którym mieliśmy wątpliwą przyjemność się „poznać”. Ma ciemne włosy i ciemne oczy, a do tego idealne rysy twarzy, w ogóle bardziej przypomina kolesia z latynoskiej telenoweli niż mojego krajana. Nie jest zbyt wysoki, ale ponieważ ja mierzę równo sto pięćdziesiąt osiem centymetrów, i to na swoje przekleństwo od ósmej klasy szkoły podstawowej, przy mnie prawie każdy jest wysoki. Dawno temu przestałam marzyć o tym, że jakimś cudem jeszcze urosnę. Szpilki są dobre na wszystko.

Gapię się na niego! A on się gapi na mnie! Bez rozglądania się naokoło pokazuję mu język, a on wybucha śmiechem. Na sali sądowej! Podczas rozprawy roku, pełniąc rolę obrońcy młodego chłopaka, który przejechał na przejściu dla pieszych osiemdziesięciolatkę. Przejechał i uciekł z dwoma promilami we krwi. Jak w ogóle można bronić takich ludzi? Ciekawe, ile mu zapłacili? Obrzydliwe! Ktoś mnie trąca. Sędzia Radek, rzecznik prasowy sądu, którego jestem podopieczną, filmowo wywraca oczami:

— Aldona, skup się. Proszę cię — skapitulował chyba tylko pod wpływem anielsko niewinnego spojrzenia, jakim go obdarowałam.

Fatalne wydarzenia tego poranka na szczęście nie odcisną piętna na popołudniu. Odpowiedzi na potencjalne pytania medialnych gnid, które przygotowuję, okazują się na tyle dobre, że mój superwizor podnosi ręce do góry po raz drugi, mówiąc, że ma do mnie słabość. Jak na piąty dzień praktyk całkiem nieźle. Raźnym krokiem i z uśmiechem na ustach wybiegam z gmachu sądu na ulicę i brodząc w błocie, idę w kierunku parkingu.

— Wątpi pani w to, czy facet umie sobie sam wyprasować koszulę? — ktoś mnie łapie za ramię, a znajomy głos wprawia w osłupienie. — Całe wczorajsze popołudnie męczyłem się przy tym cholernym żelazku — śmieje się, ale nie słychać w tym śmiechu ironii. — Przepraszam cię za wtopę dzisiaj rano Aldona. Mogę mówić po imieniu, prawda?

Jestem Mmmm…

W ten oto sposób poznaję eMka.

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎

‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎


*****

Asia brzmi szczęśliwie.

— Aldi, prawdziwy cud te praktyki w Warszawie. Przynoszą nam do redakcji próbki kosmetyków z najwyższej półki. Fluidy, perfumy, szminki! A dzisiaj jadę na wywiad do hodowli yorków…

— Haha, żartujesz? — puszczam oko do eMka, który ze znudzoną miną patrzy na mnie od pół godziny. Cóż, kawa nie zając. Przyjaciółka dzwoni. Na dodatek z praktyk ze stolicy. Słuchając jej, mam wrażenie, że rozmawiam z osobą z innego świata. Bielsko wydaje mi się nagle bardzo małe, ale nie tęsknię za Krakowem.

— Ma praktyki w „Naj” — śmieję się, słodząc kawę i odkładając telefon na stolik.

— Nie chciałaś z nią pojechać? — pyta eMek, wzruszając ramionami.

— I tak, i nie. Z jednej strony bardzo mnie kręci ten świat. Wszystko, co pachnie stolycą jest fajne — zamyślam się. — Tylko wiesz, tam nie mogłabym się napić kawy z najlepszym adwokatem w mieście.

— Świetny żart Aldi, ale nie przekonasz mnie. Ty powinnaś pisać, a nie siedzieć w sądzie. To nie jest twoje miejsce aniołku, bo masz talent. Tutaj być może nigdy nie będziesz miała szansy go odkryć i pokazać światu.

— A tobie odpowiada bycie gwiazdą prowincji? — muszę się pokusić o tę małą złośliwość.

— Jasne. Po pierwsze, dobrze mi płacą — na poważną minę eMka reaguję klepnięciem się w czoło. — No co? — kontynuuje oburzony. — Dla ciebie to pewnie nie ma żadnego znaczenia, bo ty pochodzisz z innej rodziny. Wszystko masz podane na tacy. Rodzice płacą za twoje elitarne studia. Dziadek wpycha ci kieszonkowe praktycznie co weekend. Mama też, że o tacie nie wspomnę. Wpadałabyś do domu, gdyby nie wizja zakupu nowego płaszcza za cztery stówy na Brackiej? — rozpędza się, a mi łzy stają w oczach.

— Jesteś zwykłym chamem! To są pieniądze za kawę. Ja zapraszam — rzucam banknot na stolik i kieruję się do wyjścia. Czuję taką złość i żal, że mam ochotę wrzeszczeć.

— Aldi, cholera jasna — dopada mnie w progu — nie to miałem na myśli. Chodziło mi tylko o to, że ja do wszystkiego co mam, musiałem dochodzić sam. Nikt nie był mi w stanie pomóc finansowo.

— Spadaj! — wrzeszczę mu prosto w twarz i zatrzaskuję przed nosem drzwi samochodu, do którego biegliśmy ramię w ramię, ale ze złości go przegoniłam.

Całą drogę ryczę jak bóbr. Odkąd pamiętam, dobrze mi to robiło na nerwy. Teraz jednak jest mi tak przykro, że nie umiem opanować targających mną emocji. Zapowiadało się tak fajnie. Po tamtym feralnym poranku w sądzie po pierwsze: położył na moim biurku bukiecik konwalii. Nie wiem, skąd je wytrzasnął jesienią i nie mam pojęcia, skąd wiedział, że to moje ulubione kwiatki. Po drugie: do bukieciku dołączył liścik z przeprosinami. Po trzecie: pomimo pozornej sztywności szybko się okazało, że nadajemy na tych samych falach, to znaczy on potrafi co prawda kontrolować swoje emocje, czego ja się przez całe życie nie nauczę i czasem wygląda, jakby połknął kij, ale śmieje się z moich żartów, lubi te same książki, twierdzi, że uwielbia czytać moje pamiętnikowe wypociny i tak dalej, i tak dalej. Z fascynacji często zapominam o G., który w związku z milionem zleceń na protezy siedzi w Krakowie od dwóch tygodni i czeka na moje telefony ze stoickim spokojem. Olka, która też siedzi w Krakowie, odbywając praktyki w gazecie, odwiedziła go na moją wyraźną prośbę i mówi, że wygląda, jakby w ogóle nie spał, a cała nasza kuchnia zamieniła się w składzik protez zębowych. O zgrozo! Dzięki Bogu za eMka. Do dziś, bo dziś okazał się chamem. Dokładnie tym stwierdzeniem dzielę się z moją mamą, stając zaryczana w progu domu.

— Boże córeczko, jaka ty jesteś rozpieszczona. Przecież nic wielkiego ci nie powiedział. Stwierdził fakt po prostu. Jutro się pogodzicie. Szkoda tracić fajny materiał na przyjaciela z powodu takiej bzdury.

— Nie mów tak mamuś, bo jeszcze z tobą się zaraz pokłócę!

— Wiesz co? Idź się wykąpać, a ja przygotuję herbatkę. Z wkładką, bo zimno się robi — jak zawsze się do mnie uśmiecha figlarnie.

Fajnie tak posiedzieć w domu trochę dłużej i napić się herbaty z mamą. Tata też by pewnie chętnie dołączył, ale ma drugą zmianę i wróci dopiero późnym wieczorem. Po raz kolejny przekonuję się, że nie starczy nam życia, żeby się nagadać. O wszystkim. Od najmniejszej pierdoły, przez seks, miłość, zauroczenia, po problemy. Wiem, że to dzięki tej więzi, nigdy nie sprawiałam większych problemów wychowawczych. Bo ona zawsze była przy mnie, na wyciągnięcie ręki.

— To może winka? — pyta moja rodzicielka, dopijając ostatni łyk herbatki, której magiczna moc rozluźniła wszystkie moje życiowe blokady.

— Jasne! — śmieję się sama do siebie.

Wino skończyło się za szybko. Mama nie proponowała nic więcej, postanowiłam więc przejąć inicjatywę i powęszyć w barku taty.

— Wiesz co mamuś? — mówię przyglądając się okazałej butli Metaxy — robiłyśmy już tyle rzeczy razem, ale tej jednej, nigdy. Nigdy nie upiłyśmy się razem do nieprzytomności! Nie patrz się na mnie przerażona i nie udawaj, że nie wiesz, że mam dwadzieścia trzy lata i upiłam się już do nieprzytomności podczas niejednej studenckiej imprezy. To co?

— A dawaj! — mama chwyta jedną koniakówkę, ja drugą i hulaj dusza!

— Gorolki z nas jednak z krwi i kości — dostaję czkawki dokładnie w momencie, w którym obie na wpół przytomne lądujemy w moim łóżku. Wymyśliłyśmy, że tacie się rano wyjaśni, że źle się czułam i mama postanowiła spać ze mną. Tak naprawdę oczywiście się bała, żeby zapach wypitego przez nas alkoholu nie wzbudził w nim jakichś podejrzeń.

— A co? Dałyśmy radę. Bo ty jesteś silna baba! A wiesz po kim? — mama zanosi się śmiechem dokładnie w momencie, w którym tato przekręca zamek w drzwiach.

— Ot, sołtys! Udawaj, że jego nie widzisz! — szepczę do niej fragment dialogu mojej ukochanej polskiej komedii.

— Ha, ha, ha, ha, ha — mama zanosi się śmiechem, który rozbrzmiewa w całym domu.

— A co tu się dzieje? Przecież wy, przecież wy jesteście kompletnie pijane — tato staje w progu mojej sypialni i też zanosi się śmiechem. — Pięknie — dorzuca tylko, kierując się w stronę łazienki.

— Tatuś, nie wygłupiaj się, wykąp się i śpij dzisiaj z nami, jak już się wydało. Zaproponowałabym ci kielonek Metaxy, ale chyba się skończyła — teraz ja wybucham gromkim śmiechem.

Fajnie jest zasnąć między rodzicami, poczuć zapach lakieru do włosów mamy i Old Spice’a taty. Tak mi tu dobrze i tak bezpiecznie. Jak w dzieciństwie, chociaż mam już dwadzieścia trzy lata. Powieki już się proszą o sen, w głowie wiruje tysiąc myśli zalanych Metaxą i już prawie zasypiam… tudu, dźwięk sms. Resztkami sił sięgam po telefon: Hi! It’s me, your egiptian friend. Are you there Aldi? To nie może być prawda. On żyje. Zrywam się na równe nogi i rozpoczynam kilkugodzinną konwersację.

