Wstęp
Chór skrzywdzonych i poniżonych.
Kilka słów o Skazańcach
Alicji Szulborskiej
Wydany w wersji papierowej po ośmiu latach od publikacji elektronicznej zbiór opowieści Skazańcy autorstwa Alicji Szulborskiej to podglądnięcie pierwszych prób pisania, kreowania historii, powoływania do istnienia bohaterów nowych literackich światów. I te mroczne wprawki, szkice przechowane w literackim laboratorium Alicji, w warsztacie pisania, zestawione z późniejszymi, zdecydowanie bardziej pogodnymi, magicznymi, pełnymi przygód, fantastycznymi utworami pisarki (czego świetną egzemplifikacją jest Książka Pełna Magii) pokazują drogę, którą Alicja przebyła, wpływ kolejnych doświadczeń, inicjacji w dorosłość, przefiltrowania młodzieńczej fascynacji Tanatosem, konstytuowania się stylu i świadomego wyboru tematyki.
Autorka tworzyła opowieści z tomu Skazańcy w nastoletnim wieku, co w dużej mierze odzwierciedla emocjonalna, nie do końca stabilna narracja, a także sekwencje krótkich wypowiedzeń, równoważników zdań przeplatanych z odcinkami zdań rozbudowanych, wielokrotnie złożonych. Można zaryzykować twierdzenie, że poniekąd koresponduje to również z wybraną przez Alicję formą — wyznaniem, konfesją. Zwierzenie się komuś, swego rodzaju spowiedź, nierzadko rozpoczyna się urywkami, poszarpanymi frazami, lakonicznymi wypowiedziami, dominuje fragmentaryczność, jakby opowiadający był zrezygnowany, zwątpił w sens mówienia o tym, co go spotkało, albo brakowało mu odpowiednich słów. Z czasem wyznanie nabiera mocy, zalewane jest potokami słów i myśli, ożywionym monologiem, eksplozją, niekontrolowanym strumieniem, co przywodzi na myśl wybuch długo powstrzymywanych łez, wyrzucenie z siebie nagromadzonych emocji. Czytelnik staje się kimś w rodzaju powiernika, wysłuchuje dramatycznych, gorzkich, pełnych bólu opowieści bohaterów, tytułowych skazańców. Traumatyczne przeżycia narratorów rezonują z odbiorcą, wnikają do jego wnętrza, demolują, wstrząsają, budzą sprzeciw i współczucie, destabilizują. Ale czytelnik-słuchacz nie może nic zrobić — oni bowiem już podjęli decyzję o odejściu, wybrali jedyne możliwe dla nich wyjście, wyzwolenie z fizycznego i psychicznego cierpienia.
Finałowy szkic spośród siedmiu utworów składających się na tom Skazańcy stanowi zapis przejmującej pieśni wykonywanej przez swego rodzaju chór. To wyznanie o upokorzeniu, odrzuceniu, ostracyzmie, skrzywdzeniu i okaleczeniu psychiczno-cielesnym. Wytykani, marginalizowani, doświadczający uprzedzeń, pozbawieni poczucia bezpieczeństwa i stabilności, dryfujący po rozpadającym się świecie, opustoszałym kamiennym ogrodzie, wewnętrznie ogołoceni nie mają dokąd się zwrócić. Może się wydawać, że uważają, iż nikt nie jest w stanie im pomóc, ale to nie do końca prawda. Zmagają się z bólem, myślami samobójczymi, utratą sensu życia, pęknięciem świata, chcą zawalczyć o siebie, o uratowanie „ja”, ale są zbyt słabi i samotni, opuszczeni. Krótką opowieść przekazują czytelnikowi — to zakodowany w przestrzeni drobny ślad po ich kruchym istnieniu.
Mroczny, bolesny zbiór Skazańcy pióra Alicji Szulborskiej to nastoletnie wprawki w pisaniu o relacjach z Innym, jeden z wczesnych literackich etapów kształtowania się stylu autorki, a zatem niepozbawiony młodzieńczej egzaltacji, swego rodzaju uroku i szczerości pierwszych narracji.
Luiza Stachura
Kraków,
26 marca 2023 roku
Od autorki
Zbiór Skazańcy opowiada o śmierci — o odchodzeniu, bólu, ale przede wszystkim o wyborze. O tych, którzy z różnych powodów nie pogodzili się z własnym życiem i tym, co ich spotkało. O życiu na granicy. O udanych i nieudanych próbach odejścia. O krzyżu niewidocznym dla innych, a który każdego dnia im towarzyszy i przygniata do ziemi. O zwykłych ludziach, którzy dążąc do odejścia, paradoksalnie toczą najprawdziwszą walkę o swoje życie. Tyle tylko czy ten wybór skazuje ich na potępienie…?
