E-book
4.41
drukowana A5
30.41
Skamieniałe powietrze

Bezpłatny fragment - Skamieniałe powietrze

Poezja współczesna

Objętość:
150 str.
ISBN:
978-83-8324-249-1
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 30.41

były słowa były myśli

były słowa

których nikt nie rozumiał

w tych okolicach

za jakimi nie wołał

dla jakich nie warto oddychać


były myśli

za które mogłam zapalić

wszystkie światła nieba

skazać na niepotrzebne smutki

wyrazy współczucia


pomiędzy słowami płynęła krew

pożywna i czarna

niby chleb razowy

niepowtarzalna niby kolor twoich oczu


pomiędzy myślami zaś

lawirowały cząstki elementarne

tak elegancko ubrane

zadedykowane ochotnikom

bez sumienia


zbrzydły mi więc wszystkie myśli

przejadły się słowa

zostałam ja zakochana

w twoim incydentalnym człowieczeństwie

i pozostanie czas

pozostanie samotność bez skargi

twoja obecność to błąd

w systemie

niewłaściwie zatytułowana ballada

bez zbędnych słów

nadmiar świeżego powietrza

pomyliły mi się warstwy

pomyliły świadectwa za którymi

podążać jest niezmiernie łatwo

lecz umrzeć

jeszcze prościej


nie wiem które spojrzenie

należy do ciebie

jest takie samolubne takie dziewicze

odebrałeś brutalnie nocy

resztkę ciemności

odebrałeś wiatrom lęk wysokości


twoje zakrzywione niebo

uwolnione od białych kruków

pozbawione wieczoru i świtu

kołysze się niby linoskoczek

niby akrobata z lękiem wysokości


moje zmysły jak zwykle

zdrowo namieszane

niosą mnie na skrzydłach ku świecznikowi

ku szczytom gór lodowych

przeludnionym wyspom


i choć zrozumiesz błąd

strawi cię nowotwór romantyzmu

powali nadmiar świeżego powietrza

ucieleśniona wina

wróciłeś bardzo w porę

kiedy zaczęły kwitnąć

pierwsze w tym roku rachityczne łzy

kiedy wzeszło ciało ogołocone z pieszczot

z powiewu szeptu

na zdartych ustach


obudziło się we mnie dobre jutro

zmartwychwstał strach o jeszcze

o słowa które nie potrafią

się wysłowić

czuły wiatr zaplątał się

w naszą pobożną martwotę

krew nie płynie już tak wartko

myśli szukają zgody

aby stać się krzykiem


nie doszukuj się prawdy

w tej balladzie

nie drażnij grafomańskiej puenty

lepiej uciekaj

przed dławiącą mgławicą pamięci

przed narodzinami przypadku


i kiedy echo uderzy

w nicość

kiedy pęknie kość

ucałuj moje powieki

przygarnij ucieleśnioną winę

współczesny krzyk

zmieniły się moje świadectwa

proroctwa odnalazły inny czas

pierwotny

jak cytrynowy pocałunek

niewinny

jak ciało którego smaku nie zna tutaj nikt


wypłynęłam na głębię

odnalazłam własny półwysep

na którym zakwitnie moja ignorancja

gdzie zapuści korzenie

współczesny krzyk


zanim myśli przybędą z odsieczą

zanim niewdzięczność stanie na torach

z opuszczonym szlabanem

zapal świeczkę

za ostatniego wędrowca

zanurz się w jątrzących się

ciemnościach

posmaruj kromkę chleba

orzechowym masłem


i nikt nie zapowie

pierwszego lepszego brzasku

nie zastąpi śladów

na płytkim ciele

nikt nie wstąpi do piekieł bo zgubił się

po drodze


żaden bóg nie odbierze

sromotnej klęski w tej parszywej grze

odrasta smutek

odrasta we mnie smutek

czarne trawki łechcą czule

nadwrażliwe ciało

odradza się ofiara

rozkwita obojętność tłumu


zanim wrócę z niedokończonej warty

odnajdę wśród spazmów świata

ten jeden jedyny

najgorętszy

moje życie odzyska odbicie

tak okrutnie znajome

tak bardzo własne


blada jest krew

tak ciężko jej się pozbyć

znów płynie pod prąd naczyń

usychają łzy

od dawna niekarmione


przez szparę w powiece wymyka się

kropla snu jakże łagodna

jakże oswojona