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎


******

— Jaja sobie ze mnie robisz Aldi? — eMek ma oczy jak pięć złotych. Znowu siedzimy razem w kawiarni, tej samej, w której niedawno omal nie rzuciłam w niego talerzem, ponieważ jednak te drobne kłótnie stały się nierozłącznym elementem naszej przyjaźni, postanawiam przejść do porządku dziennego nad moim fochem i rozmawiać z nim normalnie. Tym bardziej że po ostatniej nocy nadal mi się kręci w głowie, mam kaca jak stąd do Warszawy i wiele do opowiadania.

— Nie. Mówię zupełnie poważnie. Jestem w nim zakochana. Zawsze byłam. Odkąd skończyłam siedemnaście lat i rodzice zapisali mnie na prywatny kurs angielskiego. W momencie, w którym wszedł do klasy powiedziałam sobie, że zostanie moim mężem, a jeśli nie, to przynajmniej ojcem mojego dziecka — na moje słowa eMek zakrywa oczy rękoma.

— Przecież ty nie chcesz mieć dzieci! Tylko napisać książkę i zostać doktorantką. Czy coś się zmieniło od ostatniej rozmowy? Nie wierzę w to, że mówisz poważnie. Zachowujesz się, jakbyś była na niezłym haju.

— Nie przeginaj eMku, bo się wkurzę zaraz. Kaca mam i tyle. Z mamą się upiłam. Pierwszy raz w życiu. Później okazało się, że moja pierwsza i jedyna miłość nie tylko żyje, ale jeszcze zaprasza mnie na tydzień do Mediolanu!

— Tak, jedź! Wariatka po prostu! Aniołku, on jest Egipcjaninem! Egipcjaninem i muzułmaninem. Poza tym, co na to twój chłopak? No, Aldi, słów brak… — eMek prawie wrzeszczy, a ja staram się opanować emocje.

Pojadę do tego cholernego Mediolanu. Koniec, kropka. Spakuję swoje rzeczy, wyprowadzę się z naszego wspólnego mieszkania i poinformuję G., że to koniec. I tak się wszystko między nami wypaliło dawno temu. Mam dość jego planów na przyszłość, zaręczyn, wizji ślubu w białej sukience i wiejskiego wesela, na którym będą grali Golcy, co podobno kosztuje dwadzieścia tysięcy, bo jego mama już zdążyła zrobić rozeznanie. Pojadę do H., bo jednak o mnie nie zapomniał. Wiedziałam, że kiedyś do mnie wróci i chociaż pomysł wydaje się szalony tak bardzo, że eMek zamyka oczy i puka mi w czoło z przerażenia, to jednak. Tak mi podpowiada serce. Na samo wspomnienie czarnych oczu mojego pierwszego w życiu nauczyciela angielskiego serce mi staje w poprzek (o ile to możliwe). Szalały za nim wszystkie laski z grupy. Był wesoły, przystojny i cholernie empatyczny. Pamiętam, jak pokłóciłam się z bratem, a on od razu zauważył, że coś jest nie tak. Było to w dzień rozdania końcowych wyników FCE. Noty były wręczane indywidualnie. Dołączył do niej swój numer telefonu i notkę z prośbą o spotkanie. Pamiętam, jak trzęsły mi się ręce, gdy wstukiwałam cyfry w komórce niecałe dwie godziny później. Pamiętam też jego wyraz twarzy, gdy mnie zobaczył tego zimowego dnia na Placu Chrobrego. W ręku trzymał jedną białą różę. Przytulił mnie na powitanie, a ja w tym samym momencie zrozumiałam, że niezależnie od tego, co się stanie, nigdy nikogo nie pokocham tak, jak jego.

— Aldi, mówię do ciebie! — eMek przestał być wkurzony. Jest raczej… zatroskany? — Przemyśl to jeszcze, proszę cię. Nie można działać tak emocjonalnie. Może porozmawiaj ze swoim dziadkiem, przecież mi opowiadałaś, że to twój mentor, on ci podpowie, co robić, bo ma więcej życiowego doświadczenia niż ja. Według mnie to jest szaleństwo, nieporozumienie, po prostu.

— Zmieniłeś trochę ton, więc mogę obiecać ci jedno. Nie zrobię na razie nic, co zrujnuje mój aktualny związek, bo mi bardzo szkoda G. Jestem do niego dość mocno przywiązana. No właśnie, przywiązana! Nie zrobię jednak nic, to znaczy nic mu nie powiem, ale do Mediolanu pojadę. Z nikim nie mam zamiaru na ten temat dyskutować, a już na pewno nie z dziadkiem, bo chcę, żeby jeszcze pożył. Potrzebuję go bardzo — uśmiecham się do eMka, w myślach pakuję walizkę. H. zawsze lubił taki mój niebieski golf. Ciekawe, czy we Włoszech jest już zimno?

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎

‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎


*******

Dwa tygodnie później eMek pakuje mój studencki plecak do bagażnika swojego samochodu i prawie siłą odwozi mnie do Krakowa. Bardzo mi przykro, że miesiąc praktyk zleciał, jak z bicza trzasnął, a na pocieszenie zostaje mi tylko dwugodzinna trasa i rozmowa z moim najlepszym przyjacielem. Nawet mi, emocjonalnej wariatce, trudno uwierzyć w to, że w tak krótkim czasie zyskał moje zaufanie i zwierzyłam mu się ze wszystkich grzechów, pragnień i idiotyzmów. Nadal jest bardzo cierpliwy, chociaż dałam mu nieźle popalić swoimi nastoletnimi wyskokami. Nadal też próbuje mnie odwieźć od pomysłu podróży do miłości mojego życia.

— Aldi, twój chłopak cię kocha. Sama mówiłaś, że spełnia wszystkie twoje zachcianki, jest tolerancyjny, romantyczny, dba o twoje bezpieczeństwo, czego ty jeszcze chcesz? — zaczyna upierdliwą tyradę.

— Czy ja cię eMku prosiłam o opinię? Nie możemy po prostu cieszyć się wspólną podróżą? Zaczynasz ględzić dokładnie tak, jak G. — tylko, że rozmowy z tobą są dużo bardziej interesujące, dodaję w myślach.

— Robisz chłopakowi krzywdę i tyle, takie jest moje zdanie na ten temat. Zdradzasz go…

— Nie kończ tego zdania, bo teraz to naprawdę podniosłeś mi ciśnienie! Nikogo nie zdradzam! Jeszcze — odparowuję.

— No właśnie. Jeszcze — drwi eMek. — Słyszałaś kiedyś o zdradzie emocjonalnej? Moim skromnym zdaniem jest dużo bardziej podła niż fizyczna. Fizycznie to każdy może mieć chwilę słabości. Zdarza się i w najlepszych związkach. Zdrada psychiczna, czyli to, co robisz teraz, smsując z kolesiem, o którym mówisz, że jest miłością twojego życia i to na dodatek z nowego numeru… mam nadzieję, że ukryłaś dobrze tę nową kartę, bo przypuszczam, że zapisane na niej konwersacje zabiłyby twojego G. Poza tym nieustająco o nim myślisz, w ogóle zachowujesz się, jakbyś żyła w innym świecie. Ja pierdolę — eMek znowu puka się w czoło, a ja nie mogę się otrząsnąć z szoku wywołanego pierwszym, zasłyszanym przeze mnie przekleństwem, którego jest autorem.

— Skończyłeś? Bo nudno się robi — celowo zwracam się do niego tonem rozkapryszonej niuni.

— Nie. Nie skończyłem. Lubię cię bardzo, dziewczynko. Rzadko mi się zdarza tak szybko złapać z kimś nić porozumienia. Poza tym, że jesteś wariatką, co na marginesie też lubię, gdzieś tam się mocno zagubiłaś. Może ta relacja z G. za szybko zeszła na poważne tory? Może nie powinniście razem mieszkać? Po co, skoro z tego, co mówisz, macie zupełnie inne życiowe priorytety? On już pracuje, więc to normalne, że chce kolejnego kroku… żony, dzieci, rodziny. Ty z kolei się motasz między przyszłym doktoratem, książką i pracą. Nie, sorry przecież teraz też chcesz mieć męża i dzieci; muzułmańskie dzieci.

— Zaraz się porzygam — patrzę na eMka mętnym wzrokiem. — No co? Nie z powodu tego co mówisz, pewnie masz dużo racji. Czasem mi się włącza choroba lokomocyjna po prostu. Dobrze, że już dotarliśmy — jak zawsze dość długo szperam w torebce, żeby odnaleźć pilota do bramy wjazdowej i jestem z siebie dumna, bo nie dałam się eMkowi sprowokować.

— Cholera jasna! Jaką ja mam torebkę nosić? Do małej nie mieści się wszystko, co jest mi potrzebne, a w dużej zawsze mam śmietnik i nie mogę niczego znaleźć — no jakoś muszę odreagować.

— To może kup średnią — eMek rozbawiony wyławia z samego dna mojej torby zagubionego pilota. Za pierwszym podejściem! Składam akt kapitulacji i nie odzywam się w drodze do mieszkania, w której mi towarzyszy, dźwigając mój ogromny plecak, wypakowany po dach nowymi ciuchami, na które naciągnęłam rodzicielkę. Ileż to cudów będę mogła pokazać przyjaciółkom!

— Może lepiej nie będę wchodził? Co jeśli… — zaczyna kolejny swój kolejny wywód, podczas gdy ja morduję się z cholernym kluczem, który od zawsze albo nie wchodzi do zamka, albo nie daje się przekręcić.

— Możesz zamknąć dziób? — zaczynam się irytować. — Mój chłopak poza tym, że jest nudny, bardzo lubi podejmować gości. Wie o twoim istnieniu, wie też, że się zaprzyjaźniliśmy i jak bardzo pomogłeś mi podczas praktyk. Nie zje cię, bez obaw.

— Kochanie? — odpowiada nam zgaszone światło i cisza.

— Wow, ale tu ładnie — eMek wygląda na zachwyconego naszym wynajmowanym, malutkim mieszkankiem. — Chata ma twój charakter Aldi — rozgląda się po 48 metrach kwadratowych, na których porozkładałam moje dywaniczki z IKEI, rozłożyłam indyjskie narzuty i zawiesiłam słodkie, niepasujące do całej reszty firaneczki w oknach. — Nie dziwię się, że G. chce jak najszybciej zarobić na to mieszkanie. Przecież widać, ile włożyłaś tutaj serca. Pomyśl jeszcze…

— Kawy? Herbaty? — przerywam mu w połowie kolejnego wywodu, czując, że znowu szykuje mi tyradę o zdradach i zazdrości.

— Nie, dziękuję Aldi. Późno się zrobiło, muszę być w Bielsku przed północą, pozew na mnie czeka. Będę się zbierał. Aniołku, co się stało? — kurczę, dostrzegł chyba ten cień strachu na mojej twarzy.

