E-book
18.9
drukowana A5
57.76
Skinner

Bezpłatny fragment - Skinner


Objętość:
262 str.
ISBN:
978-83-8414-083-3
E-book
za 18.9
drukowana A5
za 57.76

ROZDZIAŁ I

Oto ja. Ubrany w szary, tani, trochę wygnieciony garnitur, ponad trzydziestoletni ludzki produkt bezkompromisowej kapitalistycznej rzeczywistości, pogrążony w rozmyślaniach na temat kawałka wirtualnego metalu, któremu kilka chwil wcześniej usiłowałem nadać pożądany kształt, oczywiście w przestrzeni cyfrowej. Nie tworzę niczego nadzwyczajnego. Projektuję małe elementy wielkich urządzeń, których zadaniem jest poprawna współpraca z innymi, równie małymi częściami. Nie realizuję marzeń. Nie buduję statków kosmicznych, pięknych sportowych samochodów ani pociągów pędzących z ogromnymi prędkościami. Nie jestem „mózgiem” wielkiego przedsięwzięcia. Mojej pospolitej twarzy nikt nie pokazuje w mediach. Gdybym miał zacytować któregoś z klasyków, usiłując w kilku słowach określić moją życiową rolę, pewnie powiedziałbym… Jak to leciało? „Jesteś pionkiem w grze, kółkiem w maszynie”… Psiakrew. A miało być inaczej. Zupełnie inaczej.

Byłem przecież wyróżniającym się studentem. Przez pięć długich lat harowałem jak wół, poświęcając nauce ogromną większość czasu, rezygnując z udziału w niezliczonych imprezach, podczas których piwo i wódka lały się strumieniami. Opanowałem obsługę najnowocześniejszych inżynierskich programów komputerowych, napakowałem umysł wiedzą, licząc na rewanż ze strony losu. Dyplom obroniłem z wyróżnieniem i bez problemu dostałem pracę, która miała być początkiem mojej drogi do zawodowego raju.

Niestety, ten cholerny świat nie wynagradza tych, którzy ciężko pracują. Wprost przeciwnie. Daje im nieźle popalić. Jest wyjątkowo hojny jedynie dla cwaniaków.

Lata mijały, a ja wciąż siedziałem przy tym samym biurku, napieprzając palcami po klawiszach lepiącej się od brudu komputerowej „myszy”, prosząc w duchu wszelkie nadprzyrodzone siły, by raczyły wreszcie rozpierdzielić ten bajzel o nazwie „Megatech S.A”.

Równie często rozmyślałem o odejściu. Z nieopisaną przyjemnością tworzyłem w głowie scenariusz chwili, w której złożę podanie o rozwiązanie umowy o pracę. Oczywiście za każdym razem z pogardliwym uśmiechem rzucałem papiery na blat eleganckiego, mahoniowego biurka, wygarniając siedzącemu za nim facetowi całą prawdę o polityce firmy. Problem w tym, że na tego rodzaju akcję może sobie pozwolić wyłącznie ktoś, kto wygrał parę milionów w lotto. Po czymś takim mógłbym zapomnieć o możliwości znalezienia pracy w zawodzie. Nie miałem złudzeń co do struktury korporacyjnych aparatów władzy. Wiedziałem, że wszystkie te cholerne dupki zza mahoniowych biurek stanowią jedną wielką klikę.

Mógłbym, rzecz jasna, poszukać innego burdelu i innego komputera z utłuszczoną myszą, a potem grzecznie poprosić o przeniesienie za porozumieniem stron. Efekt byłby taki, że znalazłbym się w podobnym miejscu, zaczynając wszystko od zera. I jaki to miałoby sens?

Nie opłacało mi zatem się rzucić pracy, a jednocześnie nie miałem najmniejszych szans na awans. Dlaczego? Chyba znałem odpowiedź na to pytanie, chociaż udawałem przed sobą samym, że jest inaczej. Dlaczego ludzie mnie nie lubią, a ciebie uwielbiają? — spytał szczur chomika. Ano dlatego, że masz chujowe public relations — odpowiedział chomik.

Niestety, nie jestem typem cwanego przystojniaka, chociaż nie brakuje mi wzrostu i nie jestem odrażający. Nie potrafię być showmanem, efektownie promującym swoją osobę. Im dłużej żyję, tym bardziej dochodzę do wniosku, że tylko tacy mogą zdobyć świat, nawet jeżeli są niedouczonymi dupkami, nie mającymi bladego pojęcia o swojej robocie.

Przemierzałem długi, klaustrofobiczny korytarz, czując narastający niepokój. Moje myśli wciąż uciekały w stronę zasranego wspornika, który pozostał na mojej, wirtualnej, kreślarskiej desce. Jednocześnie część mojego umysłu, jak zwykle, przepełniały żal i złość. Pozostawało w nim jednak sporo miejsca dla lęku.

Im bliżej mnie znajdowały się drzwi z mosiężną tabliczką z wygrawerowanym napisem: „Główny Konstruktor” oraz jego anglojęzyczną wersją: „Chief Engineer”, tym mocniej chłodne kleszcze stresu zaciskały się na moim żołądku. Po jaką cholerę zostałem wezwany „na dywanik”? Cóż złego zrobiłem tym razem? Nie miałem wątpliwości co do charakteru mojej wizyty w gabinecie szefa. Nie jestem jednym z tych, którym przełożony przekazuje dobre wiadomości. Jeżeli mnie wzywa, to wyłącznie po to, by mnie opierdzielić. Oby tylko skończyło się na tym…

Nie spieszyłem się. Pragnąłem, żeby czas przestał płynąć. Wsłuchiwałem się w odgłos własnych kroków, odbijający się echem od gołych ścian korytarza. Szkoda, że dystans dzielący mnie od jego przeciwnego końca był tak niewielki. Gdybyż mogła być prawdą teoria, w myśl której wypuszczona z łuku strzała nie może dotrzeć do celu, ponieważ zawsze, pokonawszy połowę dystansu, pokonuje jego kolejną połowę, i tak dalej…

Rzeczywistość wyrwała mnie z zamyślenia. Drzwi gabinetu były tuż przede mną, a mosiężna tabliczka błyszczała, zapewne rankiem wypolerowana przez zawsze wystraszoną sprzątającą, panią Madzię. Westchnąłem, kilka razy zacisnąłem dłonie, a następnie spróbowałem się zrelaksować. Nie bardzo mi to wyszło. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że próby robienia dobrej miny do złej gry nie mają większego sensu. Szczur nigdy nie stanie się chomikiem…

Westchnąłem ponownie, zapukałem i nacisnąłem klamkę. Ostrożnie wsunąłem do środka najpierw głowę, potem ramiona, a następnie całą resztę mojego tyczkowatego ciała. Ciągle tak je postrzegałem. Patrząc w lustro, nie widziałem zarysów mięśni, nad wyrzeźbieniem których tak ciężko pracowałem kilka razy w tygodniu, wylewając litry potu w siłowni, której serdecznie nienawidziłem. Dostrzegałem tylko niezgrabnego, przerośniętego chudzielca o bladej, piegowatej cerze. Dlatego rzadko się oglądałem. Wolałem samego siebie takiego, jakim rysowała mnie moja nieograniczona wyobraźnia.

Kiedy spojrzałem na człowieka, rozpartego w głębokim, wyścielonym skórą fotelu, przez plecy przebiegły mi ciarki. Moje obawy zaczęły narastać w wykładniczym tempie. Coś było nie tak. To nie była dobrze mi znana gęba wiceprezesa Janickiego. Ten bezczelnie szczerzący zęby, wystrojony w garnitur za co najmniej cztery tysiące goguś był moim starym, dobrym znajomym. Nazywał się Marian Strojeczny i był moim rówieśnikiem, a zarazem największym palantem, jakiego kiedykolwiek nosiła ziemia. Kiedy zaczynałem studiować na, Strojeczny był ze mną na roku. Już po pierwszym semestrze okazało się, że jego bardzo mały rozumek nie jest w stanie sprostać wyzwaniom, jakie postawił przed nim bezlitosny system edukacji. Facet został wykopany i słuch o nim zaginął.

Tym potężniejsze było moje zdziwienie, kiedy pewnego dnia Strojeczny pojawił się w Megatechu. Podobno skończył jedną z prywatnych „sorbon”, od których roiło się na mieście. Na początek dostał „ciepłą posadkę” w dziale promocji, z pensją przynajmniej dwukrotnie wyższą od mojej. I jak tu się nie załamać? Przecież to właśnie ja i tacy jak ja tworzyliśmy produkt naszej firmy. Traktowano nas jednak jak zbierających bawełnę niewolników. Za to tacy jak ten dupek Strojeczny nie mieli na co narzekać. Zarabiali krocie, przelewając z pustego w próżne.

Po kilku miesiącach „pracy” został kierownikiem działu. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. „Chief Simpleton” w krainie nadętych debili. No i dobra, nic mi do tego. Skoro właściciele firmy uważają, że stać ich na utrzymywanie tej bandy bezużytecznych bałwanów, to należy im tylko współczuć. Trudno, to przecież ich pieniądze.

Teraz jednak, kiedy patrzyłem na uśmiechniętego Strojecznego, w mojej głowie pojawił się wielki znak zapytania. Miałem jeszcze słabą nadzieję, że to tylko jakiś pieprzony, okrutny żart.

— Witam, panie Janie — rzucił od niechcenia, kontemplując wyraz mojej twarzy.

A więc jesteśmy na „pan”… Mimo woli sięgnąłem pamięcią do dnia, w którym pośpieszyłem mu z humanitarną pomocą na kolokwium z matmy. Dostał ode mnie gotowca z instrukcją obsługi. Rąbnąłem się w jednym z działań, więc je przekreśliłem i dopisałem: „Te, Marian, tego nie przepisuj”. Oczywiście, przepisał. Wszystko. Moją uwagę również. Ale czego można oczekiwać od „misia o bardzo małym rozumku”?

— Ochujałeś, Marian? — usłyszałem swój pełen irytacji głos. — Czy ci rąbnęło na dekiel? Co ty tu robisz? Przyszedłeś pomajtać kulasami pod biurkiem?

Strojeczny groźnie zmarszczył brwi, spoglądając na mnie spode łba. Skrzyżował ramiona, opierając łokcie o blat biurka.

— Nie życzę sobie tego rodzaju słownictwa, inżynierze Bolański — wycedził powoli, grobowym głosem. — Jestem pańskim nowym szefem. Nowym głównym konstruktorem. I byłoby dla pana lepiej, gdyby raczył pan o tym pamiętać. Zawsze i wszędzie.

A więc moje przeczucie mnie nie okłamało. Ten idiota otrzymał nowy prywatny folwark, pełen niewolników i ich poganiaczy. Główny konstruktor… Koń by się uśmiał po pachy. Przecież on nie odróżniał całki od klucza wiolinowego.

— Szefem? — powtórzyłem bezwiednie.

Byłem zaszokowany i przerażony. Jakże wiele bym wówczas dał, by ten palant za biurkiem zamienił się w cudowny sposób w podstarzałego, schematycznego i oschłego inżyniera Janickiego. A jeszcze lepiej, w oślizłą żabę. Niestety, gęba Strojecznego pozostawała gębą Strojecznego. Jego pucułowata paszcza ponownie się otworzyła, by wyrzucić z siebie kolejną porcję jadu.

— Stanowczo odradzam szkalowanie mojej osoby i podejmowanie wszelkich prób podważania mojego autorytetu wśród załogi. Niech pan nie zapomina, że to właśnie ja będę wypłacał panu premię. Jeżeli uznam, że pan na nią nie zasłużył…

Cholera jasna, tu mnie miał. Mój kontrakt został sformułowany w taki sposób, że większość moich miesięcznych dochodów stanowiła uznaniowa premia. Sama podstawowa pensyjka była głodowa. Pomysłowa forma całkowitego uzależnienia niewolnika od jego poganiacza. W mojej głowie wrzało. Po prostu nie mogłem uwierzyć w to, co widziałem i słyszałem. Miałem ochotę rzucić się na tego cholernego sukinsyna i udusić go gołymi rękami. Zapewne nie miałbym z tym większego problemu. Był ode mnie niższy o głowę i miał wielkie, piwne brzuszysko. Jego pulchne paluchy dysponowały zapewne siłą potrzebną do utrzymania długopisu albo, co najwyżej, szklanki z drogą whisky. Przez chwilę wyobrażałem sobie Strojecznego wylatującego przez okno, z głośnym brzękiem tłuczonej szyby.

Z krainy marzeń wyrwał mnie jego warkot.

— Postanowiłem powierzyć panu kilka dodatkowych szczegółów projektu G-701. Takiemu wybitnemu inżynierowi nie powinno sprawić większego kłopotu rozrysowanie kilku części. Jeśli uda się panu z tym uwinąć do końca miesiąca, z pewnością pomyślimy o premii.

— Co się stało z inżynierem Janickim? — zapytałem, udając, że puściłem jego uwagi mimo uszu.

Strojeczny uśmiechnął się, pokazując swoje krzywe zęby. — Na każdego przychodzi jego czas — odpowiedział, unosząc brwi, z wyraźnym ukontentowaniem. — Inżynier Janicki miał przykry wypadek. Jest w szpitalu, ale do pracy już nie wróci, bo za trzy miesiące osiągnie wiek emerytalny, a rehabilitacja potrwa dłużej.

— Jaki wypadek? — zapytałem ponownie. — Co się stało?

Strojeczny wzruszył ramionami, z wyrazem złośliwej satysfakcji na pucułowatej twarzy.

— Skoro to pana interesuje, proszę się udać do szpitala. Ale, oczywiście, dopiero po pracy. Niech pan zapomni o zwyczajach praktykowanych przez mojego poprzednika. Takich na przykład jak nieuzasadnione wypłacanie premii. Ja mam zwyczaj wynagradzać dobrą robotę. I płacić dokładnie tyle, ile jest ona warta. Zrozumiano?

Jasne, psiakrew, że zrozumiano. Aż za dobrze. Mój pieprzony świat zaczął się walić, jak przy trzęsieniu ziemi.

Gabinet głównego konstruktora sąsiadował z sekretariatem. Uchyliły się obite dźwiękochłonną płytą drzwi i do pomieszczenia weszła Kinga, trzymając w dłoniach stos papierowych teczek. Wymieniliśmy z dziewczyną powitalne spojrzenia. Psiakrew, ale z niej była laseczka. Aksamitne, czarne włosy, kształtne ramiona, wzorcowe cycki, nogi jak u modelki… Prawdziwy cud natury. Nigdy jej tego nie powiedziałem, ale na sam jej widok odczuwałem podniecenie.

— Przyniosłam materiały, o które pan prosił — oznajmiła, kładąc papiery na biurku.

Strojeczny zmierzył ją spojrzeniem właściciela spoglądającego na zakupionego przed chwilą konia. Byłem jej wdzięczny za to, że nie obdarzyła szefa uprzejmym uśmiechem. Po prostu wykonywała swoje obowiązki. Nic ponad to. Byłem ciekaw jak długo może się utrzymać taki stan rzeczy. Kinga, podobnie jak ja, musiała zasłużyć na premię. A jeżeli warunkiem stałoby się regularne dawanie dupy temu złamasowi, pewnie by na to przystała. Każdy musi przecież z czegoś żyć.

Na tę myśl ogarnął mnie smutek. Co, bynajmniej, nie oznaczało, że rozpacz i wściekłość straciły na intensywności. Cóż za przeklęta mieszanka.

— Proponuję zabrać się do roboty, inżynierze — zaburczał Strojeczny. — Dokumentację przesłałem panu mailem. To wszystko, żegnam.

Wyszedłem bez słowa, trzaskając drzwiami. A więc tak to sobie umyślił ten zasraniec. Będzie mi podrzucał tyle roboty, żebym nie był w stanie się wyrobić. A on, jako sprawiedliwy szef, będzie mi obcinał premię. Byłem w pułapce bez wyjścia!

Nogi uginały się pode mną, kiedy wracałem do swojego pokoiku. Nie potrafiłem uporządkować myśli. Łzy wściekłości uparcie napływały mi do oczu. Ocierałem je ukradkiem, starając się zachować kamienny wyraz twarzy. W każdej chwili ktoś mógł mnie zobaczyć, a wówczas mój nowy szef na pewno dowiedziałby się o mojej chwili słabości. Nie chciałem mu dać tej satysfakcji. Motywy jego postępowania były dla mnie oczywiste. Zemsta. Za upokorzenia, których niegdyś doznał, usiłując studiować coś, co go przerastało. Nie należałem wówczas do tych, którzy dokuczali mu najbardziej, ale tylko mnie miał obecnie pod ręką. Chciał mnie zniszczyć, bo wiedziałem kim jest naprawdę.

Pracownia numer dwadzieścia dwa, należąca do tak zwanego kompleksu biur projektowych, była ponurą klitką. Dzieliłem ją z dwoma innymi projektantami. Nasze biurka były zsunięte, tworząc coś w rodzaju kredensu, na którym spoczywały trzy mocno wysłużone pecety. Chyba nie wyglądałem najlepiej, bo moi „towarzysze niedoli” przyjrzeli mi się z niepokojem.

— Co się stało? — zapytał starszy z nich, mocno łysiejący Marek. To był dobry, poczciwy facet, a ja nie chciałem sprawić mu przykrości, ignorując jego pytanie.

— Nic takiego — odparłem. — Mamy nowego szefa.

Nie zadawali dalszych pytań. Najwyraźniej nie wyglądałem na kogoś, kto mógłby im udzielić sensownej odpowiedzi.

Usiadłem na moim niewygodnym, rozchwianym foteliku i wbiłem wzrok w ekran monitora, na którym wciąż widniał nieszczęsny wspornik. Położyłem dłoń na myszy i zacząłem ją przesuwać, udając, że zabieram się do pracy. Oczywiście, w tym stanie umysłu nie było mowy o narysowaniu choćby jednej linii. Obracałem wirtualną bryłą, przesuwając ją to w jedną, to w drugą stronę. Nie sprawdzałem zawartości mailowej skrzynki. Po prostu siedziałem i liczyłem upływające sekundy.

Na szczęście był piątek. Miałem przed sobą dwa dni na przemyślenia i ułożenie awaryjnego planu. Nie zamierzałem się poddać, chociaż nie miałem pojęcia, jak podjąć równą walkę z tą zasraną, koszmarną rzeczywistością.

Wreszcie wybiła czwarta po południu. Zamknąłem program, wyłączyłem komputer, zebrałem porozrzucane po biurku drobiazgi i pośpiesznie wyszedłem, burcząc coś na pożegnanie. Nie czekając na windę, zbiegłem po schodach. Moim jedynym pragnieniem była ucieczka z pieprzonego betonowego klocka, w którego wnętrzu przed chwilą doznałem kolejnej życiowej porażki.

Ulica powitała mnie zapachem lata, zmieszanym z odorem industrialnego smogu. Tak właśnie pachnie miasto.

Wpadając w nurt ludzkiego potoku sunącego po chodniku, poczułem pewnego rodzaju ulgę. Rozluźniłem krawat, a następnie pozbyłem się go. Miałem ochotę wrzucić ten symbol zniewolenia do najbliższego kosza na śmieci, ale po namyśle zwinąłem go tylko i schowałem do kieszeni marynarki. Pomyślałem, że przynajmniej będę miał się na czym powiesić, jeśli nie znajdę innego rozwiązania.

Ulica była gwarna, wręcz hałaśliwa. Szmer rozmów prowadzonych przez przechodniów nakładał się na warkot przejeżdżających, jeden za drugim, samochodów.

W tle rozbrzmiewała muzyka wydobywająca się z głośników otaczających pobliski telebim. Nie czułem się dobrze w tej atmosferze. Nie jestem fanatykiem ciszy, ale ta kakofonia zagłuszała moje myśli.

Szedłem szybkim krokiem, nie obierając celu. Nie miałem ochoty wracać do mojego wynajmowanego mieszkania w jednym z licznych miejskich blokowisk. To było zupełnie niedaleko, niecałe dwa kilometry od budynku Megatechu, dlatego zawsze chodziłem do pracy piechotą. I dobrze, że nie wziąłem samochodu, bo miałem ochotę się napić. Byłem pewien, że jeśli nie znieczulę mojego obolałego, sponiewieranego mózgu stosowną porcją alkoholu, to wkrótce zwariuję. Złość i żal wzbierały we mnie niczym napędzana huraganem oceaniczna fala. Miałem ochotę wyć, płakać i uciekać. Uciekać bez celu, byle dalej od ponurego budynku Megatechu i jego bezdusznych trybików, którym wciąż wydawało się, że są ludźmi.

