29 sierpnia 2007 r., środa
Siedziałem z mamą na ławeczce przed naszym domem. Mieszkałem w około tysięcznej dziurze Smutowo, tzn. wydawało mi się to wtedy dziurą, ale od tego czasu moja wieś doczekała się rozbudowy dróg, nowych połączeń autobusowych, marketów i nowych osiedleńców. W tej wsi chodziłem do przedszkola, potem do podstawówki, a następnie do gimnazjum.
— To już ostatnie dni twoich wakacji — rzekła.
— Zapomniałaś, że twoich też, chemiczko.
— To już druga klasa gimnazjum. Ale ten czas leci. Niedawno szedłeś do pierwszej klasy podstawówki. Pamiętasz, jak płakałeś pierwszego dnia? Tak samo zresztą jak pierwszego dnia w przedszkolu — powiedziała rozbawiona.
— Oj, mamo, przestań — zachmurzyłem się.
— Zawsze byłeś taki. Jak miałeś kilka lat i na chwilę traciłeś mnie z oczu, to od razu wpadałeś w ryk. Żałuję, że twój tata nawet nie dowiedział się, że się urodzisz… Zginął w wypadku samochodowym, nawet nie zdążyliśmy się pobrać.
— Mamo, już mi o tym mówiłaś.
— Wiem, wiem — westchnęła — oby ciebie ominęły takie nieszczęścia jak mnie.
— Przecież jestem szczęśliwy.
— To dobrze, ale życie nie zawsze układa się tak, jak byśmy tego chcieli.
— W każdym razie mam nadzieję, że jak najdłużej będę szczęśliwy i nikt mi tego szczęścia nie odbierze.
Rzeczywiście, „szczęście” to słowo, którym najlepiej można było oddać stan mojej duszy. Nie byłem typowym chłopakiem. Nigdy z nikim się nie biłem, unikałem agresywnych ludzi. Cechowała mnie wrażliwość na piękno świata, zainteresowanie nim, jak również pogodne usposobienie wobec innych. Nie miałem problemów z publicznymi wystąpieniami. Byłem raczej typem samotnika, chociaż nie można było o mnie powiedzieć, że chorobliwie chroniłem się przed innymi. Moja relacja z mamą zawsze miała zbyt silny charakter, być może ze względu na brak ojca.
Od roku ukrywałem przed mamą pewną wstydliwą tajemnicę. Jej powód spadł na mnie jakiś rok wcześniej jak grom z jasnego nieba. Kiedy rozpocząłem naukę w gimnazjum, nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Czułem się dziwnie w towarzystwie dwóch kolegów z klasy. Ich śmiechy, ruchy, sylwetki, głosy nabrały dla mnie symbolicznego wymiaru. Nie mogłem odwrócić od nich swej uwagi, a w domu, leżąc na łóżku, snułem marzenia erotyczne, w których moje kontakty z nimi nabierały innego charakteru. Kiedy jednak otrząsałem się z fantazji, uświadamiałem sobie ze smutkiem, że to wszystko dzieje się tylko w mojej głowie. Musiałem liczyć tylko na siebie, bo nie byłem pewien, jak mama zniosłaby tę wiadomość.
3 września 2007 r., poniedziałek
W pomieszczeniu Zespołu Szkół w Smutowie moja klasa, czyli druga „a”, zajęła swoje miejsca. Wychowawczyni stała przed nami z nieznajomym rudym chłopakiem.
— Witajcie po wakacjach. Mam nadzieję, że macie dużo siły do nauki w nowym roku szkolnym. Mam dla was niespodziankę — dołączył do nas nowy uczeń, który wprowadził się do Smutowa miesiąc temu. Nazywa się Jacek Piechowiak. Mam nadzieję, że będziecie dla niego mili. Jacek — zwróciła się do chłopca — zajmij miejsce koło Marcina Drozdowskiego, to ten chłopak w trzeciej ławce.
Jacek przysiadł się do mnie i rozglądał się po klasie. Zewsząd otaczały go ciekawe spojrzenia.
— Widzę, że już mogę podać wam plan lekcji — stwierdziła wychowawczyni.
Po wyjściu ze szkoły z wielką ciekawością podbiegłem do wracającego do domu Jacka.
— Hej, Jacek, skąd się tu wziąłeś?
— To już moja rzecz — odpowiedział oschle.
