Ray Bradbury powiedział kiedyś:
„Pisarz jest magnesem przechodzącym przez rzeczywisty świat, biorącym to, czego potrzebuje”.
Pucybut
Myśleliście, że ta znamienita profesja już nie istnieje? Nic bardziej mylnego.
Wściekle czerwone słońce prawie zniknęło za fasadą kamienicy. Zmęczone miasto biegło do domu, rozdając wokół ostatnie uśmiechy lub wypaczone spojrzenia. Ale Paryż wcale nie szykował się do snu, a tym bardziej Francis. On myślał tylko o spotkaniu w małej kawiarence na rogu St. Michel.
— Na pewno przyjdzie. Potwierdziła — mruczał pod nosem. — Kwiaty mam, psa wyprowadziłem wcześniej. — Przejrzał się w kawiarnianej witrynie. — Niczego sobie. Niech ona nie myśli tylko, że trafiła na byle kogo. — Poprawił poszetkę i przejechał ręką po włosach. Zerknął na buty. — Cholera jasna. Tak się nie pokażę. — Rozejrzał się nerwowo za pucybutem.
Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, kiedy jest nam ktoś potrzebny, to go po prostu nie ma w pobliżu. Zajął więc miejsce przy stoliku, wpychając nogi pod krzesło najgłębiej jak się dało. Oczywiście nie mógł wstać, żeby się przywitać, ale wieczór upłynął w tak miłej atmosferze, że dopiero śniadanie podane do łóżka przywołało ich do rzeczywistości.
Ona pobiegła na tramwaj. On niespiesznie wyszedł przed dom.
Rozstawił jak co dzień swoje stanowisko — wygodny fotel, niski stołek, drewniany podnóżek. Skrzynkę z akcesoriami. Na wszelki wypadek rozciągnął markizę. Nie da się zaskoczyć pogodzie.
Z kartonu wyjął parę znoszonych nieco półbutów w kolorze czarnym. Tak, tak, tych, które wczoraj miał na nogach. Wyciągnął prawidła i rozpoczął pastowanie.
Najpierw oczyścił je dokładnie miękką szczoteczką z wieczornego kurzu. Położył pierwszą warstwę pasty z doskonałym woskiem i wcierał przez chwilę. Kilka kropel wody umieścił wprawnym ruchem na nosku i wtarł ponownie. Wyglancował. Teraz następna warstwa. I woda. I glancowanie. I pasta. I woda. I… Dość. Tylko zaniedbane obuwie potrzebuje tyle zachodu. Dwanaście warstw gwarantuje połysk, ale w jego przypadku wystarczyły tylko trzy. Codziennie powtarza ten rytuał. Dlaczego wczoraj o tym zapomniał? Teraz pięta. Pasta, woda, glancowanie.
Na koniec sięgnął do kieszeni, z której wydobył beżowy gałgan. Zastanawiał się przez moment, dlaczego dziewczyna, mimo chłodnego poranka, nie włożyła pończoch. Rozwinął nylonowe cudeńko i posuwistym ruchem zaczął polerować buty. Raz, dwa, raz, dwa, teraz żadna mu się nie oprze. Może nawet zapisze się na tańce. Nie, raczej nie, ktoś mógłby mu nastąpić na nogę. Tego by nie przeżył. Raz, dwa, raz, dwa.
Prezent
Papier zaszeleścił cichutko. Wcale go nie dotknęłam.
— Czyżby kotek? — Podskoczyłam z radości, chociaż nie spodziewałam się, żeby ktokolwiek wpadł na pomysł zapakowania zwierzaka w papier.
Rozerwałam szybko opakowanie, a tam było wszystko. Dosłownie. Wymarzona podróż, poranna kawa wypita w kapciach, najpiękniejszy ogród, jaki sobie możecie wyobrazić, kobiety stojące na krawędzi, tajemniczy inspektor z Pucka, śmiertelnie piękna wizażystka, Jon Hartwig i cała fabryka, galeony wypełnione baśniami, gniewna kobieta, a nawet pocztówka z Sensbezsensu. Jak ułożyć te puzzle? Ile wspaniałych emocji zapakowano w zwykły, szary papier. O i jeszcze… ratafia na Mazurach. Mniam.
