Spis Treści
Skawina i dziedzictwo smoka
Prolog — Czakram i Korona
Rozdział 1 — Oddech Mgły
Rozdział 2 — Dom Szeptów i Cieni
Rozdział 3 — Kara i Fragment Prawdy
Rozdział 4 — Wyznanie po latach
Rozdział 5 — Kufer Przeznaczenia
Rozdział 6 — Słowa i Wizje
Rozdział 7 — Most do Przeszłości
Rozdział 8 — Rok Zawieszenia
Rozdział 9 — Obietnica Powrotu
Rozdział 10 — Kronika i Klucz
Rozdział 11 — Krucha Rodzina
Rozdział 12 — Pierwsze Lekcje i Ciche Tygodnie
Rozdział 13 — Cień Zakonu
Rozdział 14 — Mapa z Kamienia i Obietnic
Rozdział 15 — Wycieczka i Szept Skał
Rozdział 16 — Klucz i Pieśń Skały
Rozdział 17 — Ostatni Strażnik
Rozdział 18 — Dysonans i Harmonia
Rozdział 19 — Serce z Opali
Rozdział 20 — Wiadomość na Linii Mocy
Rozdział 21 — Kołyska na Szyi Obrońcy
Rozdział 22 — Oko Myśliwego
Rozdział 23 — Szepty, Zasłony i Pęknięte Lustro
Rozdział 24 — Prośba do Lasu
Rozdział 25 — Chaos w Kamieniołomie
Rozdział 26 — Kompas, Kołyska i Szept z Przeszłości
Rozdział 27 — Cień na Murach
Rozdział 28 — Rezonans Wrogiej Stali
Rozdział 29 — Fortel i Poświęcenie
Rozdział 30 — Krew i Kamień
Rozdział 31 — Wola Kamienia
Rozdział 32 — Pod Kaplicą
Rozdział 33 — Korzenie Domu
Rozdział 34 — Narada w Domu pod Lasem
Rozdział 35 — Trzy Kamienie Strażnicze
Rozdział 36 — Tarcza o Wschodzie Słońca
Rozdział 37 — Cisza w Oku Cyklonu
Rozdział 38 — Wojna na Częstotliwościach
Rozdział 39 — Korzenie Tarczy
Rozdział 40 — Głos Ziemi
Rozdział 41 — Spokój i Czekanie
Rozdział 42 — Echa z Głębi Czasu
Rozdział 43 — Głos z Lustra
Rozdział 44 — Wybór Matki
Rozdział 45 — Pieśń Harfy
Rozdział 46 — Rzeki pod Ziemią
Rozdział 47 — Ku Początkowi
Rozdział 48 — Katedra Soli
Rozdział 49 — Pieśń Narodzin
Rozdział 50 — Katedra Krwi i Soli
Finał — Dziedzictwo Smoka
Specjalne podziękowania dla tych którzy mnie wspierali w Tworzeniu tej książki. Osoby które to robiły wiedzą doskonale, że to o nich mowa
Prolog — Czakram i Korona
Dzień 22 maja 1364 roku.
Sala tronowa na Wawelu lśniła od złoceń i purpury. Podniosły gwar możnowładców, duchownych i zagranicznych posłów mieszał się z dalekimi dźwiękami dzwonów bijących na cześć króla. Kazimierz, nazwany później Wielkim, siedział na tronie — monarcha w pełni swojego majestatu.
Przed nim klęczał wójt nowo powstałej osady nad Skawinką. Król wstał, wziął z rąk kanclerza zwój pergaminu przewiązany złotą nicią i ozdobiony królewską pieczęcią, i przemówił donośnym głosem, który niósł się po całej sali.
— W imię Boga Wszechmogącego, dla dobra i pożytku Królestwa Naszego, nadajemy niniejszym prawa miejskie osadzie Waszej, którą od dziś zwać będą Skawiną. Niechaj rośnie w siłę, bogactwo i sławę, stanowiąc wierny i mocny fundament Korony.
Rozległy się okrzyki i oklaski. Nikt z zebranych nie rozumiał prawdziwej wagi tych ostatnich słów. Nikt nie wiedział, że pod królewskim płaszczem, na palcu monarchy, lśnił na moment pradawny sygnet, a jego oczy, na ułamek sekundy, spotkały się ze spojrzeniem milczącego, odzianego w skóry mężczyzny stojącego w cieniu kolumny — jednego z Obrońców.
Ceremonia była zakończona. Prawdziwa praca dopiero się zaczynała.
Tej samej nocy.
Gdy zamek pogrążył się we śnie, Kazimierz, już nie w koronie, lecz w prostej, podróżnej szacie, w asyście jedynie trzech najbardziej zaufanych Obrońców, zszedł do podziemi Wawelu. Powietrze stawało się tu chłodniejsze, gęstsze. Szli przez labirynt korytarzy, aż dotarli do komnaty, której nie było na żadnych mapach. W jej centrum, z surowej skały, biło ledwie widoczne, pulsujące światło. Czakram Wawelski. Serce magicznej Polski. Tu energia ziemi była tak potężna, że niemal słyszalna, jak niski, wibrujący ton.
— Czas na nas — rzekł król.
Jeden z Obrońców pchnął ukryty w ścianie kamień, otwierając przejście do tunelu tak starego, że nie pamiętali go nawet budowniczowie zamku. Był to jeden z sekretnych traktów, żył mocy, które łączyły kluczowe punkty w królestwie. Ich droga wiodła na zachód. Po godzinach marszu w mroku, przerywanym jedynie światłem jednej alchemicznej lampy, dotarli do schodów prowadzących w górę.
Znaleźli się w krypcie. Woń kadzidła i święconej wody mieszała się tu z energią ziemi. Byli pod Opactwem Benedyktynów w Tyńcu — drugim, potężnym punkcie na mapie mocy, Bramą. Tu czekała na nich reszta Szeptunów i Obrońców, których rody pamiętały czasy, gdy ich przodkowie dosiadali gryfów, strzegąc pokoju między rasami.
Stamtąd ruszyli dalej, ostatnim, najgłębszym tunelem, który prowadził prosto do celu ich pielgrzymki — olbrzymiej groty pod żyznymi polami nad Skawinką.
W jaskini, w blasku ich lamp, spoczywała Roddola. Jej rozmowa z Kazimierzem była pieśnią dusz, bezgłośną i pełną rozpaczy.
„Nadszedł czas, Pani Prastara” — pomyślał król, a jego serce ścisnął ból.
„Wiem, Królu Ludzi. Czuję, jak świat stygnie. Magia odpływa”.
„Dlatego musisz zasnąć, by przetrwać” — odpowiedział w myślach Kazimierz. „To nie jest koniec. Obiecuję ci. Proroctwo mówi o dziewczynce, która narodzi się z twoim szeptem w duszy, w mieście, które stanie na straży twego snu. Ona będzie kluczem. Odzyska dawny świat”.