Zdziwił mnie jego ton.
— Dobra, chciałem tylko nawiązać znajomość — powiedziałem życzliwie.
— Znajomość? Spójrz na siebie. Wyglądasz jak jakiś kujon. Brzydzą mnie tacy — jego głos stał się bardziej nieprzyjemny, a ja poczułem się urażony.
— A ty może jesteś lepszy? — spytałem go.
Jacek błyskawicznym kopnięciem w brzuch powalił mnie na ziemię.
— Mówiłem ci, chuju, że nie jestem zainteresowany znajomością z kimś takim, jak ty!
Odszedł.
Zszokowany skuliłem się, masując obolałe miejsce, i cicho stękałem.
5 września 2007 r., środa
Lekcje mijały mi względnie spokojnie, nie licząc świadomości, że Jacek siedział za mną. Na ostatniej starałem się o tym nie myśleć i zagadywałem dziewczynę ze swej ławki. Widziałem, że wychylił głowę w moim kierunku. Przeraziłem się. Po chwili zwrócił się do Jarka, dość barczystego chłopaka z ławki obok. Jarek, słuchając go, spojrzał w moją stronę z wyrazem groźby na twarzy.
Po lekcji, kiedy wychodziłem z szatni, zaczepił mnie Jarek.
— Ty coś podobno na mój temat mówiłeś? — zaczął gniewnie.
— Ja? A kiedy? — spytałem zdezorientowany i przerażony konfrontacją z kimś silniejszym fizycznie i z pretensjami.
— Lepiej powiedz, bo pożałujesz! — zaczął wymachiwać mi pięścią przed twarzą.
Przestraszyłem się nie na żarty. Część wychodzących z szatni uczniów przystanęła i słuchała.
— Ale ja nic nie mówiłem. Kto ci tak powiedział? — spytałem drżącym głosem. Wiedziałem już, że to nie skończy się dobrze.
— W takim razie przeproś mnie i sprawa załatwiona. Chyba, że lubisz ryzyko — ostrzegł mnie.
— Nie przeproszę cię, bo nie mam za co — powiedziałem po chwili z trudem.
Jarek błyskawicznym ruchem uderzył mnie pięścią w brzuch. Skuliłem się, otwierając szeroko usta i oczy. Po chwili osunąłem się na podłogę. Wśród rozchodzących się uczniów i dźwięków aparatów fotograficznych w komórkach przypomniała mi się rozmowa z Jackiem dwa dni wcześniej.
5 grudnia 2007 r., środa
Już od września moja kiepska sprawność fizyczna uczyniła ze mnie idealnego kozła ofiarnego dla Jacka. Nigdy nie rozumiałem, jak ktoś, kto jest głupi i silny, może liczyć na szacunek, a słabego człowieka można gnoić i wykorzystywać. Przeklinałem swój los i nie widziałem przed sobą żadnej drogi ucieczki, chociaż jeszcze w sierpniu wszystko było takie wspaniałe, a moje życie takie spokojne. Teraz zaczepki tego imbecyla stawały się codziennością.
— Dzisiaj macie piłkę nożną — oznajmił nam wuefista i podał piłkę najbliższemu uczniowi.
Minęło dwadzieścia minut. Chłopcy biegali za piłką, a ja snułem się z boku, starając się nie przyciągać niczyjej uwagi.
— Marcin, w kolejnym roku szkolnym jak zwykle chodzisz po boisku — zawołał z wyrzutem nauczyciel.
Piłka prędko potoczyła się wprost pod moje nogi. Biegli za nią Jacek z mojej drużyny oraz jeden z rywali.
— Podaj tę piłkę! — krzyknął Jacek.
Słabym kopnięciem nadałem piłce zły kierunek i w rezultacie przechwycił ją rywal.
— Co ty, do cholery, wyprawiasz!? — Jacek wydarł się na cały głos.
— Jacek, tylko bez przekleństw — zwrócił mu uwagę wuefista, po czym odezwał się do mnie — skoro tak słabo się ruszasz, to może idź na bramkę?
— Nieee — rozległy się jęki drużyny Jacka.
Wiedziałem, że zapadł na mnie wyrok.
— Ja muszę na chwilę wyjść, ale wy nie wychodźcie, tylko grajcie dalej — polecił nauczyciel.
Stałem na bramce, czekając na najgorsze. Zbliżał się do niej przeciwnik z piłką.