— Nic. Tylko… po całym miesiącu u rodziców jakoś tak dziwnie mi zostawać samej w pustym mieszkaniu. G. właśnie napisał, że nie wróci przed pierwszą w nocy. Mają duże zamówienie do skończenia — pokazuję mu telefon. — Mówiłam ci, że Asia mieszka pod nami, ale jeszcze nie wróciła z Warszawy. Boję się tu dzisiaj zostać sama, chyba się odzwyczaiłam — nie patrzę na niego ze wstydu.

— Z czego niby się tłumaczysz głupolu? Zostanę z tobą, dopóki G. nie wróci.

— A pozew? — pytam cicho.

— Napiszę później i tyle. A ty, zamiast pić kawę o tej porze może, po prostu leć pod prysznic i połóż się spać. Sesja przed tobą — mówi spokojnie.

— A później wyjazd do Mediolanu — szepczę bardziej do siebie niż do niego, ale i tak mnie słyszy. Nie komentuje tego jednak ani słowem. Rozsiada się na sofie w pokoju gościnnym i popijając kawę czeka, aż wykąpana i ubrana w piżamę z wizerunkiem Peppy Pig ucałuję go w policzek na dobranoc.

— W tych swoich różowych fatałaszkach naprawdę wyglądasz jak Barbie — eMek głośno się śmieje, wspominając tym samym moją opowieść o przynależącym do mnie uczelnianym pseudonimie.

— Zaraz kopa dostaniesz! — zamiast tego całuję go w drugi policzek i biegnę do łóżka. W drodze sprawdzam jedną, istotną rzecz. Tak jest, moja nowa karta telefoniczna, której używam tylko do rozmów z H. spoczywa sobie bezpiecznie na dnie portfela, zawinięta razem z łuskami karpia (Babcia, dzieląc nas tym wynalazkiem podczas każdej kolacji wigilijnej powtarzała z przekonaniem, że kasa się wtedy lepiej trzyma człowieka) w malutki pakuneczek z folii aluminiowej.

Teraz już tylko sms do G.: Kochanie bałam się zostać sama w nocy. eMek zaoferował mi pomoc. Nie zdziw się, jak po powrocie do domu znajdziesz go śpiącego na sofie w pokoju gościnnym. Dobranoc.

Zasypiam jak mała dziewczynka. Bezpiecznie się czuję, mając świadomość, że mój przyjaciel siedzi za ścianą i czuwa jak Anioł Stróż.

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎


********

— Idea Pop łączy z ludźmi!! — po prostu nie mogę uwierzyć w to, jaką jestem idiotką.

To było takie fajne popołudnie. Asia wróciła ze stolicy, po milionie opowieści zaczęłyśmy się przygotowywać do sesji. Wcześniej, nie tylko mnie zrozumiała, ale nade wszystko poparła mój poroniony, zdaniem eMka, pomysł wyjazdu do Mediolanu. No i masz…

— Kochanie, pozwól mi wyjaśnić…

— Nie! To koniec! Pakuję walizki! — G. jest taki wściekły, że celem uniknięcia burzy postanawiam zamknąć ryj i przeczekać jego gadanie.

— Ja się staram! Pracuję po dwanaście godzin dziennie, żeby zarobić na mieszkanie w twoim wymarzonym Krakowie, a ty co? Doprawiasz mi rogi z byłym nauczycielem angielskiego? To on, prawda? Gadaj! — po raz pierwszy w życiu boję się, że mnie uderzy…

— Kochanie, to tylko kolega. To naprawdę nie ma żadnego znaczenia, a jeśli czujesz się zagrożony jakimiś smsami, to niestety świadczy o braku miłości własnej…

— Nie chcę tego słuchać do jasnej cholery! Ty uprawiasz z nim wirtualny seks, kurwa! Mam nadzieję, że zauważył różnicę, chociaż w dość żałosnej formie.

Tego już za wiele. Zwijam się jednak ja. Z mieszkania, które tak uwielbia eMek. Póki co zamykam się w łazience i wyję, jak bóbr. Targają mną wyrzuty sumienia, co do wirtualnego seksu ma rację. Z drugiej strony, jakim prawem grzebie w moich rzeczach? Paskudne po prostu! Zbuntuję się i wyślę go, gdzie pieprz rośnie, jeszcze mnie popamięta. Tymczasem przygotuję się do sesji i do wyjazdu. Ciao piękny, na moim weselu Golce nie zagrają.

— Wyjdź proszę cię, porozmawiamy… — to G. po godzinie dobijania się z hukiem do łazienki, trochę spuszcza z tonu.

Przemywam wodą zapuchnięte od płaczu oczy i postanawiam łaskawie spełnić jego prośbę. Przytula mnie mocno, cały się trzęsie. Jest mi go tak cholernie żal, że wyrywa mi się przez przypadek.

— Proszę cię, zostań kochanie — sama nie wierzę w to, co mówię.

— Kurczę, naprawdę nie wiem, co mi odwaliło. Był moim pierwszym facetem, przypuszczam, że to dlatego. Podobno pierwszych miłości nigdy się nie zapomina, a odezwał się do mnie w momencie, kiedy czułam się taka samotna. W sumie to bardzo mi było źle na tych praktykach, skarbie tak bardzo za tobą tęskniłam, a ty cały czas byłeś w pracy. Zaniedbywałeś kontakt — widzę, jak się rozkleja na te wszystkie bezczelne kłamstwa. Urobiony jak masło w moich rękach w pewnym momencie rozpływa się całkowicie i przytula mnie jeszcze mocniej.

— Daj już spokój, kotku. Nie tłumacz się. Doskonale wiesz, że nigdzie sobie nie pójdę, bo za bardzo cię kocham. Tylko proszę cię, skończ z tym, a ja się będę starał poświęcać ci więcej czasu i uwagi.

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎


*********

„Pożegnanie z Afryką” pachnie arabicą i wspomnieniami. Mam na sobie tę samą, zieloną sukienkę, co sławetnego dnia w sądzie. Wtedy wyczarował spod ziemi konwalie na przeprosiny. Dziś towarzyszy mu bukiet żółtych tulipanów. Udaję, że go nie zauważam, ale tak naprawdę nie jestem w stanie przejść obojętnie wobec jego dłuższych włosów i wyprasowanej na listek białej koszuli. Zawsze miałam jakąś dziwną słabość do butów, wyszorowanych na wysoki połysk. W skupieniu przegląda pokaźnych rozmiarów teczkę. Sprawia wrażenie bardzo zmęczonego, ale uśmiecha się na mój widok dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy mnie złapał za rękę na zaśnieżonym parkingu.

— No i czego się dziwisz? Ja też bym tak robił — powrót do rzeczywistości odbiera mi odwagę. Mnie nie przyświeca intencja „a nie mówiłem”, więc postanawiam wykorzystać daną mi dzisiaj szansę na samotne wyjście z domu, wyrzucenie bałaganu, nagromadzonego w głowie w ciągu ostatnich kilku tygodni i oparcie się na ramieniu najlepszego przyjaciela.

— Bardzo w to wątpię. Gdybym była twoją, powtarzam twoją, a nie jego dziewczyną, nigdy by do takiej sytuacji nie doszło. Przede wszystkim nuda by mnie nie zabijała, bo adwokaci słyną z zamiłowania do plotek, za to się im płaci — odgryzam się i puszczam mu oko.

eMek przełyka tylko głośno ślinę i słodzi kawę. Słodzikiem…

— Naprawdę jesteś, jak helikoptek, Radek miał rację. Nawarzyłaś sobie piwa, to teraz sama je wypijesz, aniołku. Po pierwsze prosiłem cię, żebyś z nim porozmawiała, przyznała się do tej chwilowej słabości, to zawsze było, jest i będzie najlepsze rozwiązanie. Kuleje wam komunikacja, a teraz nadal nie rozmawiacie, jak należy, czyli szczerze. Normalne to więc, że G. stał się trochę zbyt upierdliwym aniołem stróżem — eMek wybucha, według mojej oceny, zbyt gromkim śmiechem.

— Mogłabym ci powiedzieć, że jesteś świnią, ale weszłam w trudny proces dorastania i się w język ugryzę tym razem. Chyba jednak nie zdajesz sobie sprawy z koszmaru, jaki mi urządził… no dobra na twoją głupią minę odpowiem tylko, jaki sama sobie urządziłam. To jest nie do zniesienia. Prasuje moje ubrania, sprząta, gotuje, kupuje mi kwiaty. Nawet z Asią nie mogę już pogadać na spokojnie, jak tylko zauważa, że do niej wyszłam, to po pięciu minutach jest na dole i puka do drzwi, wpraszając się na kawę bez pytania. To jest jakiś cyrk!

— Przyzwyczajaj się — bezlitośnie stwierdza eMek. — Jak się zwiążesz ze swoim muzułmaninem to tak właśnie będzie wyglądało twoje życie. Na potwierdzenie swoich słów stuka zbyt mocno łyżeczką w stolik.

— Najgorsze jest to eMku, że ja ich okłamuję obu — zmieniam temat.

— G. bo przyrzekłam na wszystkie świętości i mojej babci pamięć, że nie mam już absolutnie żadnego kontaktu z H. Sam zresztą przyłożył do tego swój palec, wydzwaniając do niego od rana do nocy i opowiadając rzewne historie o tym, że jest moim narzeczonym i za pół roku bierzemy ślub. Nawet nie wiem, jakim cudem to wszystko odkręciłam. Jak następnym razem pójdę do spowiedzi, to nie dostanę rozgrzeszenia, a ksiądz się nogą przeżegna w konfesjonale na te wszystkie moje kłamstwa — teatralnie wzdycham.

— Moja mała, rozkapryszona dziewczynka. Ciebie to by się czasem przydało przełożyć przez kolano i sprawić porządne lanie pasem, ot co!

— Przemawiasz, jak prawdziwy dżentelmen kochany. Mnie nikt nigdy w życiu nie uderzył. Raz dostałam po tyłku ścierką… od mamy, za zniszczenie komunijnych lakierków. Żeby dostać to cuda stała pół dnia w kolejce, a ja zaraz po Komunii założyłam je do szkoły. Zapomniałam o ich wartości zaraz później, na placu zabaw. Mama się zdrowo wkurzyła, a ja nie odzywałam się do niej za tę ścierkę przez cały tydzień. Miałam po swojej stronie babcię i dziadka.

— I tatusia — eMek przesadza.

— Wiesz co, jesteś okropny. Gadaj lepiej, co u ciebie słonko.

— Dopisuje ci humor aniołku, mimo wszystko. Nie powiem, że mi się to nie podoba, ale ja wchodząc w rolę twojego słonka, ustanowiłbym jednak twarde zasady — śmiejemy się oboje.

— Mam bardzo dużo pracy, zdecydowałem się na dodatkową aplikację i szczerze mówiąc spotkanie z tobą jest pierwszym od tygodni wyjściem z domu. No, ale jakby to powiedzieć, zabrałem ze sobą papiery, bo byłem pewien, że zanim zdecydujesz się na tę zieloną sukienkę i zrobisz makijaż, to zdążę przejrzeć sporą część. Nie mogłem sobie odmówić, ciekawość mnie zżerała, coś tam znowu nawywijała. Adwokaci słyną z zamiłowania do plotek — uwielbiam go za tę nieprzeciętną inteligencję.