Przemieszczając się z nurtem przechodniów, minąłem kilka ogródków piwnych, przyozdobionych efektownymi parasolami. Wszędzie pełno było ludzi, jak w każde piątkowe popołudnie. To mnie wkurzało i powodowało, że uciekałem coraz szybciej. Nie, nie tutaj. I tu też nie. Chciało mi się pić, ale jeszcze bardziej potrzebowałem odrobiny intymnego spokoju. Musiałem znaleźć jakieś bardziej kameralne miejsce.

W zamyśleniu omal nie wpadłem pod nadjeżdżający tramwaj. Odgłos dzwonka i zgrzyt hamulców przyprawiły mnie o gwałtowny łomot serca. Oprzytomniałem, mimo woli, wpatrując się w wykrzywioną grymasem wściekłości twarz motorniczego, który wygrażał mi pięścią. Pojednawczo uniosłem dłoń, uznając swoje przewinienie. Wytapetowany krzykliwymi reklamami wagon przemknął mi przed nosem, a po nim, nieco wolniej, nadjechał kolejny. Skład zatrzymał się w oznaczonym miejscu.

Nim zdążyłem uskoczyć, zalała mnie fala opuszczających jego wnętrze podróżnych. Przetrwałem trudne chwile, do bólu zaciskając powieki.

Nie ma mnie tutaj — powtarzałem w myślach. — W ogóle mnie tutaj nie ma.

Kiedy ponownie skorzystałem ze wzroku, tłumu już nie było. Miałem przed sobą otwarte drzwi tramwaju. Nie wiadomo, dlaczego zapragnąłem nagle przejść przez ich prostokątny portal. Zdawały się przemawiać do mnie, zachęcając, bym wsiadł do zatłoczonego wnętrza pojazdu. Nie miałem ochoty znaleźć się wśród spoconych pasażerów, ale te drzwi… Było w nich coś nieodpartego, magicznego.

Wzruszyłem ramionami i wsiadłem do wagonu, nie mając pojęcia, dokąd mnie zawiezie. Środki miejskiej komunikacji były dla mnie czymś obcym; korzystałem z nich tylko w ostateczności. Teraz jednak taka podróż w nieznane wydała mi się rozwiązaniem równie dobrym jak każde inne. Ot, po prostu, jeden z wariantów ucieczki. Musiałem wyglądać okropnie, bo jakiś smarkacz od razu z szacunkiem ustąpił mi miejsca.

— Pan siada — mruknął.

— Dziękuję — wydukałem z rezygnacją, opadając na twardą poduszkę tramwajowego siedzenia, chociaż część mojego umysłu protestowała gwałtownie, domagając się, bym uśmiechnął się ze wzgardą i odmówił dzieciakowi.

Obok mnie sapała głośno jakaś podstarzała paniusia z porządną nadwagą. Pachniała ohydnie, potem i szarym mydłem. Na szczęście moja męka nie trwała długo. Kiedy skład zatrzymał się na kolejnym przystanku, kobieta głośno stęknęła, wstała i potoczyła się w stronę wyjścia. Skwapliwie skorzystałem z okazji i przesiadłem się na jej miejsce, obok okna. Od razu poczułem się lepiej. Rozluźniłem mięśnie, próbując odepchnąć natrętne myśli potęgujące uczucie wściekłości i poczucie krzywdy. Obserwowałem przesuwający się przed moimi oczami miejski krajobraz, wsłuchując się w monotonny, cichy pomruk elektrycznego napędu, któremu towarzyszył nieco głośniejszy stukot kół pokonujących połączenia elementów torowiska.

Po chwili zapadłem w drzemkę. Nie pamiętam, czy śniło mi się cokolwiek. Za to przebudzenie było o wiele bardziej spektakularne niż mógłbym sobie życzyć. Najpierw poczułem nieprzyjemne szturchnięcie. Nie od razu odzyskałem pełnię świadomości. Dopiero wówczas, kiedy czyjś łokieć wbił się pod moje żebro po raz wtóry, adrenalina pozwoliła mi powrócić do realnego świata.

— Dzięki! — warknąłem odruchowo. — Czym mogę służyć? — spytałem, na widok potężnego, kompletnie łysego, pozbawionego szyi faceta w dziwacznym uniformie, który rozsiadł się na siedzeniu obok mnie. Nie wyglądał na osobnika z poczuciem humoru.

— Bilet, poproszę — rzucił beznamiętnym tonem.

— Bilet? — powtórzyłem, zaskoczony.

Jasne, bilet. Nie pomyślałem o czymś tak przyziemnym. Oczywiście, że nie miałem żadnego cholernego biletu. Niech to szlag…

— No, to jak będzie z tym biletem? — usłyszałem.

Ile może kosztować takie wykroczenie? Pewnie parę stów. Może i nie majątek, ale gdy pomyślałem o mojej nudnej pracy, przeliczając zarobione złotówki na godziny spędzone przy zatłuszczonej klawiaturze, facet bez karku wydał mi się wyjątkowo mało sympatyczny.

Mimowolnie rozejrzałem się, szukając drogi ucieczki. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Tramwaj był wypełniony ludźmi, obok mnie siedział kanar, a naprzeciw niego jakaś tłusta baba. Jednym słowem: klęska. Kolejna porażka, spowodowana moją własną głupotą.

Na twarzy łysola pojawił się wyraz satysfakcji. Z całą pewnością uwielbiał tę robotę.

— Nie mamy bileciku? — zagrzmiał. — No to będzie mandacik.

Nie było sensu z nim dyskutować, chociaż miałem ogromną ochotę obrzucić go gradem epitetów. Zacisnąłem zęby, czując, jak łzy wściekłości cisną mi się do oczu. Co za upokorzenie… W dodatku współpasażerowie, obserwując całe zajście, mieli niemały ubaw. W końcu nic nie sprawia większej przyjemności niż widok cudzego nieszczęścia. Do pełnej ekstazy brakowało im tylko odrobiny krwi.

Wypełniająca mnie wściekłość powoli przeradzała się w rezygnację. Usiłowałem przywołać spokój, mimo że w głowie pulsowała mi świeża rana. Przede wszystkim musiałem uratować resztkę godności. Uniosłem twarz, wodząc po twarzach gapiów wyzywającym spojrzeniem. Od razu odwrócili głowy, udając, że moja osoba w ogóle ich nie obchodzi. Następnie spojrzałem w oczy łysolowi.

— Mandacik — sracik — burknąłem pod nosem.

Miejmy to już za sobą — pomyślałem, sięgając do kieszeni po portfel. I wtedy wydarzył się cud. A przynajmniej tak to wyglądało z mojego punktu widzenia.

Tramwaj zatrzymał się na kolejnym przystanku, z przenikliwym zgrzytem hamulców. Kiedy tylko otwarto drzwi, potok pasażerów zaczął się wylewać na chodnik. Wyszli niemal wszyscy. Nawet tłusta baba, której nogi blokowały mi dotychczas drogę ucieczki. Kanar oczywiście pozostał na swoim miejscu. Ja jednak nie zamierzałem dłużej dotrzymywać mu towarzystwa.

— No to pa! — rzuciłem, podrywając się z siedzenia.

Łysol odruchowo spróbował podstawić mi nogę, ale byłem szybszy. W następnej chwili znalazłem się poza tramwajem.

— Wracaj! — zaryczał kanar, rzucając się w pogoń. — Wracaj, gnoju!

— Już wracam — prychnąłem, przypadkowo obierając kierunek sprintu.

Kiedy wbiegłem w wąską uliczkę między dwoma rzędami obdartych z tynku ruder, poczułem, jakby jakiś wewnętrzny głos usiłował mnie zatrzymać, przekazując mi jasną informację, że wkraczam na zakazany teren, że znalazłem się gdzieś, gdzie absolutnie nie powinienem być. Emocje związane z tym były bardzo silne. Poczułem lęk, uświadamiając sobie, że konsekwencje złamania zakazu mogą przerastać moje wyobrażenia. Mimo to biegłem dalej. Wściekłość i żal były silniejsze od strachu.

— Łapaj, trzymaj! — darł się łysol. Jego głos stawał się coraz bardziej przytłumiony, odległy.

Biegłem bez celu, byle dalej, po prostu przed siebie. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Domyślałem się, że to jakieś obrzeża starej dzielnicy portowej, niegdyś siedliska biedoty i miejskiego menelstwa, a obecnie, jak głosiła propaganda, pięknie odrestaurowanej starówki. Byłem trochę zaskoczony, patrząc na te rudery, które zapewne pamiętały jeszcze początki socrealizmu. Szare, podrapane klocki sprawiały wrażenie pochyłych, ledwo utrzymujących się na spróchniałych fundamentach. Przecież nie tak powinny wyglądać. Program odnowy starej części miasta, oparty na środkach unijnych, był od szeregu lat celebrowany przez miejskie władze, a ubiegłej jesieni hucznie ogłoszono jego pełne sukcesu zakończenie. Według medialnej propagandy cała starówka była jak nowa. Tymczasem tu, gdzie się znajdowałem, nie dostrzegałem żadnych śladów remontu.

Nie widziałem również zbyt wielu przechodniów. Najpierw minąłem jakiegoś dziadka w szortach i bejsbolówce, ciągnącego wózek z stalowymi rupieciami. Potem siwą kobietę w czarnej sukni, a w końcu kilku wyrostków popijających tanie wino obok blaszanego sklepiku. Na ich widok poczułem wzmożoną potrzebę spożycia choćby odrobiny alkoholu. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie dołączyć do tego ponurego towarzystwa. Gdybym wystąpił w roli fundatora, zapewne powitaliby mnie z otwartymi ramionami. Ostatecznie jednak zwyciężył rozsądek. Ewentualne oberwanie gazrurką lub nożem postrzegałem jako kolejne upokorzenie. Pomimo wstrętu, jaki odczuwałem wobec własnego życia, zdecydowanie wolałbym się powiesić na moim krawacie.

Brnąłem więc dalej przez labirynt uliczek, uświadamiając sobie ogrom miasta oraz moją niewiedzę na jego temat. Ponure, zaniedbane budynki zdawały się przemawiać do mnie, usiłując zdradzić mi kawał historii, zapewne pełnej ludzkich dramatów, wobec których moje kłopoty były niczym pestki słonecznika obok halloweenowej dyni. Ja jednak odrzucałem ofertę miasta, przepełniony złością i goryczą. Wciąż biegłem, chociaż zagrożenie w postaci łysego kontrolera stało się tylko fragmentem coraz bardziej odległej przeszłości. Biegłem tak szybko, jak tylko potrafiłem, starając się choćby na chwilę wyłączyć świadome myślenie. Obdarte fasady i smutne ludzkie twarze materializowały się, a potem znikały niczym zjawy, uformowane z miejskiego smogu.

W końcu, kiedy zaczynało mi brakować sił, niespodziewanie dotarłem do granicy kamiennego lasu. Ni stąd, ni zowąd, znalazłem się na wąskim, betonowym bulwarze. Dalej było już tylko zielonkawe, falujące morze.

Pragnienie stawało się coraz bardziej nieznośne. Niestety, znajdowałem się w jakimś paskudnym, zapomnianym miejscu, gdzie jedynymi towarzyszami były przewalające się morskie fale oraz beton, o który rozbijały się ich spienione grzywy.

Zrezygnowany ruszyłem przed siebie, wystukując obcasami butów jednostajny rytm. Fasady pobliskich, zdewastowanych budynków przypominały twarze przepełnionych smutkiem duchów. W wielu oknach brakowało szyb, ale kamienice nie sprawiały wrażenia całkowicie opuszczonych. Tu i ówdzie dostrzegałem ludzkie sylwetki, firanki oraz doniczki z kwiatami ustawione na parapetach. Gdybym był pracownikiem nadzoru budowlanego, z pewnością nie pozwoliłbym nikomu zamieszkiwać w tych walących się ruderach. Być może legalni mieszkańcy dawno zostali z nich wyeksmitowani, a ich miejsce zajęli bezdomni straceńcy, gotowi podjąć ryzyko, byle tylko nie spędzać nocy na dworcu czy w parku. Nie czułem się pewnie w tym obcym świecie, gdzie jedyną królową wydawała się przemoc. Zdawałem sobie sprawę, że widok faceta w garniturze i półbutach spacerującego po falochronie mógłby na niektórych mieszkańców tej trupiarni zadziałać jak zapach krwi na pogrążonego w drzemce rekina.

Mimo woli przyspieszyłem kroku, starając się nie spoglądać w stronę budynków. Podupadła dzielnica zdawała się nie mieć końca. W końcu dotarłem do jej granicy. Trudno było nie zauważyć ogrodzenia z zardzewiałej, drucianej siatki, które przecinało bulwar. Oczywiście, jakiś anonimowy, obdarzony rozsądkiem użytkownik betonowego szlaku, po którym się poruszałem, wydrążył w niej praktyczny otwór, pozwalający pokonać wytyczoną granicę bez konieczności pochylania się, kucania czy podskakiwania.

Tabliczka, zawieszona na siatce przy pomocy gwoździa, zawierała zwięzłą informację: „Teren rozbiórki, wstęp wzbroniony”. Ale jaja. Teren rozbiórki… Musieliby rozebrać połowę miasta, biorąc pod uwagę, że po tamtej stronie bulwaru, z której nadchodziłem, nie było ani ogrodzenia, ani informacji. Postanowiłem zaakceptować rzeczywistość, nie ulegając kolejnej fali zdumienia, która z mocą tsunami starała się wtargnąć do mojego umysłu. Fakt, że ktoś oszukuje całą miejską populację, siejąc nieprawdziwą propagandę sukcesu, nie był niczym niezwykłym.

Opuszczając „zakazaną strefę”, wkroczyłem do zupełnie innego świata. Natychmiast poprawiła się jakość chodnika. Miejsce brudnego, usianego dziurami betonu zajęła elegancka, równiutko ułożona kostka brukowa. Również budynki, choć wiekowe, miały odnowione, kolorowe fasady. Okolica była czysta i pozbawiona jakichkolwiek śladów ponurego klimatu, z którym miałem do czynienia kilka chwil wcześniej. Zniknęło również zżerające mnie uczucie lęku.

Nie oglądając się za siebie, ruszyłem w dalszą drogę, poszukując parasoli zwiastujących obecność piwnego ogródka. Wkrótce pojawiły się w zasięgu mojego wzroku.

ROZDZIAŁ II

Lokal wydawał się dość sympatyczny, typowy dla rekreacyjnych rejonów metropolii. Płócienna, kolorowa wiata, bar na kółkach, wiklinowe meble i dyskretnie sącząca się z głośników muzyka — tego właśnie mi trzeba było! Podszedłem do baru i już po chwili siedziałem w wygodnym foteliku, trzymając w dłoni szklankę upragnionego zimnego piwa. Ogródek miał obecnie niewielu gości, co od razu wydało mi się dziwne. Oprócz mnie w jego przeciwnym rogu zasiadała para zapatrzona w siebie oraz łysy chudzielec w czarnym garniturze. Najwyraźniej nie nadeszła jeszcze pora piątkowej biesiady.

Popijając piwo, starałem się uporządkować myśli i poskromić emocje, które mnie rozpierały. Wciąż miałem przed oczami spasioną gębę Strojecznego, a gdy tylko udawało mi się na chwilę ją wymazać, natychmiast pojawiała się wizja wyświeconego monitora, na którym widniał niedokończony rysunek nikomu do niczego nie potrzebnej części. Ta praca niszczyła mnie, tego byłem pewien. Musiałem coś zmienić w moim szarym, pozbawionym radości i uniesień życiu. Pragnienie dokonania zmian było silne niczym modlitwa, poparta wiarą i pozytywnymi emocjami. Żal i wściekłość sprawiały, że łzy zaczęły napływać mi do oczu. Ale jak tu płakać przy obcych ludziach? Nie, tak nie postępują prawdziwi mężczyźni. A jak postępują? Literatura, którą wchłonął mój umysł, pełna była wzorców godnych naśladowania. Jednak wszyscy ci niezwykli herosi posiadali przywilej, o którym ja mogłem tylko pomarzyć — bezkarność!

Zachichotałem histerycznie, wyobrażając sobie, że wypycham Strojecznego przez okno biurowca. Z satysfakcją kontemplowałem jego niekontrolowany lot, a potem moment, w którym przywalił w ziemię, zamieniając się w martwą plątaninę mięśni i flaków. A jeszcze lepiej, gdyby przywalił w dach jednego z zaparkowanych na dole samochodów, jak w amerykańskim filmie… Niestety, to były tylko marzenia. Nie mogłem wyrzucić przez okno mojego pożałowania godnego szefa. Właściwie, nie mogłem zrobić nic… Przepraszam, oczywiście mogłem się powiesić na wysłużonym krawacie, kładąc kres mojej idiotycznej, całkowicie nieudanej wędrówce przez okrutną rzeczywistość. Odruchowo jednak, posłuszny instynktowi walki, usiłowałem szukać innego rozwiązania.

Metodycznie analizowałem kolejne warianty postępowania oraz wynikające z nich ciągi przyczynowo-skutkowe. Mój umysł przypominał przeciążony mnogością procesów obliczeniowych komputer, któremu jakiś obdarzony specyficznym poczuciem humoru programista nakazał znaleźć rozwiązanie nierozwiązywalnego problemu.

Odciąwszy się od otaczającego mnie świata, nie od razu zwróciłem uwagę na kolejną postać, która pojawiła się w lokalu. Kiedy go wreszcie dostrzegłem, facet wydał mi się szary i nieciekawy. Był typowym przedstawicielem podgatunku potocznie określanego mianem „energetycznych wampirów” — człowiekiem, którego towarzystwo sprawia dyskomfort, chociaż właściwie nie wiadomo dlaczego. Miał pryszczatą, nalaną twarz, pokrytą niechlujnym, kilkudniowym zarostem. Rzadkie, sięgające ramion, przyprószone siwizną włosy były tłuste i rozczochrane. Całości wizerunku dopełniał przepocony, czerwony T-shirt, kurtka w łatach, wytarte dżinsy i rozpadające się wojskowe buty, na sam widok których robiło się gorąco. Byłem pewien, że zaraz do mnie podejdzie i poprosi o zapomogę. Zawsze przyciągałem takich meneli. Jeżeli mieli do wyboru kilku potencjalnych sponsorów, zawsze to ja stawałem się ich celem.

Nie pomyliłem się. Przybysz ledwo zerknął w stronę zakochanych, a chudzielca w ogóle nie zaszczycił spojrzeniem. Za to kiedy ujrzał moją osobę, uśmiechnął się, jak gdyby spotkał starego, dawno niewidzianego znajomego. Następnie pewnym krokiem skierował się w moją stronę. Przez chwilę wisiał mi nad głową, nie wiadomo dlaczego oczekując, że to ja rozpocznę konwersację. Udawałem, że nie dostrzegam jego obecności. Miałem nadzieję, że po prostu w końcu się zmyje i zostawi mnie w spokoju.

— Dzień dobry — usłyszałem. Nadzieja prysła. Dźwięki, które wydawał, były równie nieprzyjemne jak jego aparycja.

— Dzień dobry — odpowiedziałem, starając się, by ton mojego głosu był wystarczająco oschły. Ze spokojem pociągnąłem łyk piwa.

— Czy mogę wypić piwo w pańskim towarzystwie? — padło kolejne pytanie. Westchnąłem z rezygnacją, sięgając do kieszeni.

— Proszę — rzuciłem, wyciągając w jego stronę dłoń z monetą. Ku mojemu zdumieniu, nie rzucił się na jałmużnę. Wciąż stał obok mnie, z uprzejmym uśmieszkiem na twarzy.

— No, proszę! — zachęciłem go. — Bierz pan. Pieniądze nie śmierdzą. Już starożytni Rzymianie ciągle to powtarzali.

Znowu nie zareagował. Bez pośpiechu odsunął fotelik i przysiadł na skraju siedziska. Przez chwilę wpatrywał się we mnie w milczeniu.

— Nie powiedziałem, że chcę od pana pieniędzy — zauważył. — Właściwie miałem zamiar zaproponować, że to ja postawię panu piwo.

Z zakłopotaniem cofnąłem dłoń i wrzuciłem monetę do kieszeni.