W wielkich, gadzich oczach smoczycy pojawił się błysk nadziei. „Obietnica złożona w mroku… Pokolenia przeminą, nim się narodzi”.
„A każde pokolenie moich potomków będzie strzegło twojego snu i czekało na nią. Skawina będzie jej kołyską i twierdzą. A gdy nadejdzie czas, ona usłyszy cię tak, jak nikt inny. I odpowie na twoje wezwanie”.
Na znak króla, Szeptuni rozpoczęli elficką Pieśń Wiążącą. Obrońcy wbili w ziemię krasnoludzkie, żelazne kotwy. Magia Czakramu Wawelskiego, przepuszczona przez Bramę w Tyńcu, popłynęła liniami mocy i znalazła ujście w tej grocie. Skoncentrowana w pieśni, zakotwiczona w żelazie, otuliła Roddolę snem tak głębokim, jak sama ziemia.
Światło w jej oczach zgasło. Narodził się Czakram Snu. A wraz z nim obietnica, która miała przetrwać wieki.
Rozdział 1 — Oddech Mgły
Mgła tego poranka miała ciężar i zapach mokrej wełny. Przylgnęła do starorzecza Skawinki tak gęsto, że zacierała granicę między wodą, niebem a lądem, tworząc świat utkany z mlecznej bieli i wyciszonych dźwięków. Tłumiła odgłosy, sprawiając, że nawet szum rzeki stawał się odległym, sennym mamrotaniem. Otulała drżące od rosy trawy i nagie, czarne gałęzie wierzb całunem ciszy tak doskonałej, że słychać było opadanie pojedynczych kropel wody z liści — ciche, rytmiczne tykanie zegara natury. Powietrze pachniało wilgotną ziemią, słodkawą wonią gnijących roślin i czymś jeszcze — czymś pierwotnym i chłodnym, jakby sam las wstrzymywał oddech w oczekiwaniu.
W tym morzu bieli, na podmokłych błoniach, gdzie wydeptane ścieżki poddawały się naturze, płynęła, a nie biegła, dziewczynka. Skawina. Była drobna i zwinna jak łasica. Jej ciemne jak noc włosy lepiły się wilgotnymi pasmami do zarumienionych od wysiłku policzków. Bose stopy bezszelestnie muskały zimną, mokrą ziemię, nie zostawiając prawie śladów, jakby była duchem tego miejsca. W jej oczach, błękitnych jak skrawek nieba po letniej burzy, jarzyła się iskra ciekawości tak intensywna, że zdawała się rozpraszać mgłę.
Nie czuła lęku. Z każdym krokiem czuła dziwną jedność z tym miejscem; pulsowanie życia pod stopami, szept wody, oddech ziemi. Ale i coś więcej. Cichy, niezrozumiały szept na granicy myśli, jak daleka melodia, którą słyszała tylko ona. Nie wiedziała, co to jest, ale czuła, że to jest jej dom.
— Poczekaj! Skawina, na litość boską, stój!
Głos, który ją dogonił, był zachrypnięty i pełen autentycznej paniki. Z gęstwiny traw wyłonił się Michał, jej rówieśnik i jedyny prawdziwy przyjaciel. Miał jasne, wiecznie potargane włosy, na których ciężkimi kroplami osiadła mgła, upodabniając go do zmokniętego wróbla. Jego piegowata twarz była ściągnięta w grymasie, a szeroko otwarte oczy nerwowo omiatały mleczną biel.
— Jeszcze się zgubimy! — zawołał, potykając się o niewidoczny korzeń i lądując na czworakach w błocie. Jęknął cicho, czując, jak zimna maź przesiąka przez materiał jego spodni. — Będziemy mieli błoto po kolana, a ksiądz przełożony zrobi nam kazanie na cały tydzień! Mówiłem, żeby nie iść tak daleko!
Skawina zatrzymała się i odwróciła. Na jej twarzy malował się lekki, uspokajający uśmiech. Dla niej mgła nie była zagrożeniem, lecz zaproszeniem do tajemnicy.
— Nie panikuj, Michał. Przecież wiesz, że rzeka zawsze prowadzi do domu. A ksiądz przełożony niczego się nie dowie, jeśli tylko wyczyścisz spodnie, zanim wrócimy.
Michał podniósł się, otrzepując z błota ręce z pełną niesmaku miną. Westchnął ciężko. Wiedział, że nie ma sensu się z nią spierać. Skawina była dla niego jak magia w szarym, uporządkowanym świecie domu opieki prowadzonego przez Guanellianów. Była dziką wolnością, której on sam nigdy w pełni nie doświadczył i której skrycie pragnął, choć bał się do tego przyznać nawet przed samym sobą.
Nagle dziewczynka znieruchomiała, a jej uśmiech zniknął. Przykucnęła, wpatrując się w coś w mokrej trawie z taką intensywnością, jakby reszta świata przestała istnieć. Michał podszedł bliżej, stąpając ostrożnie. Zobaczył małego ptaka, rudzika, z piersią jak kropla krwi na tle szarości. Drżał konwulsyjnie, a jedno z jego skrzydełek zwisało pod nienaturalnym kątem, złamane i bezwładne.
— Och… — szepnęła Skawina, a w jej głosie zabrzmiał prawdziwy, fizyczny ból. Ostrożnie wyciągnęła w jego stronę ręce, jakby bała się, że sam jej ruch może go skrzywdzić. — Biedactwo małe.
— Zostaw go — mruknął Michał, choć i jemu serce ścisnęło się na ten widok. — Pewnie dopadł go jakiś kot. I tak nic nie zrobisz… Taka jest kolej rzeczy.
Skawina uniosła na niego swoje niezwykłe oczy. W mlecznej poświacie mgły wydawały się niemal świecić wewnętrznym blaskiem.
— Nie. Żyje. A skoro żyje, trzeba mu pomóc. To też jest kolej rzeczy.
Zanim Michał zdążył zaprotestować, Skawina zbliżyła dłonie do ptaka, zatrzymując je tuż nad nim. I wtedy stało się coś, co podważyło wszystko, co Michał wiedział o świecie. Powietrze wokół niej zadrżało, jak rozgrzane nad letnim asfaltem. Poczuł mrowienie na skórze i zapach ozonu, jak po uderzeniu pioruna. Z jej palców wypłynął delikatny, świetlisty blask — nie był to czysty błękit, lecz misterna, pulsująca plecionka ledwie widocznych, zielonych i złotych niteczek. Wyglądało to, jakby samo życie, esencja wzrostu i siły, utkała się w jej dłoniach. Trawy wokół niej zafalowały bez udziału wiatru, a woda w rzece na moment zamarła.
Poświata otuliła złamane skrzydło, a Michał poczuł na policzkach falę niewytłumaczalnego ciepła. Zapanowała cisza tak głęboka, że słyszał jedynie przyspieszone bicie własnego serca.