świeżo wyprane są myśli

dostatecznie doczesne

łaknące własnego cienia

niby znicz na pomniku


nikt nie rozpoznaje drętwego szeptu

ballady której słów

nikt nigdy nie pozna

zaplanowany sen

zaplanowane sny są warte fantazji

poranki zaczynają się

wiecznie od środka

unieś łaskawie powiekę

ujrzyj ciemność którą rozpaliła tutaj

nadprzyrodzona jasność


zakochaj się

w mojej wewnętrznej epoce

spójrz w twarz gwieździe

tak trudno było ją rozpalić


czcigodna miłości niedowartościowana

niby współczesna legenda

wlecze się na nami jak

słoneczny promień

niczym szept jak zwykle przegadany

zawsze życiodajny


dzisiejsza noc ma zapach

ciernistej pasji

u wezgłowia przysiadła ciemność

by podsłuchać

głuchonieme marzenia

rokroczne wyobrażenia o potędze raju


pozwól mi zwyciężyć tę walkę

o zdziczały płomień

pozwól żebym nie zmarnowała

ucieleśnionych łez

i kiedy miłość odzyska sławę

przystaniemy na peronie

nasze leniwe spojrzenia rozgorzeją treścią

co zniesie wszystkie ceremonie

podda się niebezpieczeństwu

w stronę cienia

pilnuj drzwi szeroko zamkniętych

szukaj słów co uśmierzą zakochanie


dopóki spadam

oddana twoim kryształowym objęciom

nie odnajduję niczego nowego

nie czuję na skórze powiewu melancholii


objęci w pół stąpamy w stronę cienia

tam mieszka bowiem życie

jakiego nikt jeszcze nie pokochał

drażnią mnie tutejsze myśli bez słów

wspomnienia z przyszłości

małomówne istnienia schwycone w locie


moje łzy wykradzione konstelacjom

połyskują niby oddech nadziei

mienią się jak pierwszy zimowy wieczór


coś utkwiło w mojej głowie

odgłos milczenia tłamsi przerażoną ciszę

pogrążoną w ogniu

pomarańczowy poranek

który wspólnie obieramy ze skórki

łzy marzną na wietrze

cudotwórcze myśli skupione na sobie

nie potrzebują zakładnika

stłamszone słowa powielane

przez ustawiczne kłamstwo

wyszarpują się spomiędzy warg

uwzględniają spokój niechybnych witraży


wstań

niech twój sługa zapłaci za życie

umiarkowany ból rozproszy się

na cztery strony

zatrzymana w sobie rozmawiam

z głuchymi przypadkami

konwersuję z nienawiścią

wykradzioną z piątego kąta


zanurzona we własnym oczekiwaniu

przygarnięta przez serdecznego wroga

dowiaduję się faktu

o twojej jutrzejszej obecności

na tym świecie


nasze ciała obce oswojonym zmysłom

zwyrodniałe niby nietutejsze mgławice

dopraszają się przekrzywionego uśmiechu

zimy kiedy to łzy marzną na wietrze

natchnienie

nie przekonuj moich snów

do obcości do cienia

co są złudzeniem zmartwionych ust

nie baw się w krew ciągnącą się

za tobą niczym górskie szczyty

obumiera pogrążona

w byle jakiej konstelacji


niby wszystko przypomina

ponadczasowy czas

odległość jest życiem dla obojga

sztandarem naszej cielesności

powierzonym wysypiskom ludzi

śmietnikom gdzie kona nieśpiesznie

kilka zeschniętych paciorków

różańca


brzmi w nas kłamstwo

wyjałowione niby

niesiona natchnieniem dusza

ogarnięta samotnością jakby wieczność

z jaką lepiej współgrać

jakiej odebrać macierzyństwo

powielić bez prawdy


czarne są sny o woli istnienia

białe są poranki kiedy znajdujesz

pod kołdrą namacalne gwiazdy

zamiast kropki postaw pytajnik

nie będzie wtedy tak bolało

kęs lęku odda się skarbcowi serca

prolog do lepszej bajki

jeśli moje życie jest błędem

ortograficznym

jeśli mój los jest historią

w którą nikt tu nie wierzy

jeśli śmierć to przypowieść

jakiej nikt nie rozumie

nikt nie rozpoznaje

nie wynagradza za bliskość i obojętność


moje epitafium pozostanie

prologiem do lepszej bajki

do legendy obcej w tej samotności