— Do sedna przejdę — patrzę na niego ze strachem.

— Mam bilet do Mediolanu. I nie patrz tak na mnie, bo pod wpływem tego spojrzenia robię się zajebiście nieprzyjemna. Muszę to po prostu zrobić eMku. Muszę się przekonać, czy to rzeczywiście jest miłość mojego życia. Po świętach wsiadam w autobus i udaję się w podróż mojego życia. G. nie ma o niczym pojęcia, to znaczy myśli, że moja mama zabiera mnie ze sobą do Włoch w ramach poświątecznego odpoczynku… No, o co ci, do cholery, chodzi? Tak, jakbym miała mało do znoszenia fochów w Krakowie.

Czy to się dzieje naprawdę? On zabiera te tony papierów ze stolika, z nieukrywaną wściekłością upycha je do ogromnej teczki, w przelocie chwyta płaszcz i w locie płaci za arabicę, a ja wpadam w taki szok, że nie jestem w stanie wybiec za nim na czas, bo już jest na ulicy, a ja prawie wpadam na szklane, zamknięte mi z hukiem przed nosem, drzwi.

Stoję na ulicy, po płaszcz wrócę później. Może skuszę się na jeszcze jedną kawę i przemyślę tę przyjaźń. A do Mediolanu i tak pojadę.

Miasto szczęścia

To już czas do szkoły… może wymyślę, że jednak jeszcze kiepsko się czuję po ostatnim przeziębieniu. Głaskanie po głowie staje się na tyle przyjemne, że ostatnią rzeczą, na jaką mam teraz ochotę, jest otwieranie oczu. Jeszcze ten sprawdzian z biologii, no nie! Całe moje jestestwo buntuje się przeciwko kanapkom i herbacie z cytryną. Oczami wyobraźni właśnie podkładam bombę pod tego cholernego KENa.

— Kochanie, wstajemy do szkółki! Matura w tym roku, trzeba się zmobilizować — dziadek nie odpuści.


*

— Nie chcę pani budzić, bo chyba się pani zmęczyła tym moim całonocnym gadaniem, ale za pół godziny dojedziemy do Mediolanu — moja towarzyszka podróży nie odpuszcza. Przez dwanaście długich godzin musiałam nie tylko znosić jej opowieści o tym, ile paczek fajek można nielegalnie przemycić do Włoch i zbić na tym kokosy, wystarczające na miesiąc przeżycia, ale także odrzucić niejedną propozycję pracy w Turynie. Przy sprzątaniu albo opiece nad starszymi, także lekko nie jest, ale do przeżycia. Wszystko wynagradza przyjemność obserwowania z boku zazdrości polskich sąsiadów, jak już się z tymi eurosami do domu na święta zajedzie. O czwartej nad ranem zdecydowała, łaskawie za nas obie, że można sobie uciąć drzemkę, żeby u celu podróży wyglądać w miarę świeżo.

Z trudem otwieram oczy i z przyczyn obiektywnych postanawiam się nie odzywać. Zostaje mi godzina na przemycie twarzy chusteczką nawilżającą i nałożenie makijażu. Z uporem ignoruję gadanie autobusowej sąsiadki i wykonuję zdecydowany ruch eyelinerem. Jeszcze tylko trochę fluidu tu i tam, błyszczyk i cyk. Gotowe! Zegarek pokazuje piętnaście minut do celu, do mojego H., którego nie widziałam tyle czasu, że włos się jeży na głowie. Gdzie to było ostatni raz? Już wiem! W Krakowie. Zaprosił mnie na weekend do swojego służbowego mieszkania. Z premedytacją zrezygnowaliśmy wtedy z transportu publicznego, poruszając się po mieście jego rowerem. Jednym jedynym, w jakiego był posiadaniu. Tydzień cierpiałam później na zapalenie pęcherza, a na tyłku miałam siniaki, które ograniczały każdy mój ruch. Wspomnienia kolacji przy świecach i tostów, przypalonych o poranku przez zagapienie się na siebie wynagrodziło mi wszystkie boleści.

Taki był wtedy tajemniczy, czasem odpływał gdzieś zapatrzony w dal, a ja zastanawiałam się, czy myślimy o tym samym… białej sukience, plaży w Afryce i plączącym się pod nogami, malutkim klonem swojego przystojnego ojca.

A teraz? Teraz stoi tu, w centralnym punkcie dworca autobusowego i trzyma w ręku symbol naszej miłości, jedną białą różę.

— My baby with me in Italy — czy on płacze? Zastanawiam się nad tym, z trudem przełykając swoje własne łzy. Patrzymy sobie w oczy jeszcze na długo po tym, jak zjeżony kierowca rzuca mi pod nogi walizkę, której nie miałam czasu wyjąć z bagażnika autobusu i na bardzo długo po tym, jak sfochowana towarzyszka mojej podróży rzuca brzmiące, jak obelga „do widzenia”.

— Wyprzostojniałeś skarbie — mówię, co myślę, głaszcząc jego oliwkowy policzek.

— Masz dłuższe włosy, w zasadzie to poczekaj, masz kucyk? — śmieję się bardziej do siebie, niż do niego, wysoko zadzierając głowę i notując każde jego spojrzenie. Przytula mnie prawie do utraty tchu, a ja czuję budzącą się ze snu małą dziewczynkę, która dzisiaj ma ochotę powydziwiać. Nie pozwolę jej na kolejną drzemkę.

Skaczę tak wysoko, że prawie udaje mi się wykonać salto w powietrzu.

— I love this guy! — krzyczę tak głośno, że wszystkie dworcowe gołębie podrywają się do lotu, a przechodnie przyglądają mi się z uśmiechem.

— I love this girl! — głos H. odbija się echem po same Duomo.

Kilka osób bije brawo, inni przypadkowi przechodnie zaśmiewają się do łez. Przecież ja całkiem zapomniałam, że we Włoszech jestem!

— Hmm — mrużę oczy i ponownie je otwieram, nadal nie wierząc w to, że jestem tu z nim, a on jest tu ze mną.

— Przeżyjmy cudowne dwa tygodnie — dziewczynka kusi się na lekko rozkapryszony ton.

— Chodź kochanie, daj tę walizkę. Zawiozę cię do domu. Tym razem nie na rowerze — puszcza mi oko i wybucha najpiękniejszym śmiechem, jaki słyszałam w życiu.

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎


**

— Jak się czujesz? — nie mogę opanować odruchu głaskania go po policzku. Ma satynową skórę, sam się o to prosi.

— Jak w niebie — uśmiecha się błogo, otulając mnie mocno swoimi rozgrzanymi ramionami.

— Jeszcze raz? — szkoda, że nie umiem puszczać takiego filmowego oka.

— Wariatka! Chodź tu!

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎


***

Duomo otula nas mieszanką światowych zapachów. Moje nozdrza najbardziej rozkoszują się aromatem zaserwowanej właśnie kawy, takiej z pianką na dwa palce. Przyglądam się z zaciekawieniem temu wielkiemu światowi mody dokoła. Nie czuję się zbyt swobodnie, pewnie dlatego, że wczorajsze wino już dawno zdążyło wyparować, a te wszystkie kręcące się po ulicach modelko-wieszaki, wywołują we mnie jakąś dziwną niechęć. Co, jeśli któraś się mu spodoba bardziej niż ja? O proszę, właśnie się jednej jakoś za długo przygląda, uśmiechając się całym sobą, nie tylko artystycznie wykrojonymi ustami, ale nade wszystko oczami… spod tych swoich długich rzęs, których nawet moja najlepsza maskara za sto złotych nie jest w stanie podrobić. Nie mówi nic, a ja nie mam odwagi pytać, o czym myśli, bo w mojej głowie kotłuje się tyle myśli, że w pewnym momencie mam ochotę zacząć krzyczeć. Chyba niechcący wykrzywiłam usta:

— Co ci jest? Mówię do ciebie od kilku minut, a ty tak się zapatrzyłaś na wystawę Prady, że w ogóle na mnie nie reagujesz — w jego głosie da się odczytać delikatną nutkę wyrzutu.

— Nic mi nie jest kochanie. Przepraszam, wydawało mi się, że potrzebujesz pozbierać myśli, a potem sama się zamyśliłam, może rzeczywiście nad tym, kiedy będzie mnie stać na te wystrzałowe ciuchy — śmieję się bardziej do siebie niż do niego.

Chcę mu powiedzieć prawdę. Przecież cały czas go oszukuję. Jego i G., który pomiędzy jedną protezą a drugą nawet nie podejrzewa, że szumnie ogłoszone, poświąteczne wakacje z mamą na Chorwacji to tylko marna przykrywka do dwutygodniowego szaleństwa w Mediolanie. Z kochankiem! Nie, no weź Aldona, przecież on nie jest twoim mężem, tylko chłopakiem, co można zmienić o tak, do strzału po prostu… powiem, nie powiem, powiem, no nie — nie powiem!

— Pewnego dnia kupię ci całą tę cholerną Pradę! — H. brzmi bardzo poważnie. Przywołuje ręką kelnera, płaci za kawę i otula mnie ramieniem.

— Mamy zaproszenie na obiad do znajomych. Bez gadania, wyglądasz pięknie, dobrze ci w tych dżinsach, sweterek trochę za kusy, będę zazdrosny, jak mój najlepszy przyjaciel wlepi w ciebie choćby jedno oko, ale przeżyję — wybucha głośnym śmiechem, a ja całuję go w czubek nosa i pozwalam się poprowadzić magicznymi uliczkami Mediolanu.

Startujemy w parku Sempione, aby po długich minutach marszu w niekrępującej ciszy dotrzeć do Arco della Pace. Podnoszę głowę na tyle wysoko, żeby czubkiem nosa spróbować dotknąć nieba.

— Cieszę się, że ci się podoba skarbie — H. chwyta mnie mocno za rękę, po czym z miną nauczyciela (niezapomnianą i ulubioną ze szkoły językowej), wyjaśnia:

— Wiedziałaś, że ten łuk triumfalny został postawiony na polecenie Napoleona? Dokładnie w tym miejscu znajdowała się kiedyś brama, która prowadziła prosto do Paryża. Tam też cię kiedyś zabiorę. W nowy rok wypijemy lampkę szampana na szczycie Wieży Eiffla. Póki co jednak mamy do przejścia prawie całe China Town, a później zjemy coś pysznego.

— Twój kolega dobrze gotuje? — pytam, jakby od niechcenia.

— Nie tak dobrze, jak ja! — ależ się najeżył.

— Poza tym kolację przygotowuje dla nas jego dziewczyna Kati. Jest Rosjanką, ma blond włosy, długie nogi i jest bardzo dobrze wychowana — wypina język.

Po chwili milczenia nasz śmiech rozbrzmiewa po ulicach China Town, zagłuszając wszystkie inne dźwięki.