W Skazańcach jest też drugie dno. Śmierć staje się tu pretekstem do opowieści o życiu, ale i „tym” życiu, którego istnienie ignorujemy lub zwyczajnie przekonujemy samych siebie, że go nie ma.
Teksty znajdujące się w niniejszym zbiorku powstały w różnych latach, większość napisałam między piętnastym a osiemnastym rokiem życia.
Nastolatka czy nastolatek to osoba stojąca na granicy dwóch światów — wciąż jest dzieckiem, ale właśnie przeistacza się w dorosłego. Ta metamorfoza sama w sobie jest czymś niesamowitym — ma w sobie zarówno pierwiastek wspaniałości, jak i okrucieństwa. Stoimy u progu drzwi (bo tak sobie wyobrażam nastoletniość), nadal potrafimy patrzeć na świat oczami dziecka, jeszcze nie zatraciliśmy daru głębokiego doświadczania życia i widzenia tego, na co dorosły jest ślepy. Rzadko zdarza się, by po wkroczeniu w to, co nazywamy dorosłością, nasze przeżycia były intensywne, obrazy niezamazane, a głosy, których nie da się pojąć, usłyszane. Tytułowi skazańcy mówią głosem nastolatki, patrzą na świat oczami nastolatki i odczuwają rzeczywistość tak, jak tylko może to zrobić nastolatka.
Bohaterki i bohaterowie Skazańców są więc emocjonalni, chwilami ckliwi i sentymentalni. Są jednak prości i szczerzy w snuciu swoich opowieści. Może to być mankament moich postaci i samych utworów lub ich walor. Sami oceńcie.
W 2023 roku, osiem lat po premierze, spełniam swoje marzenie o wersji drukowanej niniejszej książki.
Drogie Czytelniczki i Drodzy Czytelnicy, nie napiszę Wam: „Przyjemnej lektury”.
Mam za to nadzieję, że każda z tych opowieści-migawek sprawi, że choć przez krótką chwilę pomyślicie o skazańcach. Być może zatrzymacie się w codziennym pośpiechu i rozejrzycie wokół siebie. Kto wie, może „spotkacie” jedną lub jednego z „nich” i poświęcicie im chwilę.
Moi skazańcy wbrew pozorom kochają życie. Każdy ma wybór, pójdź w stronę światła.
Alicja Szulborska
13 lutego 2015 roku
Dopiski 9 marca 2022 roku
Dopiski 5 stycznia 2023 roku
Tobie, Droga Czytelniczko,
i Tobie, Drogi Czytelniku,
potrzebującym otuchy!
Nastolatkom, którzy skrycie marzą o tym,
aby ich marzenia pewnego dnia
stały się rzeczywistością.
Janek
Zdesperowany Janek biegnie przez ulicę. Nie zważa na samochody, przechodniów na pasach i migające światła — zielone lada moment zgaśnie i pojawi się czerwone.
O Boże! O Boże! On tego nie widzi! Co robić? Co robić?
Chłopak znajduje się w czymś, co tacy jak ja nazywają Tunelem Zrozpaczonych. Strach podejść, a co dopiero znaleźć się w jego wnętrzu. Strach pomyśleć. Strach.
Spoglądam tam. Niewidzialna mgła przykrywa wszystko i wszystkich. Jest sam ze sobą, a to coś, czego w „takim” stanie należy się wystrzegać. Bo kiedy nikogo nie ma w pobliżu, można stać się najgorszym wrogiem samego siebie. W głowie pojawiają się różne głosy i jak wiadomo, różnie z tym bywa.
Patrzę na Janka. Na plecach coś niesie.
Chwila! Widzę tam nie coś, a kogoś! A któż to jest? A czemu ten chłopak dźwiga tego kogoś?
Wpatruję się w Janka i — o dziwo — postać okryta peleryną tajemniczości znika.
Jak to możliwe? Duch? Omam?
Przecieram oczy.
Uff… Przebiegł. Uff… Już jest po drugiej stronie.
Widzę go tak wyraźnie, a on jest taki jakiś niewyraźny. Jak gdyby zamazany. Nie ma deszczu na dworze, a wygląda to tak, jakby ten padał i zacierał istnienie tego chłopca przeistaczającego się w mężczyznę. Jest i nie jest. Trudno się na to patrzy.
