Rozdział 1
Cmentarze od zawsze wzbudzały niepokój, w szczególności po zmroku. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wszedłby na teren zmarłych po zachodzie słońca, jeśli nie chciał jej spotkać.
Zwą ją cmentarną kobietą lub cmentarną babą. Wyróżnia się czarnym odzieniem i przygarbioną sylwetką. Snuje się od grobu do grobu, najczęściej należącego do osoby, która zginęła nagle lub nie otrzymała sakramentu. Mówi się, że nie stanowi ona zagrożenia, dopóki nie napotkasz jej wzroku. Gdy spojrzysz jej głęboko w oczy, ona wyszczerzy zęby w piekielnym uśmiechu i kiwnie na ciebie palcem, zakończonym ostrym paznokciem, żebyś do niej podszedł. Twoją pierwszą myślą jest ucieczka, ale czujesz, że nogi same cię do niej prowadzą. Zanim się orientujesz, jesteś tuż przy niej. Czujesz bijące od niej zimno, a na twoim nadgarstku zaciska się szponiasta dłoń. Kobieta próbuje cię zmusić, abyś za nią podążył, ale opierasz się. Wtedy czujesz, że puszcza twoją rękę. Odwracasz się do niej, ale widzisz tylko pustą ścieżkę, prowadzącą między groby. Zastanawiasz się, jak się tu znalazłeś. Nie pamiętasz, żeby nogi poniosły cię aż tak głęboko cmentarza. Nagle coś z tyłu głowy każe ci spojrzeć niżej, na najbliższy nagrobek. Serce podchodzi ci do gardła, gdy czytasz nazwisko na nagrobku. Swoje nazwisko. Zamierzasz uciec jak najdalej stąd, ale gdy odwracasz się, stajesz twarzą w twarz z cmentarną kobietą, po czym widzisz już tylko ciemność.
W tym momencie w sali wykładowej zgasło światło. Część młodych ludzi krzyknęła z przerażenia, a pozostali wybuchnęli śmiechem. Kiedy pomieszczenie ponownie zostało oświetlone, wyłączyłem prezentację, oczekując pytań. Żartowniś, który przed chwilą bawił się światłem, i napędził kolegom i koleżankom strachu, zarechotał i wrócił na swoje miejsce.
— Czyli to prawda, że każdy wykład pana profesora w pewnym momencie staje się straszną historią — odezwała się studentka, siedząca w drugim rzędzie.
Rozległy się pojedyncze śmiechy. Wyprostowałem się i zwinąłem ekran. Wskazałem ręką zdjęcie przedstawiające cmentarz, które wisiało na tablicy. Jedyną osobą znajdującą się na fotografii była ubrana na czarno kobieta. Stała bokiem do obiektywu, z pochyloną głową.
— Moim zadaniem jest nie tylko poinformowanie was o istnieniu czegoś, w co mało kto wierzy — powiedziałem i przeszedłem na drugą stronę zdjęcia. Studenci krzyknęli zaskoczeni. Zdjęcie dalej przedstawiało tę kobietę, tylko że teraz była zwrócona przodem do fotografa. Głowę miała uniesioną — ale także uświadomienie wam, że nie wszystko, co widzicie, jest prawdą.
Teraz studenci byli zmieszani. Wyciągnąłem zza pleców drugą fotografię, bardzo podobną do tej wiszącej na tablicy. Było to pierwsze zdjęcie, na którym kobieta była zwrócona bokiem.
— Złudzenie optyczne — kontynuowałem. — Zjawisko bardzo często występujące w opowieściach ludowych. Przykładem jest właśnie historia, którą ode mnie usłyszeliście. Znając jej treść, uznalibyście każdą ubraną na czarno kobietę na cmentarzu za cmentarną babę. A ta kobieta może być w żałobie po zmarłym. Albo po prostu lubi nosić takie kolory.
— Czyli cmentarna kobieta nie istnieje? — padło pytanie.
— To zależy, czy w to wierzysz. Jestem pewien, że w każdej legendzie, w każdej opowieści ludowej jest ziarenko prawdy. Musicie jednak mieć na uwadze, że wiara czyni cuda. A w tym przypadku może nawet sprowadzić nieszczęście. — Zerknąłem na zegarek. — Tyle na dzisiaj.
Patrząc na specyfikę moich wykładów i coraz większą liczbę słuchaczy, coś było w stwierdzeniu, że ludzie lubią się bać. A opowieści z dreszczykiem nie brakowało żadnej kulturze.
Spakowałem się i ponownie spojrzałem na zegarek. Za dziesięć minut miałem tramwaj. W przeciwieństwie do innych zabieganych ludzi w moim wieku, nie posiadałem samochodu z najgłupszego powodu na świecie: choroby lokomocyjnej. Byłem jednak w stanie przejechać kawałek tramwajem albo pociągiem.
— Ach, profesor Szamański!
Odwróciłem się i ujrzałem swojego tak zwanego kolegę po fachu — doktora filozofii Janusza Zygzaka. Byliśmy rówieśnikami, jednak byłem od niego dwa stopnie wyżej, co miał mi za złe od kiedy tylko dwa miesiące temu zdobyłem tytuł profesora. On, jak i większość personelu uczelnianego, nie przepadał za mną nie tylko z powodu otrzymania tytułu w tak młodym wieku, ale i faktu, że w głębi duszy wiedział, że na ten tytuł zasłużyłem.
— Dzień dobry — odpowiedziałem niechętnie, po czym przyspieszyłem, pozostawiając zniesmaczonego Zygzaka w tyle.
Pomimo wykładania na uczelni, co wiązało się z pracą z ludźmi, nie przepadałem za bliższymi kontaktami. Po krótkim czasie towarzystwo innych mnie najzwyczajniej męczyło, zwłaszcza, że tematy do rozmów miałem bardzo ograniczone. Preferowałem zamknięcie w bibliotece i czytanie.
Czytałem nałogowo odkąd moja babcia pokazała mi swoje zbiory. Sama prowadziła sklep z antykami i była w posiadaniu sporej biblioteki na zapleczu. Do końca szkoły mieszkałem z matką, ale lubiłem wpadać do babci po lekcjach. Miała mało klientów, mimo że jej sklepik mieścił się w samym centrum Krakowa. Może ze trzy razy zdarzyło mi się spotkać jakiegoś klienta i każdy z nich był bardzo osobliwy. Nawet przeszło mi przez myśl, że sklepik był nawiedzony, ale — jak to umysł dziecka — wkrótce szybko o tym zapomniałem. Kilka lat później zrozumiałem, że moja teoria o nawiedzonym sklepiku wcale nie odbiegała tak daleko od prawdy.
Tramwaj zatrzymał się, ogłaszając nieznany mi przystanek. Zerwałem się, wyrwany z myśli, po czym zerknąłem na tablicę z rozkładem przystanków. Pojechałem o przystanek za daleko. Przy wychodzeniu wpadłem na kogoś. Odwróciłem się, by przeprosić, ale słowa ugrzęzły mi w gardle, gdy zobaczyłem kobietę ze spuszczoną głową, ubraną w czarną suknię. Zagapiłem się na drzwi, które się zamknęły, a kobieta odjechała wraz z innymi pasażerami. Potrząsnąłem głową. Musiałem być zmęczony.
Gdy jednak odwróciłem się do przejścia dla pieszych, ona tam stała, wpatrując się wprost we mnie. Zacisnąłem dłonie w pięści w kieszeniach kurtki i udałem się w stronę ulicy, ignorując postać. Czułem, jakby minęły godziny zanim światło zmieniło się na zielone. Przez ten czas kobieta stała tuż obok mnie i gapiła się na mój profil. Nie musiałem tego widzieć. Po prostu to czułem.
Po przejściu na drugą stronę dyskretnie zerknąłem za siebie. Kobieta znowu miała spuszczoną głowę i po chwili wyparowała. Odetchnąłem, rozluźniając się. To musiał być zwykły duch nawiedzający akurat ten przystanek, w związku z czym nie mógł się od niego oddalić.
Jak wspomniałem, w każdej opowieści ludowej jest ziarenko prawdy, a wiara czyni cuda bądź sprowadza nieszczęście. W moim przypadku było to drugie. Fakt istnienia demonów i duchów przytłaczał mnie od dzieciństwa. Przede wszystkim było to przez wiarę samą w sobie, bo jeśli nie wierzysz w nie, nie zobaczysz ich.
Od razu po wejściu do mieszkania skierowałem się w stronę regału z książkami, chcąc potwierdzić jedną informację w zbiorach, które pożyczyłem ze sklepu babci. Wszystkie książki, które tam czytałem, były powiązane z opowieściami ludowymi i demonologią. Znałem je niemal na pamięć, dlatego moja ogromna wiedza niektórych przerażała, podczas gdy inni się z niej śmiali. Bo powiedzmy sobie szczerze, kto zarabia więcej i jest szanowany: lekarz czy badacz folkloru? Chętnie zostałbym tym lekarzem, ale miałem powód, dla którego wręcz musiałem podążać tą, a nie inną, drogą. Powód, dla którego za dwa lata mogłem stracić więcej niż życie.
Nagłe pukanie sprawiło, że podskoczyłem na krześle i zrzuciłem jedną z książek na podłogę. Podszedłem do drzwi i wyjrzałem przez wizjer, po czym otworzyłem kurierowi.
— Paczuszka dla pana.
— Niczego nie zamawiałem — odparłem zdezorientowany, ale wziąłem przesyłkę w dłoń. Była lekka.
— Już opłacona — oznajmił kurier, jakby mnie nie dosłyszał. Podsunął mi pod nos urządzenie do podpisu i po chwili wahania podpisałem. — Życzę miłego wieczoru — dodał takim tonem, jakby bardzo mi tego nie życzył.
Zamknąłem drzwi i zaniosłem paczkę do biurka, oglądając ją z każdej strony. Nie było na niej adresata. Po kilkusekundowej bitwie z myślami postanowiłem ją wyrzucić, kiedy natknąłem się palcem na jakąś nierówność. Usiadłem i przysunąłem róg paczuszki do światła. Na jednej ze ścianek opakowania, w dolnym rogu, wycięto jakiś symbol. Na pierwszy rzut oka przypominał nic nieznaczące szlaczki, ale ja wiedziałem, co to było. Widziałem kilka z nich w sklepie babci. Szlaczki układały się w coś na wzór uskrzydlonego krzyża. Nigdy nie poznałem znaczenia tego symbolu, ale serce mi mocniej zabiło, kiedy zrozumiałem od kogo mogła pochodzić ta przesyłka.