wrogiej tym którzy łzami piszą

ten obłąkańczy poemat


zanim ból stanie się pretekstem

do milczenia

zanim pożegnanie wyrwie się

twojej śmiesznej wyobraźni

nie będziemy błagali o powinowactwo

do melancholii


naszym grzechem jest tylko

niewiara w to co nadejdzie

zanim zdążymy poprosić o wybujałą

porę istnienia


śnieżnobiałe są twoje dłonie

jeszcze jaśniejsze serce

od dawna zabronione wyklęte

i wyjątkowe

przypieczętowany krzykiem

zmienił mnie czas

zmienił mnie ból


to co nazywam samotnością

jest najlepszym wyborem

pośród snów

krew znów wrze w porcelanowych żyłach

serce uderza do głowy


popatrz zobacz mój strach

jego piętno na twojej cienkiej skórze

zrozum

jak wiele łez potrzeba aby wskrzesić

pustkowie duszy

aby powrócić do samego końca


mój strach przypieczętowany

krzykiem

zawieruszył się pod powiekami

odkąd zrozumiałam

jak wiele marzeń potrzeba

aby uratować życie

pojawiłam się

w twoim najgorszym koszmarze

obrałam ze skóry

cytrynę słońca


zbyt wiele czasu minęło aby utracić

ostatnią czerstwą kroplę krwi

aby nadać imię

jeszcze jednej nocy


gwiazda do bólu

bezimienna

jątrzy się niby rana

zadana twoim językiem

język samotności

jest we mnie krew która nie zna

świeżych łez

jest we mnie cisza

za którą mogę kupić najpiękniejsze gwiazdy


chciałabym nauczyć się

języka samotności ale ból

nie pozwala zasnąć moim zmysłom

rozgoryczona nocą bez świtu

przerażona językiem pozbawionym słów

kocham się z twoją martwą

wyobraźnią


rozkwitam w cieniolubnych dłoniach

rozpływam niczym płynny karmel

na języku

zamiast pustki gorzeje we mnie

ofiara za grzechy

zamiast ciała spowija

krwawy cień


odchodzę choć obojętność

podwaja obcość twojego sumienia

jest we mnie ufność

że zadbasz o moje wspomnienia

zaopiekujesz się pożyczoną melancholią

śladami na nierównym trotuarze

czarno-białego serca

coraz mniej gwiazd

przybłąkał się do mnie pewien cień

który nigdy nie poznał serca

pomógł mi odszukać przepastną ciszę

za jaką tęsknią

wszystkie tutejsze wspomnienia


zakazane są myśli

w jakich rodzisz się

każdej płochliwej nocy

odnajdujesz utracony wszechświat


zakorzeniłam się głęboko

w twojej krwi

płynę

z prądem twoich marzeń

podkochuję w życiu

które nie było mi dane


twój uśmiech jest jak słońce

boi się że zgaśnie

w najmniej spodziewanej chwili


nie wiem czym zapłacić

za pierworodny strach

bawię się w dorosłość

jakiej się nie spodziewałam


czmychają lata

na niebie coraz mniej gwiazd

czarno-białe witraże

krok za krokiem

krok za miłością

której słów nie zna

zakochany w sobie archanioł

błąkam się

od lustra do lustra

od otwartego okna do uchylonych drzwi


jestem podróżnikiem

po moim osobistym świecie

ciałem dla którego sprzedam duszę

oddana bez reszty

tutejszemu niebu

nieznanym śladom w nieznane

mój strach balansuje na linii

między życiem a bezkresem


oddaj się

porannym westchnieniom

podaruj milczenie w ramach przebaczenia

nie zastaniesz mnie

jeśli zapukasz do otwartych drzwi

serca


nie spotkamy się jeśli ciała

nie zobaczą światła

w ciemnościach

ukryta za kurtyną powiek

odnajduję równowagę

jakiej wszyscy mi skąpili

za jaką goniłam

od pierwszego samodzielnego życia


znów jest czas

ale nie ma snów

jest ból ale nie ma rozpaczy


powierz się moim skrzydłom

przyklęknij zanim światło przesączy się

przez czarno-białe witraże

osobista tęcza

skazana

na własne myśli

domagam się świtu

czekam na bezwzględny czas

jestem tu aby przynieść

wolność obłaskawić zatracone łzy

zapatrzona