— Nie stój w bramce, rusz się! — niecierpliwili się członkowie mojej drużyny.
Zasłoniłem się przed pędzącą piłką jak ofiara przed katem. Padł gol. Jacek poszedł do mnie i ryknął:
— Co ty, kurwa, odpierdalasz!? — szybkim ruchem uderzył mnie z otwartej dłoni w twarz. Rozpłakałem się mimowolnie, wieńcząc dzieło swego upokorzenia.
7 grudnia 2007 r., piątek
— Obserwuję cię od jakiegoś czasu i widzę, że dzieje się z tobą coś niedobrego — powiedziała do mnie troskliwie mama.
— Wydaje ci się — zdenerwowałem się, odwracając głowę.
— Wcale nie wydaje. Co się dzieje? W środę wróciłeś w kiepskim nastroju, a już wcześniej ci się to zdarzało.
— Po prostu mam dużo nauki.
— Przestań kłamać. Chcę ci pomóc.
— Mamo, to ty przestań. Już nie jestem małym dzieckiem.
Zamilkła, nie wiedząc, co począć.
— Nie chcesz powiedzieć, a ja cię zmusić nie mogę. W każdym razie zawsze możesz mi powiedzieć.
„On mnie zabije, na pewno to zrobi. Pierwszego dnia kopnął mnie w brzuch. Co zrobi niedługo? Powiedzieć? Gdyby jeszcze mieszkał gdzie indziej, to może. Nie mogę pozwolić sobie na mijanie się z jego gniewem na ulicy”.
30 stycznia 2008 r., środa
Przestałem od jakiegoś czasu zgłaszać się na lekcjach. Miałem kiepskie samopoczucie. Uczyłem się dobrze, jednak nauka nie sprawiała mi już przyjemności. Męczyłem się w swym piekle, na które nie zasłużyłem, a moją duszą rządził tłumiony strach i gniew. Ile jeszcze czasu miałem wytrzymać? Czy miałem w sobie tyle siły, by dotrwać do końca gimnazjum?
15 marca 2008 r., sobota
— A teraz zamknij oczy i pomyśl życzenie! — radośnie rzekła do mnie mama, stawiając na stole tort z piętnastoma świeczkami.
Od kilku miesięcy miałem tylko jedno życzenie — by ruda przybłęda o nazwisku Jacek Piechowiak jak najszybciej znikła z mojego życia, a jeszcze lepiej, żeby się w nim nigdy nie pojawiła. Z bezsilności płakałem po nocach i miałem koszmary. Byłem najsłabszy w klasie, a do tego wrażliwy. Wcześniej nawet nie myślałem, że coś takiego jak przemoc może mnie dotknąć, lecz uświadomiłem sobie ze strachem, że prędzej czy później trafiłbym na kogoś, kto bezwzględnie wykorzystałby moje słabości. Jak na nieszczęście, przy moim zamknięciu w sobie i zastraszeniu powiedzenie mamie o czymkolwiek nie wchodziło w rachubę.
— Już pomyślałem — oznajmiłem po chwili.
7 kwietnia 2008 r., poniedziałek
Na języku angielskim nauczycielka zwróciła się do nas:
— Dzisiaj w parach będziecie robić projekty. Będą to projekty waszych firm, wymyślcie sobie dowolną branżę. Macie słowniki na moim biurku, można je wziąć do pomocy.
Zastanawiałem się, co wymyśleć. Z angielskiego byłem najlepszy w klasie.
— Może zrobimy projekt o biurze turystycznym? — zwróciłem się do siedzącej obok dziewczyny.
— To ty jesteś prymusem, więc może być — odpowiedziała znudzonym głosem.
Wszyscy wertowaliśmy słowniki i na brudno zapisywaliśmy wiadomości do swych projektów. Sam obmyśliłem plan swojego i wypisałem potrzebne informacje.
Po upływie połowy lekcji zabrzmiał głos nauczycielki:
— Jeśli jeszcze nie zaczęliście przenosić waszej pracy na kartki, to lepiej zacznijcie.
Pospiesznie przepisywałem pracę na dużej, kolorowej kartce, na samym końcu dopisując numer sekstelefonu usłyszany w reklamie. Moje poczynania obserwował siedzący przede mną chłopak:
— Co ty, numer sekstelefonu dałeś!? Przecież to jest na ocenę!
