były słowa były myśli
były słowa
których nikt nie rozumiał
w tych okolicach
za jakimi nie wołał
dla jakich nie warto oddychać
były myśli
za które mogłam zapalić
wszystkie światła nieba
skazać na niepotrzebne smutki
wyrazy współczucia
pomiędzy słowami płynęła krew
pożywna i czarna
niby chleb razowy
niepowtarzalna niby kolor twoich oczu
pomiędzy myślami zaś
lawirowały cząstki elementarne
tak elegancko ubrane
zadedykowane ochotnikom
bez sumienia
zbrzydły mi więc wszystkie myśli
przejadły się słowa
zostałam ja zakochana
w twoim incydentalnym człowieczeństwie
i pozostanie czas
pozostanie samotność bez skargi
twoja obecność to błąd
w systemie
niewłaściwie zatytułowana ballada
bez zbędnych słów
nadmiar świeżego powietrza
pomyliły mi się warstwy
pomyliły świadectwa za którymi
podążać jest niezmiernie łatwo
lecz umrzeć
jeszcze prościej
nie wiem które spojrzenie
należy do ciebie
jest takie samolubne takie dziewicze
odebrałeś brutalnie nocy
resztkę ciemności
odebrałeś wiatrom lęk wysokości
twoje zakrzywione niebo
uwolnione od białych kruków
pozbawione wieczoru i świtu
kołysze się niby linoskoczek
niby akrobata z lękiem wysokości
moje zmysły jak zwykle
zdrowo namieszane
niosą mnie na skrzydłach ku świecznikowi
ku szczytom gór lodowych
przeludnionym wyspom
i choć zrozumiesz błąd
strawi cię nowotwór romantyzmu
powali nadmiar świeżego powietrza
ucieleśniona wina
wróciłeś bardzo w porę
kiedy zaczęły kwitnąć
pierwsze w tym roku rachityczne łzy
kiedy wzeszło ciało ogołocone z pieszczot
z powiewu szeptu
na zdartych ustach
obudziło się we mnie dobre jutro
zmartwychwstał strach o jeszcze
o słowa które nie potrafią
się wysłowić
czuły wiatr zaplątał się
w naszą pobożną martwotę
krew nie płynie już tak wartko
myśli szukają zgody
aby stać się krzykiem
nie doszukuj się prawdy
w tej balladzie
nie drażnij grafomańskiej puenty
lepiej uciekaj
przed dławiącą mgławicą pamięci
przed narodzinami przypadku
i kiedy echo uderzy
w nicość
kiedy pęknie kość
ucałuj moje powieki
przygarnij ucieleśnioną winę
współczesny krzyk
zmieniły się moje świadectwa
proroctwa odnalazły inny czas
pierwotny
jak cytrynowy pocałunek
niewinny
jak ciało którego smaku nie zna tutaj nikt
wypłynęłam na głębię
odnalazłam własny półwysep
na którym zakwitnie moja ignorancja
gdzie zapuści korzenie
współczesny krzyk
zanim myśli przybędą z odsieczą
zanim niewdzięczność stanie na torach
z opuszczonym szlabanem
zapal świeczkę
za ostatniego wędrowca
zanurz się w jątrzących się
ciemnościach
posmaruj kromkę chleba
orzechowym masłem
i nikt nie zapowie
pierwszego lepszego brzasku
nie zastąpi śladów
na płytkim ciele
nikt nie wstąpi do piekieł bo zgubił się
po drodze
żaden bóg nie odbierze
sromotnej klęski w tej parszywej grze
odrasta smutek
odrasta we mnie smutek
czarne trawki łechcą czule
nadwrażliwe ciało
odradza się ofiara
rozkwita obojętność tłumu
zanim wrócę z niedokończonej warty
odnajdę wśród spazmów świata
ten jeden jedyny
najgorętszy
moje życie odzyska odbicie
tak okrutnie znajome
tak bardzo własne
blada jest krew
tak ciężko jej się pozbyć
znów płynie pod prąd naczyń
usychają łzy
od dawna niekarmione
przez szparę w powiece wymyka się
kropla snu jakże łagodna
jakże oswojona
świeżo wyprane są myśli