— Przepraszam — mruknąłem. — Nie zamierzałem…

— W porządku — niedbale machnął ręką. — Zatem przyjmie pan poczęstunek?

Spojrzałem na swoją szklankę, w której prawie nie było już złotego płynu.

— Nie ma potrzeby, by pan za mnie płacił — stwierdziłem. — Ja przecież…

— Sprawi mi pan ogromną przyjemność — uśmiechnął się jeszcze radośniej. — No, niech się pan nie da prosić.

Wzruszyłem ramionami. Facet wydawał mi się teraz znacznie mniej antypatyczny niż wcześniej. Ponadto zaintrygował mnie. Jego zachowanie zasługiwało na miano absolutnie nietypowego.

— Dobra — zgodziłem się. — Skoro ma pan takie życzenie…

Wstał i podszedł do baru. Po chwili powrócił z dwiema szklankami, pokrytymi charakterystyczną mgiełką. Jedną z nich postawił przede mną.

— Napijmy się — zaproponował, unosząc swoją. — Niech znikną wszelkie smutki.

Poszedłem za jego wezwaniem. Mimo iż nie czułem głodu, miałem całkowicie pusty żołądek, co sprawiało, że powoli zaczynałem odczuwać skutki działania alkoholu. Nigdy nie miałem szczególnie mocnej głowy. Lubiłem się napić, ale miałem w głowie specjalny bezpiecznik, który nie pozwalał mi przekraczać granic bezpieczeństwa. Jeżeli zdarzało mi się lekceważyć ów wewnętrzny sygnał, czyniłem to świadomie, z premedytacją, skazując się na kosmicznego kaca. W innych okolicznościach zapewne nie tknąłbym kolejnego piwa. No właśnie… W innych okolicznościach. Stan ducha, w którym się znajdowałem, zdecydowanie nie wymagał przestrzegania reguł.

Piwo było rozkosznie chłodne i wyjątkowo smaczne. Nawet nie wiedziałem, jakiego jest gatunku. To nie miało żadnego znaczenia.

— Jest pan smutny — zauważył mój towarzysz. — Wyjątkowo smutny. Zupełnie nie przypomina pan samego siebie.

— Aż tak bardzo to widać? — prychnąłem, uśmiechając się ironicznie. — Widocznie nie jestem prawdziwym twardzielem. Tacy potrafią ukrywać emocje.

Wychylił duszkiem połowę zawartości szklanki, otarł usta wierzchem dłoni i spojrzał mi głęboko w oczy.

— Nie tak bardzo — odezwał się po chwili. — Nie tak bardzo to widać — dorzucił.

Szmer w środku głowy stawał się coraz bardziej intensywny i coraz bardziej przyjemny.

— Ach, ulżyło mi — mruknąłem. — Może zatem w ogóle nie jestem smutny? — stawałem się coraz bardziej skory do żartów.

— Jesteś — zapewnił mnie.

A zatem przeszliśmy na „ty”. Nie ma sprawy.

— Skąd wiesz? — mimo woli przestałem się uśmiechać. — W ogóle mnie nie znasz. Nic o mnie nie wiesz.

Znowu szeroki uśmiech. Ku mojemu zdumieniu, wcale nie był irytujący. Ten obdartus działał na mnie uspokajająco.

— Ładne miejsce — zauważył, zmieniając temat rozmowy. — Aż dziwne, że nie ma tu turystów. Zwykle są wszędzie.

Nie mogłem nie przyznać mu racji. Znajdowaliśmy się w pobliżu starego portu, gdzie zwykle kłębiły się dzikie tłumy. Najwyraźniej jednak knajpka leżała poza głównym szlakiem, na jednej z mniej uczęszczanych uliczek.

Wzruszyłem ramionami.

— Jestem tutaj po raz pierwszy w życiu — odpowiedziałem. — Rzadko bywam na starówce.

Mówiłem szczerą prawdę. Lubiłem stary port i jego okolice, ale wypad do tego miejsca wymagał sporej porcji wolnego czasu, a poza tym, a może przede wszystkim, zasobnej kieszeni. Ceny w tej części miasta były jak na Manhattanie.

— Nie masz czasu — mruknął mój towarzysz, kiwając głową ze zrozumieniem. — I nie masz zwyczaju trwonić pieniędzy. Nie dziwię się. Szarość, mało ciekawa praca, upierdliwy szef i o wiele za niska pensja…

Drgnąłem niespokojnie, rzucając mu badawcze spojrzenie.

— Znasz życie — stwierdziłem.

— Znam ciebie — odrzekł, wciąż się uśmiechając.

I znowu to samo. Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi. Czyżby była to jednak jakaś wyrafinowana próba wyłudzenia gotówki?

— Jeszcze jedno piwko? — zapytał. — A może masz ochotę coś zjeść? Śmiało, dzisiaj ja płacę za wszystko.

Cholera jasna. Czyżby czytał w moich myślach? Byłem kompletnie zdezorientowany.

— Dziękuję — odpowiedziałem z zakłopotaniem. — Nie jestem aż tak ubogi.

— To nie żadna zapomoga. Po prostu poczęstunek. Zwykła, towarzyska uprzejmość, drogi Janku.

Zakrztusiłem się piwem, które miałem w ustach. Żarty się skończyły. Facet znał moje imię. Tylko imię? A może po prostu zgadywał i trafił przez przypadek?

— Tak, tak — od razu rozwiał moje wątpliwości. — Wiem, kim jesteś. Jan Bolański, lat trzydzieści trzy i dwa miesiące. Inżynier mechanik, młodszy konstruktor w firmie Megatech S.A. Zgadza się?

Tym razem przyjąłem te szokujące informacje z kamienną twarzą.

— Jesteś dobrze poinformowany — powiedziałem, doskonale metalicznym głosem. Byłem bardzo zadowolony z jego brzmienia. Zachowałem spokój, ponieważ byłem święcie przekonany, że na tym zasranym łez padole nie ma żadnych cudów. Facet nie był jasnowidzem, ale kimś, kto wiązał z moją osobą jakieś plany. — O co ci chodzi? — przestałem dokładać starań, by nie okazywać emocji. — Nie musisz odgrywać tej szopki. Masz jakąś propozycję? A może chcesz mi zaproponować pracę?

Zachichotał, szczerze ubawiony.

— Zaimponowałeś mi — rzucił, unosząc opróżnioną do połowy szklankę. — Twoje zdrowie, inżynierze Bolański.

Ślad dobrego humoru ulotnił się niczym niewidzialne opary eteru. Na powrót stałem się pokrzywdzonym przez los nieudacznikiem, którego paskudny los postawił w sytuacji bez wyjścia. Za to mój rozmówca bawił się doskonale.

— Wydaje ci się, że jesteś pokrzywdzonym przez los nieudacznikiem — rzucił, tym razem w ogóle mnie nie zaskakując. — Nawet sobie nie wyobrażasz, w jak wielkim jesteś błędzie.

— Akurat — odburknąłem. — A ty co? Jesteś psychologiem? Chcesz mnie skłonić do pozytywnego myślenia? A może to jakiś naukowy eksperyment?

— Nie jestem psychologiem — uspokoił mnie. — A co do twojego sposobu myślenia… Rzeczywiście, chciałbym w nim coś zmienić.

Tylko po co? — pomyślałem. Jakieś dziesięć lat temu, kiedy opuszczałem mury uczelni z głową pełną świeżo nabytej wiedzy i wielkich planów, byłem święcie przekonany, że poradzę sobie ze wszystkimi przeciwnościami, a świat będzie wkrótce do mnie należał. Czas wyleczył mnie jednak z tych bezpodstawnych marzeń. Straciłem kawał życia i nic. Kompletnie nic. I jak tu zachować optymizm? Kreowanie korzystnych okoliczności poprzez pozytywne myślenie stało się dla mnie oczywistą bzdurą. Wolałem oczekiwać kolejnego ciosu i kolejnych gówien, a potem, co najwyżej, mile się rozczarować.

— Czas… — westchnął mój towarzysz. — Ciągle ten czas. Wydaje ci się, że to on rządzi rzeczywistością.

— A nie rządzi? Daje radę wszystkiemu. Przemienia ludzi w proch, a gwiazdy w gwiezdny pył. Jest prawdziwym królem.

Pokiwał głową, chociaż z wyrazu jego twarzy wynikało, że niezupełnie się ze mną zgadza. Miał minę doświadczonego przez życie dziadka, usiłującego wytłumaczyć coś małoletniemu wnukowi.

— A gdyby się nagle okazało, że czas nie istnieje? — spytał, ni stąd, ni zowąd, wpatrując się w resztki piany pokrywające brzeg szklanki.

— Śmiała teza — zauważyłem, nie mogąc się powstrzymać od chichotu.

A więc nie psycholog, lecz filozof. To tłumaczyłoby kondycję jego stroju. Wiedziałem, że wie, o czym myślę, ale tym razem darował sobie komentarz, zachowując kamienną twarz.

— To nie hipoteza, lecz udowodnione twierdzenie — oznajmił.

— Interesujące — mruknąłem, dopijając resztkę piwa. — W takim razie jesteś jedynym dobrze poinformowanym, a cała reszta się myli. Tylko że zmarszczki, skleroza i śmierć są dość namacalnym wyznacznikiem porządku świata. I nie pomoże tu nawet wielki kontener niepoprawnego optymizmu.

— Zmarszczki, skleroza i śmierć nie są dziełem czasu — zaprotestował. — Takie przekonanie jest bodaj podstawową przyczyną powszechnie powielanego błędu. Wkrótce sam się o tym przekonasz.

Zabrzmiało interesująco. I poczułem się trochę zaniepokojony. Tych kilka chwil znajomości z dziwacznym osobnikiem wystarczyło, bym zaczął go traktować serio.

— Oczywiście nie zamierzam cię do niczego zmuszać — dodał.

Nie ulegało wątpliwości, że czyta w moich myślach jak w otwartej księdze. Właściwie mógłbym sobie darować wszelkie słowa.

— Wszystko to, co widać, mój drogi Janie — kontynuował — to zbiór czegoś w rodzaju animacji. Tak wielki, że brakłoby ci życia, by zapisać ich liczbę.

— Jesteś niekonsekwentny — zauważyłem. — Twierdzisz, że czas jest złudzeniem, a jednocześnie przyznajesz, że długość mojego życia jest ograniczona. Gdzie tu logika?

— Nie ma tu żadnej sprzeczności — stwierdził z przekonaniem. — Po prostu system zwany rzeczywistością przyporządkowuje każdemu z obiektów mniejszy lub większy podzbiór animacji następujących w określonych sekwencjach. To oczywiście bardzo uproszczony opis. Twój umysł nie posiadł jeszcze mocy zrozumienia.

— Mocy? — prychnąłem. — To słowo, użyte w tym kontekście, kojarzy mi się z rycerzami Jedi i tym podobnymi pierdołami. A twoja filozofia zmierza wprost do jakiegoś pieprzonego Matrixa. Czy ty przypadkiem nie naoglądałeś się zbyt wielu filmów? A poza tym, skoro jestem tylko zbiorem animacji, to jak się ma do tego stwierdzenie, że posiadam umysł?

— Nie powiedziałem, że jesteś zbiorem animacji. Stwierdziłem tylko, że każdemu obiektowi przyporządkowany jest podzbiór animacji. Zaznaczyłem również, że to opis bardzo uproszczony. Zaczekaj, zaraz wrócę — wstał i udał się w stronę baru.

Po chwili powrócił, niosąc dwa kolejne piwa, z których jedno postawił przede mną.

— Nie będziemy gawędzić o suchym pysku. Na czym skończyliśmy?

— Na obiektach. A wcześniej było o animacjach. Wiesz co, chyba widziałem kiedyś film, o którym mówimy. A może to była gierka komputerowa? Właśnie, gierka! Jedna moja znajoma grywa namiętnie w coś takiego. Tworzy się ludziki, a potem wydaje im rozkazy. Możesz kazać im jeść, zmusić ich do nauki, do fizycznych ćwiczeń albo do parzenia się. A jeżeli któryś ma coś przeciwko, to możesz mu ograniczyć wolną wolę.

Twarz mojego towarzysza ożywiła się. Przypominał teraz belfra, któremu udało się wlać trochę oleju do łepetyny wyjątkowo tępego ucznia.

— Tym razem twoje skojarzenie jest znacznie bardziej trafne. Różnica polega na tym, że w rzeczywistości nie ma jednego użytkownika, który naciska klawisze myszki. To o wiele bardziej skomplikowane, niż mogłoby się wydawać. Zresztą, sam się przekonasz, o ile przystaniesz na moją propozycję. Twierdzisz, że los ci nie sprzyja? Że coś dziwnego dzieje się w twoim życiu? Że, wbrew wszelkim zasadom wciąż jesteś nikim, a ci, których masz za nic, mają prawo tobą kierować? Możesz to zmienić. Ale będzie to miało swoją cenę. Bardzo wysoką cenę.

— Zaraz, zaraz… — moja szklanka, unoszona właśnie do ust, zawisła w powietrzu. — To zabrzmiało jak… Wybacz, że zapytam, ale czy ty przypadkiem nie jesteś diabłem albo kimś w tym rodzaju? Chcesz mi zaoferować władzę i dostatek, ale w zamian muszę oddać ci swoją duszę, czy tak?

Skrzywił się, jakby przełknął ogromny kawałek cytryny. Mimo że ostatnie zdanie wypowiedziałem ironicznym tonem, z pełnym kpiny uśmiechem, mój towarzysz emanował dezaprobatą.

— Jakie to przyziemne, schematyczne i oklepane — mruknął. — Rozczarowujesz mnie. Diabeł–srabeł. Też mi coś… Pomimo swojego daru jesteś skażony algorytmicznym, czarno-białym myśleniem. Powtarzasz za jakimś wielkim matołem, który ubzdurał sobie, że światem rządzą dobro i zło.

— A jednak podniosło ci się ciśnienie — zauważyłem. — Mój skażony czarno-białym myśleniem umysł podpowiada mi, że trafiłem w twoją achillesową piętę. A co do matołów, to całkowicie się z tobą zgadzam. Rzeczywiście, są prawdziwą zakałą historii ludzkości. Problem w tym, że to ich właśnie postanowiła słuchać większość pozostałych. A to oznacza, że jedni i drudzy są siebie warci.

— I znów popełniasz błąd w rozumowaniu. Większość, mój drogi, nie ma wpływu ani na swój sposób myślenia, ani na swoje postępowanie. Ich wolna i nieprzymuszona wola to gigantyczna mistyfikacja.

Westchnąłem, wzruszając ramionami, i pociągnąłem łyk piwa.

— W tej kwestii nie mogę się wypowiadać — podsumowałem, nie mając ochoty na dalsze wgłębianie się w zawiłości filozofii mojego kompana. — Wspomniałeś, że mam jakiś dar — dodałem. — Interesujące. Co to takiego?

Spojrzał na mnie, tym razem z powagą. Przez chwilę milczał, popijając piwo.

— Twój dar — rzekł wreszcie, — to niewielki fragment rzeczywistości, z którego wykreowano pewien obiekt. Twój umysł.

— Nie jestem żadnym geniuszem — zaprotestowałem. — Mózg jak mózg. Po prostu sieć neuronowa, jak wszystkie inne.

Westchnął, załamując dłonie.

— Wkrótce przekonasz się, że nie masz racji — ton jego głosu zwiastował niezachwianą pewność. — Sieć neuronowa… Cha, cha! To, co widać, mój drogi, to tylko cienka warstwa cukru-pudru, którą posypano gigantyczne, niewidzialne ciastko. Najmniej złożony fragment wszechrzeczy, który można łatwo kształtować. Zmieniać wedle woli. Ale teraz nie jestem w stanie ci tego udowodnić.

— Dlaczego? Przecież jestem tylko częścią wszechrzeczy. Można mnie kształtować i zmieniać wedle woli. Moją wiarę również.

— Mógłbym — przyznał. — Lecz nie chcę. Bo taka ingerencja mogłaby spowodować negatywne, nieodwracalne efekty. Na razie zatem ograniczę się do małego eksperymentu — sięgnął do kieszeni i szperał w niej przez chwilę. W końcu wydobył podłużny przedmiot, owinięty w kawałek szarej, poplamionej szmaty, który położył przede mną.

— Co to? — spytałem, trochę zdezorientowany.

— Zobacz — pogodny uśmiech powrócił na jego oblicze.

Z wahaniem sięgnąłem po tajemnicze zawiniątko. Ostrożnie odwinąłem szmatę i spojrzałem na to, co skrywała. Na mojej dłoni spoczywał nóż o dziwnym, dość skomplikowanym kształcie, z krótkim, szerokim ostrzem i rękojeścią z ciemnego, egzotycznego drewna. Typowy skinner, stosowany przez myśliwych do skórowania upolowanej zwierzyny.

— I niby co mam z nim zrobić? — spytałem, nie mogąc ukryć braku entuzjazmu. Odczuwałem narastający niepokój.

— Bez obaw — mruknął mój towarzysz. — Nie zamierzam cię nakłaniać, byś komuś poderżnął gardło. Chcę tylko, żebyś przez następne kilka dni miał ten przedmiot przy sobie. Nie rozstawaj się z nim nawet podczas snu.

— No to się pokaleczę. Albo wybiję sobie oko.

— Nie musisz się obawiać o całość swojej materialnej powłoki. To nie jest zwyczajny nóż.

— A cóż w nim nadzwyczajnego?

— Zobaczysz. Zobaczysz już wkrótce. Za tydzień, dokładnie o tej samej porze co dziś, będziesz musiał podjąć decyzję. Jeżeli zdecydujesz się odrzucić swój dar, po prostu wbij ostrze noża w ziemię i wróć do domu. Wówczas wszystko stanie się takie, jak dawniej.

— Mówisz, jakby czas istniał i miał jakieś znaczenie — zauważyłem, wzruszając ramionami.

Nie przywiązywałem wagi do jego wskazówek. Dlaczego miałbym się przejmować urojeniami jakiegoś oryginała?

— Nie łap mnie za słowa. Póki co, dla lepszego porozumienia, umówmy się, że czas istnieje. No, to w takim razie czas już na mnie. Muszę się zmywać — wstał, dopił resztkę piwa i pomachał mi na pożegnanie.

— Zaczekaj — rzuciłem, gdy już znalazł się poza wiatą. Przystanął i popatrzył na mnie z wyrazem zniecierpliwienia. — Nazywasz się jakoś? — spytałem.

Pokiwał głową.

— Mam wiele nazwisk — odparł. — Ale skoro jesteś przywiązany do ludowych guseł, to powiedzmy, że będę się nazywał Diabelski. August Diabelski, do usług. No nie, żartowałem oczywiście. Mów mi Leonard. Po prostu, Leonard. To moje prawdziwe imię.

— Jak cię odnajdę, Leonardzie? — spytałem, tknięty dziwnym, nieokreślonym przeczuciem, że taka informacja może się okazać przydatna.

— Nie będziesz musiał — odmruknął. — W razie potrzeby to ja odnajdę ciebie. Ruszył w swoją stronę i po chwili zniknął za węgłem kamienicy.

ROZDZIAŁ III

Droga do domu nie była łatwa. Nie znając zbyt dobrze części starego miasta, w której się znajdowałem, postanowiłem wracać po własnych śladach. Uznałem, że pora jest wystarczająco wczesna, by zaryzykować ponowne przemierzenie podupadłej dzielnicy. Od samego początku coś wydawało się nie tak. Przede wszystkim nie mogłem odnaleźć ogrodzenia ani tabliczki informującej o rozbiórce. Szedłem i szedłem, zastanawiając się, czy przypadkiem nie wypiłem zbyt dużo piwa. Jak można nie dostrzec czegoś tak rzucającego się w oczy?! W dodatku nie mogłem pomylić dróg — wciąż poruszałem się wzdłuż morskiego brzegu, w przeciwną niż wcześniej stronę.

Kamienice, które mijałem, były odnowione i kolorowe, zupełnie nie przypominając walących się ruder. Nieliczne grupki przechodniów wyglądały zupełnie zwyczajnie, nie kojarząc się z społecznym marginesem. Nic z tego wszystkiego nie rozumiałem. Po trzech piwach nie mogłem być aż tak zamroczony, by nie odróżniać rzeczywistości od fikcji stworzonej przez mój umysł. Po pewnym czasie nie byłem już pewien, czy to, co widzę teraz, jest złudzeniem, czy też to, co widziałem wcześniej. Nabrałem jednak pewności, że w tym wszystkim maczał palce mój nowy tajemniczy znajomy. Czyżby w grę wchodziła jakaś forma hipnozy? To wydawało się dość prawdopodobne.