Był to pierwszy numer, jaki przyszedł mi do głowy. Nie miałem już czasu na przepisanie projektu na nową kartkę, a kreślić po zapisanej nie chciałem.
— To tylko taki numer wymyślony — usprawiedliwiłem się.
Po oddaniu prac wyszliśmy na przerwę. Chłopak, który zwrócił mi uwagę, podszedł do Jacka. Po chwili stanęli przede mną, a Jacek rozpoczął bez wstępu:
— Jak ona zobaczy ten wasz numer telefonu, to dostaniecie pały.
— Nie dostaniemy, można wymyśleć, co się chce — oznajmiłem drżącym głosem.
— Ale jak dostaniecie, to ci dam w pysk.
Kolega Jacka zarechotał niczym prostak.
Minęła kolejna lekcja. Będąc dyżurnym, wszedłem na krzesło i próbowałem wcelować otwór butelki w doniczkę. W pewnym momencie poczułem, że tracę poczucie równowagi. Spuściłem wzrok i ujrzałem Jacka trzęsącego krzesłem.
— Ciebie trzeba zwalić i nauczyć porządku!
Obok Jacka stała większość chłopców. Reszta klasy udawała, że nic się nie dzieje.
— Zostaw… — zaskomlałem cicho. Krzesło zachwiało się i runęło ze mną na podłogę. Złowrogie twarze chłopców górowały nade mną. Skuliłem się.
Nieoczekiwanie za drzwiami zabrzmiał głos nauczycielki. Grupka dręczycieli ze swym przywódcą szybko wróciła do swoich ławek. Wstałem powoli i w upokorzeniu usiadłem na swoim miejscu, starając się nie patrzeć na nikogo. Mimowolnie pociekła mi łza po policzku. Kilka sekund później rozległ się odgłos otwieranych drzwi i weszła nauczycielka.
— Dzień dobry wszystkim — zawołała wesoło, rozglądając się po klasie — zaczniemy lekcję od sprawdzenia zadania dom…
Dostrzegła dziwny grymas na mojej twarzy.
— Coś ci się stało? Źle się czujesz?
— Tak… — odpowiedziałem ledwo słyszalnym głosem.
— Co ci jest?
— Proszę pani, Marcin po prostu się przewrócił. Źle stanął na krześle przy podlewaniu kwiatów — wyjaśnił Jacek.
Poczułem wzbierającą wściekłość z bezsilnością.
— To może idź do domu. Ja powiem twojej wychowawczyni, że cię zwolniłam — poradziła mi.
Wziąłem swój plecak i w otoczeniu pojedynczych chichotów opuściłem klasę.
— Może cię odprowadzić? — zaproponował Jacek.
— Do widzenia — rzuciłem, prawie rozpłakując się.
Idąc korytarzem, słyszałem odgłosy zza drzwi mijanych klas. Łzy ściekały mi po policzkach. Zakryłem usta, by nie wydać z siebie szlochu. Marzyłem teraz o tym, by znaleźć się w miejscu, gdzie nie istniała agresja.
2 czerwca 2008 r., poniedziałek
Wyjście gimnazjalistów na okoliczny koncert z okazji Dnia Dziecka właśnie dobiegł końca. Dzień wcześniej mama przekonywała mnie do pójścia na niego:
— Będzie dobrze, zobaczysz.
Spuściłem tylko głowę.
Słońce świeciło przyjemnie. Dzieci wracały już do domu. Szedłem w przedostatniej parze swojej klasy. Za mną podążał Jacek z Jarkiem. Moją klatkę piersiową dławił paniczny strach, a usta wygięły się w brzydkim grymasie. Niespodziewane kopnięcie w piętę, a zaraz potem usłyszane za sobą nieprzyjemne śmiechy, potwierdziły jedynie moje wczorajsze obawy. Odwróciłem się i napotkałem bezczelny wyraz twarzy Jacka, szczerzącego żółtawe zęby. Z powrotem odwróciłem się, zaciskając bezsilnie pięści i znosząc kolejne kopniaki z narastającą rozpaczą. Tuż za szkołą Jacek pożegnał się ze swoim kolegą z pary i skręcił w poboczną uliczkę, w końcu dając mi spokój.
Ze spuszczoną głową wszedłem do domu i osowiale przywitałem mamę siedzącą w kuchni.
— Jak było na pikniku? — zapytała z zainteresowaniem.