dostatecznie doczesne
łaknące własnego cienia
niby znicz na pomniku
nikt nie rozpoznaje drętwego szeptu
ballady której słów
nikt nigdy nie pozna
zaplanowany sen
zaplanowane sny są warte fantazji
poranki zaczynają się
wiecznie od środka
unieś łaskawie powiekę
ujrzyj ciemność którą rozpaliła tutaj
nadprzyrodzona jasność
zakochaj się
w mojej wewnętrznej epoce
spójrz w twarz gwieździe
tak trudno było ją rozpalić
czcigodna miłości niedowartościowana
niby współczesna legenda
wlecze się na nami jak
słoneczny promień
niczym szept jak zwykle przegadany
zawsze życiodajny
dzisiejsza noc ma zapach
ciernistej pasji
u wezgłowia przysiadła ciemność
by podsłuchać
głuchonieme marzenia
rokroczne wyobrażenia o potędze raju
pozwól mi zwyciężyć tę walkę
o zdziczały płomień
pozwól żebym nie zmarnowała
ucieleśnionych łez
i kiedy miłość odzyska sławę
przystaniemy na peronie
nasze leniwe spojrzenia rozgorzeją treścią
co zniesie wszystkie ceremonie
podda się niebezpieczeństwu
w stronę cienia
pilnuj drzwi szeroko zamkniętych
szukaj słów co uśmierzą zakochanie
dopóki spadam
oddana twoim kryształowym objęciom
nie odnajduję niczego nowego
nie czuję na skórze powiewu melancholii
objęci w pół stąpamy w stronę cienia
tam mieszka bowiem życie
jakiego nikt jeszcze nie pokochał
drażnią mnie tutejsze myśli bez słów
wspomnienia z przyszłości
małomówne istnienia schwycone w locie
moje łzy wykradzione konstelacjom
połyskują niby oddech nadziei
mienią się jak pierwszy zimowy wieczór
coś utkwiło w mojej głowie
odgłos milczenia tłamsi przerażoną ciszę
pogrążoną w ogniu
pomarańczowy poranek
który wspólnie obieramy ze skórki
łzy marzną na wietrze
cudotwórcze myśli skupione na sobie
nie potrzebują zakładnika
stłamszone słowa powielane
przez ustawiczne kłamstwo
wyszarpują się spomiędzy warg
uwzględniają spokój niechybnych witraży
wstań
niech twój sługa zapłaci za życie
umiarkowany ból rozproszy się
na cztery strony
zatrzymana w sobie rozmawiam
z głuchymi przypadkami
konwersuję z nienawiścią
wykradzioną z piątego kąta
zanurzona we własnym oczekiwaniu
przygarnięta przez serdecznego wroga
dowiaduję się faktu
o twojej jutrzejszej obecności
na tym świecie
nasze ciała obce oswojonym zmysłom
zwyrodniałe niby nietutejsze mgławice
dopraszają się przekrzywionego uśmiechu
zimy kiedy to łzy marzną na wietrze
natchnienie
nie przekonuj moich snów
do obcości do cienia
co są złudzeniem zmartwionych ust
nie baw się w krew ciągnącą się
za tobą niczym górskie szczyty
obumiera pogrążona
w byle jakiej konstelacji
niby wszystko przypomina
ponadczasowy czas
odległość jest życiem dla obojga
sztandarem naszej cielesności
powierzonym wysypiskom ludzi
śmietnikom gdzie kona nieśpiesznie
kilka zeschniętych paciorków
różańca
brzmi w nas kłamstwo
wyjałowione niby
niesiona natchnieniem dusza
ogarnięta samotnością jakby wieczność
z jaką lepiej współgrać
jakiej odebrać macierzyństwo
powielić bez prawdy
czarne są sny o woli istnienia
białe są poranki kiedy znajdujesz
pod kołdrą namacalne gwiazdy
zamiast kropki postaw pytajnik
nie będzie wtedy tak bolało
kęs lęku odda się skarbcowi serca
prolog do lepszej bajki
jeśli moje życie jest błędem
ortograficznym
jeśli mój los jest historią
w którą nikt tu nie wierzy