Szybko ją rozpakowałem i moim oczom ukazał się klucz. Był duży i stary, raczej nie do standardowego mieszkania. Widziałem go pierwszy raz w życiu. Ponownie zajrzałem do paczuszki i znalazłem zapisaną karteczkę. Dopadł mnie kolejny zawód. Nagryzmolono na niej tylko adres.
Już miałem wyrzucić to wszystko, kiedy zadzwonił mój telefon.
— Pan Nikodem Szamański? — rozległ się głos po drugiej stronie.
— Przy telefonie. A kto mówi?
— Moje nazwisko Zawadzki. Dzwonię z biura nieruchomości w Skawinie. Chodzi o dom pana rodziny, który do tej pory zamieszkiwany był przez pana babcię. Zgodnie z życzeniem pani Marii, dom będziemy wystawiać na sprzedaż. Stąd prośba do pana o przyjechanie i obejrzenie domu. Może chciałby pan coś z niego zabrać. Czy możemy się umówić na tę sobotę? Otrzymałby pan również wtedy klucz.
— Myślę, że nie ma takiej potrzeby — wymamrotałem wstrząśnięty, gapiąc się na zardzewiały klucz, leżący na biurku. — Tak… Umówmy się na sobotę.
Rozdział 2
Dopiero później zdałem sobie sprawę, że charakter pisma przedstawiający adres domu wyglądał znajomo. Podobnie jak ten symbol przypominający uskrzydlony krzyż, charakter pisma również przewinął mi się kilka razy przed oczami w sklepie z antykami, najczęściej w formie notatek w książkach albo na karteczkach samoprzylepnych. To było pismo mojej babci.
Do tej pory byłem pewien, że o mnie zapomniała. Od kilku lat, od kiedy tylko przeszła na emeryturę, podróżuje po świecie. Od momentu ukończenia przeze mnie studiów nie odezwała się słowem. Ostatnia informacja, jaką od niej otrzymałem, mówiła o opuszczeniu kraju, jakieś cztery lata temu. W pewnym momencie myślałem nawet, że zmarła i nie dotarła do mnie ta wiadomość. Nawet nie miałem pojęcia, że mieszkała w domu o tak upiornej konstrukcji.
Do biura nieruchomości wszedłem ledwo żywy. Na moje nieszczęście dojazd do Skawiny był tylko autobusem, ewentualnie taksówką, przez co po wyjściu z pojazdu czułem się jak na kacu. Pan Znaniecki dopytał mnie, czy przypadkiem nie jestem chory i nie potrzebuję jechać do szpitala, po czym zaprowadził mnie do domu, już na piechotę.
— Tereny tutaj są wspaniałe! Jeszcze mało zamieszkane, z czego trzeba się cieszyć. W tej okolicy znajdują się trzy domki jednorodzinne, jakieś piętnaście minut drogi od domu pana babci, a najbliższy sklep jest przy ulicy, dodatkowe pięć minut drogi od tych domków. Poza tym bez problemu pod sam dom dojadą kurierzy. Pani Maria często korzystała z ich usług.
— Od kiedy stoi pusty?
— Nie jestem pewien, wcześniej mój poprzednik zajmował się umową, ale zdaje mi się, że nikt w nim nie mieszka od dłuższego czasu. Proszę się nie spieszyć, ogłoszenie planujemy zamieścić w Internecie jutro po południu. Może pan nawet spędzić tutaj noc.
— Podziękuję — stwierdziłem i ruszyłem ku budynkowi.
Wyglądał na zwykły dom jednorodzinny. Miał parter, jedno piętro i zapewne strych. Był zbudowany z drewna i kamienia, tak jak stare posiadłości na wsi albo typowe opuszczone nawiedzone domy. Ten tutaj skojarzył mi się tylko z tym drugim. Nawet bym się nie zdziwił, gdyby coś się faktycznie w środku zagnieździło.
Minąłem zaniedbane grządki i wkroczyłem na brakujące schodki, a następnie obejrzałem drzwi wejściowe. Były ciężkie i w pewnym sensie nawet eleganckie. Zerknąłem wyżej i w momencie straciłem do nich szacunek — złowieszcza kołatka w kształcie wyjątkowo realistycznego łba kruka o to zadbała. Chcąc mieć to wszystko szybko za sobą, wyciągnąłem klucz i włożyłem go do zamka, przekręcając go. Szczęk rozbrzmiał echem w środku budynku, do czego zaraz dołączyły skrzypiące drzwi. Wykaszlałem kurz, zapalając latarkę w telefonie.
Przejście parteru i pierwszego piętra zajęło mi ze trzy godziny, choć nie zaglądałem do wszystkich pokoi. Być może zwiedzanie zajęłoby mi krócej, ale musiałem oczywiście natrafić na książki, obok których nie mogłem przejść obojętnie. Pokoje, które były zamknięte, pozostawiłem w tym stanie. Wmówiłem sobie, że jeśli miałem znaleźć coś cennego, musiało to być w zasięgu wzroku. Zdecydowałem się wejść do pokoju naprzeciwko drzwiczek do komórki pod schodami. Nie był zamknięty, ale od środka założono blokadę w formie łańcucha. Na szczęście był on tak zużyty, że mocniejsze pchnięcie go rozerwało.
Pokój był zakurzony i duszny, czyli w tym nie różnił się od pozostałej części domu. Oświetliłem latarką regały, szafki i ostatecznie skromny sekretarzyk, znajdujący się obok brudnego okna. Nie wyglądał na szczególnie cenny, ale było w nim coś intrygującego. Zacząłem przeglądać szufladki, znajdując tylko jakieś zapisane papiery, jednak były tak pokreślone, że nic nie mogłem z nich odczytać, więc je zostawiłem. Za to w środkowej szufladce odnalazłem coś godnego uwagi.
Pozytywka. Rączka mechanizmu produkującego dźwięk była zardzewiała, ale sam instrument nie wyglądał na zepsuty. Zakręciłem rączką, po czym mahoniowe wieczko uniosło się nieznacznie i do moich uszu dobiegła melodia, która sprawiła, że zmroziło mi krew w żyłach.
Znałem tę melodię. Była to melodia kołysanki, którą gdzieś już słyszałem, ale nie mogłem jej nigdzie w swoim życiu umiejscowić. Nie wiedziałem czy miała słowa, ale sam złowieszczy ton melodii mógł mówić o jakimś czyhającym na moje życie demonie. Czy ta pozytywka należała do mnie?
Stukot za plecami wydusił ze mnie okrzyk zaskoczenia. Odwróciłem się gwałtownie. Melodia pozytywki zanikła, a moje ciało zesztywniało. Nikogo za mną nie było, ale drążek z zasłoną leżał na podłodze, zamiast wisieć… na ścianie? Dlaczego na ścianie? Poświeciłem na nią latarką i doznałem kolejnego szoku.
Fragment ściany, który jeszcze przed chwilą znajdował się za kotarą, był pokryty czerwoną farbą. Przynajmniej tak mi się zdawało, dopóki nie podszedłem bliżej. Coś czułem, że to nie była farba, tylko krew. Zrobiłem kilka kroków w tył, aby mieć widok na całą ścianę.
Symbole wypisane na niej nie miały dla mnie najmniejszego sensu, natomiast tu i ówdzie przewinął się symbol uskrzydlonego krzyża. Zaczynałem myśleć, że ten symbol oznaczał coś cholernie złego i zastanowiło mnie, dlaczego w takim razie widziałem go w sklepie babci. Czy moja babcia należała do jakiejś niebezpiecznej sekty?
Kolejny hałas dobiegł zza okna i kiedy uświadomiłem sobie, co oznaczał, runąłem do niego i otworzyłem je na oścież. Lało jak z cebra, a niebo w oddali rozświetlały błyskawice. Myślałem, że było ciemno przez chmury, ale kiedy spojrzałem na zegarek, zamarłem. Dwudziesta druga osiem. Żaden autobus już nie pojedzie do Krakowa. Wystukałem wszystkie numery telefonów do firm taksówkarskich w Krakowie, ale jak na złość nikt nie odbierał. Rozejrzałem się niemal rozpaczliwie.
Nie miałem wyjścia. Musiałem spędzić tu noc.
Rozdział 3
Najpierw trzeba było zadbać o oświetlenie. W szufladzie w kuchni udało mi się znaleźć zapałki, a w szafce nad gramofonem w holu dwie świece. Dzięki temu zaoszczędzę baterię w telefonie. Powędrowałem na pierwsze piętro i zajrzałem do najmniej zniszczonego pokoju z łóżkiem, przy ostatnim rozwidleniu korytarzy. Wytrzepałem pościel na tyle, na ile się dało, i położyłem się.
Nie mogłem zmrużyć oka przez co najmniej półgodziny, obserwując na suficie migające cienie, pochodzące od zapalonych świeczek. Skądś dobiegł mnie szelest i cichy pisk, zapewne jakiegoś szczura. Pomimo kołatających się w mojej głowie myśli, w końcu zmorzył mnie sen.
Przez pierwszą godzinę nawet coś mi się śniło, a kilka minut po północy obudził mnie krzyk. Otworzyłem szeroko oczy, wstrzymując oddech, ale nie poruszyłem się. Nie wiedziałem, skąd dochodził ten dźwięk i w sumie nawet nie wiedziałem, czy to był faktycznie krzyk, czy może echo snu, którego już nie pamiętałem. Leżałem na boku, tyłem do drzwi. Zacisnąłem dłoń na kiju od miotły, który miałem przy sobie. Dźwięk otwieranych drzwi przyprawił mnie o dreszcze. Nie wiedziałem z czym miałem do czynienia i jakoś nie bardzo mnie to obchodziło. Demon czy nie, to nie jego własność.
Zerwałem się i zamachnąłem kijem w momencie, kiedy poczułem, że to coś było tuż za moimi plecami. Ku mojemu zdumieniu kij sięgnął celu i uderzyłem intruza w głowę. Ten zawył i uciekł z pokoju. Miał humanoidalny kształt. Pospiesznie wsunąłem stopy w buty, chwyciłem telefon i pognałem za nim.