w twoją osobistą tęczę

wygnana z piekła umieram

w śnie skradzionym

i obezwładnionym przez ból


zamieszkałam

pośród nowo narodzonych gwiazd

pogodziłam się z milczeniem

od dawna czekałeś

aż strącisz mnie z nieba

przerysowałeś pierworodny księżyc

zdradziłeś słońce

wróć zanim krzyk stanie się

szeptem o pomoc


odnajdź w mojej krwi

przeszłość doszukaj się

obecności za jaką warto odejść


zmyśliłam sobie kolejnego

serdecznego wroga

nie będę już sama

pod nieobecność Boga schowałam

moje sumienie na strychu

do piwnicy zaniosłam nienawiść


nie baw się w moją trwogę

omijaj ukrytą chwałę

zamykam za sobą usta

jesteś szeptem

mojego sumienia

jesteś potęgą

za którą warto pójść dalej


nie wiem skąd w nas

tyle czarnej krwi

skąd tyle samotności by odejść

bez czasu


moja cisza jest również

twoją melancholią

balladą bez słów

zatracona

przyglądam się życiu

u moich stóp

rozpoznaję ten blask

oszukał moje ciemności


moja miłość oszalała

odnaleziono ją martwą

na pobliskiej wyspie

posmakuj słonej skóry duszy

zawierz się wiatrowi kwaśnym

spojrzeniom prosto w serce


pogrążam się w życiodajnym krzyku

zamykam za sobą usta

oddaję złość w dobre ręce

miną czasy kiedy serce było

jak opatrzność jak przerażenie

dla którego nie warto śnić

niekochany krzyk

twoja historia przypieczętowana

niczyim światłem

jest tylko opowieścią straceńca

zmartwychwstaniem niewinnego

nieba

zanim cisza stanie się złą wróżbą

dopóki czas będzie płynął

pod prąd krwi

przedostaniemy się na drugą stronę

samotności

wzniesiemy toast

za ostatni niekochany krzyk


chciwy szept

serce

które nigdy nie dostaje zadyszki

są spełnieniem moich myśli

przerażonych pragnień

zjednoczeniem zmysłów


a kiedy będę przemijać

cichutko

bez skargi

wiatr porwie moje ostatnie ciało

duszę za którą ofiarowałam

cały wszechświat


nie oszukasz pustki

w moich oczach

nie skłamiesz jeśli ból stanie się

prologiem dla lepszych czasów

boję się

pewnej nocy porwie cię

prąd mojej czerstwej krwi

zaleje potok martwych gwiazd


dnieje

pulsujący cień wypełnia serce

półwysep samotności

co to za cisza

pobrzmiewa

w twoim wzroku

co to za cios prosto w serce


uciekam choć nie goni mnie

twój czas

choć kroki stawia

ktoś zmyślony


udławiłam się powietrzem

szukam ujścia dla czarnego oddechu

nie chcę odchodzić

wbrew wschodzącemu słońcu

ciarkom na ciele

zafundowanym przez przedwczesną

dorosłość


wypełniona bólem zadanym

od niechcenia

przepełniona roześmianymi łzami

szukam na twojej skórze

takich śladów które zaprowadzą

na półwysep samotności


skończyły się gwiazdy

skończyły ślady stóp

na cienkiej skórze duszy

podziwiam twój lęk hodowany

w ciemnościach

świeży niby chleb powszedni


nie wypatruj mnie

pośród cieni

nie szukaj między myślami

od dawna mnie nie ma

od dawna jestem

tylko tutejszym gościem

czas i łzy

powróć zanim przebrzmi

spóźniona dekada

odnajdź wśród grzechów tę wolność

która ukoi przeszłość i smutek

próbowałam przekonać strach

do miłości ale duszy

obrzydło ciało


jest w tobie taki wstyd

od jakiego jątrzą się rany

zadane obosiecznym językiem


gdzieś w okolicach serca

pulsuje cień

gdzieś we wspomnieniach

zawieruszyła się przyszłość

życiodajna i ograbiona z samotności


dopóki nie pęknie ostatnia myśl

będziemy kochać skrycie

koszmarne sny

nasze spłowiałe pragnienia

zanim wybije północ

a świt pomyli drogę do nieba

zaczekamy z rozkoszą

na pierwszy dotyk

na pierwszy cios


poczujemy smak zaszczutych łez

doświadczymy miłości okłamanej

przez fałszywe proroctwa