jeśli śmierć to przypowieść
jakiej nikt nie rozumie
nikt nie rozpoznaje
nie wynagradza za bliskość i obojętność
moje epitafium pozostanie
prologiem do lepszej bajki
do legendy obcej w tej samotności
wrogiej tym którzy łzami piszą
ten obłąkańczy poemat
zanim ból stanie się pretekstem
do milczenia
zanim pożegnanie wyrwie się
twojej śmiesznej wyobraźni
nie będziemy błagali o powinowactwo
do melancholii
naszym grzechem jest tylko
niewiara w to co nadejdzie
zanim zdążymy poprosić o wybujałą
porę istnienia
śnieżnobiałe są twoje dłonie
jeszcze jaśniejsze serce
od dawna zabronione wyklęte
i wyjątkowe
przypieczętowany krzykiem
zmienił mnie czas
zmienił mnie ból
to co nazywam samotnością
jest najlepszym wyborem
pośród snów
krew znów wrze w porcelanowych żyłach
serce uderza do głowy
popatrz zobacz mój strach
jego piętno na twojej cienkiej skórze
zrozum
jak wiele łez potrzeba aby wskrzesić
pustkowie duszy
aby powrócić do samego końca
mój strach przypieczętowany
krzykiem
zawieruszył się pod powiekami
odkąd zrozumiałam
jak wiele marzeń potrzeba
aby uratować życie
pojawiłam się
w twoim najgorszym koszmarze
obrałam ze skóry
cytrynę słońca
zbyt wiele czasu minęło aby utracić
ostatnią czerstwą kroplę krwi
aby nadać imię
jeszcze jednej nocy
gwiazda do bólu
bezimienna
jątrzy się niby rana
zadana twoim językiem
język samotności
jest we mnie krew która nie zna
świeżych łez
jest we mnie cisza
za którą mogę kupić najpiękniejsze gwiazdy
chciałabym nauczyć się
języka samotności ale ból
nie pozwala zasnąć moim zmysłom
rozgoryczona nocą bez świtu
przerażona językiem pozbawionym słów
kocham się z twoją martwą
wyobraźnią
rozkwitam w cieniolubnych dłoniach
rozpływam niczym płynny karmel
na języku
zamiast pustki gorzeje we mnie
ofiara za grzechy
zamiast ciała spowija
krwawy cień
odchodzę choć obojętność
podwaja obcość twojego sumienia
jest we mnie ufność
że zadbasz o moje wspomnienia
zaopiekujesz się pożyczoną melancholią
śladami na nierównym trotuarze
czarno-białego serca
coraz mniej gwiazd
przybłąkał się do mnie pewien cień
który nigdy nie poznał serca
pomógł mi odszukać przepastną ciszę
za jaką tęsknią
wszystkie tutejsze wspomnienia
zakazane są myśli
w jakich rodzisz się
każdej płochliwej nocy
odnajdujesz utracony wszechświat
zakorzeniłam się głęboko
w twojej krwi
płynę
z prądem twoich marzeń
podkochuję w życiu
które nie było mi dane
twój uśmiech jest jak słońce
boi się że zgaśnie
w najmniej spodziewanej chwili
nie wiem czym zapłacić
za pierworodny strach
bawię się w dorosłość
jakiej się nie spodziewałam
czmychają lata
na niebie coraz mniej gwiazd
czarno-białe witraże
krok za krokiem
krok za miłością
której słów nie zna
zakochany w sobie archanioł
błąkam się
od lustra do lustra
od otwartego okna do uchylonych drzwi
jestem podróżnikiem
po moim osobistym świecie
ciałem dla którego sprzedam duszę
oddana bez reszty
tutejszemu niebu
nieznanym śladom w nieznane
mój strach balansuje na linii
między życiem a bezkresem
oddaj się
porannym westchnieniom
podaruj milczenie w ramach przebaczenia
nie zastaniesz mnie
jeśli zapukasz do otwartych drzwi
serca
nie spotkamy się jeśli ciała
nie zobaczą światła
w ciemnościach
ukryta za kurtyną powiek
odnajduję równowagę
jakiej wszyscy mi skąpili