Dopadłem go przy drzwiach wyjściowych. Odwrócił się gwałtownie i wyciągnął przed siebie ręce, krzycząc:
— Stop! Zrekompensuję ci to!
Zawahałem się, opuszczając nieco rękę z kijem.
— Co? — palnąłem zdezorientowany.
Intruz również opuścił ręce.
— To nie chcesz mnie zatłuc za to, że rozpieprzyłem ci sekretarzyk?
— Co? Kim, do cholery, jesteś! Nie dość, że włamałeś się do mojego domu, to jeszcze zniszczyłeś moją własność?!
— Ej, ej, wyluzuj. Po pierwsze, to nie twój dom. Typek z nieruchomości ma go dopiero sprzedać.
Zmarszczyłem brwi i oświetliłem postać latarką.
Był to młody mężczyzna, na oko w moim wieku. Czarne włosy miał nastroszone, jakby przed przybyciem tutaj raził go piorun, a bluzę z kapturem, kurtkę i dżinsy miał brudne, jak gdyby od razu po wejściu tutaj wytarzał się w kurzu. Na plecach nosił duży plecak wojskowy. Zniżyłem latarkę. Jego prawy nadgarstek zdobiła bransoletka z biało-czarnych rzemyków i nawet nie próbował ukrywać broni palnej przy pasie. Wróciłem wzrokiem na jego twarz, którą wykrzywił tak przyjazny uśmiech, że wydał mi się tylko bardziej podejrzany.
— Co tu robisz? — zapytałem ostro.
Zdawało się, że chce odpowiedzieć, kiedy twarz mu pociemniała i wyszarpnął pistolet, celując nim we mnie. Wtedy za plecami wyczułem czyjąś obecność. Bez zastanowienia usunąłem się w bok, a strzał padł w kierunku jakiegoś ciemnego kształtu. Stwór wydał okropny krzyk. To był ten krzyk, który mnie obudził. Odjąłem dłonie od uszu i zerknąłem na ciemną masę, która pozostała z napastnika.
— Jakiś nieproszony gość ci się przyplątał, ale spoko, załatwiłem go w gratisie — powiedział nastroszony i ostentacyjnie dmuchnął w lufę, po czym zakręcił pistoletem na palcu i schował go.
Nie skomentowałem tego i nachyliłem się nad masą, oświetlając ją uważnie. Wyglądało to na jakiś rodzaj zmory.
Nagle usłyszałem kliknięcie i zorientowałem się, że miałem lufę przyłożoną do głowy.
— Kim jesteś? — zapytał nieznajomy.
— Pierwszy zadałem to pytanie, chociaż już nie potrzebuję odpowiedzi.
— Ach tak? To kim jestem według ciebie?
— Niedoświadczonym i irytującym łowcą demonów.
— I tu się mylisz! Mam na karku wieloletnie doświadczenie! — Łowca był tak oburzony, że zapomniał, że chciał mnie zabić i opuścił broń. Zauważyłem, że nie zaprzeczył stwierdzeniu, że był irytujący.
Łowcy demonów są częścią demonologicznego światka, podobnie jak zaklinacze, których specjalizacją są duchy. Mając do czynienia z czymś więcej niż duchami, zaklinacze w krótkim czasie zaczęli się wykruszać, więc ktoś musiał ich wspomóc. Aby zostać łowcą, również nie trzeba wiele — wiara oraz mocna psychika są tutaj najważniejsze. Podsumowując, nie byli skomplikowani.
— Skąd wiedziałeś, że coś tutaj znajdziesz? — zapytałem. Miałem głupią nadzieję, że to babcia dała mu cynk i będę w stanie dowiedzieć się, gdzie teraz przebywała.
— Szósty zmysł, kolego. Trzeba mieć talent. — Po tych słowach znowu wycelował we mnie pistolet. — Nie odpowiedziałeś mi, kim ty jesteś.
— Jestem badaczem folkloru. A teraz wynoś się albo wezwę policję. Nie muszą wiedzieć, kim naprawdę jesteś, sam widok broni im wystarczy…
Wybuchnął śmiechem tak niespodziewanie, że telefon wypadł mi z ręki. Podniosłem go, obrzucając łowcę poirytowanym spojrzeniem.
— Folklorysta! Ale numer… Pierwszy raz widzę folklorystę, który opuścił swoją bezpieczną norkę. Ile ci zapłacili za wejście tutaj?
— To jest dom mojej rodziny — odparłem, już mocno zdenerwowany jego natarczywością.
— Dom… Ej, ale serio? Dowiedziałem się, że dom należy do Marii Szamańskiej… O kurwa! Ty jesteś Nikodem Szamański?!
— Co w tym takiego szokującego? — przekrzyczałem go, wykopując z domu. Głowa w okolicach uszu zaczęła mnie boleć.
— Żartujesz? Jesteś mega popularny w demonologicznym biznesie! Wiesz, co to oznacza?
— Przejdź do rzeczy, ten ból jest nie do zniesienia! — zawołałem, po czym zamilkłem, zorientowawszy się, co właśnie zrobiłem.
Jedną rękę przyciskałem do ucha, a drugą miałem uniesioną, jakby z zamiarem zadania ciosu. Wtedy coś zaczęło dźwięczeć w kieszeni mojej kurtki. Wyciągnąłem pozytywkę, która sama się włączyła. W tym samym czasie gdzieś za plecami poczułem przenikliwy chłód.
— To oznacza, że jesteś dla nich bardzo interesujący! — szepnął łowca, podekscytowany.
Jak tylko to powiedział, szarpnął mnie za siebie i ponownie wyciągnął pistolet, atakując zregenerowaną zmorę. Skrzywiłem się, po czym mnie zmroziło. Nagle zrozumiałem, dlaczego tak bolały mnie uszy.
— Stój, tym nic jej nie zrobisz! — Rzuciłem się w stronę kuchni, penetrując wszystkie szafki i szuflady z nadzieją, że coś jeszcze zostało.
— To zwykła zmora, dlaczego niby…
— To szyszymora!
Szyszymora jest rodzajem zmory. Jej krzyki sprawiają ból uszu, ich krwawienie, a czasem nawet prowadzą do trwałego ich uszkodzenia. Tylko jedno mogło ją zlikwidować.
— Jest! — Wrzuciłem do zardzewiałego czajnika kilka garści soli i chciałem zalać ją wodą, ale oczywiście woda była odłączona. — Kurwa!
Kolejny krzyk szyszymory niemal powalił mnie na podłogę, kiedy biegłem w stronę łowcy.
— Sól? Przecież mam ją w nabojach! — żachnął się łowca.
— Nie… Musi być coś więcej. — Bez zbędnego komentarza zabrałem mu plecak i zacząłem go przetrząsać. Każdy łowca prowadził, a przynajmniej powinien prowadzić, koczowniczy tryb życia, więc w plecaku musiały się znajdować artykuły pierwszej potrzeby. — Masz tylko to?! — zdenerwowałem się, wyjmując puszkę coli.
— Odsuń się! — Łowca sam zaczął grzebać w plecaku, najwyraźniej domyślając się, czego szukałem.
Wyjął niewielki termos z gorącą wodą i zalał sól w czajniku. Wstrząsnąłem nim i wylałem słoną wodę na szyszymorę, kiedy znalazła się tuż przed nami. Demon wydał ostatni okropny okrzyk i wyparował, pozostawiając po sobie prochy i echo, które zaniknęło po kilku sekundach. Odjęliśmy dłonie od uszu i usiedliśmy na podłodze.
— Psorze, ty to masz mózg! — odezwał się w końcu łowca. Zastanowił się nad czymś. — Mam jeszcze wodę święconą, ale w sumie szkoda mi jej na szyszymory.
— Nie podziałałaby. Na wiele demonów działa ta sama broń, ale jest sporo przypadków wymagających innego rodzaju ataku. Powinieneś to wiedzieć jako łowca.
Łowca przemilczał moją uwagę i skoczył na nogi, kierując się w stronę przeciwną niż powinien. Złapałem go za plecak.
— A ty gdzie?
— No chyba nie każesz mi wracać w taką ulewę? — Nie puszczałem go. — Dobra, dobra, wychodzę!
W końcu zniknął mi z oczu. Westchnąłem i z irytacją przeczesałem dłonią włosy.
— Ach, gdzie moje maniery! — usłyszałem jeszcze zza niedomkniętych drzwi wyjściowych. — Jestem Chryzostom Kamiński, ale pozwolę ci mówić na mnie Chryzek. Świętuj, bo nie każdy ma okazję spotkać moją personę i jednocześnie mieć usługę w gratisie!
Rozdział 4
Kilka godzin później znowu obudził mnie głośny dźwięk, tym razem silnika. Poderwałem się, po czym powlekłem do okna, otwierając je na oścież. Świeże powietrze po deszczu uderzyło mnie w twarz, skutecznie rozbudzając. Zerknąłem w dół.
— Dzień doberek! — zawołał Chryzostom Kamiński, stojąc pod domem i machając do mnie.
Dlaczego mnie to nie zdziwiło? Pewnie i tak został tu na noc, mimo mojego sprzeciwu. Wydałem niezidentyfikowany odgłos zaawansowanego poirytowania i zatrzasnąłem okno, aż szyby zadrżały. Ten typ bardzo dosadnie mi przypominał, dlaczego nie przepadałem za ludźmi.
Ponieważ wypogodziło się i było grubo po dziewiątej, autobusy na pewno już jeździły. Założyłem buty i chwyciłem kurtkę, po czym zawahałem się, widząc na stoliku nocnym pozytywkę. Nie miałem pojęcia, czy powinienem ją zabrać, czy raczej zostawić. Nie znałem ani jej pochodzenia, ani przeznaczenia. Ostatecznie jednak zostawiłem ją i zbiegłem na dół.
— Jeszcze tu jesteś? — rzuciłem, widząc wciąż opierającego się o motor Chryzostoma.
Chciałem go minąć, ale zagrodził mi drogę ręką.
— Ho-ho, nie patrz na mnie takim wzrokiem, psorze. Chcę tylko pomóc. Podrzucę cię!
— Podziękuję. Spieszę się na autobus.