Taki wierszyk
Pewien pisarz krajowy
Słowa wszystkie przekręca.
Zamiast: „czasy odnowy”
Pisze: „era książęca”.
Myli masło z kakaem,
Włosy plącze z warkoczem.
I choć tak mu kazałem,
On umyka poboczem.
Przyciąga te dziwne słowa,
Kleją mu się do buta.
A pisarka krajowa
Padła słowem zaszczuta.
Zaczarowane cukierki
Ten sklep był jakiś dziwny. Ogromny regał ze słodyczami stał pośrodku, ale innych towarów tam nie sprzedawali. Na dodatek na żadnym nie umieszczono składu, nazwy producenta ani nawet ceny. Kiedy sięgnęłam, ot tak sobie, po krówkę, ta od razu zaryczała szyderczo. Odrzuciłam ją szybko na sama górę. A co? Nie podoba się? Głód doskwierał mi coraz bardziej, a kobieta, która mnie tutaj wpuściła, uprzedzała wyraźnie:
— Nie możesz wyjść, zanim nie zjesz jednego z tych słodyczy.
No to grzebię dalej. Jak tu wybrać? Łakoci tysiące, a każdy inny. Ja pierniczę! O, pierniczek też tu leży. Ha, może spróbujemy inaczej. Wybiorę coś na odczepnego i spadam. Mam wrażenie, że wszystkie na mnie patrzą i tylko czekają, żeby je wsadzić do buzi. Figa z makiem. Biorę żelki.
Otworzyłam torebkę i zaczęłam jeść. Po czerwonym nadęłam się jak balon. Dobra, próbuję z żółtym. Ręce wyciągnęły się na jakieś trzy metry, co dało mi pewność, że w razie lotu uda mi się przytrzymać moje rozdęte ciało. Zielony — dymi mi z uszu. Biały — wszystko wróciło do normy. Wsadziłam resztę do kieszeni i wyszłam pewnym krokiem przez otwarte już drzwi. Zastanawiam się, kogo którym poczęstować.
Brak słów
— Jola Czemiel. Pisarz. Super, wstawiam na stronę, jeszcze tylko zdjęcie. Jest. — Jola z przygryzioną wargą rozdziewiczała struktury FB i Instagrama. — Teraz tylko coś napisać. Jak tu zacząć — mruczała pod nosem, żeby dodać sobie otuchy. — Jakoś tak nic nie przychodzi do głowy.
Włączyła słownik synonimów, frazeologiczny, poprawnej polszczyzny, ale nie mogła wyszukać żadnego słowa. Wszystko zniknęło.
— Cholera. Tyle pracy na nic. Skąd teraz wziąć słowa? — Wściekle zatrzasnęła laptop. — Ale zaraz, zaraz. — Zajrzała na grupę „Piszemy, bo chcemy”. — Tutaj aż się roi od słów. Jest zwykłe verbum, wyrażenie, wysłowienie, artykulacja, ekspresyjność…
Nie zastanawiała się długo, tylko zabrała się do roboty. KOPIUJ — WKLEJ, KOPIUJ — WKLEJ, KOPIUJ — WKLEJ…
Jak podzielić włos na czworo?
Limeryk A-politczny
Dwaj potężni decydenci, o Sodomo i Gomoro,
Losy kraju chcą ukręcić, dzieląc znowu włos na czworo.
Wleźli w wątków liczne zwoje,
Uważają je za swoje.
Chwyć za lirę, Wernyhoro!
I jeszcze taki:
Łysy pisarz z Nieborowa
Nie wie, jak wygląda krowa.
Może rogi ma, a może
Na laptopie gra w oborze,
Gdzie panuje wolność słowa.