Ostatecznie dałem za wygraną i przestałem analizować szczegóły otaczającego mnie krajobrazu. Starałem się jedynie nie przegapić uliczki, która wcześniej przywiodła mnie do betonowego bulwaru. Problem polegał na tym, że ów bulwar nie przypominał już surowego, betonowego traktu. Był schludny, wybrukowany kolorową kostką i wyposażony w chromowaną barierkę. Na właściwy trop naprowadził mnie dopiero stosik kamieni, usypany na skraju skweru, który wcześniej pokryty był grubą warstwą gruzu i psich odchodów.

Skręciłem w wąską uliczkę, poszukując wzrokiem blaszanego sklepiku z tanim winem. Oczywiście, niczego takiego nie było. Brakowało również przechodniów. Okolica, jakkolwiek schludna, zionęła pustką. Początkowo nie przejmowałem się tym, ale w końcu zaczął mnie dręczyć niepokój. Na domiar złego słońce kończyło swoją wędrówkę po nieboskłonie, konsekwentnie obniżając pułap.

Muszę się napić, a potem przespać — powtarzałem w myślach. — Jeszcze tylko mały kawałek, potem kupię bilet, wsiądę do tramwaju, pojadę do domu i otworzę butelkę whisky. Potem zapomnę o całym tym pieprzonym dniu i zastanowię się, co robić dalej.

Mój niepokój narastał z każdą chwilą. Według wszelkich kalkulacji powinienem znajdować się w bezpośrednim sąsiedztwie przystanku, na którym w pośpiechu opuszczałem tramwaj. Niestety, nie mogłem się wyrwać z pustego, kamiennego labiryntu. Stopniowo zaczynałem odczuwać strach, którego fala osiągnęła punkt kulminacyjny w chwili, gdy nagle ujrzałem skradające się za mną ludzkie sylwetki.

Było ich dwóch. Jeden wielki, barczysty i gruby, a drugi cherlawy kurdupel. W pewnym momencie najwyraźniej przestało im zależeć na pozostaniu niewidocznymi, bo po prostu wyszli na środek uliczki, tupiąc ciężkimi buciorami. Udawałem, że nie zwracam na nich uwagi. To oczywiście nie mogło zmienić mojego pożałowania godnego położenia. Nie przyznawałem się do tego przed samym sobą, ale w głębi ducha byłem pewien, że poważne kłopoty nadejdą już wkrótce. Rzeczywiście, nie kazały na siebie czekać zbyt długo.

Do moich prześladowców dołączyło nagle dwóch kolejnych. Zastąpili mi drogę, materializując się niczym zjawy. Przystanąłem, wpatrując się w ich okrutne twarze, o topornych rysach odzwierciedlających całkowity brak jakichkolwiek przemyśleń lub złożonych emocji.

— Masz zapałki, kolego? — zapytał jeden z nich, zapewne tylko po to, by tradycji stało się zadość. Osobnicy tego pokroju zwykle o to pytali, kiedy mieli zamiar pozbawić kogoś uzębienia lub życia.

— Nie palę — odpowiedziałem, odruchowo sięgając do wewnętrznej kieszeni. Oczywiście, nie znalazłem w niej zapałek. Moja dłoń natknęła się za to na coś innego. Przedmiot był twardy i chłodny niczym kawał lodu. Za sobą słyszałem zbliżający się stukot butów o granitową, uliczną kostkę. Czekałem cierpliwie, zupełnie zrezygnowany. Gdybym miał bliskich, z którymi chciałbym się pożegnać, zapewne bym to zrobił. W sumie nie czułem żalu do losu, który postawił mnie w tej paskudnej sytuacji. Biorąc pod uwagę cały stek nieporozumień, jaki stanowiło moje dotychczasowe życie, takie zakończenie wydawało mi się logiczne. Miałem nawet szansę na zachowanie resztek ludzkiej godności. Mogłem spróbować walczyć. Moja dłoń coraz silniej zaciskała się na rękojeści krótkiego noża…

— Mandacik-sracik, co? — usłyszałem nagle.

Znałem ten głos. Wiedziałem, kto stoi za moimi plecami. Nie musiałem się odwracać. A jednak zrobiłem to. Powoli, bez pośpiechu, nie okazując ani śladu zdumienia, ze spokojem, wpatrując się w twarz prześladowcy.

— Dorabiamy sobie po godzinach? — spytałem. — Czyżby przedsiębiorstwo komunikacyjne płaciło aż tak mało swoim dzielnym rycerzom?

Oblicze łysego kanara, któremu nawiałem kilka godzin wcześniej, nie zwiastowało niczego godnego pozazdroszczenia. Nie było wątpliwości, że celem napaści na moją osobę była zemsta. To oznaczało bezcelowość wszelkich negocjacji. Cherlawy kurdupel, który towarzyszył łysolowi, zatarł dłonie, szczerząc zdekompletowane, żółte zęby.

— Wpierdol mu, Bulba! — wychrypiał. — Wpierdol mu.

— Zajeb go, na śmierć — doradził jeden z tych, którzy stali teraz za moimi plecami.

Kanar złapał mnie za klapę marynarki. Mogłem spróbować się wywinąć, ale wówczas i tak natychmiast rzuciliby się na mnie pozostali. Pięść grubasa uniosła się na wysokość mojej twarzy. Zamknąłem oczy, a moja dłoń coraz silniej zaciskała się na rękojeści noża. Strach, nienawiść, gorycz i sprzeciw wobec tego, co mnie spotykało, wezbrały we mnie gwałtownie niczym potężna fala niszcząca wszystko, co stanie na jej drodze. Poczułem mrowienie w prawej ręce, którą następnie wypełniło gorąco. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem czegoś podobnego. Tych kilka chwil było niczym klatka filmu, zatrzymana przed obiektywem. Oczekując na cios, odnosiłem wrażenie, że trwa to przez całą wieczność.

Z mojego prywatnego niebytu niespodziewanie wyrwał mnie wrzask przerażenia. Otworzyłem oczy i zamarłem, nie będąc w stanie zrozumieć tego, co właśnie obserwowałem. Gruby kanar leżał obok ściany budynku, z zakrwawioną głową i wybałuszonymi, nieruchomymi oczami. Widok jego dwóch kumpli również nie pozostawiał wątpliwości co do ich stanu. Ciała były dziwacznie powykręcane, jak wydobyte z rozwalonego samochodu. Wciąż drżały konwulsyjnie, podskakując groteskowo, jak gdyby ktoś niewidzialny usiłował pobudzić je do życia elektrycznymi impulsami. Tylko kurdupel ocalał. Klęczał, osłaniając dłońmi głowę. Wrzeszczał wniebogłosy, jak ktoś poddawany strasznym torturom.

Moja prawa ręka wciąż pulsowała gorącem. Nadal czułem gniew, nad którym nie byłem w stanie zapanować. Miałem ogromną ochotę przewrócić wrzeszczącego menela i zatłuc go na śmierć. Nie było jednak takiej potrzeby. W pewnej chwili umilkł i wlepił we mnie przerażone spojrzenie. Następnie stęknął i upadł na płyty chodnika. Z jego ust wypłynęła struga czerwonej cieczy.

Świat wokół mnie zmienił się nie do poznania. Kamienice nie były ani odnowione, ani kolorowe. Ich fasady stały się szare, poobdzierane. Nie było również poukładanej w równe rządki granitowej kostki. Zamiast niej miałem pod stopami socrealistyczny, usiany dziurami asfalt. Kiedy wreszcie zdałem sobie z tego sprawę, miejsce gniewu zajęło przerażenie.

Odruchowo rzuciłem się do panicznej ucieczki. Gnałem jak oszalały, byle dalej od tamtego miejsca. Wąskie uliczki wciąż zionęły pustką. Mrok stawał się coraz gęstszy, stopniowo zamieniając się w ponurą ciemność.

Nagle, gdy niemal utraciłem resztkę nadziei na powrót do znanego mi świata, ku mojemu zdumieniu ściana z kamienic rozstąpiła się przede mną. Mroczna dzielnica wypluła mnie ze swojego wnętrza, wprost na wypełniony ludźmi skwer, pośrodku którego wznosiły się charakterystyczne, kolorowe zadaszenia autobusowych przystanków.

Zwolniłem krok i wmieszałem się w tłum, usiłując uspokoić oddech. Dźwięki otaczającej mnie rzeczywistości były przytłumione, jakby dobiegały z bardzo daleka. Całą moją głowę wypełniał łomot własnego serca. Nie miałem ochoty ponownie wsiadać do tramwaju. W tej sytuacji taka podróż wywoływała najgorsze skojarzenia. Poza tym nie chciałem rzucać się ludziom w oczy. Nie byłem pewien, czy nie noszę na ubraniu śladów krwi.

Rozejrzałem się, szukając wzrokiem taksówki. Na szczęście w przeciwległym rogu skweru znajdował się ich postój. Usadowiwszy się na tylnym siedzeniu, poczułem ulgę. Póki co byłem bezpieczny.

Taksówkarz okazał się osobnikiem małomównym, profesjonalistą, który nie narzucał pasażerom swojego towarzystwa. Podczas podróży przez miasto nie wypowiedział ani jednego słowa. Zdziwiło mnie, że nie skorzystał z nawigacji. Uliczka, przy której stał mój blok, miała zaledwie sto metrów długości i była typowym osiedlowym traktem, o którym nikt nie słyszał, prócz okolicznych mieszkańców.

Taksówkarz dotarł do celu jak „po sznurku”, wybierając trasę optymalną, możliwie mało uczęszczaną, a jednocześnie dość krótką. Podwiózł mnie pod same drzwi schodowej klatki i dopiero wówczas usłyszałem jego głos. Był niski, matowy, jakby jego właściciel właśnie skończył odsypiać męczącą libację.

— Czterdzieści osiem — rzucił krótko. Szperając w portfelu, gorączkowo zastanawiałem się, skąd znam ten głos. Byłem pewien, że słyszałem podobne brzmienie zupełnie niedawno. Drżącą dłonią wydobyłem pięćdziesięciozłotowy banknot i podałem go taksówkarzowi. Wówczas, odbierając należność, pokazał mi swoją twarz. Patrząc na nią, poczułem, że żołądek podchodzi mi do gardła, a po plecach spływają strużki lodowatego potu. Miałem przed sobą nalane oblicze grubego, łysego kanara.

Cofnąłem się odruchowo, energicznie, uderzając plecami o oparcie kanapy. Popatrzył na mnie z wyraźnym zdumieniem.

— Dobrze się pan czuje? — zapytał. — Już wydaję resztę — dorzucił.

— Nie trzeba — wydukałem, wpatrując się w jego oczy. Te same oczy, które jeszcze niedawno trwały w śmiertelnym wytrzeszczu.

Spokojnie — pomyślałem, usiłując zapanować nad przerażeniem. — To na pewno nie on. Jest ciemno, a ja… Tak, do diaska, nie bójmy się tego słowa. Wygląda na to, że ześwirowałem. Może to i dobrze. Zamkną mnie teraz w wariatkowie, gdzie lekarz i sanitariusze będą wyglądali jak łysy kanar, ale za to będę miał święty spokój i zapomnę, że istnieje coś takiego jak Megatech, wraz ze Strojecznym i innymi kanaliami.

— Dobranoc — rzuciłem, otwierając drzwi samochodu.

— Dobranoc — odpowiedział najzupełniej obojętnym tonem. Zachowywał się, jak gdyby nigdy wcześniej mnie nie spotkał.

Nie, to nie on — przekonywałem samego siebie, poszukując kluczy w kieszeni marynarki. — Przecież mnie nie poznał. — powtarzałem w myślach, wybiegając na ostatnie, piąte piętro. — A poza tym, jak miał mnie poznać, skoro nie żyje?!

Otwierając drzwi mieszkania, miałem nadzieję, że Elwira ulotniła się gdzieś, aby utopić swoje babskie smutki. Niestety, byłem w błędzie. Ze wspólnego pokoju, nazywanego przez nią szumnie salonem, dobiegały wyraźne odgłosy jakiejś mydlanej opery. Jakkolwiek sąsiedzi uważali nas za parę, Elwira nie była moją dziewczyną, lecz jedynie współlokatorką. Już wówczas, gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy, nabrałem przekonania, że nigdy w życiu nie będzie pomiędzy nami żadnej chemii. Elwira, jakkolwiek fajna i bystra, była przerośnięta, miała wielki nos, królicze uzębienie i jakieś dwadzieścia kilogramów nadwagi. Na samą myśl, że miałbym przelecieć tego kaszalota, robiło mi się słabo.

Kiedy wszedłem do pokoju, leżała na sofie, wpatrzona w ekran telewizora. Wyglądała niczym hipopotam, którego ktoś dla żartu umieścił w dziecięcym łóżeczku. Nie zwracając na nią uwagi, od razu ruszyłem w stronę szafki pełniącej funkcję barku. Moja whisky stała tam, gdzie ją pozostawiłem. Elwira, jakkolwiek lubiła się napić i miała łeb jak stary góral, przestrzegała umowy zabraniającej wzajemnego podpijania trunków. Barek był wspólny, ale jego zawartość ściśle przyporządkowana do właścicieli.

Usiadłem w fotelu, otworzyłem butelkę i przyssałem się do niej łapczywie. Odsapnąłem dopiero po kilku głębokich łykach. Elwira zmierzyła mnie uważnym, podejrzliwym spojrzeniem.

— Dobrze się czujesz? — spytała.

— A wyglądam, jakbym się dobrze czuł? — nie oczekując odpowiedzi, wlałem w siebie kolejną porcję whisky.

— Nie wyglądasz — stwierdziła po chwili, przyjmując siedzącą pozycję. — Przypominasz kogoś, kto przed chwilą był świadkiem morderstwa albo zobaczył upiora.

Odruchowo parsknąłem śmiechem. Czyżby moja twarz była aż tak łatwą do rozszyfrowania księgą?

— Jadłeś coś? — zainteresowała się.

Potrząsnąłem głową, przecząco.

— Zamierzam się uwalić — odparłem. — A jak powszechnie wiadomo, jedzenie zupełnie niepotrzebnie przedłuża alkoholową agonię.

Elwira wzruszyła ramionami, spoglądając na mnie z wyraźną troską.

— Nie sposób nie przyznać ci racji — mruknęła. — Z twojego nietypowego zachowania wnioskuję, że miałeś kurewsko ciężki dzień. Ośmielam się twierdzić, że to ci nie pomoże — wymownie spojrzała na butelkę. — Ale jeżeli chcesz, to pij. Jesteś już dość dużym chłopcem. A ja nie jestem twoją mamusią.

Za to właśnie ją uwielbiałem. W tym przyciężkim, niezgrabnym ciele krył się błyskotliwy umysł wrażliwej, pełnej życiowej mądrości kobiety. Była moim prawdziwym przyjacielem. Być może jedynym. Gdyby jeszcze odrobinę lepiej wyglądała…

— Muszę — rzuciłem, wpatrując się w brązowy płyn. — To był dzień zupełnie inny niż wszystkie pozostałe. Po prostu, fatalny.

Nic nie mówiła. Czekała. Nigdy nie bywała nachalna. Nigdy nie usiłowała wydobyć ze mnie informacji, których sam nie pragnąłbym jej przekazać. Wstała, podeszła do barku i sięgnęła po butelkę swojego ulubionego, słodkiego wina.

— No to upijemy się razem — oznajmiła. — Właściwie i tak miałam to zrobić, tylko nie chciało mi się wstawać.

— Ty też miałaś ciężki dzień? — spytałem, półżartem.

— Ja miewam same ciężkie dni — odparła z powagą. — Zrozumiałbyś, gdybyś wyglądał tak jak ja. No, ale dość rozczulania się nad sobą — wprawnym ruchem pozbawiła butelkę zakrętki. — Pijmy, kurwa, pijmy! — przystawiła szyjkę do ust.

— Pijmy, kurwa, pijmy — powtórzyłem jak echo, idąc w jej ślady. Alkohol zaczynał uderzać mi do głowy. Czułem przyjemne oszołomienie i nawet Elwira wydawała mi się mniej odrażająca niż zwykle. Sam nie wiem, dlaczego, zacząłem opowiadać o moim pokręconym dniu. Oczywiście, bez szczegółów i pomijając treść mojej dyskusji z Leonardem. Nie wspomniałem również o czterech trupach. Na to byłem jeszcze o wiele za mało pijany.

— Więc dał ci nóż? — upewniła się Elwira, dopijając resztkę wina, jaka pozostała na dnie butelki. Była prawdziwą mistrzynią w pochłanianiu wielkich ilości tego ulepku. Kiedy miała dobrą fazę, piła niczym gąbka.

— Ano dał — skinąłem głową.

— Mogę rzucić okiem?

— Jasne, proszę bardzo — powiedziałem, wyciągając przedmiot z kieszeni i unosząc go ostrzem do góry.

Elwira przyglądała mu się przez dłuższą chwilę.

— Nóż, jak nóż — mruknąłem, pragnąc przerwać milczenie. — Wygląda zupełnie zwyczajnie.

— Nie do końca — odparła, marszcząc brwi i zagryzając dolną wargę swoimi króliczymi zębami. — To ręczna robota.

— Znasz się na nożach? — byłem szczerze zdumiony.

— Trochę. Mój brat ma na ich punkcie fioła. Ten z całą pewnością nie powstał w fabryce. Ostrze zostało wykute jakąś ciekawą techniką. Widzisz te szramy na szlifie? To miejsca, w których łączą się różne gatunki stali. Rękojeść też nietuzinkowa. Jakieś egzotyczne drewno. Palisander albo coś w tym rodzaju. A bolce wyglądają na srebrne.

— Jesteś niesamowicie spostrzegawcza — przyznałem, z nieskrywanym uznaniem.

— Nie trzeba być geniuszem, żeby odróżnić perłę od fasoli — odparła skromnie, chociaż ledwo dostrzegalny rumieniec na jej pucułowatym obliczu świadczył, że moja uwaga sprawiła jej przyjemność. Odstawiła butelkę i podeszła do barku po następną.

— To już ostatnia — stwierdziła z żalem.

— Mam jeszcze trochę whisky — pocieszyłem ją.

— Wiesz, że za nią nie przepadam. Chociaż… Na bezrybiu i rak ryba. Zobaczę. Może wystarczy mi ta butelka. Właściwie powinnam się oszczędzać. Miałam jutro jechać do mamy.

Przez kolejną chwilę szczebiotała po swojemu. Mogłem się wyłączyć i uważniej przyjrzeć darowanemu mi przez nieznajomego artefaktowi. Ostrze noża istotnie różniło się od typowych produktów, kreowanych przez sterowane numerycznie obrabiarki. Było perfekcyjne, ale w zupełnie odmienny sposób. Charakteryzowało się idealną symetrią, będącą dziełem rąk nieznanego artysty. Błyszczało, a jednocześnie jego fragmenty zachowywały matowy refleks. Linie rozdzielające warstwy metalu były nieregularne, pofalowane. Rękojeści nadano dziwny kształt, niezbyt wygodny dla dzierżącej ją dłoni. A jednak kontakt z tym przedmiotem napełniał mój umysł czymś w rodzaju delikatnej ekstazy. Czułem, że nóż jest częścią mojego organizmu, a jednocześnie kluczem do ukrytych prawd, o istnieniu których nie miałem dotychczas pojęcia. Do czegoś wielkiego, tajemniczego i nieopisywalnego.

— Czy ty mnie w ogóle słuchasz?! — w głosie Elwiry pojawiła się ostrzegawcza nuta. — No i wypiłam całą butelkę. Tak to jest, kiedy człowiek się zagada.

Miała fazę. Zdecydowanie. Wystarczyła chwila nieuwagi i drugie wino przeszło do historii. Elwira uniosła pustą butelkę i spojrzała na nią pod światło.

— Ma całkiem seksowny kształt — zauważyła. — Chyba się nada do podlewania kwiatków.

Niedobrze. Zaczęła wspominać o seksie. Zazwyczaj zmywałem się, kiedy schodziła na ten niewygodny temat.

— Tak, przyda się — wstała i podeszła do aneksu kuchennego. Odkręciła kran i napełniła butelkę wodą.