— Dzisiaj niedziela, jeżdżą jeszcze rzadziej.
Zakląłem w myślach. Zerknąłem niechętnie na motor. Nigdy na żaden nie wsiadłem, ale domyślałem się, że nie różnił się zbytnio od jazdy samochodem. Zakręciło mi się w głowie na samą myśl o podróży nim.
— Jednak podziękuję — odparłem i ruszyłem na autobus.
Tak jak powiedział agent nieruchomości, piętnaście minut drogi od domu zobaczyłem jakieś domki jednorodzinne, a niecały kilometr dalej niewielki sklep spożywczy. Do przystanku miałem kolejne trzy kilometry. Gdy doszedłem, dowiedziałem się, że autobus odjechał dwie minuty temu, a następny miał być za dwie godziny. Usiadłem zrezygnowany na ławce. Po chwili usłyszałem pomrukiwanie silnika i podniosłem głowę.
Chryzostom zatrzymał się naprzeciwko mnie z szerokim uśmiechem i poklepał siedzisko za sobą.
— Czego tak naprawdę chcesz? — westchnąłem.
— W głębi duszy jestem dobrym człowiekiem — zapewnił. — Poza tym jedziemy w tym samym kierunku.
Rozejrzałem się jeszcze z nadzieją, że autobus, który odjechał kilka minut temu tak naprawdę się spóźnia i jeszcze nie przyjechał, ale brak jakiegokolwiek innego pojazdu w polu widzenia zmusił mnie do podjęcia decyzji. Pokręciłem głową z irytacją i wsiadłem na motor. Chryzostom podał mi kask i zabuczał silnikiem.
— No to w drogę! — zawołał radośnie i ruszyliśmy.
Przez całą trasę miałem zaciśnięte powieki, więc nie odczułem choroby lokomocyjnej tak bardzo, ale to też może dlatego, że ten środek transportu miał całkowity dostęp do powietrza. Żołądek podchodził mi do gardła jedynie w momentach, kiedy łowca postanowił poszarżować po niektórych odcinkach, włączając w to zakręty. Zmusiłem się do otwarcia oczu dopiero, kiedy do mnie zagadał.
— Gdzie cię wysadzić, psorze?
— Pod uczelnią, na Ruczaju.
— Ale dzisiaj niedziela! Pracoholizm cię zniszczy.
— Nie pieprz głupot, tylko wysadź mnie tam, gdzie chcę. Jesteś mi to winny.
Fakt, powinienem poświęcić dzisiejszy dzień na odpoczynek przed zajęciami, ale musiałem coś sprawdzić w papierach, które tam zostawiłem. Byłem pewien, że gdzieś kiedyś czytałem o pozytywkach, ale za cholerę nie mogłem sobie przypomnieć ich roli. Samogrająca pozytywka w opuszczonym starym domu musiała coś znaczyć. Zaczynałem żałować, że jej nie zabrałem…
Zaszyłem się w swojej salce wykładowej, gdzie znajdował się mój skromny zbiór. Większą część miałem w mieszkaniu, ale lubiłem w czasie przerwy przeglądać też materiały na uczelni. Im dłużej o tym myślałem, tym byłem pewniejszy, że znajdę to czego szukałem właśnie tutaj.
Minęły cztery godziny i nic nie znalazłem. Ziewnąłem i przeciągnąłem się, odruchowo zerkając w stronę zamkniętych drzwi. Gdy tylko to zrobiłem, ujrzałem w dolnej szparze drzwi znikający cień, jakby ktoś przed chwilą za nimi stał i właśnie uciekł. Ciarki przeszły mnie po plecach, ale rzuciłem się w stronę drzwi, chcąc złapać intruza. Wyjrzałem na korytarz i omal w coś nie wdepnąłem. Spuściłem wzrok i do ciarek dołączyło ściśnięcie żołądka.
Pod drzwiami leżała paczuszka. Była trochę większa od tej ostatniej, ale bardzo podobnie zapakowana. Rozejrzałem się znowu po korytarzu. Uczucie niepokoju nie opuszczało mnie, więc szybko zgarnąłem paczkę i zamknąłem za sobą drzwi. Tym razem otworzyłem ją bez wahania, co jednak skończyło się skaleczeniem palca kantem zawartości. Zawartość ta przyprawiła mnie ponownie o dreszcze.
W środku była pozytywka. Ta sama pozytywka, którą zostawiłem kilkanaście kilometrów stąd. Odstawiłem ją i wyjąłem kartkę, zapisaną tym samym charakterem pisma, co poprzednia, tyle że tym razem nie był to adres, tylko kilka rozsypanych po papierze słów.
Dom. Wskazówka.
Pozytywka.
Dwa lata.
Gdy zobaczyłem ostatnie dwa słowa, serce zabiło mi mocniej. Dwa lata? Czy to się odnosiło do tego, o czym myślałem? Czy w tym domu miałem znaleźć w końcu coś, co pomoże mi się w końcu tego pozbyć?
To był główny powód moich badań nad folklorem. Po zakończeniu liceum dowiedziałem się, że moi rodzice zawarli pakt z demonem, który ma przyjść po moją duszę, gdy skończę trzydzieści lat. Nie miałem podstaw, by nie wierzyć w odbycie się rytuału — nawet w dziele najsłynniejszego demonologa, który badał różne rytuały z udziałem człowieka, przypadek ofiary rytuału sprzedania duszy był wypisz wymaluj mną: leworęczność (od wieków uważana w świecie demonologicznym za coś przeklętego), czerwonawe znamię w kształcie symbolu Welesa na lewej łopatce (symbolizujące przysięgę) oraz niezachwiana wiara w drugi świat (nawet jeśli silnie nie wierzyłem w demony, one i tak za mną podążały).
Nie wiadomo, co to był za demon, ale na pewno jedną z jego cech miało być żywienie się ludzką energią życiową, w czym dusza ludzka była jej głównym źródłem. Tylko dlaczego dopiero w trzydziestym roku życia? Na to odpowiedzi jeszcze nie znalazłem. Od lat szukałem jakiegoś sposobu, by uciec tej klątwie, a najrealniejszym może być właśnie znalezienie informacji o demonie, zanim on znajdzie mnie, żebym mógł z góry wiedzieć jak się go pozbyć. Zostały mi niecałe dwa lata, a ja jestem, mówiąc dosadnie, w dupie. Dlatego ten liścik był moją nadzieją na pierwszą wskazówkę odnośnie tego, jakie powinienem podjąć kolejne kroki.
Nagle wieczko pozytywki podskoczyło i wypłynęła z niej melodia. Zaraz po tym poczułem chłód wokół kostek, pochodzący od strony drzwi. Zamknąłem szybko pozytywkę i skierowałem się w stronę wyjścia, wyglądając na korytarz.
Mimo że nadal był słoneczny dzień, w samym korytarzu zrobiło się nienaturalnie ponuro. Lampy wiszące kołysały się w rytm znikąd przybyłego wiatru. Poczułem nagły strach. Już miałem wrócić do środka po kurtkę i wynieść się stąd, kiedy zauważyłem wyryty napis na drewnianej framudze drzwi.
Uciekaj
Ktokolwiek to napisał, nie musiał mi tego dwa razy powtarzać, bo przy krześle, na którym wisiała kurtka, już ktoś stał.
Był to łysy mężczyzna w brudnym odzieniu dozorcy. Nawet przy słabym świetle lampki, które zaczęło mrugać, byłem w stanie dostrzec jak zniszczoną i bladą miał skórę. Gdy chciałem zrobić krok w tył i niepostrzeżenie ruszyć ku wyjściu, dozorca nagle odwrócił ku mnie głowę i wrzasnął, rzucając się w moją stronę. W tym samym momencie pękła żarówka w lampce.
Każdy budynek kryje swoje sekrety. Dużo się słyszy o nawiedzonych szkołach, biurowcach, domach. Nic więc dziwnego, że nawet tutaj spotkałem ducha. Obiła mi się o uszy historia, która wydarzyła się parę lat wcześniej podczas renowacji tego wydziału. Wypadek, który wstrząsnął wszystkimi władzami uczelnianymi. Rusztowanie, na którym pracowało co najmniej dziesięciu budowlańców i w pobliżu którego znajdowało się kilku wizytatorów z innej uczelni, zawaliło się, razem z gruntem pod nimi. Ziemia pochłonęła wówczas siedemnaście osób. Tylko co robił pośród nich dozorca?
Skręciłem w korytarz prowadzący do schodów i zatrzymałem się gwałtownie.
Kilkanaście kroków przede mną stała grupka ludzi. Nie wyglądało na to, żeby się znali. Stali w różnych miejscach, w różnych pozycjach, patrząc tępo w ziemię.
Rozdział 5
Poczułem gęsią skórkę, kiedy zrozumiałem, kim mogły być te postacie przede mną. Pozostałe ofiary wypadku. Tylko… dlaczego teraz?
Z wahaniem spojrzałem też za siebie, ale za mną korytarz był pusty. Wróciłem spojrzeniem na postacie, które zmieniły pozycje — teraz stały przodem do mnie. Wycofałem się powoli, ale w korytarzu obok, w którym byłem przed chwilą, wpadłem na tego dozorcę, który zawisł tuż nade mną, wychylając się z szybu wentylacyjnego. Zamarłem, unikając kontaktu wzrokowego. Duchy są trochę jak dzikie zwierzęta. Z reguły pomaga nie spoglądanie im w oczy, ale wszystko przesądza powód ich nawiedzenia. Ponieważ zawalenie się rusztowania było błędem robotników, którzy również zginęli, nie miałem pojęcia, kto był celem ich gniewu.
Gdy palce dozorcy zaczęły pełznąć po mojej szyi, spanikowałem. Jeszcze nigdy nie miałem tak bliskiej styczności z duchem, więc uderzyłem go czym popadnie, nawet nie patrząc, czy to coś go faktycznie przepłoszy. Jedyną rzeczą, jaką miałem w dłoni była pozytywka. Ku mojemu zdziwieniu przedmiot uderzył ducha w łysą głowę, co go zdezorientowało. Natychmiast rzuciłem się do ucieczki, a za plecami poczułem podążającą za mną złowrogą aurę.