Rudzik drgnął. Poruszył skrzydłem, raz, potem drugi, które teraz wyglądało na idealnie zdrowe. W następnej chwili, z nagłym, radosnym świergotem, wzbił się w powietrze, przeciął mgłę jak mała, ruda strzała i zniknął między drzewami.
Skawina opuściła dłonie, oddychając ciężko, jak po długim biegu. Była bledsza niż zwykle, a kropla potu spłynęła jej po skroni. Jej oczy, szeroko otwarte, wyrażały takie samo zdumienie, jakie malowało się na twarzy Michała.
— Widziałeś…? — szepnęła, a jej głos drżał z wysiłku i szoku.
Michał mógł tylko powoli skinąć głową, niezdolny wydobyć z siebie słowa.
— Ja to… czułem — wyszeptał w końcu, a w jego głosie mieszał się lęk i niepohamowana fascynacja. — Jakąś… melodię. Ale nie w uszach. Wszędzie. Skawina… to było coś… coś więcej.
— Nie wiem, co to było — odpowiedziała, kręcąc głową, jakby chciała odpędzić natłok pytań. Jej pewność siebie zniknęła, zastąpiona przez nagłą, palącą potrzebę. — Muszę iść do babci. Ona zawsze wie.
Rozdział 2 — Dom Szeptów i Cieni
Stary dom babci Dobromiry stał na uboczu, przytulony do skraju lasu, otoczony wiekowymi drzewami, które zdawały się strzec jego tajemnic niczym milczący strażnicy. Wewnątrz unosił się zapach, którego nie dało się pomylić z żadnym innym — gęsta, aromatyczna mieszanina dymu z bukowego drewna, dziesiątek suszonych ziół zwisających z poczerniałych belek sufitu, ale też czegoś więcej — ostrej woni alchemicznych odczynników i słodkiego zapachu rzadkich, elfickich kwiatów trzymanych pod szklanymi kloszami. Na ścianach tańczyły niespokojne cienie rzucane przez pęki szałwii, lawendy, ale i korzeni mandragory i flakonów z gwiezdnym pyłem.
W skrzypiącym fotelu, tak starym, że zdawał się częścią domu, przy trzaskającym wesoło ogniu siedziała Dobromira. Była drobna i pomarszczona jak suszone jabłko, a jej dłonie, poorane siatką żył, spoczywały nieruchomo na kolanach. Ale jej oczy, ciemne i błyszczące, zdawały się widzieć znacznie więcej niż tylko wnętrze małej izby. Widziały nici zdarzeń, przeszłość i echa przyszłości.
Drzwi otworzyły się z cichym, przeciągłym jękiem i do środka wpadła wciąż rozedrgana Skawina. Za nią, znacznie bardziej nieśmiało, niemal chowając się w jej cieniu, wszedł Michał.
— Babciu… — zaczęła dziewczynka drżącym głosem. — Stało się coś… dziwnego nad rzeką. Ja… zrobiłam coś… ale też słyszałam to znowu. Ten szept w głowie.
Michał spojrzał na nią zdziwiony.
— Jaki szept?
Dobromira przeniosła na wnuczkę swoje przenikliwe spojrzenie, a na jej ustach pojawił się ledwie zauważalny, wiedzący uśmiech.
— To nie jest szept w twojej głowie, dziecko. To głos. Głos Roddoli. Ona śpi pod nami, a jej dusza dotknęła twojej w dniu narodzin. Wybrała cię. Słyszysz ją, bo jesteś jej częścią, a ona twoją.
Skawina i Michał wpatrywali się w nią z osłupieniem, nie rozumiejąc jeszcze wagi tych słów. Staruszka powoli, z wysiłkiem wspierając się na poręczy fotela, wstała i podeszła do starej, dębowej komody. Z najgłębszej, zacinającej się szuflady wyjęła przedmiot owinięty w pożółkły, lniany materiał.
Gdy rozwinęła płótno, ich oczom ukazał się ciężki, mosiężny klucz. Był ciepły w dotyku, jakby przed chwilą wyjęto go z ognia. Jego głowicę zdobiła misternie wyrzeźbiona smocza głowa z otwartą paszczą. W oczodołach smoka osadzono dwa kamienie w kształcie serca.
Kiedy Skawina, jakby prowadzona niewidzialną siłą, wyciągnęła dłoń i dotknęła klucza, poczuła w palcach delikatną wibrację, a kamienie rozbłysły intensywnym, hipnotyzującym błękitem, zalewając całą izbę chłodną, magiczną poświatą, która sprawiła, że cienie ziół zatańczyły na ścianach jak żywe istoty.
— To dopiero początek twojej drogi — szepnęła Dobromira. — Klucz do tego, kim jesteś.
Nagle drzwi izby otworzyły się z taką gwałtownością, że uderzyły o ścianę, a pęk czosnku wiszący nad progiem rozsypał się na podłogę. W progu stanęła Sławina, matka Skawiny. Była wysoką, smukłą kobietą o gęstych, czarnych jak noc włosach, które opadały na jej ramiona falami — dojrzałą wersją fryzury jej córki. Jej twarz, o regularnych rysach i wysokich kościach policzkowych, była uderzająco piękna, choć teraz naznaczona cieniem dawnego, nieprzepracowanego bólu. Spod ciemnych brwi patrzyły oczy w tym samym, niezwykłym odcieniu błękitu co u Skawiny — oczy jak skrawki nieba, lecz teraz wzburzone i pełne paniki.
Spojrzeniem omiotła scenę: córkę trzymającą świecący klucz, tego chłopca z ośrodka i własną matkę ze straszliwym spokojem na twarzy. Szczęka Sławiny zacisnęła się tak mocno, że zbielały jej knykcie dłoni zaciśniętych w pięści.
— Skawino! — Jej głos był ostry i zimny jak odłamek lodu, przeciął magiczną atmosferę w izbie.
— Mówiłam ci, żebyś się w to nie bawiła! Matko, dlaczego jej na to pozwalasz?! Już wystarczająco namieszaliście w naszym życiu swoimi opowieściami o smokach i szeptach!
— Mamo, ja tylko… ptaszek był ranny… — zaczęła Skawina, ale matka przerwała jej, robiąc krok do przodu.
— Dość! Wracamy do domu. Natychmiast. A ty, Michale, wracaj do ośrodka. Już późno. I nie chcę cię więcej widzieć w pobliżu mojej córki, rozumiesz? Trzymaj się od niej z daleka.
Skawina spojrzała błagalnie na babcię, ale Dobromira tylko nieznacznie skinęła głową, a w jej oczach kryło się przesłanie: „Ta bitwa musi poczekać. Bądź cierpliwa”.
W izbie zrobiło się duszno i cicho, jakby nawet płomień w kominku przygasł pod wpływem lodowatego gniewu Sławiny.
Rozdział 3 — Kara i Fragment Prawdy
Drzwi ich małego domu zatrzasnęły się z hukiem, który poniósł się echem po cichej ulicy. W ciasnym korytarzu panowała ciężka, naelektryzowana cisza.