— No to, co pijesz? — spytałem, odczuwając coraz większą chęć, by pożegnać moją przyjaciółkę i resztę whiskacza opróżnić, leżąc w łóżku. Popatrzyłem na butelkę po winie, obejmując dłonią rękojeść noża. Współczułem Elwirze. Wiedziałem, co oznacza niedostatek ulubionego trunku.

— Wiesz co, kopnę się do sklepu — powiedziała. — Jeszcze nie ma dziesiątej.

— Chyba cię porąbało — westchnąłem. — Nie sprzedadzą ci nawet mineralnej. Jesteś nawalona jak pułk podhalańczyków.

— Ja? Nawalona? Nie pierdziel. Zaraz wracam.

Jak postanowiła, tak zrobiła. Wyszła, pozostawiając po sobie zapach perfum, który drażnił mnie prawie tak samo jak widok jej grubych łydek. Odczuwając coraz bardziej intensywne oszołomienie, ponownie spojrzałem na wypełnioną wodą butelkę. Było mi żal Elwiry, bo byłem pewien, że wróci do domu wkurzona i upokorzona. Świat, w którym przyszło nam żyć, był bezduszny i okrutny. Pełen Strojecznych i durnych subiektów, którzy nie sprzedają wina pijanym klientkom.

Przez chwilę jeszcze wpatrywałem się w butelkę, a następnie schowałem nóż do kieszeni i sięgnąłem po pilot telewizora. Zacząłem zmieniać kanały, poszukując serwisu informacyjnego. Rozsądek podpowiadał mi, że minęło zbyt mało czasu, by wiadomość o czterech trupach na starówce dotarła do mediów. Emocje były jednak zbyt silne, bym po prostu przełączył umysł w stan oczekiwania. Nie byłem również w stanie pozbyć się cholernego stresu, który zapierał mi dech w piersiach, pomimo alkoholowego znieczulenia. Pociągnąłem kolejnych kilka łyków. We wszystkich serwisach informacyjnych, jakie napotykałem, jakieś malowane pindy szczebiotały bez sensu o zupełnie pozbawionych znaczenia pierdołach. Najwyraźniej brakowało im porządnej pożywki. Jakiejś nowej wojny, porządnej katastrofy albo spektakularnego napadu.

Elwira wciąż nie wracała. Współczując jej coraz bardziej, ponownie skupiłem uwagę na wypełnionej wodą butelce. Szczerze pragnąłem, by na powrót znalazł się w niej słodki trunek, za którym przepadała moja współlokatorka. Mimo woli uśmiechnąłem się do swoich myśli, machinalnie gładząc rękojeść noża i czując jej promieniujące ciepło. Szkoda, że Leonard nie mógł mieć racji. Czas jednak istniał i przypominał mi o tym przy każdej okazji. Miałem przed sobą kolejny dowód jego potęgi. Skoro butelka została opróżniona, to nie można sprawić, by powróciła do niej spożyta zawartość. To tak samo niemożliwe jak stworzenie perpetuum mobile albo przywrócenie komuś życia.

Byłem również absolutnie pewien, że wiozący mnie taksówkarz był jedynie podobny do kanara — denata. Przyczyna wszystkich nieporozumień musiała się kryć w moim własnym mózgu. Być może nadmiar stresu spowodował halucynacje. To było znacznie bardziej prawdopodobne niż cudowna przemiana starych ruder w pięknie wyremontowane kamieniczki oraz równie cudowny ich powrót do stanu początkowego. Być może również śmierć kanara i jego kumpli była tylko wyprodukowaną przez mój umysł iluzją?

Rozmyślania przerwał mi powrót Elwiry. Wpadła do mieszkania niczym rozpędzony bombowiec, wyrzucając z gardła nieprawdopodobnie wyrafinowany potok słów tak plugawych, że nawet ja, mistrz w rzucaniu mięsem, nie byłem w stanie ukryć podziwu.

— Nie sprzedali ci — odgadłem.

Umilkła, zaciskając zęby.

— Jeszcze mnie popamięta ten ocipiały alfons, pierdolony — zasyczała z wściekłością. — Wsadzę mu tę jego kasę fiskalną do dupy, bez mydła i wazeliny, że mu wylezie czubkiem łysiny.

— Poetka — wtrąciłem.

— A tak jakoś… — mruknęła. — A to, co?! — spytała, wskazując stojącą na kuchennym blacie butelkę.

— Jak to, co? — odburknąłem. — To samo, co przedtem. Butelka po twoim winie.

— Cha, cha! Bardzo śmieszne! Jasne, że butelka! Tylko że przedtem była w niej woda. A teraz jest coś żółtego. Nasikałeś do niej, czy jak?

— Pierdzielisz. Nie ruszałem twojej butelki. Oglądałem telewizję. Jak masz odwagę, to spróbuj.

— A pewnie, że spróbuję. A jeżeli to będzie coś trefnego, to wybiję tobą dziurę w ścianie!

Podeszła do aneksu i podniosła butelkę. Uważnie obwąchała szyjkę, a następnie spróbowała zawartości. Na jej pulchnej twarzy pojawił się wyraz zdumienia.

— Czasami twoje kawały są nawet miłe — stwierdziła. — Szkoda tylko, że po prostu nie mogłeś od razu powiedzieć, że masz zachomikowane wino. Nie musiałabym się wykłócać z tym wyleniałym kutafonem. Co to za marka? Słodkie, ale nie za słodkie — pociągnęła głęboki łyk. — Mocne, psiakrew. Nie żaden tani sikacz. Zaczynasz mi imponować.

— A ja podziwiam twoje poczucie humoru. Jesteś naprawdę niezwykła. Wkurwiona, niedopita, chłepczesz wodę jak zwierzę, a mimo wszystko tryskasz dowcipem. To do ciebie zupełnie niepodobne. Szacun.

— Co ty pierdzielisz?! — zniecierpliwiła się. — Jaką wodę?! Już zapomniałeś, czego mi polałeś? Spróbuj, jakie dobre! — zamaszystym ruchem wręczyła mi butelkę. — Pij! — nakazała. — Tylko nie za dużo, bo namieszasz i się porzygasz.

Uśmiechnąłem się z niedowierzaniem, kręcąc głową. Czy szaleństwo może być zaraźliwe? Czyżby moje halucynacje przeniknęły również do umysłu Elwiry? Postanowiłem spróbować. Ostatecznie nic nie ryzykowałem. W końcu w butelce musiała być woda. Widziałem na własne oczy, jak ją napełniano, a gdy stała na blacie aneksu, przez cały czas miałem ją na oku.

Pociągnąłem niewielki łyk i… przestałem się uśmiechać. To, co miałem w ustach, z całą pewnością nie smakowało jak woda. Raczej przypominało mocne, półsłodkie, wysokogatunkowe wino.

ROZDZIAŁ IV

Obudziłem się tuż przed świtem, zaskoczony, że czuję się wyspany i wypoczęty. To przeczyło wszelkiej logice — po takiej ilości spożytego alkoholu powinienem był odzyskać świadomość przynajmniej dziesięć godzin później. Przez chwilę zastanawiałem się czy przypadkiem nie jest niedziela i czy nie przespałem całego poprzedniego dnia. Kiedy jednak spojrzałem na wyświetlacz telefonu, ponownie przekonałem się, że życie potrafi zaskakiwać. Była sobota, czwarta rano, a ja byłem trzeźwy jak świnka, po potężnej popijawie i zaledwie czterech godzinach snu. Czyżby to znowu była sprawka Leonarda i jego tajemniczego noża? Poprzedni wieczór nie zakończył się na siedmiuset mililitrach whisky. Kiedy Elwira odkryła, że udało mi się przemienić wodę w wino, zaczęła nalegać, bym powtórzył ten eksperyment. Kilka razy. Wypiliśmy tego chyba z półbeczki.

Wraz z powrotem do stanu trzeźwości, na nowo ożyły wspomnienia, a z nimi psychiczny dyskomfort. Lęk i stres boleśnie kąsały moje wnętrzności. Byłem pewien, że wkrótce ktoś odnajdzie cztery trupy, które zostawiłem na starówce. Przy moim pechowym szczęściu istniało wysokie prawdopodobieństwo, że pojawią się także przypadkowi świadkowie feralnego zajścia. Konsekwencje takiego obrotu sprawy byłyby łatwe do przewidzenia.

Usiłując zapomnieć o obawach, udałem się do łazienki. Gorący prysznic mógł mi pomóc w uporządkowaniu myśli. Zgodnie z zaleceniem wziąłem ze sobą nóż. Nie rozstawałem się z nim ani na chwilę. Czułem, że jestem coraz bardziej związany z tym dziwnym przedmiotem. Obawiałem się, że jeśli nie będę miał go przy sobie, natura zorientuje się, że została oszukana, i zafunduje mi kaca, jakiego nie potrafiłem sobie wyobrazić. Bez wątpienia to nóż właśnie musiał być źródłem tajemniczej mocy, którą posiadłem. Zabiłem czterech ludzi, nawet ich nie dotykając, a potem zamieniłem wodę w wino. Czyż to nie były cuda?

Stanąłem przed dużym lustrem zajmującym połowę ściany i spojrzałem na swoje nagie ciało. Skrzywiłem się, jak zwykle. Nigdy nie byłem zadowolony ze swojego wyglądu. Mimo wylewanych w siłowni hektolitrów potu, brakowało mi samozaparcia i silnej woli by zdobyć się na racjonalny, systematyczny wysiłek i odpowiednio ukształtować muskulaturę. Nie miałem również funduszy na chirurgiczne zmniejszenie nosa, który przypominał przysłowiową klamkę od zakrystii. Jedynie moje oczy, duże i szeroko rozstawione, w kształtnych oczodołach i z wydatnymi brwiami, mogły być powodem mojej małej, osobistej dumy. W zestawieniu z tą klamką, górna część mojej twarzy traciła jednak większość swoich walorów. Westchnąłem z żalem i wszedłem do kabiny.

Stałem pod strumieniem gorącej wody przez dobre pół godziny, wciąż usiłując uspokoić myśli i ułożyć sensowny plan. Moje życie, dotychczas szare i uporządkowane, wręcz nudne, nagle stało się czymś w rodzaju sensacyjnego filmu. Megatech, Strojeczny i cała reszta mojej kiepskiej zawodowej kariery wydawały mi się obecnie czymś odległym i zupełnie nieistotnym. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że wkrótce powrócą do mnie jak natrętna, chroniczna dolegliwość. Na razie jednak moją głowę wypełniało to, co wydarzyło się ubiegłego popołudnia. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że w obecnej sytuacji snucie jakichkolwiek planów mija się z celem. Mogłem jedynie czekać na najbliższe telewizyjne wiadomości.

Wyszedłem spod prysznica i owinąłem się ręcznikiem. Byłem odświeżony i przepełniony ciepłem. Aby dokończyć poranną toaletę, pozostało mi tylko umyć zęby. Machinalnie sięgnąłem po szczoteczkę i spojrzałem na odbicie swojej twarzy. Na chwilę zamarłem, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Byłem świadkiem kolejnego cudu. Oblicze, któremu się przyglądałem, było ucieleśnieniem moich skrytych marzeń i lekarstwem na dręczące mnie kompleksy. Z niedowierzaniem dotknąłem końca nosa. To, co czułem pod opuszką palca, odpowiadało w stu procentach temu, co obserwowałem w lustrze. Oczy i brwi pozostały te same, ale nos był niewielki i kształtny. Jego linia doskonale harmonizowała z rzeźbą policzków, żuchwy i ust. Byłem prawie taki sam jak pół godziny wcześniej, a jednak inny. Również reszta mojego ciała uległa metamorfozie. Cała muskulatura była wyrazista, choć nieprzesadzona. Jednym słowem, estetyczna. Dokładnie taka, o jakiej marzyłem…

Euforia, jaką odczuwałem, była równie gwałtowna co przerażenie, jakie mnie ogarnęło. Żarty się skończyły. To już nie była przemiana wody w mieszaninę płynów z etanolem. Zmieniłem żywy organizm. Przyszło mi to równie łatwo, jak wcześniej unicestwienie czyjegoś życia oraz ingerencja w formę materii nieożywionej. Nic z tego nie rozumiałem. Zawsze byłem przekonany o słuszności racjonalnych teorii budowy świata, kształtowanych przez naukę i logiczne myślenie. Wszelkie podania o cudach wydawały mi się oczywistymi bzdurami, traktowanymi na równi z opowiadaniami fantasy i bajkami dla dzieci. Tymczasem teraz miałem przed sobą namacalny dowód istnienia czegoś, o czym nie mogło się śnić nie tylko filozofom, ale również inżynierom, fizykom i największym renesansowym umysłom. To, czego doświadczałem, sprawiło, że słowa Leonarda i przekazane przez niego teorie wydawały mi się znacznie mniej irracjonalne niż w chwili, kiedy ich wysłuchiwałem. Odruchowo usiłowałem pogodzić ich istotę z tym, co wiedziałem na temat mechaniki kwantowej i związanych z nią koncepcji budowy wszechświata. To, co bywało w przeszłości przedmiotem moich dociekań, charakteryzowało się wystarczająco wysokim stopniem komplikacji, jak również wystarczającą liczbą sprzeczności. Teoria strun, teoria bran, jaskinia Platona… Sprzeczności, sprzeczności i jeszcze raz sprzeczności. Jedno nie ulegało wątpliwości. Rzeczywistość ma wiele poziomów. Na tych niższych przyroda przestaje być przewidywalna. Na poziomie kwantowym zaczynają się dziać cuda. Prawdziwe cuda…

Teraz obserwowałem cuda w skali makro, na tym poziomie rzeczywistości, który od zawsze charakteryzował się przewidywalnością i powtarzalnością. W tym fragmencie świata obowiązywały żelazne reguły. Prawa fizyki newtonowskiej kreowały zakazy i nakazy, którym od zarania dziejów podporządkowane były wszystkie więzy nadające znormalizowany kształt wszelkim odmianom materii, ożywionej i nieożywionej. A jednak mogło być inaczej. A kluczem do zagadki było coś, co przypominało zupełnie zwyczajny kawałek materii, o kształcie niepozornego noża.

Powróciłem do pokoju i pośpiesznie się ubrałem. Wiedziałem już, czym wypełnić czas. Noszenie noża w kieszeni było kłopotliwe, a gdy nie miałem na sobie ciuchów, wręcz upierdliwe. Musiałem rozwiązać ten problem.

W narożu zajmowanego przeze mnie pomieszczenia znajdował się mój warsztat majsterkowicza. Tworzyło go niewielkie biurko, w szufladach którego przechowywałem najprzeróżniejsze drobiazgi oraz przytwierdzona do ściany płyta wiórowa z powbijanymi gwoździami, na których porozwieszałem narzędzia. To był mój mały, prywatny świat, do którego nikt inny nie miał wstępu. Nawet Elwira nie próbowała mi przeszkadzać, kiedy zasiadałem na obrotowym zydlu i usiłowałem stworzyć coś prawdziwego, namacalnego, zupełnie innego niż wirtualne obrazki, które podporządkowały sobie i wykrzywiły całe moje życie.

Wysunąłem jedną z szuflad i poszperałem w niej przez chwilę, poszukując kawałka brezentu, który zostawiłem tam kilka miesięcy wcześniej. Był na swoim miejscu. Rozłożyłem tkaninę na stoliku i położyłem na niej nóż. Przez chwilę szkicowałem w myślach linie wyznaczające kontury przedmiotu, który zamierzałem stworzyć. Następnie przy pomocy ołówka przeniosłem je na powierzchnię tkaniny. W ruch poszły nożyczki, potem tapicerska igła i gruba nić. Już wkrótce miałem przed sobą gotowy efekt mojego twórczego wysiłku. Był nim estetyczny futerał, który mogłem zawiesić na szyi, na wysokości umożliwiającej wygodny dostęp do rękojeści artefaktu. Teraz rzeczywiście mogłem się z nim nie rozstawać, czyniąc zadość zaleceniom Leonarda.

Kiedy skończyłem, spojrzałem na zegarek. Czas zleciał szybko. Był już jasny dzień, a jego pora dawała nadzieję, że na którymś z kanałów kablówki uda mi się znaleźć jakiś poranny serwis informacyjny. Usiadłem przed telewizorem, podnosząc sterownik drżącą ręką. Najpierw natrafiłem na reklamy, potem na powtórkę nie wiadomo, którego odcinka jakiejś idiotycznej tasiemcowej historii o policjantach, a następnie na równie żenującą mydlaną operę o tematyce medycznej. Napotkałem również kilka obrazów kontrolnych, a także jakąś wypacykowaną, mocno podstarzałą lalę, z zapałem wciskającą telewidzom kit na temat jakiejś pigułki, która podobno miała w jakiś sposób zrobić dobrze tym, którzy odważą się ją połknąć, uprzednio wyskoczywszy z grubszej kwoty zarobionych z ogromnym trudem, wiecznie brakujących pieniędzy.

Pierwszy program informacyjny znalazłem na jednym z lokalnych kanałów. Zasiadająca za stolikiem prezenterka zdecydowanie nie zaliczała się do pierwszego garnituru medialnych profesjonalistów. Miała wyłupiaste oczy, garbaty nos i żabie usta. Przez chwilę bełkotała o jakichś pierdołach, które nie byłyby w stanie zainteresować nawet największego fanatyka tego rodzaju audycji. Westchnąłem z żalem, dochodząc do wniosku, że się spóźniłem. Najbardziej sensacyjne wiadomości przekazywano przecież zazwyczaj w pierwszej kolejności. Kiedy jednak miałem po raz kolejny wdusić przycisk pilota, paniusia nagle przeszła do rzeczy. Być może twórca porannego serwisu dorównywał swojej koleżance poziomem profesjonalizmu, a może po prostu pomieszały się jej notatki? Tak czy inaczej, zaczęła mówić o tym, co przyprawiało mnie o wzrost tętniczego ciśnienia.

„Wyjątkowo tajemnicze morderstwo miało miejsce dzisiejszej nocy w starej dzielnicy Czterogrodu” — oznajmiła prezenterka. — „Ofiary napadu, czterej mężczyźni w wieku od trzydziestu do czterdziestu dwóch lat, byli poszukiwanymi przestępcami. Jeden z nich, Hieronim B., pseudonim Bulba, w marcu bieżącego roku uciekł z zakładu karnego, gdzie odbywał czteroletnią karę za liczne oszustwa, pobicia, gwałt na nieletniej oraz usiłowanie zabójstwa. Bezpośrednią przyczyną zgonu we wszystkich czterech przypadkach były bardzo rozległe obrażenia wewnętrzne, spowodowane nieustalonym czynnikiem. Policyjni eksperci rozważają możliwość eksplozji ładunku wybuchowego, jednak ślady zabezpieczone na miejscu zdarzenia nie potwierdzają tej tezy. Przypuszcza się, że sprawcami byli członkowie konkurencyjnej grupy przestępczej. Nie odnaleziono żadnych świadków zdarzenia. A teraz zapraszam na wiadomości sportowe i prognozę pogody. Ale najpierw obejrzyjmy kilka reklam.

— Amen — mruknąłem, czując ulgę. Nie odnaleziono żadnych świadków zdarzenia. Co za ulga.

— Co tam gaworzysz? — usłyszałem za plecami głos Elwiry.

— Nic takiego — odparłem pospiesznie. — Próbuję się dowiedzieć, co tam słychać na mieście.

Moja współlokatorka wyglądała dzisiaj jeszcze gorzej niż dzień wcześniej, o ile w ogóle było to możliwe. Zazwyczaj nie miewała zbyt dotkliwego kaca, ale ten najwyraźniej ją dogonił. Mogłaby grać w filmie o zombiakach, bez żadnej charakteryzacji. Była po prostu stworzona do takiej roli.

— Co się tak na mnie patrzysz? — warknęła, najwyraźniej odgadując moje myśli. — Nie dam rady, słowo daję — jęcząc, opadła na fotel. — Czy mi się śniło, czy zamieniałeś wczoraj wodę w wino? — wyraz jej twarzy wskazywał, że umysł powoli zaczyna pracować, sięgając do zasobów pamięci.

Nie było sensu zaprzeczać. Nauczony doświadczeniem, byłem pewien, że i tak w końcu wszystko sobie przypomni.

— Niestety, to nie był sen — odrzekłem, zmieniając kanał.

Tym razem trafiłem na jakiś tandetny talk-show. Długonoga laska, której z pewnością nie brakowało ani powodzenia, ani pieniędzy, usiłowała skłonić chuderlawego, damskiego wypłosza w grubych okularach do zwierzeń na temat życia seksualnego. Nie mogłem tego słuchać.