Wpadłem do windy i zacząłem naciskać przycisk zamknięcia drzwi tak mocno, że prawie złamałem sobie palec. Kiedy winda ruszyła w dół, kolejna nieprzyjemna myśl pojawiła mi się w głowie.
Miałem do czynienia z duchami. Byłem w windzie, w małym zamkniętym pomieszczeniu. To najgłupsza rzecz, jaką mogłem zrobić.
Nagle winda zadrżała i zatrzymała się. Zerknąłem na wyświetlacz. Powinienem być już dawno na parterze, a teraz pokazywał nie „0”, tylko kilka kresek, zapewne pochodzących ze słowa „error”. Wtem zgasły lampy i pogrążyłem się w ciemności. Nie mogłem powstrzymać głośnego przekleństwa, po czym wyszarpnąłem telefon z kieszeni i włączyłem latarkę. Rozejrzałem się po windzie, lecz byłem sam. Słyszałem tylko swój oddech i szybkie bicie serca.
W pewnym momencie jednak coś zobaczyłem.
Na drzwiach windy coś zaczęło się pojawiać. Oświetliłem je latarką i zmarszczyłem brwi, wczytując się w słowa, które wydrapywał niewidzialny paznokieć. Po chwili kolejna rzecz mnie zaniepokoiła. Zauważyłem to dopiero po parze, wydobywającej się z moich ust. Temperatura w windzie nagle bardzo spadła, a to mogło oznaczać tylko jedno.
Kiedy już mogłem odczytać słowa wyryte na drzwiach, na karku poczułem zimne palce i jeszcze zimniejszy oddech.
Chodź z nami
Nagle windą ponownie wstrząsnęło, przez co upadłem, a krzyk istoty, planującej mnie zabrać nie wiadomo dokąd, wypełnił windę. Zaraz po tym nastąpiło uderzenie w drzwi i podskoczyłem, wypuszczając telefon.
Teraz coś próbowało dostać się tu od zewnątrz. Wstrzymałem oddech, widząc już w szparze palce, które w końcu całkowicie rozsunęły drzwi i zostałem oślepiony światłem.
— A to ci niespodzianka! — usłyszałem znajomy głos i odsunąłem dłoń od oczu.
Chryzostom wyszczerzył głupkowato zęby. Odetchnąłem z ulgą, ale zaraz poczułem złość.
— Gówno, a nie niespodzianka! — rzuciłem. — Co tu robisz?
— Poluję. Czy nie to powinienem robić?
Już miałem go zbluzgać, kiedy zorientowałem się, że znalazłem się na parkingu podziemnym. W oddali, za łowcą, w migającym świetle lamp zobaczyłem ciemną postać. Gdy lampa mrugnęła jeszcze dwa razy, koło ciemnej postaci było już kilkanaście podobnych figur. Zakląłem i zerwałem się, kierując się w stronę wyjścia.
— Tutaj! — Łowca szarpnął mnie za kołnierz i ostatecznie skierowaliśmy się do jednego z miejsc parkingowych, gdzie stał jego motor. — Miałem trochę dłużej tu powęszyć, no ale widzę, że nic tu po mnie.
Bez słowa wsiadłem za nim. Zanim wyjechaliśmy z parkingu, ostatni raz zerknąłem za siebie. Ofiary wypadku stały jeszcze bliżej nas, jednak nie opuściły budynku. Z duchami, w przeciwieństwie do demonów, właśnie taki był problem. Jak na demona działała konkretna broń, ducha można było wypędzić tylko za pomocą odpowiedniego zaklęcia odesłania, do którego potrzeba odpowiednich osób. W tym przypadku zostawała nam tylko ucieczka.
Przez chwilę jechaliśmy w ciszy, po czym Chryzostom zagadał:
— Jaki kierunek, psorze?
— Dom. Muszę coś sprawdzić. — Gdy tylko to powiedziałem, zdałem sobie sprawę, że cały czas trzymałem coś w dłoni. Zerknąłem na nią. Pozytywka. Zacisnąłem zęby i zamachnąłem się, rzucając nią najdalej, jak tylko potrafiłem.
— Ejej, spokojnie! Chcesz nas ukatrupić?!
Teraz poczułem się bezpieczniejszy. Pozytywka wylądowała gdzieś w polu, a może nawet i w wodzie, więc już mi nie zagrażała.
Przypomniałem sobie, gdzie o niej czytałem. Inkluz. Pozytywka była inkluzem. Mało było o nim wiadomo, ale jedno było pewne — nie powinienem być w jego posiadaniu. Według jednych inkluz to nieznana siła zamknięta w przedmiocie, podczas gdy inni twierdzą, że inkluzem nazywa się siły nieczyste bądź samego diabła. Inkluzem może być wszystko, od zwykłego długopisu do szafy, jednak pozytywki i inne przedmioty wydające dźwięki są najpopularniejsze. Mogą sprowadzać albo dobro, albo zło. W tym momencie byłem pewien, że inkluz w moim posiadaniu sprowadzał to drugie. Grał wtedy, kiedy coś złego wisiało w powietrzu. A może nawet i to zło przyciągał.
Do domu mojej babci sprawnie dojechaliśmy. Zeskoczyłem z motoru i wpadłem do środka. Potknąłem się o zawinięty dywan w holu, ale utrzymałem równowagę i wbiegłem do pokoju naprzeciwko komórki pod schodami. Zatrzymałem się zszokowany, ale zaraz sobie przypomniałem, dlaczego sekretarzyk był w kawałkach. Niewzruszony zacząłem go przeglądać w poszukiwaniu wskazówki, o której była mowa w liściku. Sekretarzyk wydał mi się jedną z pierwszych rzeczy, które powinienem przeszukać.
— Jak mówiłem, zrobiłem to niechcący — usłyszałem za plecami. Chryzostom stał oparty o futrynę drzwi, z rękami skrzyżowanymi na piersi.
Musiał uznać, że byłem zły, bo przebierałem pozostałości po meblu dość agresywnie. Trochę byłem, ale teraz co innego zaprzątało mi głowę.
— Nie znalazłeś tu wczoraj nic dziwnego? — zapytałem niecierpliwie.
— Dziwnego? Masz na myśli jeszcze dziwniejszego niż ten wyjący wybryk natury?
— Tak! Notatka, podejrzany przedmiot… Cokolwiek!
— Czego ty tak naprawdę szukasz?
— Czegokolwiek, co mnie uratuje, do cholery!
Zamilkłem. Emocje wzięły górę. Wziąłem głęboki oddech i rozmasowałem sobie czoło. Próbowałem sobie wmówić, że dwa lata to jeszcze sporo czasu. Jeszcze coś wymyślę… Tylko z drugiej strony, skoro nie znalazłem nic przez dziewięć lat, to co mi dadzą dodatkowe dwa? Prędzej sam się zabiję, żeby zaoszczędzić demonowi fatygi.
Chryzostom najpewniej chciał skomentować mój wybuch, ale przeszkodził mu dźwięk, którego miałem nadzieję już nigdy nie usłyszeć. Melodia pozytywki. Zesztywniałem, po czym zrobiło mi się niedobrze ze strachu. Przecież się jej pozbyłem…!
— Eee… — odezwał się Chryzostom, wskazując palcem na mój pas.
Spuściłem wzrok i odnalazłem źródło melodii. Pozytywka, którą przed chwilą wyrzuciłem w pole, wisiała przy moim pasie, jak gdyby nigdy nic. Nie miałem jednak czasu na zastanawianie się, jak się tu znalazła, bo sam fakt wydobycia się z niej melodii mógł oznaczać jedno.
Nie byliśmy w domu sami.
W tym momencie nad nami rozległ się łoskot. Jak na rozkaz obaj spojrzeliśmy na sufit. Coś rozbijało się na pierwszym piętrze. Chryzostom wyszarpnął pistolet, a ja chwyciłem drążek od zasłony i pognałem za nim.
Huk dobiegał dokładnie z pomieszczenia nad pokojem z sekretarzykiem, które okazało się zamknięte na kłódkę, a wokół zamka był dodatkowo przewinięty łańcuch.
— Kpisz sobie ze mnie? — warknął Chryzostom raczej do kłódki, niż do mnie. Odsunął się i wymierzył broń w zamknięcie.
Powinienem go powstrzymać, w końcu już rozwalił jedną rzecz w tym domu. Byłem jednak równie ciekaw, co znajdowało się w tak zabezpieczonym pokoju. Dwa strzały wystarczyły i drzwi zaskrzypiały, wpuszczając nas do środka.
Była to kolejna sypialnia. Sądząc po obrazach i wyposażeniu, należała do mojej babci. Pomieszczenie było w niemal nienaruszonym stanie. Rozejrzałem się, ale nie zobaczyłem niczego podejrzanego. Pozytywka też milczała. Po chwili kątem oka zauważyłem ruch przy oknie. Podszedłem do niego z uniesionym drążkiem. W momencie, gdy odsłoniłem zasłonę, coś na mnie wyskoczyło i zamachnąłem się bronią, ale spudłowałem.
— Pieprzone wrony… — skomentowałem, widząc spanikowanego ptaka obijającego się o sufit, a następnie dziurę w szybie, przez którą musiał wlecieć kilka minut wcześniej i narobić hałasu.
Gdy Chryzostom zajął się łapaniem wrony, zauważyłem coś nie na miejscu. W układ pokoju była włożona pedantyczna ręka — wszystko było równiutko poustawiane i, poza kurzem powstałym przez czas, nieskazitelnie czyste. A regał w kącie był lekko przekrzywiony. Podszedłem do niego, oglądając go z każdej strony. Poza ustawieniem, niczym innym się nie wyróżniał. Zwykły mahoniowy regał z kilkoma książkami historycznymi i metalowymi figurami. Kilka z figur przedstawiało krzyże, od chrześcijańskiego po celtycki. Najpierw spróbowałem przyciągnąć regał do siebie, a następnie pchnąć go, aby całkowicie przylegał do ściany, ale był albo za ciężki, albo czymś przyblokowany.
Wtedy zobaczyłem nieco wysuniętą książkę. Dotknąłem jej krawędzi i poświeciłem jej grzbiet, na którym wyryty był znany mi już symbol uskrzydlonego krzyża. Chciałem ją wyjąć, ale ani drgnęła. Nawet w dotyku była dziwna, jakby plastikowa.