— Masz karę! — Głos Sławiny był twardy i nieznoszący sprzeciwu. Każde słowo było precyzyjobnie wymierzonym ciosem. — Dwa dni w swoim pokoju. Żadnego wychodzenia, żadnych przyjaciół. Zrozumiano?
— Ale za co?! — krzyknęła Skawina, czując, jak ukryty w kieszeni klucz, teraz znów zimny, zdaje się dodawać jej odwagi. — Za to, że pomogłam rannemu ptakowi? Za to, że chcę wiedzieć, kim jestem? Dlaczego tak bardzo nienawidzisz wszystkiego, co związane z babcią? Dlaczego tak bardzo nienawidzisz taty?
Ostatnie pytanie zawisło w powietrzu, ciężkie i bolesne jak niewypowiedziana klątwa. Twarz Sławiny na moment straciła całą surowość. Zastąpiła ją fala bólu tak głębokiego i surowego, że Skawina aż się cofnęła. Poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy, a w gardle rośnie lodowata kula.
— Bo go nie było, kiedy go potrzebowałam! — syknęła Sławina, a w jej oczach zalśniły łzy wściekłości. — Bo gdy ja leżałam w szpitalu po porodzie, słaba i przerażona, i musiałam zostać na obserwacji, on cię zabrał! Twojego ojca nie było przy mnie, bo uznał, że ważniejsza jest jakaś misja! Wypisał cię ze szpitala beze mnie i pojechał z Jaromirą i Sławomirem! Zabrał moją nowonarodzoną córkę i zostawił mnie samą w tym sterylnym, białym pokoju, zastanawiającą się, co się dzieje!
— To nieprawda! On by tego nie zrobił! On…
— Do pokoju! — wrzasnęła Sławina, a jej głos pękł, zdradzając lata tłumionego żalu.
Skawina, ze łzami płynącymi po policzkach, odwróciła się i pobiegła na górę, trzaskając drzwiami swojego pokoju. Sławina osunęła się wzdłuż ściany w sieni, zakrywając usta dłonią, a z jej gardła wyrwał się zduszony szloch. Ten sam ból, to samo przeszywające poczucie opuszczenia, które czuła tamtej nocy w szpitalu, wróciło z całą mocą.
W swoim pokoju, wyczerpana emocjami, Skawina położyła się na łóżku. Wyjęła z kieszeni ciężki, mosiężny klucz i przytuliła go do piersi. Metal powoli zaczął pulsować delikatnym ciepłem. Zasnęła niemal natychmiast. Sen, który nadszedł, nie był zwykłym snem. Był to klucz otwierający drzwi do prawdy.
Noc, 28 sierpnia 2018 roku. Gęsta, letnia ulewa bębni o dach starego kombi, a wycieraczki ledwo nadążają zgarniać wodę z szyby, ich rytmiczny pisk jest jedyną muzyką w mroku. Na niebie, przez luki w chmurach, widać całkowite zaćmienie księżyca, który przybrał chorobliwą, krwawą barwę.
Za kierownicą siedzi Dobromir, jej ojciec. Jego twarz jest skupiona i zdeterminowana. Obok niego Sławomir, ojciec Michała, wpatruje się w mokrą drogę. Z tyłu siedzi Jaromira, matka Michała. W ramionach trzyma dwa niemowlęta: śpiącą Skawinę i małego Michała, na którego szyi lśni błękitny medalion. Droga pod kołami samochodu zdaje się pulsować subtelnym, błękitnym światłem, jakby jechali po żywej tętnicy ziemi. Powietrze wibruje.
Nagle zza zakrętu, ze ściany deszczu, z oślepiającą prędkością wyjeżdża ciężarówka. Pisk opon, ogłuszający huk gniecionego metalu. Ale to nie jest zwykły wypadek. Czas zwalnia do niemożliwego, gęstego tempa. Krople deszczu zawisają w powietrzu jak małe diamenty. Przez rozbitą szybę nie wdziera się deszcz, lecz zapach starej ziemi, ozonu i czegoś, co pachnie jak zimne gwiazdy. Samochód zaczyna się rozpadać, ale wokół dwójki dzieci błękitne światło medalionu rozszerza się, tworząc pulsującą, półprzezroczystą tarczę, która nuci cichą, wibrującą melodię.
Ostatnie, co widzi Skawina, to twarze dorosłych. Dobromira, Sławomira i Jaromiry. Nie ma na nich strachu. Jest spokój, determinacja i bezgraniczna miłość. Nie patrzą na zbliżającą się katastrofę. Patrzą jakby w dal, w inny czas, w otwierający się tuż przed maską samochodu wirujący tunel utkany ze światła i cienia.
Skawina obudziła się z krzykiem, siadając prosto na łóżku. Jej pokój zalewała błękitna poświata bijąca z klucza w jej dłoni. To nie był sen. To było wspomnienie. A ona właśnie zrozumiała, że jej ojciec jej nie opuścił. On się dla niej poświęcił.
Jeszcze tej samej nocy, roztrzęsiona po krzyku córki i własnym wybuchu, Sławina chodziła po ciemnym domu jak w transie. Obraz zapłakanej twarzy Skawiny mieszał się z widmem dawnej traumy. Czuła, że traci kontrolę. W desperackiej próbie uczepienia się normalności, chwyciła za telefon.
— Dom Opieki, Szczęść Boże. Ojciec Wiesław przy telefonie — odezwał się zaspany, ale spokojny głos.
— Ojcze, przepraszam, że dzwonię o tej porze. Tu Sławina… — jej głos był ledwie szeptem. — Chodzi o Michała. Ja… ja nie mogę pozwolić, by on i Skawina dalej się spotykali.
— Pani Sławino, co się dzieje? Słyszę, że jest pani zdenerwowana.
— Zdenerwowana? Ojcze, ja… — zająknęła się, szukając słów, które nie zabrzmią jak szaleństwo. — Michał jest… on jest żywym przypomnieniem tego, co się stało. Tego wypadku. Przez te wszystkie lata próbowałam o tym zapomnieć, zamknąć ten rozdział. Ostatnie dni były tak bolesne… Straciłam wtedy męża, a teraz wszystko wraca. Nie chcę tego na nowo rozpamiętywać, nie chcę, by moja córka musiała przez to przechodzić. Jego obecność… to rozdrapywanie starych ran.
Ojciec Wiesław milczał przez chwilę, słychać było tylko jego spokojny oddech.
— Rozumiem. A raczej staram się zrozumieć ból, jaki pani nosi. Żałoba to ciężki krzyż, a Pan Bóg daje nam go na miarę naszych sił, nawet jeśli w to wątpimy. Ale proszę pomyśleć, czy odpychanie chłopca, który jest niewinny, uleczy tę ranę? Czy Bóg, w swojej nieskończonej mądrości, nie postawił go na waszej drodze w jakimś celu? Może właśnie po to, byście mogli wspólnie znaleźć ukojenie?