— Aaa, nijak.
— Jak to nijak? W końcu nie miałeś lekcji, musiała to być dla ciebie jakaś ulga?
— Daj spokój.
— Coś się stało? — zaniepokoiła się.
— Niepotrzebnie poszedłem na ten piknik.
— Jak to niepotrzebnie? Pogoda ładna, można się zrelaksować, a ty dziwaczysz.
— Po prostu nie lubię tego.
— Słuchaj, nie wiem, co się z tobą stało, ale od jakiegoś roku dziwnie się zachowujesz. Ciągle nie chcesz mi powiedzieć, co cię trapi. Możesz mi to wyjaśnić?
Zamilkłem. Wizja mszczącego się Jacka sparaliżowała mnie tak, że nie mogłem się nawet poruszyć. Stałem przy drzwiach od kuchni, a mamie pewnie przez chwilę wydawało się, że zamieniłem się w posąg.
— Powiesz mi w końcu, co się stało, że wróciłeś taki apatyczny?
Odezwałem się po krótkiej chwili:
— Po prostu od wczoraj mnie boli głowa.
— I nie mogłeś mi powiedzieć? — spytała zdumiona — Najwyżej zostałbyś dziś w domu. Przecież ja uczę w tej szkole, na pewno twoja wychowawczyni by przyjęła ode mnie zwolnienie.
— Przepraszam — rzekłem pospiesznie i natychmiast wybiegłem, czując, że łzy cisną mi się do oczu.
1 lipca 2008 r., wtorek
Rysowała się przede mną perspektywa dwóch miesięcy z dala od szkoły, a tym samym szkolnych kontaktów z Jackiem. Nie czułem się jednak komfortowo. Jacek również mieszkał w Smutowie i mógł się łatwo dowiedzieć, gdzie mieszkam. Jeszcze rok temu nie musiałem się niczego obawiać, a teraz na samą myśl o spotkaniu go robiło mi się niedobrze.
— Jak zamierzasz spędzić te wakacje? — spytała mnie mama.
— Mamo, jeszcze nie wiem, dopiero początek lipca.
— Może wyjedziemy gdzieś razem?
— Mam już piętnaście lat, za stary jestem na wyjazdy z tobą.
— A z kim pojedziesz? Nie masz już chyba tutaj bliskich znajomych. Od wszystkich się odsunąłeś.
— Przestań!
— Ale ja się po prostu o ciebie troszczę.
— Jest mi wstyd, kiedy myślę o tym, że w tym wieku mam spędzać wakacje z tobą.
— Popatrz na to inaczej. Wszystko, co przeżyjesz, jest twoje, i nikt ci tego nie odbierze. Zobaczysz, że będzie fajnie.
Pomimo zażenowania na myśl o spędzeniu wakacji z matką, wolałem spędzić je z dala od Smutowa i Jacka.
— To gdzie jedziemy? — odparłem z zainteresowaniem.
14 sierpnia 2008 r., czwartek
Po prawie półtoramiesięcznym pobycie u dalszej rodziny w Warszawie właśnie wysiedliśmy z autobusu na przystanku w Smutowie. Było dosyć ciepło, a delikatny wiatr roznosił zapach świeżo skoszonej trawy.
— I co, sam widzisz, że było warto się stąd ruszyć, nawet z matką.
— To prawda — uśmiechnąłem się. Nagle doznałem bolesnego ukłucia. Po przeciwnej stronie ulicy zauważyłem idącego Jacka z jakimś chłopakiem. Przez chwilę wszystko inne przestało dla mnie istnieć.
— Słyszałeś, co powiedziałam? — matka szturchnęła mnie delikatnie w ramię — wyglądasz, jakby cię serce rozbolało.
— Już wszystko w porządku.
— No to dobrze. Idziemy na drugą stronę ulicy.
Grymas przerażenia objął moją twarz. Czułem się jak siłą wyciągana z wody ryba, dusząca się i wijąca się we wszystkie strony.
— Nie.
— Nie rozumiem. Co się z tobą dzieje? — zapytała nieco głośniej.
Jacek odwrócił głowę w naszym kierunku.
— O nic nie pytaj. Chodźmy do domu, proszę.
— W porządku. To pewnie przez to gorąco. Zaraz wejdziemy do domu, odświeżysz się i napijesz czegoś zimnego.