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎


****

— Naprawdę chcesz założyć tę spódnicę? — H. rozciągnięty na trzymetrowym łóżku w naszej wspólnej od półtora tygodnia sypialni, niby gapi się w sufit, ale zdaję sobie sprawę z tego, że przygląda się bacznie moim przygotowaniom do wyjścia na salsę. Aż mi w głowie buczy na sam dźwięk tego słowa, bo odkąd tu dotarłam, słuchamy kawałków salsy i bachaty bez przerwy. Tańczymy rano, tańczymy przed snem. Ba! Nawet zasypiamy przy dźwiękach salsy. Tym bardziej postanawiam puścić jego komentarz mimo uszu. Wszystkie profesjonalne tancerki salsy ubierają właśnie takie spódnice. Tylko, że ja mam z tymi ostatnimi tyle wspólnego, co buldog francuski z owczarkiem niemieckim.

— Nie podoba ci się?! — wydymam usta, jak mała dziewczynka.

— Nie o to chodzi skarbie. Nie zauważyłaś, że jest zima i temperatura spadła o jakieś sto stopni? Przeziębisz się, ostatnio już narzekałaś na problemy z pęcherzem, a ja nie chcę, żebyś wróciła do Polski chora — niby brzmi logicznie, ale w jego wzroku odnajduję coś, co przez setną sekundy wbija we mnie szpilkę przerażenia. Setna sekundy trwa jednak na tyle krótko, że nawet nie mam czasu o nim zapomnieć, o tym, co zobaczyłam. Mając na uwadze mój rzeczywiście superdelikatny pęcherz, wymieniam supermini spódnicę na sukienkę do kolana, wykonuję pięć ruchów pędzelkiem do ust i najpierw zostaję zacałowana prawie na śmierć, a po godzinie wyginam tyłkiem w najlepszym klubie salsy w mieście.

— Jeszcze jednego drinka? — H. z lekko zaburzoną dykcją uśmiecha się do mnie znad tequili.

— Czy ty właściwie możesz pić? Jakoś nie było okazji, żeby o tym porozmawiać wcześniej, ale trochę czytałam. Przecież mówiłeś, że jesteś muzułmaninem. Czy to, aby nie grzech? — zaczynam dawno przemyślany temat.

— A czy ty chodzisz do kościoła co niedzielę? — wypala.

— No nie… praktycznie to tak — nawet nie chcę sobie wyobrażać swojej głupiej miny.

— A widzisz! Mam cię! — zaśmiewa się prawie do łez.

— Jesteś katoliczką, tylko jakby nie do końca praktykującą, prawda? Ja też takim właśnie jestem muzułmaninem. Nienawidzę ludzi, którzy z mojej religii zrobili sobie kpinę i owiali ją mgłą strachu. Na bazie ich działań wyprodukowano bomby, które kolejni idioci owinęli sobie wokół pustych łbów i wysadzili w powietrze siebie, a przy okazji pół dzielnicy myśląc, że jak ich porozrywa na kawałki to ich dusza szybciej dotrze prosto do nieba. Tam już czeka na nich harem z czterdziestoma dziewicami i hulaj dusza przez całą wieczność. Chodź lepiej potańczyć, bo mi się ciśnienie podniosło, skarbie mój.

Cudownie jest się do niego przytulić i czuć, jak mocno bije mu serce. Pofalować z tym świetnym tancerzem, którego wszystkie laski na parkiecie mi zazdroszczą. Przytulić się do policzka, dotknąć włosów, opleść się mocnymi ramionami.

— Czeka nas poważna rozmowa kochanie — z wrażenia aż musiałam na chwilę przystanąć.

— Nie martw się, wszystko będzie dobrze, ale ja już tyle razy pozwoliłem ci odejść… nie chcę tego ponownie. Wszystko czego pragnę, to być z tobą, a do tego potrzeba planu i omówienia pewnych szczegółów.

‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎

‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎


*****

Wyję, jak bóbr. Oczy spuchły mi, jak po wielokrotnym ukąszeniu kilku pszczół, ale dzisiaj nie chcę wyglądać pięknie. Dzisiaj chcę z podkulonymi nogami, wtulona w żółty fotel i w samą siebie, biernie obserwować, jak H. przygotowuje omlet na późne śniadanie. I wyć dalej.

— Kochanie, przestań już — H. sprawnym ruchem odkłada nieprzypalonego tym razem tosta na talerz i klęka przede mną, próbując przytulić.

— No już, bo ci takie oczy zostaną do końca życia — uśmiecha się do mnie spod swoich ciemnych rzęs.

— Jak ty sobie to wyobrażałaś? Nie pomyślałaś o tym, że potrzebuję wizy na wjazd do każdego europejskiego kraju? Taka obywatelska scheda, niestety.

Przedstawiłem ci na to najrozsądniejsze z możliwych rozwiązań, ale jeśli ono tak bardzo cię unieszczęśliwia, to nie mam zamiaru naciskać.

— Nie, nie, nie o to chodzi! Jasne, że chcę tego ślubu, tylko… jak mogłeś, do cholery, zburzyć moje marzenia i wyobrażenia o romantycznych zaręczynach na górskim, zaśnieżonym stoku. O takich rzeczach się nie rozmawia na zimno. Takie rzeczy planuje się z wyprzedzeniem, przygotowując odpowiednią atmosferę i… — szloch nie pozwala mi dokończyć.

— Boże, daj mi cierpliwość. Wszystko to będzie, dokładnie tak, jak sobie wymarzyłaś, ale trochę później. Teraz niestety, jeśli chcemy być razem to jesteśmy zmuszeni zderzyć się z realem. Tak, jak wspominałem. Nie ma innego wyjścia, niż ślub w Egipcie. Nie wpuszczą mnie do Polski po raz kolejny bez wizy. Potraktuj to, jak podpisanie dokumentu, który doprowadzi nas na twój zaśnieżony górski stok, a potem przed ołtarz.

— Jaki ołtarz?! — nie zniosę tego dłużej. Zdecydowanym ruchem wstaję z fotela i narzucam na siebie pierwsze lepsze ciuchy, jakie odnajduję w zasięgu metra.

— Ty jesteś muzułmaninem. Nie zapominaj o tym. Nie będzie żadnego ołtarza, białej sukienki, ani pierwszego tańca w rytmie salsy. Jedna wielka mrzonka, ot, czym to wszystko jest!

— Dokąd ty skarbie idziesz? — oczy mu płoną z wściekłości, ale pokornie odsuwa rękę, którą wcześniej próbował zagrodzić mi drogę.

— Przejść się! Muszę dotlenić mózg i odkurzyć spalone marzenia — zatrzaskuję za sobą drzwi tak mocno, że sąsiadka, wyprowadzająca psa na poranny spacer, przystaje na chwilę i zamiast tradycyjnego Bon Giorno przesyła mi tylko nieśmiałe spojrzenie i przemyka bokiem.


Idę przed siebie na oślep, naprzemiennie wymieniając żółwi marsz na maratonowy bieg. Nie zwracam uwagi na fakt, że mogę się zgubić w tym wielkim mieście. Szukając nie wiadomo czego, odnajduję samą siebie przed oszklonymi drzwiczkami budki telefonicznej. Tak mocno zachęca, aby się w niej na chwilę schronić przed światem, że w pośpiechu szukam monet i wykręcam, znany od lat na pamięć, numer.

— Myślałem, że już nigdy się nie odezwiesz! Dobrze się bawimy samotnie na Chorwacji, co? — G. nawet nie musi się wysilać na ironię.

— Muszę ci o czymś powiedzieć… — telefon pali moją dłoń.

— Niczego nie musisz mi mówić. To koniec, prawda? Nie jesteś tam wcale z mamą, wiem o tym doskonale kochana! Może i wyglądam na idiotę… sam sobie zapracowałem na tę opinię, przez kilka lat pełniąc rolę twojego osobistego kucharza, szofera i sprzątaczki.

— Proszę cię, daj mi dojść do słowa, do cholery!

— Nie interesują mnie już żadne twoje słowa. To ja miałem odejść, rozumiesz? Twoje ciepłe i prawie artystycznie ułożone słowa mnie zatrzymały. Pisarka! Wiesz kim dla mnie jesteś? Nikim więcej, niż oczytanym gorolem — jestem w stanie wyobrazić sobie, z jakim hukiem naciska czerwony klawisz zakończenia tej rozmowy, ale mi dane jest usłyszeć tylko ciszę na linii. Stoję tak jeszcze długo, z zimną słuchawką w ręce i nie zastanawiam się nad niczym. Nie wiem, jak długo to trwa, dwie minuty, dwie godziny, dwa dni? Z amoku wyrywa mnie pukanie do oszklonych drzwi kabiny telefonicznej. Wkurzona na maksa właścicielka włoskiej torebki od Prady wymachuje do mnie ręką i wzrokiem wymierza mi wirtualnego plaskacza w pysk, wydzierając mi z ręki słuchawkę.

— Taxi? — słyszę jej, przytłumiony przez uliczny hałas, głos za plecami.

Nogi się pode mną uginają i daję im odpocząć, opadając bezsilnie na najbliższą parkową ławkę.

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎


******

Złość nie jest dobrym doradcą. Miłość! Miłość to co innego dziecinko — Babcia trzyma mnie za rękę i patrzy głęboko w oczy. Choć wiem, że przez utratę wzroku nie może zobaczyć wyrazu zdziwienia na mojej twarzy, to innymi zmysłami odczytuje każdą targającą mną emocję.

— Jak tak bardzo kochałam mojego Stasia… Zaraz po wojnie powołali go do ekipy oczyszczania terenu z min, nie pamiętam, gdzie to było dokładnie, ale na drugim końcu Polski. Po dwóch dniach tęsknoty spakowałam trochę ziemniaków i nasze jedyne wspólne dobro, czyli twoją roczną wtedy ciocię i pojechałam zobaczyć, czy wszystko u niego dobrze. Żołnierze w pociągu pukali się po głowach, jak im wyjaśniałam, dokąd się wybieram. Zaopiekowali się mną jednak, a wspomnienie miny twojego dziadka na nasz widok… na zawsze zachowam tu — przykłada mi do serca swoją ciepłą dłoń.

Zdążyło się ściemnić, rozpadać i zrobić jakoś bardzo nieprzyjemnie. Przemoczone włosy przylepiają mi się do twarzy, a ubranie można wyrzucić na śmietnik. Nawet nie wiem, co mam na sobie. Staję przez drzwiami mediolańskiej kawalerki H. i resztkami sił naciskam dzwonek.

— Boże drogi! Kochanie! Tak się o ciebie martwiłem, szukałem cię przez cały dzień. Właśnie wybierałem się na policję — ma na sobie kurtkę, a w oczach łzy.

— Ciiii. Już jestem — szepczę mu do ucha.

— Zaliczę sesję egzaminacyjną w zerowym terminie. Będę w Egipcie najpóźniej w maju. A teraz zaprowadź mnie do łóżka.