— Niemożliwe — szepnąłem do siebie. A może…?
Wsunąłem książkę do końca, oczekując, że regał przesunie się, ukazując ukryte pomieszczenie. Zamiast tego usłyszałem łomot i krzyk za plecami. Odwróciłem się i ujrzałem łowcę leżącego przy drabinie, która znikąd wysunęła się z klapy w suficie, której wcześniej nie zauważyłem. Wejście na strych? Uśmiechnąłem się. Skoro był tak dobrze zamaskowany, musiał kryć jakiś ogromny sekret. Zignorowałem Chryzostoma, który wyciągnął rękę, żebym pomógł mu wstać, i wdrapałem się na górę.
Strych był zagracony i większy niż myślałem. Brakowało tu również światła — żarówka w lampie była spalona, a okno zaklejono czarną taśmą. Wyminąłem skupisko pudeł i skrzynek, po czym zamarłem. Na środku, na drewnianej podłodze, namalowany był czerwony krąg. Słowa wypisane wokół niego przypominały te, które widziałem na ścianie pokoju na parterze. Czy moja babcia przywoływała duchy? A może to było właśnie jedno z zaklęć mających je odesłać?
— Stary, czy twoja babcia jest czarownicą? — usłyszałem.
Kolejny krzyk łowcy kazał mi się znowu obejrzeć i już miałem opieprzyć go za bezpodstawne wrzaski, kiedy zobaczyłem, gdzie kierował swoją latarkę.
Przy ścianie stało wielkie, podłużne pudło. Dopiero jak się do niego zbliżyłem zrozumiałem, że była to trumna.
— Psorze… Zaczynam się bać twojej babci — wymamrotał Chryzostom, a ja wywróciłem oczami i wyrwałem mu latarkę, chowając telefon.
Podszedłem do trumny i obejrzałem ją dokładnie.
Tak jak wyposażenie w sypialni babci, trumna była niemal jak nowa, gdyby nie liczyć zgromadzonego na niej kurzu. Miała na sobie wyryte najróżniejsze symbole, tym razem bez uskrzydlonego krzyża. Spojrzałem niżej. Tuż koło trumny, na podłodze, był namalowany mały krąg, choć wyglądał inaczej niż ten w centrum strychu.
— A jak jakiś Drakula na nas wyskoczy? — rozległ się za mną nagle szept, przez co wzdrygnąłem się. — Nigdy nie miałem do czynienia z wampirem!
— Wampiry nie śpią w trumnach, to stereotyp — żachnąłem się.
— A może to legowisko twojej babci? Nie zdziwię się, jeśli będzie tam leżała, niekoniecznie martwa!
Mimo że bardzo zdenerwowały mnie te słowa, po raz kolejny sprawił, że ciekawość wygrała i miałem jeszcze większą ochotę sprawdzić, co trumna skrywała. Jeśli faktycznie moją babcię — żywą czy martwą — miałbym w końcu szansę uzyskać jakieś odpowiedzi.
Chwyciłem za krawędzie trumny i naparłem na nią.
— Pomóż mi! — fuknąłem na Chryzostoma, co zrobił bardzo niechętnie.
Po zdjęciu wieka odsunęliśmy się trochę, kaszląc przez tuman kurzu, który nas zaatakował. Następnie zajrzeliśmy do trumny i zamarliśmy oszołomieni, widząc kogo skrywała.
Rozdział 6
Trumna nie była wyłożona białym miękkim materiałem, jak to z reguły jest w trumnach, w których chowamy bliskich. Była prawie pusta i obdrapana, jakby coś przez dłuższy czas próbowało się z niej wydostać.
Tak… „Prawie” robi wielką różnicę.
— O kurwa — odezwał się Chryzostom, gapiąc się w zawartość trumny, podobnie jak ja. — Psorze, ja już nie chcę poznawać twojej babci.
— Kto ci w ogóle powiedział, że ją poznasz? — rzuciłem poirytowany.
— Ona trzyma w domu zwłoki!
— Zdążyłem to zauważyć!
Zwłoki, o których mówił, należały do młodej dziewczyny, na oko jeszcze nastolatki. Miała długie jasne włosy i ubrana była w czarny golf, czarne dżinsy i glany. Ręce miała splecione na brzuchu, a oczy zamknięte. Typowa pozycja nieboszczyka. Nie widziałem, żeby oddychała. Mimo braku oznak życia, nie wyglądała na kogoś, kto spędził w trumnie lata. Nie była nawet szczególnie blada. Czy to oznaczało, że babcia jednak nie wyjechała? A może tę dziewczynę zabił i pochował tu ktoś inny?
Nagle dobiegła do mnie melodia kołysanki. Z wahaniem zerknąłem na pozytywkę przy pasie. Gdy po kilku sekundach ucichła, rozejrzałem się. Chryzostom powoli wyjął pistolet i zaczął celować nim we wszystkie strony.
— Czy to kolejna wyjąca suka? — zapytał. — Przysięgam, że tym razem zrobię jej słony prysznic. Jeśli…
— Czy tobie gęba się nigdy nie zamyka? — zdenerwowałem się. — Jak mamy cokolwiek usłyszeć, kiedy pierdolisz głupoty!
— No sorry, stresuję się! Mam prawo się stresować przed nieznanym! A jak się stresuję, to gadam więcej. Ej, widziałeś to?
Skierowałem na niego wzrok i zobaczyłem łowcę przy jednym z pudeł. Znikąd w jego ręku znalazła się druga latarka. Chciałem do niego podejść, ale nie mogłem się ruszyć. Zdezorientowany spuściłem wzrok i światło latarki, po czym wciągnąłem gwałtownie powietrze.
Kostki oplatało mi coś, co przypominało czarny dym. Bardziej jednak przeraził mnie fakt, że w ogóle tego nie poczułem, dopóki nie musiałem się poruszyć, czyli gdyby to coś chciało mnie zabić, zrobiłoby to szybko i bez mojej wiedzy. Gdy czarne macki dymu zaczęły pełznąć w górę, dopiero wtedy poczułem duszący strach, który zgrał się z mackami zaciskającymi się na mojej klatce piersiowej. Chryzostoma zapewne ubodło, że nie odpowiedziałem mu, więc odwrócił się do mnie i również zamarł.
Kiedy jedna z macek znalazła się tuż przed moją twarzą i zmieniła kształt na ludzką rękę, chcącą zapewne mnie udusić albo wydłubać oczy, usłyszałem za plecami ruch i nagle wychynęła zza mnie inna dłoń, która chwyciła dymną rękę, tuż przed moim nosem. Chryzostom wrzasnął i cofnął się, a ja byłem tak oszołomiony, że gdy tylko czarne macki zniknęły, nogi się pode mną ugięły i usiadłem.
Słysząc kolejny ruch za plecami, wzdrygnąłem się i poderwałem, przypominając sobie, co się przed chwilą wydarzyło. Cofnąłem się chwiejnie, zataczając się na pudła. Chryzostom stanął obok mnie, celując pistoletem w kierunku trumny.
— C… Cholerny zombie! — warknął.
Zombie? Dla mnie osoba stojąca w trumnie nie przypominała nieumarłego. Dopiero, gdy całkowicie oprzytomniałem, rozpoznałem jasnowłosą dziewczynę, którą uznaliśmy za martwą.
Po tym jak wyszła z trumny i otrzepała ubranie, utkwiła w nas ponure spojrzenie brązowych oczu, jakby oczekując naszej reakcji. Chryzostom naładował magazynek i już miał strzelić, kiedy go powstrzymałem.
— Czekaj.
— Na mózg ci padło?! Masz przed sobą zombie!
— Nie wiesz tego. Sprawdzałeś jej puls? Nie. Brak dobrego światła i jej czarny ubiór też mógł ukryć unoszenie się klatki piersiowej przy oddychaniu.
— Wyglądała na bardzo nieżywą, to mi wystarczy.
Zwróciłem się do dziewczyny.
— Kim jesteś?
Dziewczyna cały czas wbijała we mnie spojrzenie, jakby chcąc przewiercić mnie nim na wylot. Poczułem się niepewnie. Nie zawstydzony. Po prostu poczułem tę niepewność, której doświadcza ten, kto nie jest pewny, czy trafił w samotnej uliczce na zwykłego rabusia, czy psychopatycznego mordercę.
— Aleks — brzmiała odpowiedź, choć oczekiwałem czegoś więcej.
— Aleks? To twoje imię? — Kiwnęła głową. — Co tu robisz? A dokładniej: co robiłaś w trumnie?
Kolejny moment ciszy, w ciągu której niemal czułem obok siebie drgający nerw w postaci Kamińskiego.
— Odpoczywałam — odparła niespodziewanie.
W tym momencie Chryzostom nie wytrzymał i ponownie wycelował w dziewczynę broń, ale Aleks zupełnie się tym nie przejęła i obeszła trumnę, czegoś szukając.
— Musimy iść — powiedziała nagle.
— Że co?! — oburzył się łowca.
— Dlaczego? — wypaliłem.
— Znowu zaatakuje.
Gdy to usłyszałem, zorientowałem się, że Aleks miała na myśli miejsce za trumną, za którą zaczęło się robić coraz mroczniej. Te macki dymu wcale nie zniknęły. Wyglądało nawet, że ich przybyło.
Opuściliśmy strych, a następnie dom.
— C-co to jest? — zapytałem, gapiąc się na budynek z rozdziawioną gębą. Był porośnięty tymi mackami jak winoroślą.
— Strzępy upiora — odparła krótko Aleks, teraz szukając czegoś w trawie.
— Nic nie kumam, jakby kogoś to obchodziło! — krzyknął Kamiński gdzieś zza mnie.
— Słyszałem o tym. — Moją domeną były demony, ale jako że duchy też miały swoje miejsce w folklorze, czasami udało mi się natknąć na jakieś fragmenty informacji o nich. — Strzępy upiora to pozostałości po „cieniu” osoby zmarłej, którą nazywamy potocznie upiorem. Upiór to rodzaj ducha po osobie zmarłej, który został odesłany do drugiego świata w niekorzystnych dla niego warunkach i w świecie żywych pozostała tylko jego złość, która z czasem przybiera formę i staje się „cieniem”. Czasem ta złość jest rozszczepiona, przez co powstają strzępy. Są one znacznie częściej spotykane niż sam upiór, co jest i dobre i złe.