Limeryk na temat pisarskiego wyzwania:
Dziewcząt zebrała się grupa,
Chętnie się zaleją w trupa,
Pisząc różne dyrdymały,
Bo świat dla nich jest zbyt mały,
Chociaż wyjdzie z tego dupa.
List, który napisałam do obecnej siebie z okazji przyszłych osiemdziesiątych urodzin
Jolu,
jeśli czytasz ten list, to naprawdę podziwiam. Tyle spraw, które zwaliły się na Twoją głowę, nie podcięły Ci nóg? Twoje wątłe zdrowie nie okazało się na tyle wątłe, że jeszcze się telepiesz? Piszesz? Jeśli tak, to czekam na list. Jeśli nie, to nagraj wiadomość, wyślij przez telefon, mailem czy może zupełnie w inny dostępny sposób. Zapomniałam, co tam mieliście trzydzieści lat temu. Szkoda, że nie wynaleźli teleportacji. Chętnie wróciłabym do nieco lepszych dla mojego ciała czasów. Dwadzieścia osiem lat! Tyle się wydarzyło. Ciągle piszę. Nie przekonałam się do wynalazków w postaci dyktafonów czy innych samopiszących gadżetów. Jednak słowo pisane to nie to samo co wypowiedziane. Język często jest zbyt leniwy. Pamiętaj. Niech Cię to nie skusi.
Aha, o rodzinie Ci nie opowiem, nikt nie powinien znać swojej przyszłości, ale przede mną na półce stoi pokaźny rząd Twoich, oj, także moich książek. Następna wiadomość przy okazji dziewięćdziesiątki. Zastanawiasz się pewnie, jak Ci ją dostarczę? To proste. Przyśni Ci się, podobnie jak ta i poprzednie. Teraz tak wysyłamy listy.
Jola
PS Załączam widok z okna.
Gala
Ukochany przez wielu Salvador Dali i ze mną niejedną noc przełajdaczył. Nie powiem, że zdarzało się to często, ale na pewno o wiele więcej się tych spotkań odbyło, zanim poznał Galę. Nigdy jej nie lubiłem, chociaż miła i dość ładna z niej kobieta.
Tego, co zdarzało nam się w czasie tych birbanckich wędrówek spałaszować, pewnie nie spróbujecie nigdy. No, może niektórzy.
Motto Salvadora, „Wiem, co jem. Nie wiem, co robię”, przyświecało naszym kulinarnym eskapadom. Unikaliśmy bezkształtnego szpinaku, skupiając się na bardziej wyrafinowanych potrawach, wybierając jedzenie o wyraźnych formach. Dominowały skorupiaki „urzeczywistniające cudowną i filozoficzną w swej istocie ideę noszenia kości na zewnątrz jako skóroszkieletu, delikatne ciałko ukrywając wewnątrz” oraz nasz hedonizm.
Pożeraliśmy je żywcem, czerpiąc niebagatelną przyjemność z faktu, iż przy połykaniu łaskoczą nas w podniebienie. Radość spływająca na nas po posiłku niosła się echem upiornego śmiechu przez uliczki paryskiego zadupia. Ogarnięci pożądaniem i naładowani wibracjami prosiliśmy o jeszcze. A potem pojawiła się Ona.
Pojedynek
Taka rozmowa się zdarzyć nie mogła, ale gdyby do tego doszło, możliwe, że wyglądałaby tak (składa się głównie z cytatów, dlatego proszę mi wybaczyć, że celowo rezygnuję z cudzysłowów. Są wszędzie):
William Shakespeare i Zbigniew Herbert
W.S. — Być albo nie być! Oto jest pytanie!
Z.H. — Hej! Bądź odważny, gdy rozum zawodzi, bądź odważny
w ostatecznym rachunku jedynie to się liczy.
W.S. — Czyż nie sądzisz, że cały świat to scena,
A ludzie na nim to tylko aktorzy.
Każdy z nich wchodzi na scenę i znika,
A kiedy na niej jest, gra różne role.