za jaką goniłam
od pierwszego samodzielnego życia
znów jest czas
ale nie ma snów
jest ból ale nie ma rozpaczy
powierz się moim skrzydłom
przyklęknij zanim światło przesączy się
przez czarno-białe witraże
osobista tęcza
skazana
na własne myśli
domagam się świtu
czekam na bezwzględny czas
jestem tu aby przynieść
wolność obłaskawić zatracone łzy
zapatrzona
w twoją osobistą tęczę
wygnana z piekła umieram
w śnie skradzionym
i obezwładnionym przez ból
zamieszkałam
pośród nowo narodzonych gwiazd
pogodziłam się z milczeniem
od dawna czekałeś
aż strącisz mnie z nieba
przerysowałeś pierworodny księżyc
zdradziłeś słońce
wróć zanim krzyk stanie się
szeptem o pomoc
odnajdź w mojej krwi
przeszłość doszukaj się
obecności za jaką warto odejść
zmyśliłam sobie kolejnego
serdecznego wroga
nie będę już sama
pod nieobecność Boga schowałam
moje sumienie na strychu
do piwnicy zaniosłam nienawiść
nie baw się w moją trwogę
omijaj ukrytą chwałę
zamykam za sobą usta
jesteś szeptem
mojego sumienia
jesteś potęgą
za którą warto pójść dalej
nie wiem skąd w nas
tyle czarnej krwi
skąd tyle samotności by odejść
bez czasu
moja cisza jest również
twoją melancholią
balladą bez słów
zatracona
przyglądam się życiu
u moich stóp
rozpoznaję ten blask
oszukał moje ciemności
moja miłość oszalała
odnaleziono ją martwą
na pobliskiej wyspie
posmakuj słonej skóry duszy
zawierz się wiatrowi kwaśnym
spojrzeniom prosto w serce
pogrążam się w życiodajnym krzyku
zamykam za sobą usta
oddaję złość w dobre ręce
miną czasy kiedy serce było
jak opatrzność jak przerażenie
dla którego nie warto śnić
niekochany krzyk
twoja historia przypieczętowana
niczyim światłem
jest tylko opowieścią straceńca
zmartwychwstaniem niewinnego
nieba
zanim cisza stanie się złą wróżbą
dopóki czas będzie płynął
pod prąd krwi
przedostaniemy się na drugą stronę
samotności
wzniesiemy toast
za ostatni niekochany krzyk
chciwy szept
serce
które nigdy nie dostaje zadyszki
są spełnieniem moich myśli
przerażonych pragnień
zjednoczeniem zmysłów
a kiedy będę przemijać
cichutko
bez skargi
wiatr porwie moje ostatnie ciało
duszę za którą ofiarowałam
cały wszechświat
nie oszukasz pustki
w moich oczach
nie skłamiesz jeśli ból stanie się
prologiem dla lepszych czasów
boję się
pewnej nocy porwie cię
prąd mojej czerstwej krwi
zaleje potok martwych gwiazd
dnieje
pulsujący cień wypełnia serce
półwysep samotności
co to za cisza
pobrzmiewa
w twoim wzroku
co to za cios prosto w serce
uciekam choć nie goni mnie
twój czas
choć kroki stawia
ktoś zmyślony
udławiłam się powietrzem
szukam ujścia dla czarnego oddechu
nie chcę odchodzić
wbrew wschodzącemu słońcu
ciarkom na ciele
zafundowanym przez przedwczesną
dorosłość
wypełniona bólem zadanym
od niechcenia
przepełniona roześmianymi łzami
szukam na twojej skórze
takich śladów które zaprowadzą
na półwysep samotności
skończyły się gwiazdy
skończyły ślady stóp
na cienkiej skórze duszy
podziwiam twój lęk hodowany
w ciemnościach
świeży niby chleb powszedni
nie wypatruj mnie
pośród cieni
nie szukaj między myślami
od dawna mnie nie ma
od dawna jestem
tylko tutejszym gościem
czas i łzy
powróć zanim przebrzmi
spóźniona dekada
odnajdź wśród grzechów tę wolność
która ukoi przeszłość i smutek