— Ja nie szukam ukojenia, tylko spokoju! — powiedziała Sławina, a w jej głosie znów pojawił się nuta paniki.
— Spokój znajdzie pani tylko w prawdzie i przebaczeniu. Proszę zaufać Opatrzności. Porozmawiam z Michałem, ale nie mogę mu zakazać przyjaźni. To byłoby okrutne. Obiecuję jednak, że będę się za was modlił. Proszę, niech pani też spróbuje znaleźć siłę w modlitwie.
Sławina gwałtownie zaczerpnęła tchu, by zaprotestować, ale ksiądz dodał cicho:
— Z Bogiem.
Rozłączyła się. Słowa księdza, zamiast ukoić, tylko podkreśliły chaos, który zapanował w jej duszy.
Po drugiej stronie ojciec Wiesław odłożył słuchawkę, kręcąc z troską głową.
— Biedna, zagubiona dusza — szepnął w ciszę swojego gabinetu. — Niech Bóg ci błogosławi i da siłę.
Rozdział 4 — Wyznanie po latach
Poranek był chłodny i cichy. Szare światło z trudem przebijało się przez chmury, rzucając na świat płaskie, pozbawione głębi barwy. Skawina zeszła na dół, trzymając w dłoni wciąż ciepły, mosiężny klucz.
Sławina siedziała w kuchni przy stole, bezmyślnie mieszając w kubku herbatę. Jej wzrok był pusty, nieobecny, wpatrzony w deszczowe smugi na szybie. Oczy miała zaczerwienione i podkrążone, świadectwo długiej, bezsennej nocy pełnej łez.
— Mamo… — zaczęła cicho Skawina.
Sławina drgnęła, jakby wyrwana z transu.
— To nie tak, jak myślisz — kontynuowała dziewczynka. — Tata cię nie zostawił. Nie porwał mnie.
Sławina prychnęła gorzko, nawet na nią nie patrząc.
— Daj spokój, Skawino. Nie mam siły na kolejne opowieści babci.
— To nie jest opowieść. Wiem. Pamiętam — powiedziała Skawina z siłą i pewnością, które zaskoczyły je obie. — Tej nocy, 28 sierpnia 2018 roku. Był wypadek. Było zaćmienie księżyca. Byłam w samochodzie z tatą, Sławomirem, Jaromirą i Michałem.
Sławina zamarła. Metaliczny brzęk rozsypał się po kuchni, gdy łyżeczka wypadła z jej bezwładnych palców i uderzyła o podłogę. Podniosła na Skawinę wzrok, a jej oczy, do tej pory zgaszone, teraz były szeroko otwarte z niedowierzania. Krew odpłynęła z jej twarzy, zostawiając ją bladą jak płótno.
— Skąd… skąd ty to wiesz? — wyszeptała. — To niemożliwe. Nikt ci o tym nie mówił.
W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi. Sławina drgnęła nerwowo. Skawina poszła otworzyć. W progu stał Michał, przestępując z nogi na nogę, a jego twarz wyrażała autentyczną troskę.
— Przepraszam, że przeszkadzam — powiedział cicho. — Ojciec Wiesław mnie przysłał. Mówił, że pani dzwoniła w nocy… martwił się i poprosił, żebym sprawdził, czy wszystko w porządku.
Sławina patrzyła na niego, a jej wrogość z poprzedniego dnia ustąpiła miejsca kompletnemu oszołomieniu. Chłopiec, którego chciała odepchnąć, został jej przysłany z powrotem.
— Klucz mi pokazał — powtórzyła Skawina, gestem zapraszając Michała do środka. W obecności przyjaciela czuła się pewniej. Spokojnym, choć wciąż drżącym głosem opowiedziała o swoim wspomnieniu. O pędzącym samochodzie, o krwawym zaćmieniu, o tarczy błękitnego światła i o spokojnych, pełnych miłości twarzach ich rodziców.
Gdy skończyła, Sławina ukryła twarz w dłoniach, a jej ramiona zaczęły się trząść od bezgłośnego płaczu. To nie były już łzy gniewu, lecz szoku i bolesnego zrozumienia, które kruszyło mur budowany przez lata.
— Był wypadek… — wyszeptała w końcu. — Dzwonili ze szpitala, że znaleziono wrak. Samochód był kompletnie zniszczony. Ale w środku… w środku byliście wy. Oboje. Dwoje niemowląt w fotelikach, bez jednego zadrapania. To był cud, tak mówili. Ciał… ciał Dobromira, Sławomira i Jaromiry nigdy nie odnaleziono. Po prostu zniknęli. I wtedy nas rozdzielono. Skawinę oddali mnie, bo byłam jej matką, leżałam w szpitalu. Ale ciebie, Michał… — podniosła zapłakane oczy na chłopca — …dla nich byłeś dzieckiem-widmem. Ocalałym znikąd. Zanim zdążyłam wyjść ze szpitala, zanim ktokolwiek zrozumiał, co się stało, ty już trafiłeś do systemu opieki… do Guanellianów. Próbowałam cię stamtąd zabrać, ale nie pozwolili mi… Byłeś jedynym, co zostało po nich, a ja nie mogłam nic zrobić.
Zamilkła, a potem spojrzała na Skawinę z nowym, kruchym wyrazem.
— Więc on nie… nie uciekł… On się poświęcił. A ja… przez te wszystkie lata… ja go nienawidziłam za to, że ocalił mi córkę.
Skawina podeszła i mocno przytuliła matkę. Po raz pierwszy od lat poczuła, że mur między nimi runął, zastąpiony przez wspólną żałobę i nową nadzieję. W jej dłoni klucz rozjarzył się potężnym, uspokajającym światłem.
— Oni nie zginęli — powiedziała pewnym głosem Skawina, patrząc na matkę i Michała. — Oni gdzieś są. I czekają na nas. Musimy iść do babci. Wszyscy razem.
Rozdział 5 — Kufer Przeznaczenia
W domu babci Dobromiry powietrze zdawało się gęstnieć z każdą chwilą. Ogień w kominku trzaskał ciszej, jakby sam nasłuchiwał, a cienie na ścianach zamarły w bezruchu. Na środku izby stał stary, rzeźbiony kufer z ciemnego drewna, które nosiło ślady setek lat.
Gdy cała trójka — Skawina z nową, kruchą pewnością, Sławina z bólem i nadzieją walczącymi w oczach, i Michał, cichy i skupiony — stanęła wokół niego, Dobromira położyła im dłonie na ramionach.
— Gniew musiał zostać wypłakany. Wybaczenie musiało znaleźć drogę. A nadzieja musiała się narodzić — jej głos był uroczysty, niemal obrzędowy. — Wszystko było potrzebne, by otworzyć tę ścieżkę. Teraz jesteście gotowi. Skawino.