Przecieram oczy.
Nic. Wzdycham, chciałabym odwrócić wzrok, ale nie potrafię. Nie mogłabym zostawić go samego — i tak wygląda na tak samotnego, że aż mi serce ściska. Jest taki… blady i wymizerowany. Przezroczysty. Nikt nie powinien tak wyglądać, bo kiedy dopada cię ten stan, jest źle, bardzo źle. Stoisz na granicy dwóch światów, ale bycie tu nie jest dobrym pomysłem, nie jest tu bezpiecznie.
Wiatru nie ma, ale czuć, że zmierza w tym kierunku. Czuć jego zapach w powietrzu; to mieszanka liści, ziemi i brudu wędrująca z czymś, co zwę hałasem, który dopiero zamierza się pojawić.
Biegnie. Popycha go wiatr. Chwieje się, ale nie upada. Przystaje na chwilę i mogłabym przysiąc, że szuka wzrokiem kogoś, kto sprawił, że omal nie przewrócił się na chodnik. Nikogo nie dostrzega. Nie mógłby. Wiatr to nie człowiek, ale kiedy chce, potrafi dać w kość.
Zadyszał się. Oj, zadyszał się. Słyszę jego sapanie. W tym nierównym oddechu jest coś tak niecierpliwego i smutnego, że aż z wrażenia wstrzymuję oddech.
Znajduje się wreszcie pod umówionym adresem. Jeszcze poprawia włosy. Jeszcze podciąga rogi kołnierzyka. Jeszcze zerka z uśmiechem na zegarek. Tik — tak, tik — tak, tik — tak, tik — tak. Czeka. Zaczyna brakować mu siły na stanie tutaj i czekanie. Trwa to długo, stanowczo zbyt długo. Z nerwów podryguje mu noga. Swędzi go kolano, a może tylko tak mu się zdaje. Zakłada lewą rękę za lewe ramię i wykrzywia się do tyłu. Wyczekiwanie wyraźnie sprawia mu ból. Już późno. Czas upływa, przelatuje przez podwórko i odfruwa gdzieś daleko. Zerka na zegarek. Mogę się tylko domyślać kotłowaniny uczuć w sercu i duszy chłopaka. Czuję ten ból, choć nie jest on mój. Żal na niego patrzeć. Obraca się i myślę, że chce odejść. Idzie.
Zaraz!
Zawraca.
Przystaje i zwraca spojrzenie ku górze. Trwa w bezruchu kilka minut.
Tam ktoś jest!
A może i nikogo nie ma. Odwraca się i rzuca przed siebie. Jeju! Nie starcza mu sił. Wtedy to słyszę! Wyśmiała — zaprosiła — wyśmiała. Wspomnienia pędzące niczym galopujące dzikie konie rozsadzają głowę chłopca. Przemógł się i przyszedł. Chciał tego, ale nie był gotowy. Myślał o niej, ale uważał to wszystko za szaleństwo. Nie wiedział, co ma robić. Zdecydował się na ten krok, ponieważ odważył się na to, co niemożliwe. Krzyk. Wypełnia przestrzeń. Krzyk. Janka nikt nie spostrzega. Krzyk. Na przezroczystych ludzi nikt nie zwraca uwagi. Wszyscy żyją swoim życiem. Janek tu jest, ale kto by zawracał sobie głowę kimś takim jak on.
Kilka scen wcześniej.
Podejrzewam, że myśli, iż to szaleństwo. Wygląda zupełnie zwyczajnie, ale w jego spojrzeniu jest coś z wariata i straceńca. To strach, który czasem wygląda jak obłęd. Boisz się tak bardzo, że masz wrażenie, iż jesteś tylko ty i ten przebrzydły ból. Stoicie na polu — gdziekolwiek nie spojrzeć, tam szaro, strasznie i ten ziąb… Wiesz, że wygra tylko jedno z was. Nie ma mowy o żadnym remisie czy wycofaniu się z tego pojedynku. Nie wiem, jakim cudem Jankowi udaje się umknąć przed strachem i podbiec do drzwiczek kredensu. Coś z niego wyjmuje, rzuca się do kuchenki, wstawia czajnik z wodą, zalewa miksturę. Odczekuje kilka minut i wypija litr ziółek na uspokojenie. Biegnie do łazienki i widzę, że szuka czegoś w szafce. Dochodzi do mnie dźwięk rozbijanego szkła. Co chwila słyszę brzęk jakichś fiolek, słoiczków i pojemników uderzających o podłogę. Połyka tandetne środki przeciwlękowe. To pierwszy raz. Czuje się nieswojo. Ta sama twarz, ręce i ciało. Fizycznie jest sobą. W środku wyczuwa obcego. Porusza się w sposób dziwaczny, tak jakby chciał coś z siebie strzepnąć. Coś mi się wydaje, że to się na nic nie zda, bo w kilku ruchach zdejmuje ubranie, rzuca je na podłogę i wskakuje pod prysznic. Oby woda zmyła bolączki z tego chłopaka i dała mu potrzebny teraz spokój. Nie mija minuta, a staje przed lustrem. Patrzy na odbicie. Nieznacznie unosi głowę. Słyszę, jak mówi: „Tak”.