zabronionej w tych stronach


zamień się w pustkę

jakiej nie zdążyłeś poznać

wiatr w sercu

po granicy

między oddechem miłości

a haustem strachu

toczy się łza

samotna i wydziedziczona


próbuję dogonić twoje ślady

na chodniku duszy

pragnę poczuć w sercu wiatr

nie ma w nas

już tej melancholii na którą czekaliśmy

niewzruszeni łzami

wrogów

otwarci na ból bez słów


ucałuj chciwie moje nadgarstki

naznaczone piętnem

wolności

zbliż się do ciała zbyt dalekiego

by mogło zakwitnąć

wydać zakazane owoce


otwórz szeroko serce

wpuść do środka

trochę świeżego powietrza

rozkochaj w sobie nienawiść

zaprowadź do piekła sumienie


kwaśny smak ma twój uśmiech

jak zwykle niedopasowany

zawsze obojętny


nie zależy mi na płonących słowach

nie chcę śnić na złość nocy

ukrywam pod sercem

białe sny

wyrzekam się anioła stróża

jak zwykle pijanego

i spóźnionego do pracy

serce jak prezent

uciekam

przed ostatecznym świtem

ukrywam się w snach bez znaczenia

bez bólu


schowałeś się w moich dłoniach

niby ostatni słoneczny oddech

niby serce skaleczone

twoją bliskością


nie unikaj światła skoro chcesz

podzielić się cieniem

zakochana w myślach

zauroczona niepotrzebnym czasem

powierzam życiu

obupłciową ciszę


a kiedy wrócimy

mniejsi i bardziej samotni niż zwykle

rozpakujesz moje serce

jak prezent

którego zwrotu nie uznaję


zaczerpnij

odrobinę świeżej zawiści

zachłyśnij się wiatrem

dźwigającym echo

porozrzucane niby kawałki szkła


ból jest świadectwem

nie zgasło ostatnie słońce

nasze ciała wciąż są spętane zmysłami


otwórz szerzej wyobraźnię

odnajdź pragnienia

dla nich można tu pozostać

zapomnieć o duszy

potraktuj ciało tak

żeby na moment zapomniało o duszy

zapomnij na chwilę o powietrzu

o sercu bijącym

w piątym kącie cienia


wskrześ mnie o poranku

pokaż noc za jaką warto wypłakać

wszystkie gwiazdy

wszystkie skargi o jeden świeży

haust nadziei


pozwól mi zapomnieć

o samotności wśród tłumu

o istnieniu bez zbędnych słów

dotykam

twoich fantazji

przymilam się do światła

które ciągnie się za twoim sercem


nie boję się łez nie obawiam smutku

nawet płonąca świeca ma cień

uśmiech zna woń strachu

zanim posmakujesz gwiazd

zanim przytulisz martwy krzew

zbliż do mojego ciernistego cienia

swoje usta

spijaj miąższ zakazanego owocu


wrócimy tą samą drogą

poprzez ogród

o którym nie pamięta już

żaden podstarzały ogrodnik

pęknięta szyba

jest krew

ale nie ma zapasowego klucza

do kolejnych zamkniętych drzwi

jest dusza

skąpana w bolesnych lamentach

ale pozbawiona ciszy

ogołocona z chaosu


dotknij pękniętej szyby

moich myśli

poczuj cytrynowy posmak

słodki zapach czasu

dlaczego cień w twoim oku

jest tak piękny

skąd w sercu tyle

niedokończonych obietnic


tak jak zawsze twoje ciało

przypomina pierwszy letni sen

wyjrzyj przez szparę

w powietrzu

poczuj

okrutną odległość między miłością

a pokorą


a kiedy wzejdzie taka gwiazda

która nie da ciepła

nie da światła

wszechświat zaśnie w moich ramionach

Bóg przygarnie czule

niechciane myśli


we wspomnieniach walczy

cień z jasnością

przyszłość zaczyna się od epitafium


piszę kolejny list

pożegnalny

znów zapomnę go wysłać

cienie na skórze

jesteś złudzeniem

pragną cię moje niepotrzebne sny

jesteś ciałem

dzięki któremu warto tutaj kochać

jesteś aby uratować cienie

przed światłem

udowodnić że ktoś tu jeszcze

potrafi dobrze śnić


mieszka we mnie taka noc

bojąca się gwiazd


rozszumiały się poranki

znów szukamy cieni

na skórze

na złość wyimaginowanym powrotom