— Zostaw! — zażądała Elwira, widząc, że zamierzam wybrać inną stację. — To bardzo ciekawe.

— Jak dla kogo — burknąłem, odkładając pilota. — Założę się, że ta mała okularnica w ogóle nie widziała przyrodzenia. Chyba że ogląda pornosy albo przeleciał ją jakiś pasjonat biologicznych anomalii.

Gdyby Elwira była w formie, zapewne usłyszałbym wiązankę trafnie dobranych określeń mojej osoby oraz mojego męskiego punktu widzenia. Na szczęście tym razem nie miała siły na wygłaszanie przemówień.

— Zostało ci trochę whiskacza? — jęknęła, łapiąc się za skronie.

— Chyba żartujesz — prychnąłem. — Wygrzałem całą butelkę, a potem popróbowałem innych rarytasów. O ile pamiętam, idąc spać, zostawiłem cię samą z ostatnią butelką wina. Nic sobie nie zostawiłaś na „next day”?

Potrząsnęła głową na znak zaprzeczenia, po czym zasyczała i skrzywiła się. Następnie spojrzała na mnie spode łba. W jej spojrzeniu dostrzegłem błysk zdumienia, zmieszanego z podziwem.

— Ej, ty! — rzuciła. — Wydaje mi się, że… No tak, nawet jestem pewna. I to jak cholera. Ty… Jakoś inaczej wyglądasz.

— Wydaje ci się — zapewniłem ją, skwapliwie.

— Nie, nie, nie! — spojrzenie Elwiry nabrało charakterystycznego, podejrzliwego wyrazu. — O pomyłce nie ma mowy. Jesteś zupełnie inny. Niby wyglądasz podobnie, ale jakoś inaczej.

— Lepiej, czy gorzej? — spróbowałem zażartować.

Przez chwilę przyglądała mi się z uwagą.

— Lepiej — orzekła wreszcie. — O wiele, lepiej! Jak to zrobiłeś, psiakrew? No nie, to jednak jakaś nieczysta siła! Ten twój menel z piwiarni jest szatanem! Tak, na pewno! Spotkałeś szatana i podpisałeś cyrograf, zasrańcu! Że też trafiło na ciebie, a nie na mnie…

— Niczego nie podpisywałem — zapewniłem ją. — A w ogóle, idź się przespać, bo zaczynasz bredzić.

— Dupa tam… Lepiej wyczaruj trochę whisky. Na pewno potrafisz. Wierzę w twoją moc — zamknęła oczy i objęła głowę ramionami.

Wyczarować trochę whisky… Z winem się udało, więc może z innymi rodzajami alkoholowych napojów mogłoby pójść równie efektywnie. Jeszcze parę godzin wcześniej byłbym daleki od akceptacji podobnego pomysłu, ale po tym, czego doświadczyłem przed lustrem w łazience, moja wiara w możliwości artefaktu, którym dysponowałem, stała się znacznie silniejsza.

— Gdzie jest butelka? — spytałem.

Spojrzała na mnie jednym okiem. Drugie wciąż zasłaniała ramieniem.

— Znając ciebie, na pewno w koszu na szkło. Nawet po pijaku jesteś doskonale poukładany.

Wstałem, podszedłem do aneksu i wysunąłem szufladę z segregatorem odpadków. Rzeczywiście, na samym wierzchu znajdowała się moja zguba.

— A właściwie dlaczego whisky? — spytałem, nalewając wody do butelki. — Nie wolałabyś wina?

— Nie mogę patrzeć na wino — odparła Elwira, wzdrygając się.

Postawiłem butelkę na stoliku, usiadłem w fotelu i położyłem dłoń na rękojeści skinnera. Przez chwilę wpatrywałem się w wypełniający naczynie płyn. Butelka była z ciemnobrunatnego szkła, więc nie mogłem obserwować ewentualnych zmian koloru jej zawartości. Wreszcie uznałem, że upłynęło wystarczająco dużo czasu, a moja dłoń stała się wystarczająco gorąca.

— Próbuj — rzuciłem, wykonując dłonią zachęcający gest.

Elwira spojrzała na mnie nieufnie. Potem przeniosła spojrzenie na butelkę. Mógłbym się założyć, że wciąż zastanawiała się, czy cuda czynione przeze mnie minionej nocy nie były przypadkiem częścią jej sennych fantazji, a ja nie wykorzystuję sytuacji, by sobie z niej zakpić. Wreszcie zdecydowała się unieść swój o wiele za ciężki tyłek i sięgnąć po naczynie. Przesunęła szyjkę do nosa, powąchała, a potem pociągnęła spory łyk. To, co nastąpiło później, bardzo znacząco odbiegało od moich oczekiwań. Nigdy wcześniej nie widziałem, by moc spożywanego napoju alkoholowego zrobiła jakiekolwiek wrażenie na Elwirze. Zazwyczaj piła wódkę niczym wodę, nie krzywiąc się ani odrobinę. Tymczasem teraz, niespodziewanie dostała bezdechu, a oczy prawie wyszły jej z orbit.

— O, kurwa! — wydyszała, kiedy częściowo odzyskała głos.

Tym razem byłem pewien, że użyje tego właśnie, magicznego słowa.

— Niedobra? — spytałem.

Przez chwilę milczała, głośno

dysząc.

— Niedobra? — powtórzyła, obdarzając mnie wściekłym spojrzeniem. — Szlag by cię… Przecież to czysty spiryt! Chciałeś mnie zabić?!

— Chciałem zamienić wodę w whisky, zgodnie z twoim życzeniem. Jak ci zapewne wiadomo, jestem cudotwórcą zaledwie od wczoraj i nie mam jeszcze doświadczenia. Jeżeli ci nie smakuje, to wylej i spróbujemy jeszcze raz.

— Wylać spirytus?! — wykrzyknęła z oburzeniem. — Porąbało cię?! Zaraz go wypijemy, trzeba tylko rozcieńczyć. Kopnij się do sklepu po cytryny i wodę mineralną. Tylko nie kup gazowanej, jak ostatnio.

— A nie wystarczy kranówa?

— Ocipiałeś? Kranówa wali chlorem!

— Raczej ozonem.

— Wszystko jedno czym. W każdym razie smakuje paskudnie.

Wzruszyłem ramionami, postanawiając nie przedłużać jałowego dialogu. Moja opinia na temat wody z miejskiej sieci była znacznie mniej krytyczna. W sumie jednak miałem ochotę się przejść i wypad do sklepu był mi na rękę. Dlatego też nie zaproponowałem próby zamiany wody kranowej w mineralną.

Założyłem buty i dżinsową kurtkę, której guziki starannie zapiąłem, nie chcąc, by nóż zawieszony na mojej szyi zwrócił czyjąkolwiek uwagę.

Majowy poranek był pogodny, choć dość chłodny. Poranne kropelki rosy zdążyły już odparować, ale powietrze wciąż zachowywało rześkość. Lekkie podmuchy wiatru, nadciągające od strony morza, przynosiły ze sobą charakterystyczny portowy zapach. Lubiłem tę specyficzną woń, chociaż większość znanych mi osób uważała ją za nieprzyjemną.

Najbliższy sklep, niewielka klitka urządzona w archaicznym stylu, znajdował się jakieś dwieście metrów od mojego bloku. Zaciągając się chłodnym powietrzem, kroczyłem wyjątkowo powoli, by zyskać trochę czasu na spokojne przemyślenia.

Racjonalna, dominująca część mojego umysłu wciąż nie chciała zaakceptować tego, co wydarzyło się w ciągu ostatnich kilkunastu godzin. Z drugiej strony, podchodząc do tych wydarzeń w sposób naukowy, byłem obiektem eksperymentu, którego wyniki nie dawały się podważyć. Niewytłumaczalność zjawisk fizycznych, których byłem naocznym świadkiem, nie oznaczała, że ich wyjaśnienie jest niemożliwe. Nie byłem przecież średniowiecznym dzikusem, który wszystko, czego nie potrafił zrozumieć (a było tego sporo), postrzegał jako dzieło boga-zapchajdziury albo szatana. Zawsze byłem gorącym zwolennikiem tezy, według której nic we wszechświecie nie jest niemożliwe. Może być jedynie mniej lub bardziej prawdopodobne. Oczywiście, większość pospolitych statystyk przeczyła takiemu ujęciu rzeczywistości, ja jednak wiedziałem swoje. Po przyjrzeniu się mikroświatowi, najbardziej elementarnym fragmentom materii, oczywiste stawało się, że nic nie jest takie, jakie wydaje się w ujęciu makro. Absolutna większość rządzących wszechświatem mechanizmów wciąż pozostawała tajemnicą. Może zatem istniało coś, co stanowiłoby proste wytłumaczenie niezwykłych zdarzeń, tylko wciąż kryło się w bezkresnym cieniu ludzkiej niewiedzy? Tylko tak mogłem sobie wytłumaczyć to, czego byłem świadkiem. Pozostawało jednak jeszcze jedno, znacznie trudniejsze pytanie: dlaczego właśnie ja?! Co zdecydowało, że taki żałosny nieudacznik stał się wybrańcem tego, który posiadł tajemną moc? Dlaczego człowiek, który kazał się nazywać Leonardem, sam w sobie stanowiący intrygującą zagadkę, wybrał właśnie mnie?

Sklep pojawił się w polu widzenia znacznie prędzej, niż sobie tego życzyłem. Przez chwilę żałowałem, że nie wybrałem okrężnej drogi, ale uświadomiłem sobie, że mam do wypełnienia misję, którą powierzyła mi moja równie sympatyczna, co paskudna przyjaciółka. Kiedy wyobraziłem sobie jej cierpienie, postanowiłem nie przedłużać spaceru.

Właścicielką osiedlowego sklepiku była czarnowłosa Nataszka, na widok której zawsze odczuwałem gwałtowny przyrost poziomu męskich hormonów. Niestety, ona nigdy nie doświadczała analogicznego uczucia. Byliśmy na „ty” wyłącznie dlatego, że zjawiskowo piękna Ukrainka widziała we mnie aseksualnego chłoptasia, któremu można się zwierzyć ze swoich „sercowych” ekscesów. A życie seksualne pani sklepowej było wyjątkowo kolorowe.

Ku mojemu zdumieniu, tym razem jej zachowanie zupełnie nie korespondowało z ustalonym wcześniej wzorcem. Spojrzenie kocich, zielonkawych oczu było pełne zdumienia, a zarazem dało się w nim dostrzec specyficzny błysk świadczący o zainteresowaniu.

— Cześć, Nataszka — rzuciłem, gdy tylko umilkł hałaśliwy dzwonek powieszony na drzwiach.

— Janek? — wydukała, wpatrując się we mnie zachłannie. — To ty?

— A któż by? — wzruszyłem ramionami.

— Zrobiłeś sobie operację plastyczną? — spytała, nie mogąc wyjść z osłupienia.

— Operację? — udałem zdziwienie. — Co ty gadasz? Lepiej zważ mi kilogram cytryn i daj dwie butelki jakiejś mineralnej. Byle nie była gazowana.

— Nic ze sobą nie zrobiłeś? — spojrzenie sklepowej stało się podejrzliwe.

— A co miałem zrobić? Przecież jestem biedny, zapomniałaś? Operacje plastyczne kosztują.

— Ale twój nos — upierała się. — Przedtem miałeś spiczasty kinol z różowym końcem, a teraz… Cholera, wyglądasz prawie tak dobrze, jak…

No tak, typowa baba. Było mi wszystko jedno, do którego cukierkowego, hollywoodzkiego lowelasa mnie porówna.

— Chyba jednak odrobinę przesadzasz — nie pozwoliłem jej dokończyć zdania. — A może po prostu wcześniej stworzyłaś sobie w głowie fałszywy wizerunek mojej osoby? — zasugerowałem. — Już na samym początku naszej znajomości wbiłaś sobie do łba, że jestem mało atrakcyjny.

Nataszka była całkowicie zdezorientowana. W jej pięknej główce trwała wojna pomiędzy skrajnie sprzecznymi informacjami. Wciąż przyglądała mi się z uwagą, zapewne usiłując ustalić przyczynę tego intelektualnego bałaganu. W innych okolicznościach być może byłbym skłonny wykorzystać sprzyjające okoliczności i spróbować umówić się z seksowną właścicielką spożywczaka, teraz jednak moją uwagę pochłaniały myśli zupełnie innego rodzaju.

— Co będzie z tymi cytrynami? — spytałem, obdarzając dziewczynę pogodnym uśmiechem.

Drgnęła niespokojnie, jak gdyby wyrwana z głębokiego snu. Bez entuzjazmu skierowała się w stronę półki z owocami i warzywami. Niedbale wrzuciła kilka cytryn do foliowego worka i położyła na szalce wagi.

— A właściwie — mruknęła — dlaczego nigdy nie próbowałeś się ze mną umówić? Nie podobam ci się, czy jak?

— Nie gadaj bzdur — odparłem wymijająco. — Zawsze miałaś aż za dużo absztyfikantów. Po co ci jeszcze jeden?

Mina Nataszy wskazywała, że bynajmniej nie rozwiałem jej wątpliwości. Minęła dobra chwila, podczas której wciąż byłem uważnie obserwowany, nim na ladzie znalazł się komplet zamówionych przeze mnie artykułów. Sięgnąłem po portfel i dokonałem pośpiesznej inwentaryzacji jego zawartości. Nie było tego zbyt wiele: pięćdziesięciozłotowy banknot, trochę monet i karta płatnicza, wciśnięta w jedną z przegródek obok kilkunastu wizytówek, paragonów i innych papierków.

Odruchowo sięgnąłem po kartę, ale po chwili namysłu zmieniłem zdanie i na ladzie położyłem nieco wymiętą pięćdziesiątkę. Gdy Natasza wydawała mi resztę, w mojej głowie niespodziewanie zagościła szalona myśl. Była jak uderzenie gromu, błyskawica rozświetlająca ciemność nocy… Musiałem chyba poblednąć, bo w spojrzeniu dziewczyny dostrzegłem wyraźny cień niepokoju.

— Dobrze się czujesz? — spytała.

— Nic mi nie jest — odparłem pośpiesznie, zbierając monety i wrzucając je do przegródki na bilon. — Trochę wczoraj popiłem. Wiesz, jak to jest, czasem się uzbiera.

— Wiem, wiem — pokiwała głową, nie odrywając wzroku od mojej twarzy.

— Trzymaj się — mruknąłem, opuszczając sklep.

Wymachując reklamówką z zakupami, szybkim krokiem ruszyłem w stronę osiedlowego kompleksu handlowego, składającego się z kilku niewielkich, piętrowych pawilonów. Nadkładałem drogi, ale nie wynikało to z braku szacunku dla cierpiącej samotnie Elwiry. Na ścianie jednego z budynków znajdował się bowiem jedyny na osiedlu bankomat. Miałem nadzieję, że z uwagi na dość wczesną porę, będzie jeszcze czynny. Zazwyczaj w weekendy zaczynało w nim brakować gotówki. Tym razem jednak dopisało mi szczęście. Monitor migotał, zachęcając potencjalnego użytkownika do skorzystania z usług sieci.

Wsunąłem kartę do slotu i wystukałem PIN, zastanawiając się nad kwotą, którą chciałem wybrać. Potrzebowałem kilku banknotów o różnych nominałach. Na szczęście bankomat nie należał do tych, które upierają się, by podana suma była krotnością pięćdziesięciu lub stu. Już wkrótce stałem się właścicielem nowiutkiej setki, pięćdziesiątki, dwudziestki i dziesiątki. Zadowolony, choć dręczony wyrzutami sumienia, mając przed oczami obraz czekającej na mnie, pogrążonej w cierpieniu Elwiry, pospieszyłem do domu.

Kiedy dyskretnie wślizgnąłem się do „salonu”, stwierdziłem, że Elwira rzeczywiście zbliża się do ostatecznych granic cierpliwości.

— Gdzieś był tak długo? — warknęła, patrząc na mnie spode łba. — Na pewno znowu czarowałeś tę dupę z warzywniaka! Czy wszyscy faceci muszą myśleć fiutami?! A gdzie przyjaźń?! Gdzie lojalność?!

— Jak na ofiarę kaca, jesteś całkiem nieźle wygadana — zauważyłem, wypakowując zakupy i kładąc je na blacie aneksu. — Jak zwykle, zresztą. Zajmij się teraz majeniem, moja droga.

— A ty co, popatrzysz sobie, jak inni pracują?!

— Ja też pójdę popracować. Niech każdy robi to, co potrafi najlepiej.

Powróciłem do mojego pokoiku i starannie zamknąłem za sobą drzwi. Potrzebowałem chwili spokoju, na którą mogłem liczyć, gdy Elwira zajęta była przyrządzaniem alkoholowego napoju. Tego rodzaju twórcza praca zazwyczaj pochłaniała ją bez reszty.

Podekscytowany eksperymentem, który miałem zamiar przeprowadzić, usiadłem przy miniaturowym warsztacie. Drżącą dłonią sięgnąłem po papier i nożyczki. Następnie otworzyłem portfel i, wydobywszy stuzłotowy banknot, położyłem go na stoliku. Używając linijki, dokonałem szybkich pomiarów, a potem, sporządziwszy na kartce szkic, wyciąłem prostokąt o odpowiednich wymiarach. Położyłem go obok stuzłotówki i chwyciłem za rękojeść skinnera. Przez chwilę przyglądałem się obu kawałkom papieru, a następnie zamknąłem oczy, intensywnie wysilając wolę, czując intensywne mrowienie. Kiedy ponownie spojrzałem na blat stolika, ujrzałem coś, co sprawiło, że serce zabiło mi jeszcze gwałtowniej. Obok oryginalnego banknotu, zamiast białej kartki, spoczywał drugi. Na pierwszy rzut oka były nie do odróżnienia.

ROZDZIAŁ V

Po raz pierwszy w życiu nie mogłem się doczekać poniedziałku. Resztę soboty i większą część niedzieli spędziłem przed telewizorem w towarzystwie Elwiry, która na przemian, z wyrachowaniem pogłębiała stan alkoholowego upojenia, wlewając w siebie rozcieńczony spirytus, a następnie trzeźwiała, ucinając sobie drzemki na kanapie, zajmując całą jej powierzchnię. Aby umilić sobie czas rozmyślań, podjąłem kolejną próbę „wyczarowania” whisky. Tym razem zakończoną pełnym sukcesem. Niestety odkryłem w sobie pewną niemiłą przypadłość — po prostu nie byłem w stanie się upić. Kiedy szmer w głowie osiągał poziom, który zazwyczaj zasługiwał na miano przyjemnego, nagle znikał, a ja stawałem się trzeźwy. Metodą prób i błędów udało mi się wreszcie określić właściwą wielkość porcji trunku, która pozwalała mi uniknąć nieprzyjemnego efektu. Kolejny cud… W jakiś niewytłumaczalny sposób mój organizm błyskawicznie pozbywał się nadmiaru alkoholu. Musiałem przyjąć do wiadomości, że dziwna moc, która została mi darowana, narzuca na mnie również pewne ograniczenia. Odkryłem właśnie jedno z nich. Przypuszczałem, że nie jedyne.

Usiłując przypomnieć sobie szczegóły mojej dyskusji z tajemniczym nieznajomym, analizowałem jego słowa, starając się pojąć zawarte w nich informacje. System… Animacje… Czymkolwiek była otaczająca mnie rzeczywistość, z całą pewnością jej funkcjonowanie miało swoje warunki brzegowe i nie mogło podważać niepodważalnych praw oraz przekraczać nieprzekraczalnych barier. Stąd mogły wynikać konsekwencje moich nowych, niezwykłych możliwości. Coś za coś… Jak zawsze.

Siedząc i rozmyślając, nie zapominałem oczywiście o śledzeniu serwisów informacyjnych. Tajemnicza śmierć Bulby i jego kumpli-gangsterów stopniowo nabierała rangi pierwszoplanowego wydarzenia medialnego. Za każdym razem jednak podawano te same informacje, z których wynikało jedynie, że tamci czterej nie żyją oraz że nie wiadomo, kto i w jaki sposób pozbawił ich życia. Wciąż nie odnaleziono żadnych świadków, co oczywiście wcale mnie nie martwiło.