— Kumam jeszcze mniej — przyznał łowca.
— To znaczy, że upiór jest najniebezpieczniejszym rodzajem ducha, na którego nie działają żadne zaklęcia odesłania, jako że już raz został odesłany i tak naprawdę już nie ma nic do odesłania z naszego świata. Natomiast strzępy są niebezpieczne, ale zaklęcia jeszcze są w stanie je zniszczyć. Są jednak o tyle nieprzyjemne, że próba pozbycia się ich bez odpowiedniego przygotowania prowadzi do efektu greckiej hydry: po wyeliminowaniu jednego strzępu, pojawia się kilkanaście innych.
— Czekałam na niego od kilku tygodni — odezwała się Aleks, po czym przestała przebierać trawę. — Pojawił się dopiero, jak wszedłeś na strych.
Miałem wrażenie, że gdyby teraz na mnie spojrzała, byłby to wzrok pełen wyrzutu, że pozbawiłem ją szansy zabicia jednego strzępu i zamiast tego musiała się mierzyć z kilkunastoma. Już zamierzałem powiedzieć coś na swoje usprawiedliwienie, kiedy coś mi się nie spodobało w jej zdaniu. Wypowiedziała je tak, jakby wiedziała, że coś we mnie przyciągało te istoty.
Nagle podniosła się i dopiero wtedy zauważyłem, że dłonie miała we krwi, a pod jej stopami był namalowany krąg.
— To jest… Skąd masz wiedzę o zaklęciach? — wypaliłem.
Aleks zignorowała moje pytanie i kazała nam się odsunąć, po czym wyszeptała słowa w nieznanym mi języku i uderzyła otwartymi dłońmi w krąg.
Pierwszy raz byłem świadkiem zaklęcia odesłania.
Po uderzeniu w ziemię zerwał się wiatr, który pognał w stronę domu. Zdawało mi się, że ten wiatr poniósł ze sobą szepty dziewczyny, aż do źródła zła. Po kilku sekundach było po wszystkim. Cienie wyparowały, a do moich uszu dobiegł ich odległy skrzek. Skrzywiłem się.
— Czy to już koniec? — zawołał Chryzostom, który chował się za drzewami na końcu posiadłości.
Obserwowałem poczynania Aleks, która zasypywała krąg ziemią. Nie miałem wątpliwości, że była jedną z nas, czyli kimś, kto wierzył. Jednak zaniepokoił mnie ten jej spokój podczas odsyłania oraz sama wiedza o tym.
— Kim jesteś? — powtórzyłem. Spojrzała na mnie. — Tak naprawdę?
W tym momencie dobiegł do mnie krzyk Chryzostoma i kiedy obejrzałem się na niego, zdołałem jedynie uchwycić wzrokiem jego głowę i ręce, zanim zapadł się pod ziemię. Przetarłem oczy zszokowany. Co do cholery…?! Wtedy poczułem drżenie pod stopami, a przed sobą, a następnie pod, zobaczyłem pęknięcia.
Nawet nie byłem w stanie wydobyć głosu, gdy straciłem grunt pod stopami. Odruchowo spojrzałem w górę i zanim pochłonęła mnie ciemność, miałem wrażenie, że Aleks zrobiła ruch, jakby chciała mnie złapać za rękę.
Rozdział 7
Ocknąłem się, czując chłód na twarzy. Kolejna kropla wpadła mi do oka i poderwałem się, ale zaraz zachwiałem i usiadłem, czując ból na całym ciele. Przetarłem oczy. To tylko woda…
Zakaszlałem, mając suche gardło. Strasznie chciało mi się pić, a widok wody tylko wzmógł pragnienie. Zamrugałem mocno i potrząsnąłem głową, po czym wymacałem latarkę obok siebie. Włączyłem ją i rozejrzałem się.
Znalazłem się w wyłożonym kamieniem tunelu. Strzepnąłem ziemię z włosów i ubrania i podniosłem się. Skierowałem latarkę ku górze. Nie widziałem żadnej dziury, przez którą mogłem tu wpaść, więc też ciężko mi było stwierdzić, jak głęboko się znajdowałem. Wróciłem światłem latarki na mroczny korytarz.
W szkole dzieci opowiadały, jak to ich dziadkowie podczas wojny budowali schrony, czy tajemne przejścia pod domami, żeby w razie potrzeby móc ukryć się przed bombardowaniem albo uciec wrogim żołnierzom. Nie wiadomo, ile było w tym prawdy. Babcia jednak nigdy nie mówiła, że oni mieli taki schron, z czego dziadka nawet nie zdążyłem poznać. Poza tym ten tunel wyglądał na coś starszego od wojny i na pewno nie został zbudowany w pośpiechu. Gdybym miał się uprzeć, uznałbym to za wejście do jakiegoś starożytnego grobowca. Nie miałem pojęcia, w którą stronę powinienem iść, żeby znaleźć wyjście, ale uznałem, że prawy korytarz wyglądał mniej mrocznie, więc tam się udałem.
Szedłem i szedłem chyba z pół godziny, a tunel się nie kończył. Przestraszyłem się, że zabłądziłem i tylko oddaliłem się od domu. W najgorszym wypadku mogłem nawet dotrzeć pod zbiornik wodny albo wpaść w jakąś pułapkę i pozostać tu na zawsze. Zakląłem i odwróciłem się, żeby zawrócić, kiedy natrafiłem latarką na jakiś cień. Zmrużyłem oczy, myśląc, że to tylko kamień, ale gdy tylko to oświetliłem, poruszyło się, pełznąc na sufit i następnie znikając w dziurze. Zadrżałem i postanowiłem nie zawracać. To nie wyglądało na szczura, raczej na jaszczurkę wielkości tygrysa.
Po jakimś czasie zaczął doskwierać mi głód. Nie wiedziałem, ile już tu byłem. Telefon mi siadł, a zegarek zniszczył przy upadku. Pierwszy raz znalazłem się w takiej sytuacji. Nie miałem pojęcia co robić, przez co zaczynałem powoli panikować. Usiadłem przy ścianie, mając wrażenie, że czarna część tunelu przede mną oddalała się z każdym moim krokiem. Wziąłem kilka głębokich oddechów, by się uspokoić. Mimo że nie miałem klaustrofobii, nagle poczułem lęk i doznałem trudności w oddychaniu.
Podskoczyłem na nagły odgłos upadającego kamienia. Poświeciłem wokoło latarką, zdezorientowany. Już miałem się podnieść, kiedy coś kleistego i cuchnącego spadło mi na ramię. Zanim tego dotknąłem, domyśliłem się, co to mogło być. Z wahaniem spojrzałem w górę.
Tuż nad moją głową, na ścianie, siedział stwór o łbie jaszczura i ludzkim torsie pokrytym łuskami. Ogon miał długi, zakończony szpikulcem. Stwór wyszczerzył zębiska i kolejna porcja jego śliny spadła mi na włosy. Dopiero gdy zamachnął się na mnie ogonem, oprzytomniałem i odskoczyłem, unikając natychmiastowej śmierci.
Trafiłem na żmija. Ze wszystkich możliwych demonów, musiałem trafić na żmija.
Żmij większości kojarzy się z pozytywną istotą, opiekującą się ludźmi i toczącą bitwy z wrogimi smokami, jednak na przestrzeni lat demon zmienił się nie tylko w wyglądzie, ale i zachowaniu. Już nie broni, tylko atakuje i zamieszkuje właśnie wilgotne podziemia. Wyglądem przypomina wielką jaszczurkę o ludzkim torsie pokrytym łuskami. Nie posiada jadu, ale jego ostre jak brzytwa zębiska i równie ostry ogon z łatwością mogą wypatroszyć człowieka jak kurczaka. Byłem zbyt zajęty martwieniem się o swoje życie, żeby pomyśleć o demonach, które egzystują w podziemiach…
Kolejny atak niemal pozbawił mnie oka. Upadłem na ziemię i odczołgałem się, szukając czegokolwiek, czym mógłbym się bronić. Żmij skoczył na sufit, po czym smagnął mnie łapskiem, przez co z impetem uderzyłem w ścianę i odbiłem się od niej. Zaniosłem się kaszlem. Uniosłem głowę i załzawionymi oczami obserwowałem, jak szpikulec unosi się i leci na spotkanie z moim ciałem.
W tym momencie coś śmignęło przede mną i uderzyło w twardy ogon żmija, a następnie upadło na ziemię. Rozpoznałem jeden z noży myśliwskich Chryzostoma i zerknąłem w prawo, widząc Aleks, stojącą w pozie rzutu, a obok niej siedzącego łowcę, który właśnie wyciągnął swój pistolet i strzelił w żmija kilka razy.
— To na nic! — sapnąłem, kiedy wstałem i podszedłem do nich. — Jego łuski są jak zbroja. Ani palna, ani biała broń nic nie da.
— To co, do cholery, zadziała! — zdenerwował się Chryzostom.
— Ogień… Nie zabije, ale przepłoszy.
Łowca wyciągnął zapalniczkę z kieszeni spodni.
— Masz u mnie dług — powiedział i uruchomił ją, rzucając w stronę stwora.
Aleks dodatkowo wylała na żmija zawartość butelki, którą miała przy pasie. Gdy płomień zetknął się z płynem, fala ognia wypełniła tunel, a podmuch gorąca zwalił mnie z nóg. Czy to była… benzyna?
— Kerozyna — wyjaśniła Aleks, widząc moją minę.
Nieważny sposób, ważne, że skuteczny. Żmij się wycofał i zostaliśmy w tunelu we trójkę. Po chwili niezręcznej ciszy podniosłem się i ruszyłem w dalszą drogę. Skoro stamtąd przyszli, to musiało to gdzieś prowadzić.
— Ej, psorze! Czekaj na mnie!
Zignorowałem go. Zaraz jednak usłyszałem jęk i odwróciłem się. Chryzostom wciąż siedział na ziemi, trzymając się za nogę.
— A tobie co? — zapytałem od niechcenia.
— Niefortunne lądowanie, ale chyba nie jest złamana. To nie zmienia faktu, że wciąż mogę…! — Ponownie próbował wstać, ale zachwiał się i runąłby na twarz, gdyby nie Aleks, która złapała go za kołnierz, trzymając jak szmacianą lalkę.