otwieram butelkę

rozkoszuję się ostatnim wieczorem

w tej okolicy


przetrzyj oczy zobacz

życie za jakie nikt nie zapłaci

którego nikt się nie wyrzeknie

popatrz niewiele brakuje

żeby odkryć współczesny mit

pożegnać się przed odjazdem

spóźnionego pociągu


przypatrz się ciemnościom

być może odszukasz przebłysk skruchy

odblask wypolerowanych myśli


czy to cisza czy to znamię

na policzku

czekamy na powrót

znienawidzonych wieczorów

na początek oswojonej

ballady

boimy się myśleć

spotkajmy się w mojej wyobraźni

we wszechświecie

o którym boimy się pomyśleć

odnajdźmy czas

z jakim będzie nam do twarzy

z jakim będziemy mogli zrywać gwiazdy

pielęgnować krew

dziś tak czarną i suchą


przypatrz się swojej obcości

uwierz wreszcie

że snom również brakuje

odrobiny cienia

krztyny nieśmiertelności

jaka przyniesie najmodniejsze ciało

prawo do własnego uśmiechu

choćby najgłupszego

choćby pominiętego


i znów widzę twoje serce

w krzywym zwierciadle

przełykam powietrze

haust niesie zazdrość i zmęczone noce


kiedy wskrzesimy słońce

kiedy zabraknie nam lat

aby pokochać ofiary

wyrzucone na brzeg

wyruszymy najkrótszym poboczem

do piekła

tam gdzie nawet sny mają

swoje imiona

źle przyszyte słowa stają w gardle

sprzątasz dziś w głowie

powtarzam ten sam czas

ciepły i cichy

powielam pragnienie

dla którego warto umrzeć

tutaj

w samotności


sprzątasz dziś w głowie

to generalne porządki od dzieciństwa

wydobywasz z cienia

kleistego i dusznego

niepoczęte grzechy zakłamane łzy

odkrywasz zaginiony ból

pasujący do uśmiechniętej twarzy

jaką dźwigasz

poprzez pustkowia

niczyich myśli

poprzez kamieniste ścieżki

jakimi spaceruje Bóg by zastanowić się

gdzie był błąd


ktoś niewinny

zaprzepaścił łzę dla jakiej warto

tutaj wrócić porozmawiać

jak z purpurowym cieniem

na horyzoncie majaczy

zagubiona niewinność ciemność

do niej pasują

moje ciało moja dusza

zniszczona wieloma latami modlitw

bez słów


odszukaj we mnie strach

przez który przemawia stracona wieczność

zniszczona przyszłość

nie można jej okłamać

nie można zjednoczyć z wolnością

z sensem

z bezkresem

dzisiejsze epitafium

przykryta nocą ogołoconą z gwiazd

wpatruję się w ciszę

jednoczę z pustką

odkąd odnalazłam w sobie łzy

wykrzesałam z siebie odrobinę

szeptu

żadne słowo nie pasuje

do moich warg

nie współgra z krzykiem


twoja obojętność jątrzy się

niby rana która nie powinna nigdy

się zabliźnić

krew kropla po kropli

sączy się niby przegryzione kłamstwo

niby świt co nie powinien nadejść

nie powinien wydostać się

z klatki piersiowej


a serce postukuje od niechcenia

stawia uważny krok

za krokiem

za późno aby odzyskać straconą

samotność

za późno by nauczyć się mówić

prawdę


dzisiejsza noc rozświetlona

twoim dotykiem zalęgła się

w moich ustach rozkwitła niby pierwszy

letni uśmiech


moje łzy płyną wciąż pod prąd

niebo odkleja się od horyzontu

jeszcze jedna kropla

i skończę dzisiejsze epitafium

pod krzywym niebem

co z tego że twoje marzenia

mają smak pomarańczy

co z tego że sny boją się światła

skoro martwe słowa wydostają się

z klatki twoich ust

wydrążone ciało toczy się w dół

w objęcia ostatniego boga


naucz moje myśli żyć

bez zbędnych proroctw

bez znikomych poranków otulonych bólem

kłębiących się jak purpurowe gwiazdy

pod krzywym niebem


nie mamy nic

poza wydzierżawionym paroksyzmem

uśmiechu nic oprócz

chciwej duszy dryfującej z prądem

łez krwi przelanej za tych

którzy wciąż nie rozumieją

nie wiedzą ile dróg trzeba pokonać