próbowałam przekonać strach
do miłości ale duszy
obrzydło ciało
jest w tobie taki wstyd
od jakiego jątrzą się rany
zadane obosiecznym językiem
gdzieś w okolicach serca
pulsuje cień
gdzieś we wspomnieniach
zawieruszyła się przyszłość
życiodajna i ograbiona z samotności
dopóki nie pęknie ostatnia myśl
będziemy kochać skrycie
koszmarne sny
nasze spłowiałe pragnienia
zanim wybije północ
a świt pomyli drogę do nieba
zaczekamy z rozkoszą
na pierwszy dotyk
na pierwszy cios
poczujemy smak zaszczutych łez
doświadczymy miłości okłamanej
przez fałszywe proroctwa
zabronionej w tych stronach
zamień się w pustkę
jakiej nie zdążyłeś poznać
wiatr w sercu
po granicy
między oddechem miłości
a haustem strachu
toczy się łza
samotna i wydziedziczona
próbuję dogonić twoje ślady
na chodniku duszy
pragnę poczuć w sercu wiatr
nie ma w nas
już tej melancholii na którą czekaliśmy
niewzruszeni łzami
wrogów
otwarci na ból bez słów
ucałuj chciwie moje nadgarstki
naznaczone piętnem
wolności
zbliż się do ciała zbyt dalekiego
by mogło zakwitnąć
wydać zakazane owoce
otwórz szeroko serce
wpuść do środka
trochę świeżego powietrza
rozkochaj w sobie nienawiść
zaprowadź do piekła sumienie
kwaśny smak ma twój uśmiech
jak zwykle niedopasowany
zawsze obojętny
nie zależy mi na płonących słowach
nie chcę śnić na złość nocy
ukrywam pod sercem
białe sny
wyrzekam się anioła stróża
jak zwykle pijanego
i spóźnionego do pracy
serce jak prezent
uciekam
przed ostatecznym świtem
ukrywam się w snach bez znaczenia
bez bólu
schowałeś się w moich dłoniach
niby ostatni słoneczny oddech
niby serce skaleczone
twoją bliskością
nie unikaj światła skoro chcesz
podzielić się cieniem
zakochana w myślach
zauroczona niepotrzebnym czasem
powierzam życiu
obupłciową ciszę
a kiedy wrócimy
mniejsi i bardziej samotni niż zwykle
rozpakujesz moje serce
jak prezent
którego zwrotu nie uznaję
zaczerpnij
odrobinę świeżej zawiści
zachłyśnij się wiatrem
dźwigającym echo
porozrzucane niby kawałki szkła
ból jest świadectwem
nie zgasło ostatnie słońce
nasze ciała wciąż są spętane zmysłami
otwórz szerzej wyobraźnię
odnajdź pragnienia
dla nich można tu pozostać
zapomnieć o duszy
potraktuj ciało tak
żeby na moment zapomniało o duszy
zapomnij na chwilę o powietrzu
o sercu bijącym
w piątym kącie cienia
wskrześ mnie o poranku
pokaż noc za jaką warto wypłakać
wszystkie gwiazdy
wszystkie skargi o jeden świeży
haust nadziei
pozwól mi zapomnieć
o samotności wśród tłumu
o istnieniu bez zbędnych słów
dotykam
twoich fantazji
przymilam się do światła
które ciągnie się za twoim sercem
nie boję się łez nie obawiam smutku
nawet płonąca świeca ma cień
uśmiech zna woń strachu
zanim posmakujesz gwiazd
zanim przytulisz martwy krzew
zbliż do mojego ciernistego cienia
swoje usta
spijaj miąższ zakazanego owocu
wrócimy tą samą drogą
poprzez ogród
o którym nie pamięta już
żaden podstarzały ogrodnik
pęknięta szyba
jest krew
ale nie ma zapasowego klucza
do kolejnych zamkniętych drzwi
jest dusza
skąpana w bolesnych lamentach
ale pozbawiona ciszy
ogołocona z chaosu
dotknij pękniętej szyby
moich myśli
poczuj cytrynowy posmak
słodki zapach czasu
dlaczego cień w twoim oku
jest tak piękny
skąd w sercu tyle
niedokończonych obietnic
tak jak zawsze twoje ciało