Z.H. — No cóż, gdy wyschnie źródło gwiazd
będziemy świecić nocom
gdy skamienieje wiatr
będziemy wzruszać powietrze.
W.S. — Z niczego może być tylko nic.
Z.H. — No wiesz! Ignorancja ma skrzydła orła i wzrok sowy.
W.S. — Słowo to słowo. A nikt wrzodów duszy
Nie przeciął w głąb jej, sięgając przez uszy.
Z.H. — Płynie się zawsze do źródeł pod prąd, z prądem płyną śmiecie.
W.S. — Czemże jest nazwa? To, co zowiem różą,
Pod inną nazwą równieby pachniało…
Z.H. — Tej garstce, która nas słucha, należy się piękno, ale także prawda…
W.S. — To pewnie wina księżyca; zanadto
Przybliżył się do ziemi, a to wpędza
Ludzi w szaleństwo.
Z.H. — Zważywszy na powyższe, to wcale nie wymagało wielkiego charakteru
mieliśmy odrobinę niezbędnej odwagi
lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku
Tak smaku
który każe wyjść skrzywić się wycedzić szyderstwo
choćby za to miał spaść bezcenny kapitel ciała
głowa
W.S. — Nowe zwyczaje, jakkolwiek śmieszne, zawsze się przyjmują.
Z.H. — Ha, ha. Celem Herberta nie jest nowość. Jego celem jest doskonałość.
W.S. — Życie nie jest lepsze ani gorsze od naszych marzeń, jest tylko zupełnie inne.
Z.H. — Wszak, jeśli tematem sztuki
będzie dzbanek rozbity
mała rozbita dusza
z wielkim żalem nad sobą
to co po nas zostanie
będzie jak płacz kochanków
w małym brudnym hotelu
kiedy świtają tapety.
Kurtyna.
Bez tytułu
Owładnięta irracjonalnym przeczuciem ostrożnie stąpała po chodniku. Odgłos kroków ginął w zgiełku miasta, ale ona słyszała go dość wyraźnie w swojej głowie. „Raz, dwa, raz, dwa”, liczyła na wypadek, który — nie wiadomo dlaczego — nazywała wszelkim. Taka niby mantra mająca uchronić ją ode złego. Przestała myśleć o czymkolwiek. Szła. Ten marsz stawał się najważniejszy na świecie. Przeistaczał się w coś, do czego dążyła całe swoje życie i teraz czuła wyraźnie, że właśnie to osiągnęła. „Raz, dwa, raz, cholera”, potknęła się i runęła na krzywy chodnik. Dziura w rajstopach szybko obrysowała się na brunatnoczerwono. „To nic. Idę. To najważniejsze. Jeszcze tylko parę kroków”. Zmęczona stanęła na skraju chodnika. Spojrzała w dół. „Kurwa mać. Niczego nie widzę. Za głęboko”. Pochyliła się nad otchłanią. Skoczyła.
Limeryków ciąg dalszy
Literaci w naszym mieście
Wiersz pisali na podeście.
Później pili i śpiewali
I nad morze pojechali,
Żeby tam przetrzeźwieć wreszcie.
Literaci w mieście naszem
Już od rana jedzą kaszę
I czytają próżne fraszki,
Co nadają się do kaszki,
By je potem ciąć pałaszem.
Kaszka w końcu się skończyła,
Skrobać garnek — rzecz niemiła.
Pałasz stępił się zwyczajnie,
Nic nie przetnie, ledwie zgarnie
To, co pisząc, nabroiła.
Sok wycisnę sama z gruszek,
Znowu przyda się garnuszek.
Bez pałasza i bez kaszki
Trwają dalej te igraszki.
Przetrwa literacki duszek.
Magdalena
Obudziłam się z marzeniem
W czasie płynącym leniwie
Jak rozlana kawa, gęsta, czarna, o dziwo mocno słodka.
Powstała malutka, urocza drobna istotka.
10950 dni z małymi przerwami
Przeżytych obok niej,
Ona razem z nami.