Skawina, z drżącą dłonią, wsunęła mosiężny klucz do zardzewiałego zamka. Pasował idealnie. Rozległo się głośne, metaliczne kliknięcie, które echem odbiło się w napiętej ciszy.
Gdy uniosła ciężkie wieko, z wnętrza kufra wydobył się zapach ozonu po burzy i suchych ziół. W środku, na wyściółce z poczerniałego aksamitu, leżały dary.
Skawina jako pierwsza sięgnęła po Pelerynę Cienia. Materiał był nieuchwytny, zimny w dotyku jak schwytana mgła i zdawał się pochłaniać światło. Gdy zarzuciła ją na ramiona, poczuła, jak jej sylwetka na moment zlewa się z cieniami izby.
— Jest zimna… jak mgła nad rzeką — szepnęła z zachwytem. Następnie jej dłoń spoczęła na krótkim mieczu. Szponzdawał się wibrować, a starodawne znaki głagolicy na głowni, wykutej przez krasnoludzkich mistrzów, zalśniły słabym blaskiem.
Michał sięgnął po swój miecz. Był prosty, bez ozdób, ale stal, z której go wykonano, miała niezwykły, ciemny połysk i wydawała się cięższa, niż powinna, jakby nosiła w sobie wagę góry. Gdy tylko jego palce objęły owiniętą skórą rękojeść, poczuł w broni niezwykłe wyważenie i siłę, charakterystyczne dla krasnoludzkiego kunsztu.
— Pasuje — powiedział tylko, a to jedno słowo niosło w sobie wagę odkrytego przeznaczenia. — Jakby był wykuty dla mnie.
Ostatnia była Sławina. Niepewnie wyciągnęła z kufra mały, srebrny pierścień. Kamień w jego centrum miał kolor oczu Skawiny. Gdy go wsunęła na palec, idealnie pasował. Odwróciła go i zobaczyła wyryte wewnątrz imię.
— Dobromir… — Jej głos się załamał. Przesunęła kciukiem po grawerunku, jakby dotyk mógł odtworzyć obecność męża, a na lśniący kamień spadła pojedyncza łza.
Dobromira położyła jej dłoń na ramieniu.
— On chciał, żebyś to miała. Żebyś nigdy nie zapomniała, że jego miłość cię chroni, nawet poprzez czas.
Rozdział 6 — Słowa i Wizje
Na samym dnie kufra leżał zwój pożółkłego pergaminu, przewiązany rzemieniem. Dobromira wzięła go w swoje drżące dłonie. Rozwinęła go ostrożnie i odczytała słowa przepowiedni głosem, który zdawał się dochodzić z innej epoki:
— „Gdy trzy krwawe księżyce wzór na niebie utkają, a linie mocy w posadach ziemi zadrżą, Córka Miasta Snu, naznaczona Szeptem Pramatki, połączy Klucz z Bramą Czasu. Jej krew przebudzi uśpiony Czakram, a jej głos wezwie tych, co czekają w roku zawieszenia, by dawny świat mógł się odrodzić.”
Gdy tylko Skawina mocniej zacisnęła dłoń na rękojeści Szpona, wizja uderzyła w nią z mocą huraganu. Świat wokół zniknął, zastąpiony przez wirujący tunel obrazów, dźwięków i zapachów. Poczuła na twarzy podmuch wiatru, niosący ze sobą zapach wilgotnej puszczy i dymu z setek palenisk — zapach świata młodszego, bardziej dzikiego. A potem usłyszała głosy, tak czyste i bliskie, jakby stali obok niej.
Głos Jaromiry, matki Michała, był jak melodia fletu, pełen ciepła i siły: „Powiedz mojemu synowi, że światło, które go ocaliło, jest w nim. Jest jego dziedzictwem i tarczą. Zawsze byłeś odważny, Michale. Czekamy na ciebie”.
Głos Dobromira, jej ojca, był głęboki i przepełniony tęsknotą, która niemal złamała jej serce.
Był skierowany prosto do jej matki. „Powiedz Sławinie… powiedz mojej Sławinie, że nigdy nie przestałem jej kochać. Mój wybór, choć bolesny, ocalił przyszłość. Ocalił was. Powiedz jej, że czekam. Każdego dnia”.
Skawina otworzyła oczy. Była blada i oddychała ciężko, a łzy płynęły po jej policzkach. Spojrzała prosto na Michała.
— Twoja mama powiedziała… że światło, które cię ocaliło, jest w tobie. Czekają na ciebie.
Potem odwróciła się do Sławiny, a jej głos stał się szeptem, powtarzającym słowa ojca.
— A tata… kazał ci powiedzieć, że nigdy nie przestał cię kochać. I że czeka.
Sławina zaszlochała, przyciskając dłoń z pierścieniem do ust. Michał stał nieruchomo, z zaciśniętą szczęką, a w jego oczach płonął ogień nowej determinacji.
— Oni żyją — wydyszała Skawina. — W przeszłości. W roku założenia miasta. Czekają.
— Musimy ich sprowadzić z powrotem! Natychmiast! — powiedziała Sławina, a jej głos, choć drżący, był pełen nowej, płomiennej siły.
— Jeszcze nie teraz — odparła spokojnie Dobromira. — Są bezpieczni. Ale wy, tutaj, nie jesteście gotowi. Wasze moce są jak nasiona. Oni są ogrodnikami, którzy muszą pomóc im wzrosnąć. Najpierw to wy musicie iść do nich. Na naukę.
Rozdział 7 — Most do Przeszłości
Wyszli z chaty w milczeniu. Dzień chylił się ku końcowi, a niebo przybrało barwę głębokiego fioletu i pomarańczy. Szli znaną ścieżką w stronę starorzecza, ale tym razem każdy krok miał inne znaczenie. To nie był już zwykły spacer, to była pielgrzymka.
— Naukę? — zapytał w końcu Michał, przerywając ciszę. Jego głos był cichy, ale pewny. — Nauczę się walczyć? Tak jak oni?
— Nauczysz się o wiele więcej — odparła Sławina, kładąc mu na chwilę dłoń na ramieniu. Po raz pierwszy patrzyła na niego nie jak na pamiątkę po stracie, ale jak na członka rodziny. — Wszyscy się nauczymy.
Gdy dotarli na brzeg, świat zdawał się wstrzymywać oddech. Woda w rzece była czarna i nieruchoma jak lustro, odbijając ostatnie barwy nieba. Stare wierzby pochylały się nad brzegiem niczym milczący świadkowie.
— Co jeśli… co jeśli nie dam rady? — szepnął Michał, bardziej do siebie niż do nich. Strach był zimnym węzłem w jego żołądku. — Ja nie mam żadnych mocy. Jestem zwykły.
— Nie jesteś zwykły, Michale. Nigdy nie byłeś — powiedziała Skawina, stając obok niego. Jej głos był pełen niewzruszonej pewności. — Jesteś strażnikiem. Zawsze nim byłeś. Czuję to.