Fajnie jest pozwolić mu wziąć się na ręce, poczuć jak ze szczęścia robi kilka obrotów w drodze do sypialni, podziękować w duchu za uwolnienie zmęczonych nóg z zimowych butów, a reszty ciała z przemokniętego ubrania. A potem po prostu zasnąć, czując na szyi ukochany, ciepły, oliwkowy oddech.

ciepły powiew hidżabu

— Wstawaj dziecinko — głaskanie po włosach staje się coraz bardziej przyjemne.

— Ależ dziadku, ja wcale, ale to wcale nie śpię — staram się ukryć ziewanie.

— Pojedziemy teraz autobusem całą noc, a rano pokażesz mi morze? — aż podskakuję z radości, a on bierze mnie na ręce i spokojnie znosi po schodach.

— Tak. Rano pokażę ci morze, napiszemy wierszowane kartki i wyślemy je do wszystkich znajomych. Potem przez dwa tygodnie będziemy się opychać goframi z bitą śmietaną i borówkami, a co tam, nawet i trzy razy dziennie, tylko wiesz, babci nic nie powiemy. O widzisz, autobus już czeka, a teraz się troszeczkę prześpij.

— Ależ mi się wcale, ale to wcale nie chce spać…

Dziadzio Stasio nie może za mną nadążyć. Widzę je z daleka i chcę już, ale to już go dotknąć, poczuć i zamoczyć w nim nogi. Fale są ogromne, wieje silny wiatr. Stajemy naprzeciw siebie.

— Zanurz palce w wodzie — opiekun śmieje się ze mnie, a ja grzecznie wykonuję polecenie.

— A teraz poliż, no nie bój się — uważnie mi się przygląda.

— No i jaki ma smak?

— Słony, dziadziu.

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎


*

Moja czerwona walizka, dzielna towarzyszka nocnej wyprawy do Krakowa, odpoczywa sobie na parkingu w Asinej kuchni, regenerując siły przed dalszą podróżą. Moje zdenerwowane półzwłoki spoczywają z kolei na idealnie czystym, białym krzesełku z Ikei, oczekując na najpyszniejszą na świecie kawę z zakupionego niedawno ekspresu, który zdążył już podbić serca wszystkich naszych uniwersyteckich psiapsiółek.

— Tomka obudzimy za jakieś pół godziny. On nie potrzebuje dużo czasu, żeby się zebrać. Jak to facet — komentarz Asi działa, jak sesja relaksacyjna na moje skołatane nerwy. Śmieję się głośno.

— Co ty Aldi taka zestresowana jesteś? Przecież wszystko się cudownie poukładało. H. już tam na ciebie czeka kochana, tylko wsiąść w samolot… no dobra dwa samoloty — na pewno zauważyła moją przerażoną minę.

— No przecież winko sobie zamówisz na pokładzie i zobaczysz, wszystkie lęki przed lataniem ci miną — brzmi racjonalnie.

— A jeśli to nie tylko lęk przed lataniem Asik? — najlepsza przyjaciółka przygląda mi się z lekkim frasunkiem na twarzy.

— Co się dzieje? Opowiadaj, zanim Tomek się obudzi.

— Asiu, nadal czuję wyrzuty sumienia w związku z G. Brzydko to wszystko wyszło i myślę, że dziewczyny nie rozumieją mojego wyboru. Ola uważa, że zachowałam się wobec niego co najmniej nieładnie. A mnie po prostu poniosło. Co ja mogę za to, że się zakochałam? A teraz wszyscy są przeciwko mnie — zakrywam twarz rękoma i zanoszę się płaczem.

— Aldi, stop. Przestań! Zapomniałaś, że my tu jesteśmy i za chwilę odwozimy cię na lotnisko? Zapomniałaś, że pomogliśmy ci wysprzątać całe mieszkanie, żebyś mogła odzyskać kaucję i zafundować sobie wymarzoną podróż do Egiptu? Nawet nie chcę ci mówić, jaki Tomek był wściekły na G. za to, że nie potrafił jak facet pomóc ci z tym wszystkim do samego końca. Nawet ściany ci pomógł umyć! — Asia opada z sił na białym krześle obok, a wszystkie moje, akumulowane w głowie przez tygodnie wątpliwości, rozmywają się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Kiedy Tomek tankuje samochód wciąż jest ciemno.

— Już kwiecień, a nadal zimno — mruczy pod nosem.

— Kwiecień plecień, bo przeplata — jak mawiała babcia. Śmiejemy się do siebie z moją najlepszą przyjaciółką, po czym opieram głowę na wygodnym oparciu tylnego fotela i zasypiam, jak dziecko.

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎


**

Terminal odlotów na warszawskim lotnisku Chopina nie jest duży. Porównanie mam jednak żadne, bo w całym swoim życiu odbyłam jedną podróż samolotem do Hiszpanii. Na zaproszenie Asi i Tomka, który przez wiele lat mieszkał w kraju flamenco, a ona spędzała z nim każde możliwe wakacje zimowe i letnie. Polecieliśmy zatem do jego bazy w Walencji, to znaczy: Asia, ja i G. Temu ostatniemu, trzytygodniowy pobyt zrobił świetnie na tak zwane wyluzowanie, bo spodobały mu się nawet kręgle, a w Polsce rzadko dawał się wyciągać z domu. Bosko byłoby kiedyś mieszkać w Hiszpanii. Plaża, morze, słońce i laptop…

W chwili obecnej ze wszystkich sił skupiam się jednak na tym, aby mój bagaż znalazł się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze. Zakupuję kawę w plastikowym kubku, dołączam do niej setnego papierosa i kręcę się w kółko. Do wylotu zostały całe trzy godziny i w duchu przyznaję rację moim przyjaciołom: za wcześnie wyjechaliśmy z Krakowa. Szumny zamiar czytania książki, żeby jakoś zabić czas, musi się zadowolić wymiarem zamiaru, bo jak tu się skupić na „Pianie złudzeń”, gdy głowa gotuje się od myśli, przesiąkniętymi wszystkimi radami cioć, wujków, sąsiadów i jeden Pan Bóg wie, kogo jeszcze.

Swój paszport schowaj w bezpiecznym miejscu, najlepiej w ogóle mu go nie pokazuj! Dowiedz się, gdzie jest najbliższa budka telefoniczna! Gdyby chciał cię zamknąć w domu, to uderz go pierwszym lepszym przedmiotem, który nawinie ci się pod rękę i leć zadzwonić! Masz numer do polskiego konsulatu w Kairze? No, jak to nie masz?! Przecież on jest A r a b e m! Nigdy nie czytałaś historii kobiet, którym cudem udało się zwiać z Arabii Saudyjskiej? Oni biją kobiety, zamykają je w swoich pałacach i każą im chodzić, no w tych, no w burkach! Zejdź na ziemię dziecko.

Ziemię pod stopami czuję dopiero w Monachium. Dreptam od punktu A do punktu B, a potem C24. To stąd odlecę za dwie godziny do swojego nowego życia. Jestem sama i ogarnia mnie cudowna błogość. Nareszcie z przyjemnością sięgam po Viana i oddaję się całą duszą ponadprzeciętnie skonstruowanej historii Chloe i Colina. Osób martwych, żyjących obok przedmiotów żywych. Głowę znad lektury podnoszę dopiero po godzinie wyrwana z francuskiego światka przez nagłe zamieszanie w moim punkcie wylotowym. Oto zaczynają się schodzić współtowarzysze mojej międzykontynentalnej podróży. Ciarki atakują całe moje ciało i w ostatniej chwili łapię Viana, który omal nie upada na czystą posadzkę monachijskiego lotniska.

— Pomóc pani? — człowiek ubrany w białą, powiewną sukienkę uśmiecha się do mnie tajemniczo.

— Nie, dziękuję — zakładam na plecy studencki plecak i staję w kolejce do odprawy paszportowej.

Jestem jedyną kobietą ubraną iście po europejsku i czuję się dość dziwnie. Przez krótką chwilę mam ochotę otulić się płachtą na byka, w kolorze czarnym, byle tylko uniknąć tych zaciekawionych spojrzeń spod burek. Zmieniam jednak zdanie, podciągam moje obcisłe dżinsy i rozpinam guzik koszuli. Dumnie podnoszę głowę i oddaję mój paszport do kontroli, aby już za chwilę siedzieć na pokładzie ogromnego samolotu Lufthansy.

— Coś do picia? — pyta stewardessa przed startem.

— Białe wino. Byle dużo i byle zimne — odpowiadam z przekonaniem, nie zwracając uwagi na siedzącego obok mnie Bin Ladena z długą brodą. Wraz z pierwszym łykiem uśmiecham się do niego serdecznie i puszczam mu oko.

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎


***

— My baby with me in Egypt! — H. przedziera się przez tłumy ludzi, wrzeszczy moje imię, nie zważając na potworny zgiełk kairskiego lotniska, a jego szalony uścisk unosi mnie w powietrze. Całuje mnie, jak szalony, przygląda się, całuje, aby na nowo podnieść mnie w powietrze i wykonać pięć milionów obrotów.

— Nie mogę w to uwierzyć skarbie! Jesteś najpiękniejszym prezentem, jaki ofiarował mi Bóg! — znowu płacze, a ja przytulam go mocno, rozglądając się jednocześnie dookoła.

— Chodź, chodź kochanie, niebezpiecznie tu! — nie zważając na moje zainteresowanie otoczeniem, ani to, że nie zdążyłam z wrażenie wypowiedzieć jeszcze ani jednego słowa, H. mocno chwyta mnie na rękę i prowadzi przez ogromną halę przylotów na zewnątrz. Pierwsze promienie egipskiego słońca mocno wbijają mi się w twarz, jest tak potwornie gorąco, że mam ochotę rozebrać się do naga. Samochody, zaparkowane na betonowych płytach parkingu, nieosłoniętego przez ani jeden listek zieleni, wyglądają jak sadzone jajka na patelni. Czując się, jak jedno z nich, wymieniam radosne uściski z damską częścią rodziny mojego przyszłego męża. W oba policzki całują mnie po kolei: jego ciocia, stukając przy tym głośno kilogramem złotych bransoletek, jego piękna siostra Hanah, o dumnym wyglądzie egipskiej księżniczki i na koniec jego mama. Przytula mnie z taką dawką czułości i serdeczności, że moje serce najpierw na chwilę staje, a potem skacze w klatce piersiowej, wykonując z radości dwa miliony uderzeń na sekundę.

Jazda samochodem z Kairu do Port Saidu, bliskiego mojemu sercu za sprawą ukochanej, szkolnej lektury, trwa dwie godziny. W trakcie przełamuję nerwowe milczenie, najpierw odpowiadając tylko zdawkowo: tak lub nie na zadawane pytania i nie odzywając się nie pytana, aby powolutku nabrać odwagi i wypluć z siebie wszystkie przygody tej niecodziennej podróży samolotem. Dziewczyny zaśmiewają się do łez z powodu męskich postaci w sukienkach i zaknefionych kobiet, a Hanah z dumą podsumowuje:

— Nie martw się Aldi. W naszym domu, ani poza nim, nikt nie ubierze cię w czarne szmaty.