Powrót do sceny tuż po przebiegnięciu ulicy.
Przyszedł. Próbuje ją znaleźć. Jest tak bezradny. Nie ma jej. Zwykłe podenerwowanie przechodzi w zdenerwowanie. Wdech i wydech, wdech i wydech. Czeka. Oczy są wypełnione nie przez łzy, lecz coś gorszego — emocje i wyobrażenie sceny, w której przegrywa. Straty tego, od czego był dosłownie o krok. Wzdycha — jest coś ciężkiego w jego oddechu. Wyczuwam też bezradność. To pierwszy raz. Jest rozbity. Czuje się nic niewart. Domyślać się, a upewnić się w czymś, to dwie różne sprawy. Do tej chwili miał jeszcze nadzieję. Wdychał ją tak samo, jak wdycha się powietrze. Tak mu źle. Głowa opada, ramiona zwisają niczym dwa bezwładne kikuty. Kuli się ciało i kuli się chłopak w sobie. Nie wie już, po co tutaj przyszedł. Chciałby wrzeszczeć, ale na co się to zda. Robi kółka wokół słupa wysokiego napięcia. Bulgocze i chlipie, gotuje się i wrze w środku. Dwie siostry, Anielica i Diablica, wszczynają bójkę. Obie ubrane w nieziemskie stroje, niczym dostojne i pełne gracji damy, chcą go dla siebie. Polem walki staje się umysł Janka. Zaczyna boleć. CHLAST. Przyjmuje cios za ciosem. CHLAST. Chwieje się na nogach. CHLAST. Mózg przeżywa obciążenie. Kto jest w tej chwili przyjacielem, a kto wrogiem? Anielica i Diablica zachowują się tak, jakby był on rzeczą, jakimś tam kolejnym trofeum, a nie żywym chłopakiem odczuwającym rozczarowanie. Ból wzmaga się z każdą chwilą. Pamięć ulatuje, wspomnienia giną. Anielica z Diablicą zaciekle walczą. CHLAST. W tej chwili nie istnieją dźwięki. Świat zastyga. Jest tylko on i dwa pieklące się stworzenia. Stoi. Płacze. Błaga o nadzieję. Przechodnie spoglądają na niego z pogardą i rozbawieniem. Ktoś krzyczy: „Mazgaj!”. Udaje głuchego. Ktoś inny szturcha chłopca. Jakiś dzieciak wywala język i pokazuje mu rogi.
Co robić? Co robić? Co robić?
Tu plaskacz, tam kopniak, tam przekleństwo.
Da się to przeżyć? Da się z tym żyć? Da się być sobą?
Zgarbiony, niosąc na plecach krzyż rozczarowania, odrzucenia i złamania, ociera łzy tak niezdarnie, aż kroi się me serce.
Jedna z pierwszych scen.
Pierwsza próba. Jest w niej coś rozkosznego. Stan ten mogłabym porównać do oderwania stóp od ziemi, sprawia, że odczuwasz lekkość bytu. Namalował już w myślach obraz — wygląda barwnie, radośnie i jest naprawdę uroczy. Są w ogrodzie pełnym kwiatów — zobaczyć tu można wszystkie kolory, co podsuwa mi myśl, że tak musiał wyglądać ogród w raju. Wszędzie widać motyle — unoszą się w powietrzu niczym istoty, które zostały właśnie po to stworzone. Pszczoły fruwają z kwiatka na kwiatek, bzycząc tak głośno, że nie sposób ich przeoczyć. Ptaki wyśpiewują swe pieśni wesoło, radość wlewa się prosto do serca każdego, kto je usłyszy. Podchodzą do piwonii. Kwiat jest stary, ale dostojny. Płatki w kolorze białym mają w sobie coś tak niewinnego, że kto raz na nie spojrzy, ten ma problem, aby odkleić od nich wzrok. Tam — przy tej piwonii — spotykają się ich spojrzenia, po raz pierwszy odarte z pozorów i masek. Ach, to najpiękniejsze uczucie na świecie patrzeć w oczy komuś, dla kogo bije twoje serce. Jest w owym spojrzeniu tyle miłości, szczęścia i niewinności, że nie sposób tego wyrazić słowami. Janek nie śmie nawet oddychać. Dopiero jej dotyk wyrywa go z tego stanu. Wydaje się tak szczęśliwy jak nigdy przedtem. Śmieją się. Ptaki ćwierkają radośnie i zerkają na nich z koron drzew. Otacza go jasność.