Po kilku godzinach poczułem nagle potrzebę pooddychania świeżym powietrzem. Było późne popołudnie, a o tej porze dnia zazwyczaj zaczynało powiewać od strony morza. Osiedle, na którym mieszkałem, sąsiadowało z terenami rekreacyjnymi otaczającymi niewielkie jezioro. Było to równie dobre miejsce do rozwiązywania intelektualnych łamigłówek, jak każde inne, a na pewno znacznie bardziej urokliwe od starego fotela zajmującego honorowe miejsce w samym środku klitki, nazywanej salonem.

Wstałem, przeciągnąłem się i spojrzałem na pochrapującą Elwirę. Wyglądała paskudnie, jak wielki hipopotam, któremu ktoś przyczepił do pyska coś, co mogło być zarówno gaśnicą, jak i pogrzebaczem. Nos mojej sublokatorki w pełni zasługiwał na miano genetycznej porażki. Jeżeli, jak twierdził Leonard, świat był rodzajem numerycznego tworu, to jego programiści musieli mieć bardzo specyficzne poczucie humoru. Im dłużej przyglądałem się mojej przyjaciółce, tym bardziej było mi jej żal. Posiadanie takiego ciała było prawdziwą życiową tragedią.

Patrząc na nią, mimo woli usiłowałem wyobrazić sobie, jak wyglądałaby, gdyby zdjąć z niej parędziesiąt kilogramów sadła, skrócić o trzy czwarte narząd węchu i dokonać kilku innych poprawek…

Machnąłem ręką, poprawiłem na szyi zawiniątko z nożem, włożyłem kurtkę i wyszedłem, starannie zamykając za sobą drzwi.

Zgodnie z moimi przewidywaniami popołudniowe powietrze było przyjemnie chłodne i niosło ze sobą świeżą woń morza. Klucząc wśród kolorowych, mieszkalnych klocków, starałem się dotrzeć do parku możliwie najkrótszą drogą. Teren rekreacyjny zajmował dość sporą powierzchnię, ale pogodne, niedzielne popołudnie sprawiło, że wypełniał go prawdziwy tłum. Na widok tego miałem ochotę odwrócić się na pięcie i uciec jak najdalej. Kiedy jednak przyjrzałem się ludzkiej rzeszy nieco uważniej, dostrzegłem, że ogromna większość spacerowiczów okupowała centralną część parku, w obrębie której znajdowało się kilka budek z napojami oraz dziecięcy plac zabaw, wyposażony w zjeżdżalnie, piaskownice, drabinki oraz fantastyczną konstrukcję, przypominającą palisadę otaczającą pradawny gród. Dalej, w pobliżu jeziora, było trochę mniej tłoczno. Dopiero sam brzeg zbiornika okupowali liczni wędkarze. Ostatecznie postanowiłem podjąć próbę znalezienia w tym młynie jakiegoś w miarę przytulnego miejsca dla siebie.

Dzielnie wszedłem w tłum, chociaż wkurzał mnie widok ludzi i wrzask dzieci. Uważając, by nie potrącić któregoś ze smarkaczy, skierowałem się w stronę jednej z drewnianych budek, w której sprzedawano piwo. Nie bardzo wierzyłem, że wypicie choćby całej beczki, pomoże mojemu umysłowi osiągnąć stan przyjemnego odrętwienia, skoro nie była w stanie uczynić tego butelka whisky. Mimo to postanowiłem spróbować jego smaku.

Podszedłem do prowizorycznego baru i spojrzałem w wodniste oczy tłustego, obleśnego faceta, który pilnował piwnego interesu.

— Jedno duże, poproszę — rzuciłem, kładąc na ladzie monetę.

Pokręcił głową, rzucając mi pełne pogardy i politowania spojrzenie.

— Zabierz swój pieniążek, chłopcze — burknął. — Wali od ciebie jak z gorzelni. Wypiłeś już dość. A ja nie potrzebuję awantur. Kapewu? Tu są dzieci i w ogóle… Spadaj.

Jego głos był równie nieprzyjemny, co aparycja. Psiakrew, takiego obrotu sprawy w ogóle nie brałem pod uwagę. Wypiłem sporo, to prawda. Ale przecież byłem absolutnie trzeźwy. A poza tym to nie sam fakt, że nie dostałem piwa, był dla mnie szokujący. Liczyło się upokorzenie. Znowu jakiś niedouczony patafian potraktował mnie jak śmiecia. Kolejny raz bezduszna rzeczywistość pokazała mi swoje ciemne oblicze, a właściwie, mówiąc ściśle, wypięła na mnie dupę.

— Słyszałeś, co do ciebie powiedziałem? — upewnił się tłuścioch. — Spadaj, bo zawołam policję. Po co ci kłopoty?

Uśmiechał się dobrotliwie, demonstrując swoją pewność siebie i przewagę nade mną. Widok jego nalanej gęby oraz poczucie niezawinionej krzywdy sprawiły, że negatywne emocje zawrzały we mnie, błyskawicznie wywołując stan krańcowej wściekłości i spontaniczne uczucie nienawiści. Jeszcze dwie doby temu, nie będąc w stanie nic poradzić, kierowany rozsądkiem, pomimo irytacji odszedłbym od budy, machnąwszy ręką. Obecnie jednak nie byłem już bezsilnym szaraczkiem, któremu byle pacan może bezkarnie podnosić ciśnienie.

Odruchowo wsunąłem dłoń pod połę kurtki. Nim jednak dotknąłem rękojeści noża, przyszło opamiętanie. Przed oczami przemknęły mi kadry z niedalekiej przeszłości, z fałszywym kanarem Bulbą, rozsmarowanym na ścianie kamienicy. Gdybym dał się ponieść emocjom, z tym tutaj zapewne stałoby się to samo. Tylko tego mi jeszcze brakowało. Na samą myśl o tym, co mógłbym zrobić, zimny pot spłynął mi po plecach.

Odetchnąłem głęboko kilka razy, spoglądając na barmana z lekkim przerażeniem. Od razu dostrzegł, że coś jest nie tak. Zareagował jednak w sposób najgorszy z możliwych.

— Nie rób mi tu min, menelu — warknął. — Spadaj i nie pokazuj się więcej.

Tego było już za wiele. Oprócz złości ogarnęło mnie również zdumienie. Pomimo miliona życiowych upokorzeń i niepowodzeń, nikt wcześniej nie nazwał mnie menelem. Bo i za co? Byłem czysty, ogolony, w miarę dobrze ubrany, a teraz jeszcze miałem ciało hollywoodzkiego gwiazdora. To prawda, że pachniałem whiskaczem, ale przecież nie zdradzałem oznak upojenia ani nawet podchmielenia. Mimo to ten dupek obrażał mnie, i to przy ludziach, którzy zaczynali się za mną ustawiać i okazywać zniecierpliwienie.

Tym razem nie działałem spontanicznie. Zacisnąłem dłoń na rękojeści z pełną świadomością tego, co robię. Zapanowałem nad złością, planując kilka eksperymentów. Najpierw wyobraziłem sobie wielką, muskularną dłoń, powoli obejmującą szyję grubasa i zaciskającą się na niej. Wciąż patrzyłem mu w oczy, najpierw z chłodną powagą, a potem z ironicznym uśmiechem. Po kilku sekundach facet zaczął tracić oddech. W jego wzroku pojawiło się przerażenie. Wytrzeszczył oczy i zaczerwienił się jak burak. Rozluźniłem chwyt, tym razem wyobrażając sobie, że otwieram jego czaszkę i zaglądam do mózgu, a następnie zaczynam wypełniać go instrukcjami w postaci ciągów liter.

„Bardzo pana przepraszam” — sformułowałem w myślach pierwsze zdanie.

Grubas zajęczał, zacharczał, za wszelką cenę starając się stawić opór. Kiedy jednak ponownie poczuł uścisk wyimaginowanej dłoni, natychmiast dał za wygraną.

— Bardzo pana przepraszam — wydukał, dostatecznie głośno, by mogli go usłyszeć stojący obok mnie mężczyźni.

„Zaszło nieporozumienie” — kontynuowałem. — „Zachowałem się bardzo niestosownie. Proszę mi wybaczyć moje chamstwo i zuchwałość. Zaraz podam panu piwo. Proszę zachować pieniądze. To poczęstunek na koszt firmy”.

Grubas powtórzył cały tekst, to czerwieniejąc, to blednąc na przemian. Nie odebrałem mu świadomości, o nie. Musiał czuć takie samo upokorzenie, jakiego ja doświadczyłem chwilę wcześniej. Sądziłem, że będę musiał użyć kolejnych mocnych argumentów, by dostać moje piwo, ale grubas zachował się bardzo rozsądnie. Kiedy podawał mi plastikowy kufel, na jego pucułowatej twarzy wciąż malowało się przerażenie, któremu towarzyszyła wściekłość, dokładnie taka sama, jaką ja czułem przed chwilą.

— Grzeczny chłopiec — pochwaliłem go, wrzucając monetę do kieszeni. — Następnym razem dwa razy pomyśl, zanim zaczniesz gadać głupoty.

Faceci stojący obok mnie wyglądali na stałych bywalców parku i najprawdopodobniej dobrze znali sprzedawcę piwa. Słowa, które padły z jego ust, wprawiły ich w osłupienie. Nie czekałem, aż zaczną zadawać pytania.

Odwróciłem się na pięcie i pospiesznie wmieszałem w tłum. Po chwili siedziałem na jednej z ławek, ustawionych w równym rzędzie na betonowym nabrzeżu. Tylko kilka z nich okupowali niedzielni spacerowicze, a ci na ogół należeli do starszego pokolenia. Cała rozwrzeszczana dzieciarnia pozostała na placu zabaw. Mogłem się zatem cieszyć chwilą względnego spokoju oraz porcją z trudem zdobytego piwa. Smakowało jak typowy napój sprzedawany w miejscach takich jak to. Było cienkie, porządnie zaprawione wodą. Za to jego cena nie odbiegała od światowej. Oczywiście moje dostałem za darmo, ale i tak byłem zdumiony, że ludzie ustawiają się w kolejce po coś takiego.

Mimo wszystko popijałem wodnisty płyn, usiłując poukładać to wszystko, co przeżyłem podczas ostatnich dwóch dni. W mojej głowie wciąż byli tamci czterej. Czworo ludzi, których w ułamku sekundy pozbawiłem wszystkiego, co mieli i mogli mieć kiedykolwiek. Nie sam ów czyn jednak przerażał mnie najbardziej. Najgorsze było to, że w gruncie rzeczy nie miałem wyrzutów sumienia. Kiedy oglądałem kolejne wydania serwisów informacyjnych, interesowało mnie tylko, czy przypadkiem ktoś mnie wówczas nie widział. Próbowałem zmusić się do odczuwania żalu, chciałem być wstrząśnięty swoim uczynkiem, ale czułem tylko spokój. Może nawet odrobinę satysfakcji? Cholera jasna, chyba stałem się potworem. Nie było we mnie ani odrobiny ludzkiej empatii. Epizod z barmanem stanowił potwierdzenie tej tezy. Co powstrzymało mnie przed wyrządzeniem mu naprawdę poważnej krzywdy? Bynajmniej nie świadomość, że to ludzka istota, mój bliźni, którego powinienem szanować, a nawet, według niektórych, darzyć miłością. Powstrzymała mnie jedynie wizja kłopotów, w jakie popadnę, jeżeli zamienię go w mokrą plamę. Teraz, kiedy spróbowałem wstawić się w jego położenie, musiałem przyznać, że będąc sprzedawcą piwa, zareagowałbym podobnie jak on na widok cuchnącego wódą faceta. Jego postawa była jak najbardziej prawidłowa. To ja wyszedłem na dupka, napakowanego testosteronem awanturnika, który w niecny sposób wykorzystał swoją przewagę, uciekając się do przemocy.

Przemykające przez moją głowę myśli sprawiły, że poczułem się fatalnie. Posiadłszy niezrozumiałą moc, wielokrotnie zachowałem się jak duży chłopiec, zafascynowany nową zabawką. Jakże łatwo uległem „ciemnej stronie”… Zapewne to, co mi podarowano, mogło przyczynić się do szerzenia dobra. A ja albo czyniłem zło, albo zaspokajałem swoją próżność.

Ogarnięty nagłym pragnieniem odkupienia win, rozejrzałem się w poszukiwaniu okazji do zapisania na swoje konto dobrego uczynku. Nie byłem przecież aż tak zły. Nie lubiłem ludzi, to prawda. Nigdy nie zaznałem od nich niczego dobrego i nie wydarzyło się nic, co utwierdziłoby mnie w przekonaniu, że mogę darzyć ich zaufaniem. Mimo to nie pragnąłem niczyjego nieszczęścia. No, może było parę wyjątków… Na przykład ten pieprzony dupek, Strojeczny!

Zacisnąłem zęby, stanowczo nakazując sobie zachować spokój. To było dla mnie typowe… Trudny do zniesienia żal do przewrotnego losu wyzwalał we mnie niekontrolowane wybuchy wściekłości, które w normalnych warunkach na ogół nie szkodziły nikomu prócz mnie samego. Teraz jednak taki nadmiar emocji mógł stać się przyczyną prawdziwego nieszczęścia. Musiałem nad tym zapanować. Musiałem być taki, jakim zawsze pragnąłem. Opanowanym, pewnym siebie, charyzmatycznym twardzielem. Inaczej moja wielka, niespodziewana przygoda mogła mieć bardzo smutny epilog. Przestałem myśleć o Strojecznym, Megatechu oraz innych źródłach zżerającej mnie frustracji.

Starałem się wytłumić jak najwięcej procesów myślowych, tępym wzrokiem wpatrując się w wędkującego nieopodal mężczyznę. On również, zresztą, wyglądał na mocno sfrustrowanego. W jego wypadku jednak przyczyna nie najlepszego humoru była bardzo prosta i oczywista. Po prostu nie mógł niczego złowić, chociaż najprawdopodobniej bardzo się starał. Prawdę mówiąc, ten brak zainteresowania jego przynętą ze strony ryb zupełnie mnie nie dziwił. Roznoszące się wokoło odgłosy niedzielnej sielanki były na tyle dokuczliwe, że będąc na miejscu tych poczciwych wodnych zwierzaków, schowałbym się w najdalszym zakamarku zbiornika i pozostał tam przynajmniej do poniedziałku.

Świadomość beznadziejności wysiłków wędkarza sprawiła, że zrobiło mi się go żal. W następnej chwili pomyślałem, że właściwie mógłbym mu pomóc. A przynajmniej mógłbym spróbować to uczynić. Poczułem, że moje serce zabiło nieco żywiej. Znowu miałem okazję, by wypróbować moją niezwykłą zdolność odmieniania rzeczywistości. Przy okazji mógłbym zrobić dobry uczynek, pomagając będącemu w potrzebie bliźniemu.

Patrząc na moczącego kij nieszczęśnika, zastanawiałem się jak wygląda typowa ryba. Przeszukując zasoby pamięci i zaciskając dłoń na rękojeści skinnera, usiłowałem stworzyć w myślach idealny obraz okazu, którym chciałem obdarować wędkującego zapaleńca. Na efekt nie musiałem czekać zbyt długo. Już po kilku sekundach żółto-czerwony spławik zaczął się gwałtownie zanurzać. W zrezygnowanego amatora wędkowania natychmiast wstąpiła nowa porcja energii. Wprawnym gestem „zaciął” rybę i zaczął energicznie kręcić korbką kołowrotka. Ryba miotała się na końcu żyłki jak szalona. Musiała być dość duża, bo wędkarz aż się spocił z wysiłku. Wreszcie znalazła się wystarczająco blisko brzegu, by mógł użyć podbieraka. Był to bardzo emocjonujący moment, zarówno dla samego wędkarza, jak również dla mnie oraz kilku przypadkowych gapiów.

— Ale sztuka! — zawołał któryś z nich.

— Zajebista — dodał inny.

Rzeczywiście, połów prezentował się obiecująco. Ryba podskakiwała w sieci, za wszelką cenę usiłując odzyskać wolność, ale nie było już dla niej ratunku. Szczęśliwy łowca wyłuskał swoją zdobycz z plątaniny sznurków, z zamiarem wyczepienia haczyka. W następnej chwili wszyscy zgromadzeni dookoła mogli ujrzeć złowiony okaz.

— O, kurwa… — jęknąłem, gdy ujrzałem swoje dzieło.

Ryba była wielka, paskudna, miała wredną, podobną do ludzkiej facjatę, wyłupiaste, chytre oczy, a z jej rozdziawionego pyska sterczały dwa rzędy długich, spiczastych zębisk. Niech to szlag… I jak tu dobrze się czuć z samym sobą? Wszystko, czego dotykałem, od razu zamieniało się w gówno. Pragnąłem wyczarować sympatycznego karpia, a wyszła mi pieprzona pirania. A nawet gorzej! To stworzenie miało w sobie coś zarówno z piranii, jak i ze Strojecznego!

Niestety, to nie był koniec moich kłopotów. Osłupiały wędkarz przez chwilę trzymał potwora oburącz, wymieniając z nim spojrzenia, a potem, niespodziewanie, ryba naprężyła mięśnie i złapała swojego pogromcę za palec, wbijając weń swoje haczykowate uzębienie. Mężczyzna zawył z bólu i, wpadłszy w panikę, rzucił się do ucieczki. Ryba natomiast nie miała zamiaru wypuścić go z uścisku swoich muskularnych szczęk.

Oczywiście, uciekinier przyciągnął uwagę wszystkich spacerowiczów. Reakcje ludzi były bardzo zróżnicowane. Niektórzy, ci o słabszych nerwach, darli się wniebogłosy razem z poszkodowanym, inni obserwowali rozgrywający się dramat z nieskrywanym zdumieniem, a jeszcze inni śmiali się do rozpuku.

Jeżeli chodzi o mnie, to bynajmniej nie było mi do śmiechu. Miałem dziwne przeczucie, że utrata palca przez wędkarza nie będzie najgorszym ze zdarzeń, które za chwilę nastąpią.

Zerwałem się z ławki i pobiegłem za ofiarą moich dobrych intencji. Zbiegowisko wokół szalejącego z bólu i przerażenia wędkarza rosło w siłę. Wieść o nietypowej rybie najwyraźniej rozeszła się z prędkością światła. Chaos wśród tłumu ciekawskich stawał się coraz bardziej niebezpieczny. Niewiele brakowało by doszło do rękoczynów lub tratowania jednych przez drugich. Scena spektaklu powoli przemieszczała się, wraz z wędkarzem, w stronę centralnego placu. Z niepokojem pomyślałem o bawiących się tam dzieciach. Jak zawsze, z natury rzeczy, stanowiły poważne zagrożenie dla samych siebie, a teraz jeszcze miał im dopomóc podniecony tłum dorosłych.

W pewnej chwili uciekinier nagle zmienił taktykę. Zatrzymał się, opadł na kolana i zaczął walić rybą o chodnik. Jak się okazało, dziwny twór mrocznej magii był niezwykle odporny na wstrząsy. Oczywiście jego minuty były policzone, bo zrozpaczony wędkarz wkładał w swoje ruchy coraz więcej energii. Nim jednak egzekucja ryby znalazła swój finał, moją uwagę zwróciła drobna postać kilkuletniej dziewczynki w zielonej sukience, niebezpiecznie wychylająca się pomiędzy prętami balustrady zabezpieczającej trakt przebiegający przez szczyt drewnianej palisady, stanowiącej główną atrakcję placu zabaw. Coś takiego nie powinno mieć miejsca! Przecież konstrukcja musiała spełniać rygorystyczne normy bezpieczeństwa! Jedynym wytłumaczeniem dramatycznej sytuacji mogła być wada strukturalna jednego ze wsporników, który po prostu został przypadkowo wyłamany. Przerwa pomiędzy słupkami balustrady była teraz wystarczająco szeroka, by zmieściło się w niej drobne ciało dziewczynki.