— Dziękuję, właśnie tego mi trzeba — odparłem z ulgą.
7 września 2008 r., poniedziałek
Nastał mój ostatni rok szkolny w szkole w Smutowie.
Podążałem szkolnym korytarzem ze spuszczoną głową, nie chcąc wzbudzać niczyjej uwagi. Zdawałem sobie sprawę, że jak na złość właśnie tym budziłem zainteresowanie głośnych dzieciaków, skupionych w grupkach. Przypominałem chorą, odłączoną od stada antylopę, i gdyby pojawił się ktoś w skórze lwa, to pewnie najprędzej skierowałby swą uwagę na mnie.
W pewnym momencie podszedł do mnie chłopak, który towarzyszył Jackowi na ulicy, kiedy wysiadłem z mamą na przystanku w Smutowie.
— Siema, ty jesteś synem Bożeny Szmyt, tak?
Nieśmiało podniosłem wzrok.
— No tak. A kto pyta?
— Powiedzmy, że jej uczeń. Tak sobie pomyślałem, że pewnie masz dostęp do jej testów dla uczniów.
— Coś tam pisze — rzuciłem niepewnie.
— A to znaczy, że mógłbyś wynieść te prace albo przynajmniej skopiować?
— Do czego zmierzasz?
— Mam bardzo ważny test z chemii za tydzień, trochę kiepsko mi idzie, a moja matka obiecała mi kupić wypasiony rower, jak będę miał z niej trójkę na półrocze.
Zacząłem się domyślać, o co chodzi. Wziąłem głęboki wdech.
— A może poprosiłbyś moją mamę o korepetycje?
— Korepetycje? I co, może mam tu siedzieć po lekcjach albo w weekendy? — zdenerwował się.
— Ja tylko mówię, że…
— Słuchaj, powiem wprost. Masz jak najszybciej przynieść mi ten test, co będzie za tydzień, najlepiej z odpowiedziami.
— Ale jak to? — odpowiedziałem z hamowaną histerią.
— Normalnie! A jak nie przyniesiesz, to mój brat cię załatwi. Zobacz, tam stoi — wskazał na Jacka.
Spojrzałem w wyznaczonym kierunku i widok rudej postaci wywołał u mnie ścisk w gardle. Rzuciłem naprędce:
— Dobrze, przyniosę ci ten test.
— No, wiedziałem, że mogę się z tobą dogadać — poklepał mnie po ramieniu i odszedł.
5 listopada 2008 r., środa
Szybko rozwiązałem test z języka angielskiego. Nie zamierzałem ryzykować otrzymania jedynki za pomoc Jackowi i Jarkowi, chociaż wiedziałem, że zemsta będzie nieunikniona. Nauczycielka, przechadzając się po sali, spojrzała z uznaniem na mój sprawdzian.
Po wyjściu z ostatniej lekcji zszedłem na parter do szatni jako ostatni i natknąłem się na Jacka i Jarka.
— I co, gnoju, nie chciałeś nam pomóc, to teraz czeka cię kara! — powiedział Jacek i od razu popchnął mnie wprost na kratę szatni. Jego kolega uderzał mnie pięścią po głowie i brzuchu.
Po paru uderzeniach osunąłem się na podłogę. Chciałem jak najszybciej umrzeć.
— Dobra, co teraz z nim robimy? — spytał Jarek.
— Myślę, że można go jeszcze bardziej zeszmacić — odparł z pewnością siebie Jacek, kierując prawą rękę ku rozporkowi spodni.
— Co ty chcesz zrobić? — spytał jego skonsternowany kolega.
— Dajmy mu do buzi, póki jest okazja!
Odgłosy człapania po schodach w kierunku szatni przerwały ich rozmowę. To jak co dzień sprzątaczka o tej porze brała się do mycia podłóg. Dwaj oprawcy spojrzeli na siebie. Jacek zadecydował:
— Spadamy stąd, bo nas ta stara raszpla zauważy.
— Dzień dobry! — powiedzieli sprzątaczce, która za parę sekund mogłaby odkryć, co działo się w jednej z szatni.
Leżałem bez sił, masując dłonią obolały brzuch i głowę. Czułem bolesne początki siniaków. Dźwięk schodzącej osoby doprowadził mnie do paniki — jak w takim stanie mogłem się komukolwiek pokazać? Z trudem wstałem i założyłem kurtkę. Sprzątaczka, przechodząc korytarzykiem wzdłuż kilkunastu szatni, zauważyła mnie i powiedziała:
— No i co ty tu jeszcze robisz? Mam podłogi tu umyć, więc wychodź!