Dwie sceny dalej.
Powrót był szybki. Pierwszy raz. Biegł ile sił w nogach. Jest w mieszkaniu. Wchodzi do kuchni, otwiera szafkę od kredensu. Trzyma w niej różne przyrządy. Widać, jak czegoś szuka. Wyrzuca jedną rzecz po drugiej.
Brzdęk. Brzdęk. Brzdęk.
Zatrzymuje się. Ściska coś mocno w dłoni. Mięśnie są tak bardzo napięte, że bez wpatrywania się można dostrzec każdą żyłę. Ich kolor przypomina zgniłą zieleń przeplataną turkusem. Długo się nad czymś zastanawia, nagle niczym wystrzelony z procy pędzi gdzieś przed siebie. Nie wiem, co się dzieje, ale coś wybija go z tempa. Zatrzymuje się, by po chwili podejść do lustra. Chce zobaczyć swoje odbicie? Tak przynajmniej to odbieram. Nieruchomieje. Blednie. Moment zostaje zamrożony w czasie. Czuję wstrząs. On też to poczuł. Patrzy. Spojrzenie jest jednak nieobecne. Ciało także. Kocim ruchem zbliża twarz do lustra. Ogląda odbicie, ma przy tym wzrok tak martwy, że aż przechodzą mnie ciarki. Zupełnie jak dziecko dmucha na szkło. Chyba chce teraz dotknąć jego powierzchni. Podnosi jedną rękę. Wstrzymuje ją w bezruchu, kiedy ta znajduje się tuż nad głową. Dostrzegam, jak powoli, minimalnie ją obniża, cały czas zbliżając się do powierzchni lustra. Opuszki palców stykają się z nim.
— Jest takie gładkie, takie zimne, takie martwe… — mówi Janek.
Słyszę go. Słyszę jego myśli. Łza w oku, domagając się zaistnienia, wdziera się na lewy policzek. Diabeł także nie chce czekać. Siedzi na krześle z boku. Wcześniej go nie zauważyłam. Z wielkim uśmiechem na ustach, których rozmiar jest nienaturalny i ma w sobie coś obrzydliwego, szczerzy zęby — tak czarne i ogromne, że chętnie uciekłabym stamtąd, ale nie mogę. W niewyobrażalnie włochatej łapie barwy smoły trzyma fajkę. Kółka dymu unoszą się nad jego czupryną, nad nią zaś kłębi się ciemność. Widok odrzuca i mdli. Staram się nie zwymiotować. Diabeł jednak po swojemu przyspiesza bieg zdarzeń. Zeskakuje z krzesła. Rzuca spojrzenie tak szatańskie, że aż ciarki przelatują po ciele. Już idzie ku Jankowi. Podskakuje. Unosi się co chwila nad powierzchnią podłogi. Wygląda tak, jakby zjadł kilkoro ludzi. Już przy nim stoi. Już szepcze mu do ucha.
— Dalej, miły! Śmiało! Jedno, tylko jedno precyzyjne pchnięcie — kusi głosem przypominającym syczenie żmii.
Sssy… ssssssssss.
Jest w nim jednak coś tak słodkiego i tak stanowczego, że nie można pozostać obojętnym jego wezwaniu.
— N-i-c nie zaboli — kontynuuje, po czym wkłada wielki obleśny palec w usta, oblizuje go ciągnącą się jak galareta śliną, a następnie dotyka nim ucha Janka.