Czas biegł wyjątkowo szybko, dopóki nie zrozumiałem, że upadek dziecka jest nieunikniony. Wówczas odniosłem wrażenie, że sekundy przestały płynąć, a ja znalazłem się w jakiejś mazi stawiającej opór moim kończynom. Biegłem tak prędko, jak potrafiłem, odnosząc wrażenie, że nagle znalazłem się we własnym sennym koszmarze. Jakby metryka przestrzeni uległa zmianie, a ja musiałem zrobić tysiące kroków, by pokonać nieskończenie małą odległość, jak w krainie, którą bajkowa Alicja odkryła niegdyś po drugiej stronie lustra…

Potem dziewczynka straciła równowagę. Spadała niczym szmaciana lalka, z rozłożonymi rękami. Biegłem coraz prędzej, ale stało się oczywiste, że nie zdążę. Byłem bezsilny. Odgłos uderzenia zginął w kakofonii generowanej przez tłum. Dopiero po kilku kolejnych sekundach ponad wrzawę wybił się pełen rozpaczy i przerażenia okrzyk jakiejś kobiety, zapewne matki poszkodowanego dziecka. Zafascynowani dotychczas pojedynkiem wędkarza z rybą spacerowicze momentalnie zmienili obiekt zainteresowania. Tłum zamarł w bezruchu, porażony bezmiarem tragedii. Zapadła grobowa cisza. Tylko krzyk i płacz kobiety wibrowały ponad placem.

Torując sobie drogę łokciami, dotarłem w końcu do miejsca zdarzenia. Widok był znacznie gorszy, niż oczekiwałem. Dziewczynka upadła bardzo pechowo. Uderzyła o beton głową, której ułożenie względem ciała wskazywało dodatkowo na złamanie szyjnego odcinka kręgosłupa. Czaszka była wgłobiona, a oczy nieruchome. Plama krwi nie była wielka, bo sama dziewczynka nie należała do największych. Dziecko z całą pewnością było martwe, chociaż mięśnie całego ciała podrygiwały jeszcze, stwarzając karykaturalną iluzję życia. Nad dziewczynką pochylała się zszokowana i zrozpaczona matka, młoda, ciemnowłosa kobieta o pięknych rysach twarzy, która nawet zdeformowana nienaturalnym grymasem, zachowała swoje estetyczne walory.

Pochyliłem się nad ciałem i opadłem na kolana. Czy mogłem zrobić coś jeszcze? Oddychając z trudem,

usiłowałem przywołać spokój. Czułem, że oto nadszedł moment najtrudniejszej próby. Wszystko, do czego dotychczas wykorzystywałem darowaną mi cząstkę władzy nad strukturą rzeczywistości, było niczym wobec tego, co musiałem uczynić obecnie. Kopiowanie rzeczy, poprawianie wyglądu ciała, zamienianie wody w wino i whisky, a nawet zabijanie, były po prostu zabawą…

Drżącymi dłońmi obróciłem główkę dziecka, przywracając jej możliwie naturalne położenie. Z trudem zapanowałem nad mdłościami, czując, jak połamane kostki grzechoczą mi pod palcami. Potem położyłem lewą dłoń na zakrwawionej ranie, a prawą ścisnąłem rękojeść noża. Parzyła niczym rozgrzany do czerwoności metal. Fala gorąca przeszyła całe moje ciało. Nie zwracałem jednak uwagi na ból. Tak bardzo chciałem, żeby się udało… Tak bardzo pragnąłem naprawić całe zło, którego byłem sprawcą. Bo przecież, gdybym nie wyczarował cholernej ryby, ktoś na pewno w porę dostrzegłby zagrożenie. Nie miałem pojęcia, czy powinienem po prostu wyrazić życzenie, czy też próbować wyobrazić sobie, jak martwe ciało ulega naprawie i powracają do niego iskierki życia. Pozostawała również modlitwa. Tylko do kogo lub do czego? Zawsze byłem człowiekiem małej wiary. Mój umysł po prostu nie był w stanie zaakceptować czegoś, czego nie umiał sobie wytłumaczyć. Teraz jednak, po tym wszystkim, co przeszedłem i czego stałem się świadkiem, wiedziałem, że zrozumienie natury otaczającego mnie świata wykracza poza moje możliwości. Skoro, jak twierdził Leonard, rzeczywistość jest systemem, to przecież musi istnieć jakiś programista lub choćby inteligencja samego systemu. Przez chwilę prosiłem więc owego domniemanego programistę, by raczył nie obracać w gówno kolejnego, najważniejszego z moich dzieł. Potem, mając nadzieję, że zostanę wysłuchany, skupiłem całą uwagę na dziewczynce.

— Wróć — wyszeptałem. — Proszę, wróć. Żyj. I wstań. Nakazuję ci wstać. Mówię ci, wstań!

Z kącika ust dziecka wypłynęła odrobina śliny. Drobne ciało zadrżało ponownie. Główka poruszyła się, wydając nieprzyjemny trzask. Potem dziewczynka zamrugała oczami.

— Kto ty jesteś? — spytała.

Uniosłem lewą dłoń i spojrzałem na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się głęboka rana. Nie było po niej śladu.

— Jestem Janek — odpowiedziałem, mocno drżącym głosem. — A ty?

— Kasia. Dlaczego leżę na ziemi?

— Przewróciłaś się. Już wszystko jest dobrze. Jest dobrze… Spróbuj wstać.

Kasia uśmiechnęła się. Wstała, trochę nieporadnie, po dziecięcemu.

— Jest dobrze — powtórzyłem szeptem, z trudem zachowując nad sobą kontrolę. — Nic jej nie jest — dodałem na głos, zwracając się do oniemiałej matki dziecka. — Chyba się nawet nie potłukła.

Nie czekając na odpowiedź dziewczyny, chwiejnym krokiem ruszyłem w stronę, gdzie w promieniach coraz niżej zawieszonego słońca bieliły się ściany mieszkalnych, betonowych klocków. Tym razem nie musiałem torować sobie drogi. Ludzki tłum rozstępował się przede mną, a w oczach tych, których mijałem, widziałem coś, czego nigdy wcześniej nie dostrzegłem. Zawsze pragnąłem, by ktoś popatrzył na mnie w ten sposób. Teraz jednak nie miało to dla mnie znaczenia. Chciałem tylko uciec, schować się i zapomnieć… Zapomnieć, jak najszybciej.

Dogoniła mnie, kiedy zbliżałem się do granicy parku. Położyła dłoń na moim ramieniu i zacisnęła, tak mocno, jak potrafiła. Odwróciłem się i spojrzałem w jej zielonkawe oczy, z których spływały wielkie błyszczące łzy.

— Dziękuję — powiedziała po chwili. — Dziękuję za moją córeczkę. Kimkolwiek pan jest, niech pana Bóg błogosławi.

Uśmiechnąłem się, odruchowo. Pomyślałem, że w gruncie rzeczy bardzo chciałbym umieć rozumować w ten sposób. Widzieć dobro i zło oraz wyraźną granicę pomiędzy nimi. Wierzyć, że ktoś wielki i dobry załatwi za mnie wszystko, na co nie mam wpływu i czego nie jestem w stanie pojąć.

— Proszę bardzo — odpowiedziałem, nie będąc w stanie wymyślić niczego bardziej błyskotliwego. Potem odwróciłem się i ruszyłem w dalszą drogę.

ROZDZIAŁ VI

Nie od razu wróciłem do mieszkania. Przez kilka godzin włóczyłem się bez celu, usiłując znaleźć choćby odrobinę spokoju. Niestety, mój umysł przypominał wulkan, który nagle obudził się z drzemki. Ból i lęk rozsadzały całe moje ciało. Nie czułem ani odrobiny radości, której zacząłem doświadczać po odkryciu nowych możliwości, jakie mi podarowano. Lekcja udzielona mi przez los była równie bolesna, co pouczająca. Po wszystkim, co wydarzyło się w parku, dotarło do mnie, że dar, który otrzymałem, nie jest zabawką. Zaczynałem także odczuwać przeczucie, że wszystkie te czyny, które nie pozostawały w zgodzie z prawami fizyki, w realizacji których pomógł mi artefakt zawieszony na szyi, mają swoją bardzo wymierną cenę. Nie znałem jeszcze wysokości tej ceny, a właśnie brak tej informacji budził we mnie największy niepokój.

Olśnienie, które zasiało we mnie ziarno wątpliwości, nastąpiło w chwili, kiedy dziewczynka odzyskała życie. Wewnętrzny głos uświadomił mi jak skomplikowane i wymagające jest przywracanie życia, w porównaniu z jego odbieraniem. Czułem, że ożywiając dziecko, sięgnąłem do zasobów niezrozumiałej mocy, które zalegały w zakazanych dla mnie rewirach. Czułem się jak nierozważny chłopiec, który wsadził patyk w gniazdo szerszeni lub wrzucił kamień do jaskini zamieszkiwanej przez niedźwiedzia grizzly. Pozostawało mi tylko mieć nadzieję, że moja ingerencja w to, w co nie powinienem ingerować, nie była na tyle znacząca, by pociągnąć za sobą poważniejsze konsekwencje.

Kiedy wreszcie zdecydowałem się wrócić do domu, miasto pogrążone było w mroku, tu i ówdzie rozświetlanym przez sodowe lampy. Kanapa w salonie była pusta. Najwyraźniej Elwira zdołała wytrzeźwieć na tyle, by przenieść się na swoje łóżko. Rozebrałem się i położyłem, licząc na to, że sen uwolni mnie od rozterek i wyrzutów sumienia. Niestety, jak na złość, długo nie chciał nadejść. Przewracałem się z boku na bok, od czasu do czasu zapadając w płytką drzemkę, podczas której natychmiast zaczynały mi dokuczać koszmarne wizje. W końcu zmęczenie wzięło górę nad pobudzeniem i straciłem kontakt z rzeczywistością.

Nie był to, bynajmniej, spokojny sen, który przywraca siły i daje radość życia. Koszmary rzuciły się na mnie ze zdwojonym impetem. Nataszka co chwilę spadała z wysokiego muru, za każdym razem zamieniając się w krwawą miazgę. Kiedy próbowałem jej pomóc, okazywało się, że moje nogi są przyklejone do chodnika. „Oj, nieładnie, inżynierze Bolański” — mamrotała ryba o twarzy Strojecznego i wielkich zębach. Uzbrojony w japońską katanę Bulba szydził z mojej bezsilności i obiecywał, że za chwilę odrąbie mi obie nogi, chyba że kupię bilet. Ryba wspierała go żarliwie, potakując po każdym jego słowie. Gęsty ludzki tłum złorzeczył i rzucał we mnie kamieniami. Walka z majakami trwała, aż do chwili, gdy mała dziewczynka, stojąc na szczycie palisady, uśmiechnęła się szyderczo, odsłaniając starcze, bezzębne dziąsła. Potem bez wysiłku wyrwała z balustrady jeden ze stalowych prętów i skoczyła, zamieniając się w szmacianą lalkę. Matka dziewczynki zawyła potępieńczo. Jej głos był tak donośny, że niespodziewanie wyrwał mnie ze snu.

Niestety, zaznałem ulgi. Okazało się bowiem, że kobiecy wrzask jest częścią rzeczywistości. Oczywiście, jego źródłem było gardło mojej współlokatorki. Charakterystyczny pogłos wskazywał, że Elwira znajduje się w łazience. Potem zapadła cisza, ale tylko na krótką chwilę.

— Kurwaaaaaa! — zabrzmiało znowu. — Ja pierdoleeeeeee! Bolański, ty kutasie! Ty jebany zasrańcu! Co to, kurwa, ma znaczyć?!

Zerwałem się z łóżka i pobiegłem do łazienki. Otworzyłem drzwi i… stanąłem jak wryty. Naga kobieta, która stała przed lustrem, nie była dobrze mi znaną wielką babą z potężnym kinolem. Miałem przed sobą szczuplutką szatynkę o ponętnej figurze, niewielkim, jędrnym biuście i sympatycznej twarzy, o regularnych rysach, której niewątpliwą ozdobą był niewielki, prosty nosek. W pierwszej chwili nic nie rozumiałem. Następnie zacząłem podejrzewać, że jakaś obca osoba pomyliła mieszkania, a może nawet bloki. Zdumienie i stres sprawiły, że zacząłem myśleć bardzo intensywnie. Szybko nabrałem pewności, że ta laseczka to jednak Elwira. Byłem również w stanie odgadnąć przyczynę jej metamorfozy. To znowu była moja wina. Przecież wczoraj, kiedy zamierzałem iść do parku, stałem nad śpiącą przyjaciółką i rozmyślałem nad poprawkami, jakich należałoby dokonać, by uatrakcyjnić jej wygląd. Przypomniałem sobie, że na koniec dotknąłem rękojeści noża. Poczułem również charakterystyczne ukłucie ciepła i mrowienie, które zlekceważyłem. No i stało się… Wszystko było dla mnie jasne. W zdumienie wprawił mnie tym razem nie tyle sam fakt, że znowu namieszałem w rzeczywistości, lecz nadspodziewanie wysoka jakość mojego dzieła. Elwira wyglądała po prostu idealnie.

— Czego się wydzierasz? — zganiłem ją. — Zaraz przylecą sąsiedzi albo zadzwonią po policję.

Elwira przyglądała się swojemu odbiciu szeroko otwartymi oczami, nie mogąc zamknąć ust.

— Jak ja teraz pójdę do pracy? — wyjęczała. — Co ja teraz pocznę?

Wzruszyłem ramionami, nie mogąc oderwać od niej wzroku.

— Wolałaś poprzednią postać? — prychnąłem.

Przez chwilę milczała, zachłannie przyglądając się samej sobie. Potem dotknęła palcami obu sutków, jak gdyby nie dowierzała własnym oczom.

— Mam nadzieję, że to nie jest jakiś pieprzony żart — syknęła, spoglądając na mnie spode łba. — Bo jeżeli tak, to…

— Nie martw się — uspokoiłem ją. — Jesteś stuprocentowo prawdziwa.

— Ja pierdzielę — westchnęła. — Przecież nie wpuszczą mnie do biura. Nikt mnie nie pozna. Nikt nie uwierzy.

— Przyzwyczają się — powiedziałem z przekonaniem. — Prędzej niż sądzisz. A do budynku wejdziesz bez problemu, bo przecież macie tam bramkę z czytnikiem paluchów. Linie papilarne masz te same co wczoraj. A przynajmniej tak sądzę…

— Ale reszta — złapała się za głowę. — Nikt mnie nie pozna. Nikt mi nie uwierzy. Mam im powiedzieć, że mój współlokator robi pieprzone cuda?

— Ani mi się waż — pogroziłem jej palcem. — Tylko tego by mi brakowało. Jeżeli chcesz, księżniczko, to zamienię cię z powrotem w żabę. Tylko potem, bo na razie muszę iść do pracy.

— Porąbało cię?! — zawołała. — Nawet nie próbuj, bo cię zabiję!

— Dobrze, już dobrze — mruknąłem. — Wiesz co, mam pewien pomysł. Zadzwoń do szefa i poproś o urlop. Powiedz, że wygrałaś wyjazd do jakiegoś słynnego ośrodka odchudzającego i bon na operację plastyczną. Kiedy wrócisz za jakieś trzy tygodnie, nikt nie będzie się dziwił, jak wyglądasz.

— A skąd niby mam wziąć trzy tygodnie urlopu? Zostało mi tylko osiem dni.

— Weź bezpłatny.

— Bezpłatny?! A kto mnie będzie utrzymywał?! Może ty?

— Może — mruknąłem, przypominając sobie, że mam tego dnia do załatwienia kilka spraw, o których prawie zapomniałem. — Zaufaj mi — powiedziałem, starając się, by mój głos brzmiał jak najłagodniej. — Słuchaj, naprawdę muszę się pośpieszyć. Pozwól mi się umyć i ogolić. Ty i tak nigdzie nie idziesz, więc…

Elwira z prawdziwym żalem rozstawała się ze swoim odbiciem. Byłem pewien, że kiedy wyjdę, spędzi przed lustrem przynajmniej kilka godzin.

— Psiakrew, przecież ja jestem zupełnie naga — stwierdziła nagle, zasłaniając piersi dłońmi. — Odwróć się, do cholery?!

Z ochotą spełniłem to życzenie. Nie dlatego, że miałem dość jej widoku, lecz po to, by nie dostrzegła oznak mojego podniecenia. Nigdy w życiu nie przyszło mi do głowy, że mogę tak zareagować na widok mojej współlokatorki.

Stojąc pod natryskiem, pomyślałem, że w sumie dobrze się stało, że Elwira obudziła mnie swoim wrzaskiem. Przez całe to niedzielne zamieszanie zapomniałem włączyć alarm w budziku. Wciąż wirowały mi w głowie kadry z koszmarnego snu. Szczególnie mocno utkwiła mi w pamięci scena z bezzębną Kasią, wyrywającą stalowy pręt, jak gdyby miała siłę filmowego terminatora. Właśnie, pręt… Konstrukcje wzniesione dla potrzeb dzieci na parkowym placu nie miały więcej niż dwa lata. Balustrada zabezpieczająca ścieżkę przebiegającą przez szczyt palisady była wystarczająco wysoka, by nie mógł jej przeskoczyć dorosły, nie mówiąc o dziecku. Wszystko musiało być zgodne z normami, również odległości pomiędzy prętami oraz sposób ich mocowania i materiał, z którego je wykonano. Nie wydawało mi się możliwe, by któryś z nich po prostu przerdzewiał. To, że go brakowało, nie mogło być dziełem przypadku. Tylko kto i w jakim celu dokonał tak okrutnego sabotażu? Po co? Bo chyba nie z mojego powodu… Przecież znalazłem się tam przypadkiem…

Pomimo spadającego na mnie strumienia gorącej wody, przez plecy przebiegł mi lodowaty dreszcz. Logika nie była wyrocznią. Miałem już pewność, że nic nie jest takie, jakim się wydaje. Spoglądanie na rzeczywistość z odpowiednio wysoko usytuowanego punktu obserwacyjnego ujawniało jej zupełnie inną niż uznawana powszechnie naturę.

Podczas pośpiesznego golenia zaciąłem się boleśnie. Odruchowo zakląłem, usiłując zatamować wyciekającą krew. Przez chwilę miotałem się po łazience, poszukując apteczki. Kiedy ją wreszcie znalazłem, przypomniałem sobie, że nie powinienem myśleć po staremu, według utartych algorytmów. Byłem teraz kimś innym. Zupełnie innym. Dotykając rękojeści skinnera, wolną dłonią uleczyłem ranę. To było łatwe. Nie musiałem się szczególnie koncentrować. Zmiany i poprawki własnego ciała przychodziły mi bez trudu, jak gdyby tego rodzaju manipulacje były czymś naturalnym. Równie naturalnym jak samoobrona. No właśnie. Za moją sprawą czterech niedobrych facetów straciło życie, ale przecież nie mogłem nazwać siebie mordercą. Nie byłem nim. Dokonałem tylko aktu samoobrony, nie mając pojęcia o mocy, jaką posiadam. Ta myśl odrobinę mnie pocieszyła.

Wróciłem do pokoju i ubrałem się w mój nieco wymięty garnitur. Przeprosiłem się nawet z krawatem, na którym nie tak dawno temu zamierzałem się powiesić. Kiedy wychodziłem, Elwira znowu okupowała łazienkę. Jej kobieca natura sprawiała, że łatwo było przewidzieć dalsze postępowanie dziewczyny. Byłem pewien, że stoi przed lustrem i podziwia efekt cudu, o którym miliony brzydkich panienek mogłyby tylko pomarzyć.

Majowy poranek był rześki i wilgotny. Na trawnikach srebrzyły się jeszcze kropelki rosy, a nisko zawieszone na niebie słońce malowało fantastyczne wzory na postrzępionych skrawkach chmur. Uwielbiałem takie chwile. Nawet wówczas, gdy zmierzając w stronę budynku Megatechu, czułem w żołądku wielką, ołowianą kulę. Teraz było inaczej. Rozkoszowałem się wiosennym otoczeniem, wierząc, że tego dnia Strojeczny da mi spokój, a ja będę mógł przeprowadzić kilka kolejnych, jak sądziłem, zupełnie nieszkodliwych eksperymentów. Miałem parę pomysłów na wykorzystanie skinnera jako narzędzia do usprawnienia mojej żmudnej i psychicznie wyczerpującej pracy.

Do budynku Megatechu dotarłem tuż przed ósmą. Na szczęście nie byłem spóźniony. Kiedy zbliżyłem identyfikator do czytnika, na zegarze wybiła siódma pięćdziesiąt dziewięć. Tradycyjnie nie czekałem na windę. Wybiegłem na czwarte piętro i wślizgnąłem się do pracowni. Miałem nadzieję, że Jacek i Marek nie zwrócą na mnie szczególnej uwagi. Oczywiście, pomyliłem się.

— Coś ty ze sobą zrobił? — spytał Jacek, świdrując mnie wzrokiem.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 18.9
drukowana A5
za 57.76