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎

‏‏‎ ‎‏‏‎


*****

Pierwszy rodzinny obiad jest tak pyszny, że zastanawiam się, czy aby na pewno wypada tyle jeść, ale H. przez cały czas pilnuje, aby mój talerz nie stał pusty, dokładając nań a to klopsiki rybne, a to ogromne ilości ryżu z warzywami a to nowego makaronika. W posiłku towarzyszą nam trzy kobiety, które już znam oraz mąż Hanah, Osama i ich dzieci: Omar, Ahmed i maleńka Hana. Rozmawiają ze sobą dużo i głośno, zaśmiewając się szczerze z opowieści Osamy o nowej pracy w restauracji i zwracając sobie nawzajem uwagę w momentach zapomnienia i nieświadomego przechodzenia na język arabski. Ośmielona tą rodzinną atmosferą, dorzucam od siebie kilka europejskich dowcipów, a H. z dumą ściska pod stołem moją dłoń.

Dom wygląda jak pałac, pomimo obskurnego i brudnego otoczenia, w którym go wybudowano. Dziwne to uczucie, gdy po przekroczeniu tony śmieci na ulicach, wkraczasz do lśniącego i pachnącego zamku. Wykończone złoceniami meble pochodzą z czasów Ludwika XVI lub XVII (historia nigdy nie była moją mocną stroną), dywany są tak puchate i czyste, że człowiek ma ochotę spać na podłodze, a idealnie pasujące do nich zasłony wykrochmalono i wyprasowano na taki listek, że nawet Babcia byłaby dumna.

— Aldi na pewno jest zmęczona — dziękuję mu spojrzeniem za te słowa, unosząc głowę znad walizki, z której wypakowałam, a następnie przydzieliłam odbiorcom, zakupione dla nich prezenty, sprawiając tym samym ogromną radość.

— Tak, tak — jego mama znowu głaszcze mnie po włosach i otacza czułym uściskiem.

— Połóż się spać dziecko! To był długi dzień. Na wszystko przyjdzie czas. Będziecie zwiedzać, odpoczniesz i będziesz miała czas, żeby uczyć się do egzaminów. Podobno większość już zdałaś — wymienia dumne spojrzenie ze swoim synem i delikatnie popycha mnie w stronę sypialni Ludwik XVIII.

Delikatne dźwięki bachaty zagłuszają domowy harmider, wywołany zabawą dzieci. H. przytula mnie delikatnie, zapraszając tym samym do romantycznego tańca. Przestaję walczyć z ciężkimi powiekami i pozwalam mu wziąć się na ręce i zanieść do łóżka. Otula mnie całym sobą, a całodzienny stres ulatuje na wysokość ośmiu tysięcy metrów nad poziomem morza.

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎


******

Allahu Akhbar! Cisza. Allahu Akhbar! Cisza. Allahu Akhbar! Cisza. O piątej nad ranem mój sen zostaje zakłócony przez nawołujący do porannej modlitwy Azan, wyśpiewywany przez miejscowego muzzeina. Na szyi czuję ciepły oddech H. i całym sercem zaczynam się wsłuchiwać w wersy Koranu. Ogarnia mnie trans, doznaję mocnego umiejscowienia w tym konkretnym momencie, a wraz z każdą powtarzaną frazą moje ciało nawiązuje większą łączność z czymś pozaziemskim, niewytłumaczalnym. Dziadek patrzy na moją zapłakaną buzię i cierpliwie wyjaśnia, że ten hałas, który mnie właśnie obudził, wcale nie jest zły. Dzwony biją radośnie, bo oto zmartwychwstał nasz Pan. Poddaję się temu z całych sił, mieszam wspomnienie z dochodzącymi do mnie dźwiękami i zasypiam na nowo, mocno wtulona w narzeczonego.

— …a eMek się śmiał, że nie będę zachwycona „darciem japy od świtu”, bo bardzo źle wspomina ten fragment swojej wycieczki do Turcji. A raczej fragmenty, bo mówi, że co rano miał ochotę rzucić czymś ciężkim w wieżyczkę meczetu — natychmiast po otwarciu oczu dzielę się z H. moim uczuciem transu sprzed kilku godzin.

— Na mnie też to nie działa zbyt dobrze. Hana zawsze wstaje na modlitwę, ja na tyle potrafię wyłączyć mózg, że nie odbieram żadnych dźwięków z zewnątrz, tym bardziej wrzasków — głaszcze mnie po włosach.

— Jeśli masz ochotę i nie jesteś zmęczona to możemy pograć dzisiaj w bilard z moimi kolegami. Bar na dole to najlepiej klimatyzowane pomieszczenie w okolicy, a ty potrzebujesz trochę czasu, żeby się przyzwyczaić do upałów. Na zwiedzanie Port Said wybierzemy się po zachodzie słońca.

— Jestem otwarta na wszystkie pomysły — wyskakuję z łóżka z ogromnym entuzjazmem i lecę się ogarnąć.

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎

‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎ ‎‏‏‎


*******

Port Said po zachodzie słońca. Miasto właśnie budzi się do życia. Siedzę w kawiarence i popijam sok ze świeżego mango, czując, że odległość między mną a rajem zmniejszyła się o całe lata świetlne. Z zapartym tchem obserwuję księżniczki, rodem z „Baśni tysiąca i jednej nocy”, sunące po zaśmieconych chodnikach z dumnie zadartymi głowami. W tej karawanie kolorowych strojów dostrzegam jeszcze coś. Oczy… głęboko zapatrzone tylko w siebie. Ich emocjonalny przekaz muska mnie delikatną szpilką smutku. W sam środek mięśnia po lewej stronie klatki piersiowej. Co do cholery? Kątem oka dostrzegam powód, który przeszkadza mi w delektowaniu się chwilą uśmiechu nad księżniczkami.

To męska asysta. Kroczy kilka metrów przed nimi.


— Jeszcze soku? — Ahmed, jeden z kolegów H., który towarzyszy nam od porannej gry w bilard, aż do teraz, czyli do pierwszej w nocy, przejawia ogromną potrzebę spełniania wszystkich moich zachcianek.

— Nie, dziękuję, wypiłam go już tyle, że zaraz pęknie mi brzuch — mój komentarz wywołuje szczery śmiech Ahmeda, który liczy szklanki na palcach. Wychodzi sześć na głowę. Najpyszniejszego soku z mango, jakiego do tej pory próbowałam. Rozpływające się w ustach kawałki owoców odwracają moją uwagę od otoczenia na tyle, że dopiero teraz zauważam, jak bardzo chodniki wypełniły się ludźmi.

— Wow, jak się zrobiło kolorowo! — jak mała dziewczynka, z zapartym tchem obserwuję karawanę błyszczących strojów, posuwającą się ślimaczym tempem w stronę portu.

— Dlaczego my siedzimy w Port Fuad, a oni wszyscy chcą się dostać do Port Said? — pytam jeszcze bardziej dziecinnie.

— Pewnie po to, żeby zmienić otoczenie i napić się soku z mango po drugiej stronie Kanału Sueskiego, w Afryce, a nie w Azji — H. znowu się śmieje. W ogóle to uśmiech nie schodzi mu z ust od dnia mojego przyjazdu. Często mi powtarza, że bardzo dawno nie śmiał się tak od serca. Dopiero przy mnie, dopiero teraz…

Wybita z rytmu tym nagłym przypływem czułości, wracam jednak na ziemię, aby na nowo zachwycić się strojami egipskich księżniczek. Ich ruchu nie można nazwać po prostu chodzeniem. One poruszają się z gracją, a temu mistycznemu rytuałowi towarzyszy dumnie uniesioną głową.

— Uwielbiam te stroje kochanie, czuję się trochę, jakbym przeniosła się do innej epoki — komentuję znowu, raz po raz wzdychając z utęsknieniem do długich, różowych sukien z jedwabiu, które dane mi było ubierać tylko na szkolny karnawał.

— Zastanawiam się dlaczego, pomimo tej całej gracji, Egipcjanki wydają się takie smutne. Tak, jakby zamknęły się na amen w swoim dystyngowanym świecie — dzielę się na głos tym, co chciałam zachować dla siebie.

— Te kobiety w większości nie są szczęśliwe, kochanie — H. wypala z ostrej amunicji.

— Zostały wychowane na wesołe, ale pozbawione życia księżniczki. W większości obrzezane. To im odbiera witalność — mój narzeczony, nie zważając na moją przerażoną minę kontynuuje:

— Te, które wychowały się w domach klasy średniej mogą oczywiście się kształcić, realizować ambicje, a nawet nie muszą nosić hidżabu. Wszystko zależy od ojca. To jednak nie one zdecydują, za kogo wyjść za mąż. Zdecyduje się za nie, przegadując temat potencjalnego kandydata w gronie rodzinnym… godzinami. Potem, ten właściwy przywiezie odpowiednią ilość złotych świecidełek, takie zabezpieczenie na wypadek rozwodu, hahahaha.

Następnie będzie wesele i po roku wszyscy będą pytać, dlaczego jeszcze nie ma dzieci. A jak już się pojawią, to będą pytać, czemu tak mało. Według islamu rolą kobiety jest dbanie o męża i rodzinę, dbać o siebie mogą tylko po to, żeby przypodobać się mężowi. Jak już w tym całym natłoku rodzinnych obowiązków uda się im wyjść z domu, to jest ciemna noc, a mąż kroczy zawsze kilka kroków za nimi.

— A twoje siostry? — prawie krzyczę.

— Moje siostry są wolne. Jak już poznasz mojego ojca, to się przekonasz, dlaczego. Chodźmy stąd lepiej, chcę wracać do domu. Ahmed już dawno się zmył, późno się zrobiło — dopiero po tych słowach zauważam angielskie wyjście kolegi H. Pewnie wzburzyła go nasza rozmowa. Wygląda mi na muzułmanina z krwi i kości.

Tymczasem H. podaje mi swoje ramię i prowadzi do portu, aby przepłynąć na „naszą” stronę Egiptu. Znajdujemy wolne miejsce na statku i przytulamy się do siebie mocno, podziwiając bajecznie oświetlony horyzont. Punktem centralnym po drugiej stronie lądu jest meczet.

Allahu Akhbar! Mocny głos muzeina wydobywa się z centralnej wieżyczki gigantycznej budowli. Większość pasażerów statku pada na kolana, zatapiając się w modlitewnym tańcu. H. patrzy na tę scenę z politowaniem i jeszcze mocniej mnie przytula.

po co ci to?

*

Po dwóch tygodniach przedmałżeńskiej sielanki mój narzeczony oznajmia znudzonym tonem, że pora na chwilkę od siebie odetchnąć.