Dobromira, która szła za nimi, wskazała na wodę.
— Most, o którym mówi przepowiednia, nie jest z drewna i kamienia. Jest z woli, nadziei i przeznaczenia. Musicie go zbudować razem. Teraz.
Stanęli na brzegu. Skawina uniosła klucz, który rozbłysnął błękitnym światłem.
Michał dotknął medalionu na piersi, a ten odpowiedział tym samym blaskiem. Sławina z lękiem i nadzieją obróciła na palcu pierścień, a mały kamień zajaśniał jak trzecia gwiazda.
Trzy źródła światła wystrzeliły w górę, a potem, na ich oczach, nad czarną, lustrzaną taflą wody, świetlne nici zaczęły się splatać. Wiły się wokół siebie jak żywe istoty, tkając most — nie z drewna czy kamienia, lecz z czystego, pulsującego światła. Półprzezroczysta ścieżka drgała i mieniła się, jakby była zrobiona z uwięzionych w krysztale gwiazd. Powietrze wokół nich naelektryzowało się, a niski, wibrujący dźwięk narastał.
Gdy postawili na niej pierwsze, niepewne kroki, most ugiął się lekko, ale wytrzymał. Z głębin ziemi pod nimi uniósł się potężny, prastary szept śpiącej smoczycy. To była wibracja, która przenikała ich do szpiku kości, niosąc w sobie echo tysięcy lat. Nie była groźna. Była to pieśń zachęty i próby, prowadząca ich w głąb mgły, ku portalowi z wirującego, błękitnego światła.
Rozdział 8 — Rok Zawieszenia
Przejście przez portal było jak zanurzenie się w zimnej wodzie i wzięcie pierwszego oddechu w nowym, czystszym świecie. Mgła zniknęła.
Stali w tej samej dolinie, ale była ona dziksza, bardziej zielona i tętniąca życiem, jakiego nie znali. Powietrze pachniało żywicą i wilgotną ziemią, ale było też gęstsze, jakby nasycone niewidzialną energią, która powodowała lekkie mrowienie na skórze. Kolory wydawały się żywsze, a dźwięki — śpiew ptaków, szum wiatru w liściach — czystsze i bardziej wyraziste.
Niedaleko nich, leśną ścieżką, przechodziła niewielka karawana. Na jej czele szedł człowiek w skórzanej kapocie, ale za nim kroczyła postać, której Michał nigdy nie widział poza ilustracjami w książkach. Był krępy, barczysty, z brodą splecioną w dwa grube warkocze, sięgającą niemal pasa. Na plecach niósł kilof i ciężki wór, a jego srogie spojrzenie spod krzaczastych brwi zdawało się przenikać na wylot.
— To… to jest krasnolud? — szepnął Michał, a w jego głosie niedowierzanie mieszało się z zachwytem.
Sławina mogła tylko przytaknąć, sama wpatrując się w niego z osłupieniem.
Nagle, z głębi lasu, dobiegł ich strzępek pieśni — melodia tak czysta, wielowarstwowa i piękna, że serce na moment zamierało. Nie było w niej ludzkich słów, tylko tęsknota i mądrość wieków.
— Elfy — wyszeptała Skawina, która czuła tę pieśń nie tylko uszami, ale całą duszą. — One wciąż tu są.
Stali w progu mitycznego świata. Przed nimi, na tle pradawnego lasu, czekała trójka ludzi. Wyglądali dokładnie tak samo jak w noc wypadku, jakby czas się dla nich zatrzymał.
Sławina zamarła. Z jej ust wyrwał się zduszony szept, imię, które było jednocześnie modlitwą i przekleństwem przez siedem lat:
— Dobromir…
Jego uśmiech drżał, a w oczach, które znała tak dobrze, zalśniły nieskrywane łzy. Nie biegł. Szedł w jej stronę powoli, z namaszczeniem, jakby bał się, że jeśli wykona jeden gwałtowny ruch, ona zniknie. Każdy krok zdawał się odmierzać lata rozłąki. Gdy w końcu ją objął, wczepiła się w materiał jego koszuli, jakby od tego zależało jej życie, a on ukrył twarz w jej włosach, wdychając zapach, za którym tęsknił przez każdą samotną chwilę.
— Wiedziałem, że przyjdziesz — szepnął. — Każdego dnia patrzyłem na tę polanę i czekałem.
Jej odpowiedź była szlochem, który nosił w sobie ból siedmiu lat oskarżeń i samotności. — Myślałam… myślałam, że…
Odsunął ją lekko, by ująć jej twarz w dłonie. Jego kciuki delikatnie starły łzy z jej policzków, po czym, nie mogąc się powstrzymać, pochylił się i złożył na jej czole długi, drżący pocałunek.
— Nigdy — szepnął, a jego głos był chrapliwy od tłumionych emocji. — Nigdy, Sławino.
A potem, jakby słowa już nie wystarczały, przyciągnął ją bliżej i delikatnie pocałował. Nie był to pocałunek namiętny, lecz pełen tęsknoty i cichej obietnicy — pieczęć na siedmiu latach bólu, teraz wreszcie zakończonych. Dopiero po chwili, wciąż trzymając ją blisko, spojrzał na Sławomira i Jaromirę.
— Nie zabrałem jej, tylko ratowałem. Ich wszystkich. Bo nie było innego wyjścia. Tego dnia mieli zginąć. Zakon Żelaznej Wagi od lat polował na potomków Obrońców. To nowa siła. Nie pamiętają starego świata, ale boją się go. Wierzą, że magia i smoki przyniosą tylko chaos. Chcą za wszelką cenę zapobiec powrotowi magii na ziemię. Wypadek był zaplanowany. Mieli zginąć, a z nimi ostatnia nadzieja.
W tym czasie Michał stał jak sparaliżowany, wpatrując się w twarze rodziców. Jaromira podeszła do niego i delikatnie ujęła jego twarz w dłonie. Były ciepłe i prawdziwe.
— Mój syn… — szepnęła, a w jej oczach zalśniły łzy. — Jesteś już prawie mężczyzną.
— Nie pamiętam was — powiedział cicho Michał, a jego głos drżał. — Pamiętam tylko światło.
— To było nasze światło. Nasza miłość — odparł Sławomir, kładąc synowi ciężką dłoń na ramieniu. Był to mocny, pewny gest. — I wystarczyło. Teraz mamy czas, byś poznał nas na nowo.
Skawina podeszła do swojego ojca, który wciąż obejmował jej matkę. Dobromir spojrzał na nią, a jego oczy rozjaśniły się jeszcze bardziej.
— Moja mała Szeptunka. Wiedziałem, że dasz radę. Jesteś silniejsza, niż myślisz.