ile drogowskazów obalić


jestem kamieniem

w tym martwym ogrodzie

jestem życiem które zbyt prędko

się znudziło

odszukaj wśród spojrzeń takie

które wspomnisz

przed krokiem w ostateczność

bez prawa do wolności

słowa dokuczają wczesnym myślom

porankom bez prawa

do wolności

ciało

pozbawione krwi i kości

ma oczy w kolorze kłamstwa

usta przypominają czerstwą różę snu


czas jak zwykle spóźniony

igra z dobrym ciepłym snem

z obojętnością która zalęgła się

w plastikowych żyłach


pocałuj moje marzenia

przytul się do smutku co toczy się

w dół niby niechciana łza

niby nadaremny oddech

drażniący płuca


a to co zwiemy wiecznością

skończy się

przed ostatecznym upadkiem

przed karą jakiej nie poprzedziła

zbrodnia

zakochałam się w tutejszym powietrzu

w latających słowach

za jakimi nie wypada tęsknić

o jakie nie warto prosić

pragnęłam uwolnić się

od tych ciężkostrawnych westchnięć

uwolnić od powietrza

tak trudno je odnaleźć

tak ciężko oswoić


nadejdzie pora ktoś zdradzi

dzień pozbawi przekrzywionego nieba

uratuje przed atakiem

nagich dusz


i nie będzie już nas

utracimy ciszę

dla niej warto przedwcześnie zasnąć

pod powieką ugrzęzła łza

rośnie w nas noc ciepła

nieskalana najdrobniejszą gwiazdą

kwitnie purpurowe oko księżyca

o jakim nikt tu już nie pamięta


kolejna łza niknie

gdzieś w oddali

jeszcze jedno słowo przepada

bez echa

moje puste ciało tęskni za duszą

porwał ją jasnozielony wiatr

zaniósł pod pomarańczowe niebo

gdzie czeka strach

ubrany w szatę liturgiczną

z oczu tak podobny

do samotności


nie bójmy się miłości

nostalgia jest dla tych którzy wierzą

w obcość zamkniętych okien

zamknęliśmy za sobą

jeszcze jedne drzwi

jeszcze jedne wrota do piekła

gdzie nikt na nas nie czeka

raj jest dla tych co nie rozumieją

tutejszych ofiar ich krwi

czarnej i tłustej


tutaj mieszkają ci którzy ugięli się

pod krzyżem uciekli na drugą stronę

przepaści


pod powieką ugrzęzła łza

tam długo poszukiwana

długo niewinna

igrać z bólem

jest taka noc

jej barw nie zna żaden stary podróżnik

żaden bóg

który zaplątał się w tutejsze winorośle


jest taka noc kiedy gwiazdom mylą się

drogi kiedy nasze ciała suszą się

na sznurze


zdecydowanie jest taka noc

gdy złudzenia przychodzą

niby dzikie koty

niby pragnienia jakich nie sposób nasycić

nie sposób oswoić

tej nocy rodzą się świeże wspomnienia

bolesne dotyki

pieszczoty bez namiętności


ta noc jakże czysta jakże jałowa

nie sprzyja tutejszym śladom

na chodniku ciała

nie wystarcza żeby obalić

straconą odległość

wskrzesić ten wiatr zaspokoić

poranek jak zwykle otulony

w zwiewne konstelacje

wszechświaty bez łez

piekło w którym nikt na nas nie czeka

nikt się nie spodziewa


poczuj na sobie mój oddech

moje wykradzione osiemnaste urodziny

zło przypieczętowane jak skaza

bawi się w złudzenia igra z bólem

błagając słońce

mieszka w nas taka godzina

dla niej warto pozostać

po tej stronie nieba

zalęgła się w nas miłość

o jakiej nikt już nie pamięta


są zmysły dla których ciało

to zbyt mało a dusza zbyt wiele

błądzę w tym samym lesie

szukam tego samego pobocza

co przed dekadą

zdrapuję gwiazdy z policzków


na pamiątkę zostawię sobie przyszłość,

tak na wypadek gdyby ból

stał się opowieścią

straconych i zmęczonych

nie wiem dlaczego urodziło się

tak wiele snów

ocknęło tyle marzeń


na strychu znalazłam odrobinę

twojego prochu i kilka

zmartwychwstałych wspomnień

wszystko w komplecie

wszystko gotowe by zacząć

w połowie


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 30.41