— Wyjdę na dwie godziny skarbie, będę niedaleko. Wczoraj się dowiedziałem, że mój najlepszy przyjaciel, który mieszka w Hurgadzie, zawitał do Port Said. Pracowaliśmy kiedyś razem, jako animatorzy hotelowi. Jest dla mnie, jak brat. Posiedzę z nim dzisiaj sam, powspominamy stare czasy, a ty może wyjdź z Haną do koleżanki, mówiła mi, że się umówiła na plotkowanie i jeśli masz ochotę, to możesz dołączyć — obejmuje mnie czule, a ja w sekundę zapominam o niesmaku, jaki wywołał pierwszy komentarz o potrzebie oddechu od siebie.

— Wiesz co? Chętnie wybiorę się z twoją siostrą do koleżanki, ale nie dziś. Będzie jeszcze masa okazji. Tym razem przygotuję sobie chłodną kąpiel z olejkami i pobawię się chwilę w Kleopatrę — całuję go prosto w usta.

Dwie godziny później, kiedy już drzwi mieszkania zatrzaskują się najpierw za H., a później za Haną i wszystkimi jej dziećmi, kieruję swoje kroki do odtwarzacza CD i zapodaję sobie bachatę na pełny regulator. Odkręcam kurek chłodnej wody, wlewam do wanny pół litra olejku kokosowego i zapalam świecę. Wracając po piżamę, zatrzymuję się na chwilę przy działającym wentylatorze, a mój buzujący energią mózg zachęca mnie do tańca wszechczasów. Szczerzę zęby do samej siebie, obserwując swoje niezdarne, ale seksowne ruchy w szybie sypialnianego kredensu. Wyrzucam z siebie całą radość życia i padam zmęczona na łóżko. Zwlekam się jednak z niego, rozbieram i krokiem egipskiej księżniczki zmierzam wprost w stronę łazienki. Udaje mi się zamoczyć jedną stopę w wannie i wtedy do moich uszu dobiegają dźwięki głośnego pukania do drzwi. Wtóruje im dzwonek, przytłumiony dźwiękami niepowtarzalnej piosenki Santosa. Pewnie H. czegoś zapomniał… Dość niedbale, zarzucam na siebie cienki szlafroczek i nie trudzę się nawet na mocne zawiązywanie go w pasie.

— Przepraszam, że przeszkadzam i przychodzę z niezapowiedzianą wizytą… młoda damo i przyszła synowo — figlarny uśmiech, który stoi w progu omal mnie nie zabija. Pomimo podeszłego, w moich dwudziestokilkuletnich oczach, wieku jest diabelsko przystojny, a jego angielski nie pozostawia nic do życzenia.

— Boże… to ja przepraszam — postanawiam rozdziawiony w szoku dziób, najpierw zamknąć, a potem jakoś produktywnie wykorzystać. Zaciskam pasek szlafroka i gestem ręki zapraszam przyszłego teścia do salonu.

Po dziesięciu minutach, niewykąpana w chłodnej wodzie, ale za to nienagannie ubrana siedzę na sofie naprzeciwko mojego gościa, zaśmiewając się do łez z jego opowieści. W międzyczasie otrzymuję naszyjnik z egipskich bursztynów i dowiaduję się, że ojciec H. od dawna cieszy się wojskową emeryturą, podczas której przede wszystkim zwiedza Egipt i okolice oraz stara się dokładać swoją cegiełkę do wychowywania i rozpieszczania wnuków. Widział dużo i umie o tym opowiadać, nie odstępuje mnie jednak myśl, że nie pojawił się tutaj, aby chwalić się swoją zawodową przeszłością.

— Muszę o coś zapytać — patrzy mi głęboko w oczy, a jego twarz przybiera poważny albo zatroskany wyraz.

— Chodzi o mojego syna. Właśnie… gdzie on jest? — rozgląda się wokół tak, jakby dopiero teraz, po dwugodzinnej rozmowie dostrzegł nieobecność H.

— Wyszedł. Chciał spotkać się z przyjacielem, który przyjechał na wakacje z Hurghady — nie wiem dlaczego, ale dopiero teraz czuję się z tym faktem trochę nieswojo.

— Brawo! — gdyby była okazja poderwać się na równe nogi, to jestem pewna, że mój przyszły teść właśnie to by teraz zrobił. Zachowuje jednak udawany spokój.

— Zostawił cię bez opieki w domu swojej siostry.

— To nie tak, ja… nie chciałam pójść i naprawdę mi dobrze w swoim towarzystwie — wymyślam naprędce tę prawie przekonującą wymówkę, myśląc jednocześnie o mojej niedokończonej kąpieli przy świecach.

— To nieistotne dziecko. Takich rzeczy się po prostu nie robi. Jesteś w Egipcie po raz pierwszy w życiu, nie znasz tu nikogo, poza nami. Mój syn nie jest taki zły… Cóż, chyba rodzice zawsze tak mówią o swoich dzieciach. Myślę jednak, że powinnaś się zastanowić nad tym, jaki masz pomysł na wasze małżeństwo, a później rodzinę. Nie miałbym wątpliwości, gdyby moje dziecko kiedykolwiek nauczyło się ogólnie przyjętych zasad. On jest inny. Bardzo niezależny, butny, czasem nieokrzesany. Nie jestem pewnie, czy da radę funkcjonować w związku małżeńskim bez szwanku dla swojej wymyślonej wolności. Wspólne życie to wielka odpowiedzialność, a ty jesteś jeszcze bardzo młoda i…

Prawie wybucham płaczem. Czy to możliwe, że mój przyszły teść, zamiast reklamować walory swojego syna, daje mi w dyplomatyczny sposób do zrozumienia, że cały ten pomysł ze ślubem to jakaś jedna, wielka porażka?

— Przepraszam cię dziecko, nie chciałem cię zasmucić. Nie po to tutaj przyszedłem — niezdarnie głaszcze mnie po włosach.

— To wasze decyzje, twoja intuicja. Przede wszystkim nią powinnaś się kierować, aby to się udało. Słuchanie głosu serca nie zawsze się sprawdza. Jeśli więc jesteś pewna tak poważnego kroku, kieruj się intuicją, a wszystko się poukłada.

Po tym komentarzu czuję się, jakby trzytonowy kamień spadł mi z serca.

— Dziękuję panu, tak właśnie zrobię — tylko tyle przychodzi mi do głowy.

— Przemyśl to po prostu. O nic więcej nie proszę. Ponadto wyglądasz na zmęczoną. Dokończ swoją kąpiel i połóż się spać. Chyba że wcześniej wolisz potańczyć — puszcza mi oko.

— Ja tu sobie posiedzę aż do powrotu syna. Muszę z nim porozmawiać — wzdycha i gestem dłoni wskazuje mi drzwi łazienki, a ja potulnie zmierzam w jej stronę, myśląc o tym, że na świece i długi relaks z olejkiem jest już trochę za późno i zadowoli mnie szybki, acz chłodny prysznic.


— Obudź się kochanie, dziś nasz wielki dzień — H. delikatnie całuje mnie w czubek nosa, a ja uśmiecham się przez sen.

Przez cały ostatni tydzień nie odstępuje mnie na krok. Przygotowuje posiłki, zabiera na długie spacery po plaży, podczas których nieustająco szepcze mi do ucha czułe słowa, sprząta, pomaga w wyborze tematu pracy magisterskiej i oferuje pomoc w tłumaczeniu tekstów do niej. Dumnie prezentuje mnie swojemu najlepszemu przyjacielowi i już nigdy więcej nie spotyka się z nim sam na sam. Moje serce wypełnia teraz całą klatkę piersiową, emanuję i otulam się szczęściem, które zostaje przypieczętowane podpisem pod oficjalnym kontraktem przedmałżeńskim, dostarczonym nam przez przyszłego teścia. Do jego zapisków nie przywiązuję zbyt dużej wagi, ale ojciec H., nie zwracając uwagi na moje prawie nastoletnie roztrzepanie, ze stoickim spokojem tłumaczy zdanie po zdaniu. Będę miała zatem prawo do natychmiastowego rozwodu, jeśli mojemu mężowi wpadnie do głowy pomysł poślubienia innej kobiety (sic!), znalezienia sobie kochanki (sic!) lub narzucenia mi zasad swojej kultury. Od siebie dodaję tylko, że chcę ochrzcić nasze wspólne dzieci, co i tak nie ma najmniejszego znaczenia, bo dzieci muzułmanina dziedziczą religię po ojcu w sposób automatyczny. Na te i inne bolące mnie pierdoły nie zwracam jednak najmniejszej uwagi. Wspólnie zaśmiewamy się z faktu, że mój przyszły mąż nie jest w stanie obdarować mnie dziesięcioma sztabami czystego złota, wybieramy dwóch świadków płci męskiej i ustalamy datę ślubu, a raczej rejestracji w kairskim Urzędzie Stanu Cywilnego.

Pierwszego maja dwa tysiące czwartego roku, dokładnie w wielkim dniu przystąpienia Polski do Unii Europejskiej, H. budzi mnie czułym całusem w koniuszek nosa, przypominając tym samym, że to już dziś stanę się panią Ahmed Mahmoud. Nie zważając na koszmarny upał zrywam się żwawo z łóżka i wpadam prosto w jego ramiona.

— Nie, aż do ślubu — odpycham go delikatnie i dwoma sprawnymi ruchami zakładam uszytą, specjalnie na ten dzień, łososiową sukienkę z koronki.

— Trochę to za bardzo prześwituje — narzeczony przygląda mi się najpierw jak oczarowany, a następnie kiwając głową z lekkim politowaniem wskazuje na moje czerwone majtki.

— Zaraz je zmienię, zapomniałam — wyraz przerażenia nie schodzi z jego twarzy, gdy wyciągam z szuflady dolną część bielizny w kolorze łososiowym.

— Miałem raczej na myśli spódnicę — nie odpuszcza.

— To sukienka, idioto! — śmieję się bardziej do siebie niż do niego, zastanawiając się jednocześnie, czy dane mi będzie kiedyś spotkać faceta, który umie odróżnić od siebie te dwie części garderoby.

— No! Ubieraj się, bo się spóźnimy na własny ślub — ponaglam do ruchem ręki.

Nie odzywa się, zakładając na siebie kolejne części swojego jasnego, lnianego garnituru. Spuszcza nos na kwintę i kontynuuje milczenie w drodze do samochodu, w którym czekają na nas jego szwagier Osama i Ahmed, właściciel klimatyzowanego baru.

W drodze do Kairu czuję się nieswojo do czasu, gdy mój narzeczony, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, odzyskuje głos i chwyta moją dłoń.

— Jesteś miłością mojego życia skarbie. Nie chcę już nigdy żadnej innej kobiety. Chcę, żebyś zawsze była szczęśliwa. Chcę być ojcem naszych dzieci… jak już będziesz na nie gotowa — śmieje się głośno, patrząc mi w oczy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 49.99