— Już, już, tylko się ubiorę — powiedziałem słabym głosem i przygładziłem potargane włosy.
6 lutego 2009 r., piątek
Rudy zdążył sobie zjednać większość klasy i nikt nie podważyłby jego silnej pozycji. Trzymanie się z kimś takim jak ja było obciachem. Pozostawało mi jedynie czekać na ukończenie gimnazjum. Przynajmniej w nowej szkole nie będę miał z nim styczności, bo w przeciwieństwie do mnie Jacek uczył się słabo.
Rozpoczął się weekend. Siedziałem w pokoju, patrząc nieruchomo w sufit. Mama weszła do pokoju.
— Dlaczego tak siedzisz smętnie?
— Wydaje ci się tylko.
— Wcale nie. Powiem więcej: obserwuję cię od jakiegoś czasu i czuję, że coś jest z tobą nie tak.
— Znaczy co? — rzuciłem nieco ostro.
— Zauważyłam, że jesteś smutny i apatyczny. Jeśli coś cię trapi, to mi powiedz. Jestem twoją matką i zawsze ci pomogę.
— Mamo, daj spokój.
— Synku…
— Przestań tak do mnie mówić! Mam prawie szesnaście lat!
— Marcin, nie podnoś na mnie głosu — rzekła szorstko.
— Po prostu dojrzewam i mam skoki nastroju. Wolałabyś, żebym był agresywny?
— Wolałabym, żebyś był szczęśliwy, a nie wydaje mi się, że jesteś.
Zamilkłem. Po chwili powiedziałem:
— Daj mi czas, a wszystko się jakoś ułoży. I nie traktuj mnie jak małego dziecka.
— Skoro tak…
18 kwietnia 2009 r., sobota
Stałem na smutowskim przystanku z mamą. Po chwili przyszedł Jacek z Jarkiem.
Mama podeszła do nich. Podsłuchiwałem ich rozmowę.
— Witaj. Co tam słychać u ciebie? Jak ci idzie w szkole? — spytała z uśmiechem Jacka.
— Dzień dobry. Dobrze, właściwie tak jak zwykle — odpowiedział w ten sam sposób.
— A już wybrałeś sobie szkołę, do której będziesz chodzić po gimnazjum?
— Mam kilka wybranych szkół, wszystkie zawodówki.
— A mój syn będzie chodzić do liceum. Chyba do siódemki w Kilanowicach, o ile go przyjmą.
Jacek spojrzał na mnie. Odwróciłem wzrok.
— A pani po co jedzie do Kilanowic?
— Muszę zrobić zakupy w supermarkecie. W tutejszych sklepach wszystko drogie, niestety.
— A Marcin po co? — spytał zaciekawiony.
— On mi będzie pomagał — odwróciła się w moim kierunku — Marcin, co tam tak sam stoisz, chodź do nas!
— Nie, wolę tutaj stać.
— Boisz się czegoś? — zainteresował się Jacek.
Spuściłem wzrok.
— Ja nie wiem, co się dzieje z tym chłopakiem — zaczęła narzekać — siedzi w domu, z nikim się nie spotyka, prawie się nie odzywa.
— No to ma poważny problem — stwierdził Jacek z pozorną troską w głosie.
— Ale chyba z tobą ma dobry kontakt?
— Można tak powiedzieć. Zdążyłem go poznać dosyć dobrze — odpowiedział ze znaczącym uśmiechem.
— No to przynajmniej na tobie może polegać — uśmiechnęła się życzliwie.
14 sierpnia 2009 r., piątek
Po zakończeniu gimnazjum przysiągłem sobie, że odetnę się od przeszłości i stworzę w liceum nową tożsamość. Oby tylko nie było tam nikogo ze Smutowa. Nie po to zrywałem z przeszłością, by wciąż się za mną wlokła, psując przyszłość.