Przez cały ten czas gapiła się na mnie, prawie bez mrugnięcia. W pewnym momencie puściła Kamińskiego, który upadł na kamienną podłogę z hukiem, i podeszła do mnie, po czym wskazała głową na korytarz, którym miałem zamiar iść.
— Kończy się ślepym zaułkiem. Musimy iść w drugą stronę — powiedziała, a następnie wróciła po Chryzostoma, podniosła go z taką łatwością, jakby ważył kilka kilo, i przyprowadziła go do mnie. Kiedy go puściła, łowca odruchowo chwycił mnie za ramię, by zachować równowagę. Na koniec podniosła nóż i włożyła go do pochwy przy jego pasie. — Pracuję dla twojej rodziny — dodała nagle.
— Co?
— Odpowiedź na twoje wcześniejsze pytanie.
— Aaa… racja. — To tłumaczyło, skąd wiedziała o domu.
Nigdy nie wnikałem w to, czym zajmowała się moja dalsza rodzina, bo babcia unikała tego tematu jak ognia. Najwyraźniej nie przepadali za sobą i postanowiłem tego nie drążyć. Aleks miała swój cel. Cofnąłem się, żeby usiąść, ale zapomniałem o łowcy, który sapnął zaskoczony, kiedy stracił podporę i znowu runął na ziemię.
Siedzieliśmy w milczeniu kilka minut. Znowu zakaszlałem i zaczęło mi się już kręcić w głowie z głodu. Po chwili podsunięto mi pod nos małą butelkę wody i słodką bułkę. Rzuciłem łowcy zdumione spojrzenie.
— Gościu, jak masz zamiar wykitować z głodu, to nie na mojej warcie. Ludzkich zwłok nie kolekcjonuję. Luz, jestem prawdziwym łowcą, przygotowanym na każde okoliczności!
Gdy teraz o tym wspomniał, zauważyłem, że miał wokół siebie porozkładane rzeczy, pośród których był termos, który już widziałem, pudełko z najróżniejszymi herbatami, sypana kawa, a nawet mała turystyczna kuchenka gazowa. Aktualnie łowca wciąż grzebał w plecaku, po czym wyjął podręczną apteczkę. Usztywnił sobie kostkę bandażem, a następnie zajął się parzeniem herbaty. Wydało mi się to tak absurdalne w tej sytuacji, że nie mogłem się powstrzymać i parsknąłem śmiechem.
Zaraz jednak uspokoiłem się, odchrząknąłem i rozpakowałem bułkę, wgryzając się w nią łapczywie. Od razu poczułem się lepiej. Po jedzeniu wziąłem kilka łyków wody.
— Ty nie jesz? — zapytałem Aleks, która stała przy ścianie naprzeciwko nas, z rękami skrzyżowanymi na piersi.
Pokręciła głową. Nie wyglądała na osłabioną z głodu. Kiedy odeszła kawałek dalej, by ocenić drogę, Chryzostom nagle szarpnął mnie za przód koszuli, przyciągając do siebie.
— Stary, mówię ci, ona jest dziiiwna! — szepnął, po czym wziął zamaszysty, histeryczny łyk herbaty.
— W sensie? — zapytałem. Od razu rzuciła mi się w oczy małomówność dziewczyny i jej ponure usposobienie, ale nic dziwniejszego nie zdołałem zauważyć.
— No tak, pewnie nie poczułeś tego. Ty wiesz jaka ona jest silna? To nie jest normalne! Podniosła mnie prawie nad ziemię! Jedną ręką!
Zastanowiłem się nad jego słowami.
— Jest zaklinaczką. Musi to być jedna z jej umiejętności — odparłem.
Wiedziałem, że niektórzy demonolodzy i zaklinacze potrafili używać czarnej magii. Musieli mieć do tego jednak wysoką energię duchową i lata treningu.
— Nie, nie! To na pewno nie to.
— Co sugerujesz?
— To cyborg. Jak słowo daję, nasz świat się kończy i zostaniemy zabici przez maszyny!
Tak absurdalna teoria nawet przez myśl mi nie przeszła i szybko odsunąłem się od niego, zirytowany.
— Mówię serio! Widziałeś, żeby choć raz się uśmiechnęła? Albo jadła? Piła? Albo nawet sikała!
— Znamy ją kilka godzin. Człowiek nie potrzebuje robić tego wszystkiego w tak krótkim czasie. — Spojrzałem na niego z politowaniem. — Chyba że pije tyle, co ty.
— Uno momento — rzucił Chryzostom i pobiegł w drugą stronę tunelu, zapewne opróżnić pęcherz.
Westchnąłem i oparłem się o ścianę, ciesząc się chwilą ciszy. Zamknąłem na moment oczy.
Gdy je otworzyłem, zorientowałem się, że dalej byłem sam. Już dawno powinni wrócić. Zaniepokoiłem się tym i wstałem, szukając latarki, ale zapomniałem, że Aleks ją wzięła, idąc na rekonesans, a Kamiński zabrał swoją. Zakląłem i przywarłem do ściany. Po chwili jednak nieopodal zobaczyłem coś migającego. Pobiegłem tam, myśląc, że któreś z nich wróciło, ale mrugające światło okazało się być zawieszoną na ścianie lampą naftową. Zdziwiło mnie to, bo przecież szedłem tą drogą i nie widziałem żadnej lampy.
Nagły syk sprawił, że wzdrygnąłem się i rozejrzałem.
Lampy były teraz po obu stronach tunelu, zawieszone co dwa metry. Już miałem wziąć jedną z nich i pójść w drugą stronę, kiedy z najbliższej wyrosły jakieś ciemne nitki i oplotły mi nadgarstek. Szarpnąłem się zaskoczony, a zaskoczenie zaraz przerodziło się w przerażenie, kiedy zdałem sobie sprawę, że to nie były nitki, tylko włosy.
Kiedy moja ręka została otoczona włosami już po łokieć, zmroziło mnie, kiedy wyczułem za sobą czyjąś obecność. Zanim odważyłem się odwrócić, tuż przed moją twarzą zawisła inna twarz.
Rozdział 8
Wrzasnąłem i pięść wyskoczyła mi do przodu, z zamiarem uderzenia tej koszmarnej twarzy. Wtedy usłyszałem jęk i otworzyłem oczy.
Wciąż siedziałem przy ścianie tunelu, a Kamiński i Aleks stali przede mną. Chwilę mi zajęło zrozumienie, że to był tylko sen. Koszmar…
— Mój błąd — powiedziałem do łowcy, który trzymał się za nos. Musiałem go uderzyć, wziąwszy za stwora z koszmaru.
— Musimy iść — oznajmiła Aleks i dopiero teraz zauważyłem, że włosy i ubranie miała brudniejsze niż wcześniej. Dodatkowo brakowało jej rękawa i miała kilka zadrapań.
— Coś tam jest, prawda? — wypaliłem.
Kiwnęła głową.
— Trzydzieści metrów stąd był kolejny żmij. Uciekł, więc na razie nie powinien stanowić zagrożenia.
— Żartujecie?! Jedyne źródło ognia jakie mieliśmy eksplodowało przy ostatnim jaszczurze! Jak niby mamy z tym walczyć? — Kamiński zmierzył Aleks podejrzliwym spojrzeniem. — Właśnie. Jak TY go przepłoszyłaś bez użycia ognia?
Aleks tego nie skomentowała, zabrała łowcy nóż, którego użyła wcześniej, po czym ruszyła jako pierwsza. Chryzostom rzucił mi oburzone spojrzenie, a ja tylko wzruszyłem ramionami i wstałem.
Szedłem jako drugi, ponieważ jako jedyny nie miałem broni. Poczułem się przez to strasznie bezużyteczny, mimo wiedzy jaką dysponowałem. Na co mi się ona teraz zda? Po jakimś czasie ciszę przerwało ciche nucenie. Zerknąłem do tyłu. Kamiński nucił pod nosem albo z nudów, albo żeby zapomnieć o nodze, na którą wciąż utykał. Wróciłem wzrokiem przed siebie, wpatrując się w plecy Aleks. Też była ranna, ale gdybym nie zobaczył rozcięć, uznałbym ją za całą i zdrową. W ogóle tego nie okazywała. NIC nie okazywała. Nie wiedziałem, dlaczego mnie to rozzłościło.
— Stop — powiedziała nagle i obaj wrośliśmy w ziemię.
Staliśmy dłuższą chwilę w bezruchu, czekając na nie wiadomo co. Zacząłem się niepokoić, a Chryzostom niecierpliwić. Aleks w końcu ruszyła się, kucając, co mnie tak zaskoczyło, że wzdrygnąłem się. Chwyciła jakiś odłamek kamienia ze ściany i rzuciła go w ciemność przed nami. Upadający kamień pozostawił po sobie echo, do którego po chwili dołączył ryk niezadowolenia, po czym ucichł.
— To… Czy to był żmij? — szepnął Chryzostom. — Skąd wiedziałaś, że tam jest?
— Widziałam.
— W ciemności? Nie no, zazdro. A teraz pewnie ręka przekształci ci się w karabin maszynowy?
Szturchnąłem łowcę łokciem w żebra, żeby się zamknął. Jeśli dziewczyna była doświadczoną zaklinaczką, mogła najzwyczajniej wyczuć obecność demona.
— Chodźmy — padła komenda Aleks, ale wtedy coś zobaczyłem w świetle latarki Kamińskiego.
— Czekaj. — Podszedłem do ściany, kucając przy najniżej położonym kamieniu.
Można powiedzieć, że prędzej wyczułem niż zobaczyłem, że z tym kamieniem było coś nie tak. Na pozór wyglądał jak wszystkie inne, ale po dokładniejszym zbadaniu wyczułem pod palcami symbol uskrzydlonego krzyża.
— Im częściej widzę ten symbol, tym mam coraz większe wrażenie, że nie powinniśmy się do niego zbliżać — skomentował łowca, ale zignorowałem go i pchnąłem kamień, pewien, że pojawi się jakieś tajemne przejście w ścianie, ale — mając z tyłu głowy ostatnie „tajemne” przejście w wykonaniu babci — powinienem był się domyślić, że stanie się coś, czego w życiu bym się nie spodziewał.