Janek odchodzi od lustra. Wlecze się noga za nogą. W powietrzu czuć woń kwiatów. Białe ściany korytarza bez jakichkolwiek ozdób dają efekt tunelu. Zmierza do salonu. Czegoś wypatruje. Wydaje mi się, że spogląda na żyrandol. Kształtem przypomina lilię wodną. Jest nierealnie śnieżnobiały. Nieskazitelna biel niepostrzeżenie wkradła się do tego domu. Nie ma jednak w sobie nic z czystości i niewinności. Mówi językiem iluzji. Janek dalej powłóczy nogami. Stojąc za nim, można by pomyśleć, że to istota z innego świata, zagubiona w obcej rzeczywistości. Pochylam się. Diabeł znowu umknął mojej uwadze. Rozglądam się, ale nigdzie nie mogę go odnaleźć. Chłopak ciężkim krokiem dalej sunie przed siebie. Niespodziewanie z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjmuje jakąś rzecz. To jest… Tak. Podnosi do góry narzędzie zbrodni. Krzyczę. On i tak nic nie usłyszy. Krzyczę. Wydzieram się na całe gardło. To nic nie daje. O Boże! Opadam na podłogę. Czuję, jak po twarzy spływają mi łzy. Jestem prawie pewna, że spoglądając teraz na śnieżnobiały sufit, błaga niebiosa o przebaczenie. Klęka. Pochyla głowę. Modli się. Amen. Chcę wstać i podbiec. Przeszkodzić w tym strasznym czynie. Nie mogę. Resztką sił dotyka prawą dłonią umierającego serca. T-y-k-a. Bije coraz słabiej. Janek niknie w tajemniczym wymiarze, który go otacza, jednocześnie wypełniając pomieszczenie. Ostatnie ruchy. Ostatnie uderzenie serca. Ostatnie zamglone spojrzenie na dłonie, lustro, pokój. Opada. Jak w zwolnionym tempie widzę podkulające się nogi, przechylający się tułów. Zaciskam usta. Próbuję być dzielna. Nie mogę. Ne powinnam. Przecieram oczy mokre od łez. Przez krótką chwilę dygocze. Nie wiem, dlaczego muszę na to patrzeć. Kona. Szybko. Kona.
— To jeszcze chłopiec — łkam pod nosem.
Drrrgawki. Nie ma dużo krwi. Zza drzwi wygląda Diabeł. Macha ogonem i rży ze śmiechu. Z radości podskakuje i tupie kopytami o podłogę. Coś mi pokazuje. Jestem wstrząśnięta śmiercią Janka, więc początkowo nie dociera do mnie to, co chce mi przekazać. Niespodziewanie podbiega. Uderza mnie wielką, włochatą łapą w twarz. CHLAST. Ta aż przekręca się w drugą stronę. CHLAST. Boli. Oglądam się za nim. Znowu biegnie. W moim kierunku. CHLAST. Ponownie wali mnie w twarz. Boli. Podnoszę dłoń, aby przyłożyć ją do policzka. Wtedy, w jednej chwili, wszystko staje się jasne. Zrozumiałam. Wyciągam przed siebie obie dłonie. Ich wnętrze jest zakrwawione.
Na dywanie leży Janek.
Tak blady.
Martwy.
Tam leżę ja.
Pod ciałem czerwona plama.
Życzenie
Stałam nad grobem mamy. Towarzyszyła mi cisza, istota, której nigdy nie potrafiłam pojąć. Zresztą nie tylko ona. Nieprzenikniona jak nikt inny, wiesz, że jest, ale nic poza tym. Czułam, że patrzy na mnie cały świat i jednocześnie nikt nie raczy spojrzeć mi w twarz. Chciałam uciec, ale ucieczka wydała mi się czymś bezsensownym. Uciekać trzeba dokądś — usłyszałam głos w głowie. — Dokąd? Wiatr ujął w ramiona ciało rozedrgane ze smutku i żalu, ale wyrwałam się z objęć.
Ktoś próbował ująć mą dłoń, było w tym coś tak obrzydliwego i strasznego, że omal nie uciekłam. To była ona, Śmierć. Przełknęłam ślinę. Poczułam się obca we własnym ciele. Oniemiałam.
Spójrz! — wykrzyczałam w myślach. Nie wiem, ile czasu zajęło mi zebranie się w sobie, ale ocuciłam się. Odważyłam się i spojrzałam jej w oczy. O dziwo, w oczach tej, która zabierała człowieka z tego świata, zobaczyłam życie. Przetarłam oczy z niedowierzania. To było nie do pojęcia! Ta istota miała w sobie więcej życia niż ja czy ktokolwiek inny. Ach! Ty jesteś złodziejką! Zaprzeczyła ruchem głowy tak, jakby mogła usłyszeć moje myśli.
Poczułam się słabo, jeszcze słabiej niż przed chwilą, jak gdyby chwila przed była czymś tak odległym.