W czasie wakacyjnej alienacji obmyślałem strategię działania egzystowania w nowym środowisku, zapijając swój strach preparatem z waleriany. Męczył mnie codzienny lęk, a dom, w którym przebywałem przeważającą część czasu, stanowił swoistą trumnę. Moje życie spłaszczyło się jedynie do słuchania muzyki i siedzenia w internecie. Jedyne kontakty z ludźmi stanowiły rozmowy z mamą. Nic mnie nie interesowało, a upalna pogoda drażniła mnie swoją wszechobecnością. Przerażała mnie wizja kolejnej możliwej fali przemocy w nowej szkole. Kiedy tylko sobie o tym przypominałem, dostawałem bólu serca i brzucha. Myślałem, że wymknę się rudej przybłędzie, a tym czasem mogłem wpaść w kolejną pułapkę.
Było mi już wszystko jedno, bo strach przed przemocą okazał się nie do wytrzymania. Wybrałem pieniądze z portfela i ze swoistym podnieceniem wyszedłem z domu. Szedłem ze spuszczoną głową i otwartymi ustami. Nie obchodziło mnie w tym momencie, co na mój widok powiedzą inni. Dotarłem do budynku szkoły, przystanąłem i głęboko westchnąłem. Po chwili skręciłem w uliczkę, przy której znajdowała się apteka. Zbliżając się do niej, czułem, że ogarnia mnie coraz większy lęk i narastające wahanie — może jeszcze nie czas? Gdy już znalazł się przed drzwiami apteki, rzuciło mi się w oczy ogłoszenie: 14 sierpnia apteka nieczynna. Coś niewidzialnego uderzyło mnie w głowę. Dlaczego dziś? Rozpłakując się jak dziecko, które nagle zgubiło się na ulicy i straciło z pola widzenia swych rodziców, podbiegłem do niedaleko stojącego kosza i kopnąłem go z całej siły, aż wysypały się z niego śmieci. Gorycz porażki była niewyobrażalna.
Po dziesięciu minutach wróciłem do domu.
— Czemu masz takie czerwone oczy? — spytała mnie z niepokojem matka.
— A, nic.
— Stało się coś?
— …
— No mów — nalegała.
Wybuchłem płaczem. Podszedłem do zdezorientowanej matki.
— Nie pytaj o nic, tylko mnie mocno przytul.
Uświadomiłem sobie, że mogłem zadać swą śmiercią cios matce. Ona nie była niczemu winna, na zemstę zasługiwał kto inny.
2 września 2009 r., środa
Na pierwszej lekcji, godzinie wychowawczej, nauczycielka zwróciła się do uczniów:
— Wczoraj przedstawiłam się wam i poinformowałam was o planie lekcji. Tak się złożyło, że akurat dziś zaczynacie dzień ze mną. Zapewne nie znacie się jeszcze, więc proszę, żeby teraz każdy z was się przedstawił i opowiedział coś o sobie.
Po co to wszystko? Moja twarz oblała się gorącym rumieńcem. Kiedy przyszła kolej na mnie, zamiast zacząć mówić zaśmiałem się nerwowo.
— Przedstaw się nam — zachęciła wychowawczyni.
— Mam na imię Marcin i… — zapadła krępująca cisza. Jakieś dwie siedzące obok siebie dziewczyny zachichotały.
— Śmiało, nie krępuj się.
— No i… i lubię jazdę na rowerze oraz język angielski.
Niebezpieczeństwo zażegnane. A teraz czas na to, by z nikim nie rozmawiać i nikomu się nie narażać.
Kiedy wszyscy się już przedstawili, nieoczekiwanie zwrócił się do mnie partner z ławki, Piotr:
— Skąd jesteś?
— Mieszkam dwadzieścia kilometrów od centrum Kilanowic w takiej miejscowości, co tam żyje pół miliona ludzi — wysiliłem się na sarkazm, żeby tylko nie pokazać strachu i zdenerwowania.
— Chacha, pierdolisz — Piotr parsknął nieprzyjemnym śmiechem. Jego czarne ubranie i takie same długie włosy dodatkowo zniechęcały mnie do niego. Rozmowa się urwała.
Na przerwie stanąłem sam na korytarzu, podczas gdy pozostali uczniowie rozmawiali ze sobą. Zdążyłem się już dowiedzieć, jak okrutni bywają ludzie. Tym razem nie dałem się już nabrać na to, że w nikim nie czai się zło. Po kilkukrotnym spoglądaniu w stronę klasy dostrzegłem Piotra, który patrzył w moją stronę z rozbawieniem. Koło niego stała jedna z chichoczących dziewczyn, Zuzanna.