przypomina pierwszy letni sen
wyjrzyj przez szparę
w powietrzu
poczuj
okrutną odległość między miłością
a pokorą
a kiedy wzejdzie taka gwiazda
która nie da ciepła
nie da światła
wszechświat zaśnie w moich ramionach
Bóg przygarnie czule
niechciane myśli
we wspomnieniach walczy
cień z jasnością
przyszłość zaczyna się od epitafium
piszę kolejny list
pożegnalny
znów zapomnę go wysłać
cienie na skórze
jesteś złudzeniem
pragną cię moje niepotrzebne sny
jesteś ciałem
dzięki któremu warto tutaj kochać
jesteś aby uratować cienie
przed światłem
udowodnić że ktoś tu jeszcze
potrafi dobrze śnić
mieszka we mnie taka noc
bojąca się gwiazd
rozszumiały się poranki
znów szukamy cieni
na skórze
na złość wyimaginowanym powrotom
otwieram butelkę
rozkoszuję się ostatnim wieczorem
w tej okolicy
przetrzyj oczy zobacz
życie za jakie nikt nie zapłaci
którego nikt się nie wyrzeknie
popatrz niewiele brakuje
żeby odkryć współczesny mit
pożegnać się przed odjazdem
spóźnionego pociągu
przypatrz się ciemnościom
być może odszukasz przebłysk skruchy
odblask wypolerowanych myśli
czy to cisza czy to znamię
na policzku
czekamy na powrót
znienawidzonych wieczorów
na początek oswojonej
ballady
boimy się myśleć
spotkajmy się w mojej wyobraźni
we wszechświecie
o którym boimy się pomyśleć
odnajdźmy czas
z jakim będzie nam do twarzy
z jakim będziemy mogli zrywać gwiazdy
pielęgnować krew
dziś tak czarną i suchą
przypatrz się swojej obcości
uwierz wreszcie
że snom również brakuje
odrobiny cienia
krztyny nieśmiertelności
jaka przyniesie najmodniejsze ciało
prawo do własnego uśmiechu
choćby najgłupszego
choćby pominiętego
i znów widzę twoje serce
w krzywym zwierciadle
przełykam powietrze
haust niesie zazdrość i zmęczone noce
kiedy wskrzesimy słońce
kiedy zabraknie nam lat
aby pokochać ofiary
wyrzucone na brzeg
wyruszymy najkrótszym poboczem
do piekła
tam gdzie nawet sny mają
swoje imiona
źle przyszyte słowa stają w gardle
sprzątasz dziś w głowie
powtarzam ten sam czas
ciepły i cichy
powielam pragnienie
dla którego warto umrzeć
tutaj
w samotności
sprzątasz dziś w głowie
to generalne porządki od dzieciństwa
wydobywasz z cienia
kleistego i dusznego
niepoczęte grzechy zakłamane łzy
odkrywasz zaginiony ból
pasujący do uśmiechniętej twarzy
jaką dźwigasz
poprzez pustkowia
niczyich myśli
poprzez kamieniste ścieżki
jakimi spaceruje Bóg by zastanowić się
gdzie był błąd
ktoś niewinny
zaprzepaścił łzę dla jakiej warto
tutaj wrócić porozmawiać
jak z purpurowym cieniem
na horyzoncie majaczy
zagubiona niewinność ciemność
do niej pasują
moje ciało moja dusza
zniszczona wieloma latami modlitw
bez słów
odszukaj we mnie strach
przez który przemawia stracona wieczność
zniszczona przyszłość
nie można jej okłamać
nie można zjednoczyć z wolnością
z sensem
z bezkresem
dzisiejsze epitafium
przykryta nocą ogołoconą z gwiazd
wpatruję się w ciszę
jednoczę z pustką
odkąd odnalazłam w sobie łzy
wykrzesałam z siebie odrobinę
szeptu
żadne słowo nie pasuje
do moich warg
nie współgra z krzykiem
twoja obojętność jątrzy się
niby rana która nie powinna nigdy
się zabliźnić
krew kropla po kropli
sączy się niby przegryzione kłamstwo
niby świt co nie powinien nadejść
nie powinien wydostać się
z klatki piersiowej