— Więc to wszystko prawda… — wyszeptała Sławina, wciąż nie puszczając dłoni męża. — Czakramy, linie mocy…
— Tak — podjął Dobromir. — Wyobraź sobie, że świat ma swoje serce. Ono bije pod Wawelem. Ale serce potrzebuje tętnic, by życie mogło krążyć. Tymi tętnicami są linie mocy. Tyniec jest jedną z bram na tych liniach. A Skawina… Skawina, dzięki ofierze Roddoli, stała się Czakramem Snu. Kotwicą, która utrzymuje starą magię w równowadze i chroni serce przed zepsuciem świata ludzi. Wypadek wydarzył się na potężnej linii łączącej te trzy punkty. Tylko tam, i tylko w chwili zaćmienia, mogliśmy otworzyć portal.
— Zrobiliśmy to, by was szkolić — dodała Jaromira. — W waszych czasach nasza wiedza niemal zanikła. Ludzie zwrócili się ku prostej alchemii i zielarstwu, czarodziejki zamknęły się w swoich wieżach, a o Starszych Rasach prawie nikt nie pamięta. Musicie być gotowi. Macie siedem lat. Co roku, w rocznicę waszego przejścia, ten most będzie się otwierał.
Jaromira spojrzała na Skawinę.
— Nauczysz się panować nad żywiołami i słuchać ziemi, tak jak ja.
Potem Sławomir spojrzał na Michała.
— A ty nauczysz się władać mieczem i chronić tych, którzy słuchają. I nie tylko. W dawnych czasach Obrońcy dosiadali gryfów, naszych skrzydlatych sojuszników. Nauczysz się i tego.
Po tych słowach Dobromir zwrócił się do swojej córki.
— Jest ktoś jeszcze, ta co na ciebie czeka, Skawino. Chodź ze mną.
Zaskoczona, poszła za ojcem, który poprowadził ją w głąb prastarego lasu. Doszli do ukrytego w skalnej ścianie wejścia do jaskini, z którego biło ledwie wyczuwalne ciepło. W środku, w olbrzymiej grocie, Skawina zamarła z wrażenia.
Przed nią, wcale nie uśpiona, leżała Roddola. W tym „roku zawieszenia”, tuż przed rzuceniem zaklęcia, smoczyca była w pełni świadoma. Była stokrotnie większa i bardziej majestatyczna, niż dziewczynka mogła sobie wyobrazić. Jej obsydianowe łuski lśniły w półmroku, a para buchająca z nozdrzy pachniała ozonem i rozgrzaną ziemią. Uniosła olbrzymią głowę, a jej oczy, wielkie jak tarcze i pełne płynnego złota, spojrzały prosto na Skawinę.
„Witaj, Dziecko Proroctwa” — głos rozbrzmiał bezpośrednio w umyśle dziewczynki, potężny, ale łagodny. Była to ta sama melodia, ten sam szept, który słyszała całe życie, ale teraz po raz pierwszy był czysty i zrozumiały. — „Czekałam na ciebie od wieków”.
— To ty… — szepnęła Skawina, a łzy napłynęły jej do oczu. — To ciebie słyszałam.
„Zawsze byłam przy tobie. Mój szept w twojej duszy to nie ciężar, lecz dar. To pieśń ziemi, którą ty masz na nowo nauczyć ludzi śpiewać. To ty jesteś obietnicą, którą złożył mi król”.
Skawina, drżąc, podeszła bliżej i położyła dłoń na potężnym pysku smoczycy. Łuska była ciepła i gładka jak polerowany kamień. W tej chwili zrozumiała wszystko — swoją moc, swoje przeznaczenie i więź, która łączyła ją z tą prastarą istotą.
Rozdział 9 — Obietnica Powrotu
Portal za nimi znów zaczął lśnić, jego światło drgało, a powietrze wokół niego falowało jak rozgrzane. Czas się kurczył. Poczucie straty, jeszcze zanim się rozstali, było niemal fizycznie bolesne.
Dobromir ujął dłoń Sławiny.
— Teraz rozumiesz. To była jedyna droga. Wróćcie do domu. I wracajcie do nas co roku. Czekam na was. Zawsze. Dbaj o nich. I o siebie. Wracajcie silniejsi.
Jaromira przytuliła Michała mocno.
— Jesteśmy z ciebie tacy dumni. Zawsze bądź odważny. Ucz się pilnie.
Gdy powrócili nad starorzecze, w ich własnym czasie, noc już zapadła. Świat wydawał się cichszy, bardziej wyblakły. Wszyscy udali się prosto do domu Dobromiry, gdzie przy kominku czekała na nich parująca herbata ziołowa.
— Most został zbudowany — powiedziała cicho staruszka, wręczając im kubki. — Teraz musicie go utrzymać swoją wolą i determinacją.
Wyczerpanie mieszało się z euforią. Usiedli w milczeniu, a Sławina objęła córkę i Michała, przyciągając ich do siebie. Już nie było w niej strachu ani gniewu, tylko siła wykuta z bólu i miłości.
Po długiej chwili ciszy Dobromira odezwała się pierwsza. Jej głos był łagodny, ale stanowczy.
— Cieszę się waszym szczęściem, ale teraz czas na rozsądek. Michale, musisz wracać do ośrodka, zanim zaczną cię szukać. Nie możecie jeszcze działać otwarcie.
Sławina przytaknęła, choć na jej twarzy pojawił się cień smutku na myśl o kolejnym rozstaniu.
— Mama ma rację. Wróć. Jutro zrobimy kolejny krok.
— Jaki krok? — zapytał Michał.
Dobromira spojrzała na Sławinę.
— Jutro musicie pójść do ojca Wiesława. On jest prawnym opiekunem Michała i to on, świadomie lub nie, jest strażnikiem tej ziemi. Nie możecie działać za jego plecami. Musicie powiedzieć mu prawdę. Całą prawdę.
— Ale… — zawahała się Sławina. — On jest księdzem. Powie, że bluźnimy.
— Jego rola w tym wszystkim jest większa, niż on sam przypuszcza — odparła spokojnie staruszka. — Przeznaczenie postawiło go na waszej drodze nie bez powodu. Musi wybrać, po której stronie stanie. Zaufajcie kluczowi. Pokażcie mu prawdę, a nie tylko o niej opowiadajcie.
Michał skinął głową. Pożegnał się z nimi, a jego spojrzenie, gdy patrzył na Skawinę, było pełne nowej, cichej obietnicy. Sławina i Skawina stały w drzwiach chaty, patrząc, jak jego sylwetka znika w mroku.
— Będziemy wracać — szepnęła Sławina, bardziej do siebie niż do córki. — Co roku. Będziemy się uczyć. Aż nadejdzie dzień, w którym wrócimy po nich i znów będziemy razem.
Gdzieś głęboko pod ziemią, w swoim wiecznym śnie, Roddola westchnęła. Jej oddech poniósł się przez wodę i korzenie starych drzew, a ziemia pod ich stopami zadrżała leciutko, jakby w geście starożytnej, cierpliwej aprobaty. Droga właśnie się rozpoczęła.
Rozdział 10 — Kronika i Klucz