a serce postukuje od niechcenia
stawia uważny krok
za krokiem
za późno aby odzyskać straconą
samotność
za późno by nauczyć się mówić
prawdę
dzisiejsza noc rozświetlona
twoim dotykiem zalęgła się
w moich ustach rozkwitła niby pierwszy
letni uśmiech
moje łzy płyną wciąż pod prąd
niebo odkleja się od horyzontu
jeszcze jedna kropla
i skończę dzisiejsze epitafium
pod krzywym niebem
co z tego że twoje marzenia
mają smak pomarańczy
co z tego że sny boją się światła
skoro martwe słowa wydostają się
z klatki twoich ust
wydrążone ciało toczy się w dół
w objęcia ostatniego boga
naucz moje myśli żyć
bez zbędnych proroctw
bez znikomych poranków otulonych bólem
kłębiących się jak purpurowe gwiazdy
pod krzywym niebem
nie mamy nic
poza wydzierżawionym paroksyzmem
uśmiechu nic oprócz
chciwej duszy dryfującej z prądem
łez krwi przelanej za tych
którzy wciąż nie rozumieją
nie wiedzą ile dróg trzeba pokonać
ile drogowskazów obalić
jestem kamieniem
w tym martwym ogrodzie
jestem życiem które zbyt prędko
się znudziło
odszukaj wśród spojrzeń takie
które wspomnisz
przed krokiem w ostateczność
bez prawa do wolności
słowa dokuczają wczesnym myślom
porankom bez prawa
do wolności
ciało
pozbawione krwi i kości
ma oczy w kolorze kłamstwa
usta przypominają czerstwą różę snu
czas jak zwykle spóźniony
igra z dobrym ciepłym snem
z obojętnością która zalęgła się
w plastikowych żyłach
pocałuj moje marzenia
przytul się do smutku co toczy się
w dół niby niechciana łza
niby nadaremny oddech
drażniący płuca
a to co zwiemy wiecznością
skończy się
przed ostatecznym upadkiem
przed karą jakiej nie poprzedziła
zbrodnia
zakochałam się w tutejszym powietrzu
w latających słowach
za jakimi nie wypada tęsknić
o jakie nie warto prosić
pragnęłam uwolnić się
od tych ciężkostrawnych westchnięć
uwolnić od powietrza
tak trudno je odnaleźć
tak ciężko oswoić
nadejdzie pora ktoś zdradzi
dzień pozbawi przekrzywionego nieba
uratuje przed atakiem
nagich dusz
i nie będzie już nas
utracimy ciszę
dla niej warto przedwcześnie zasnąć
pod powieką ugrzęzła łza
rośnie w nas noc ciepła
nieskalana najdrobniejszą gwiazdą
kwitnie purpurowe oko księżyca
o jakim nikt tu już nie pamięta
kolejna łza niknie
gdzieś w oddali
jeszcze jedno słowo przepada
bez echa
moje puste ciało tęskni za duszą
porwał ją jasnozielony wiatr
zaniósł pod pomarańczowe niebo
gdzie czeka strach
ubrany w szatę liturgiczną
z oczu tak podobny
do samotności
nie bójmy się miłości
nostalgia jest dla tych którzy wierzą
w obcość zamkniętych okien
zamknęliśmy za sobą
jeszcze jedne drzwi
jeszcze jedne wrota do piekła
gdzie nikt na nas nie czeka
raj jest dla tych co nie rozumieją
tutejszych ofiar ich krwi
czarnej i tłustej
tutaj mieszkają ci którzy ugięli się
pod krzyżem uciekli na drugą stronę
przepaści
pod powieką ugrzęzła łza
tam długo poszukiwana
długo niewinna
igrać z bólem
jest taka noc
jej barw nie zna żaden stary podróżnik
żaden bóg
który zaplątał się w tutejsze winorośle
jest taka noc kiedy gwiazdom mylą się
drogi kiedy nasze ciała suszą się
na sznurze
zdecydowanie jest taka noc
gdy złudzenia przychodzą
niby dzikie koty
niby pragnienia jakich nie sposób nasycić
nie sposób oswoić
tej nocy rodzą się świeże wspomnienia
bolesne dotyki
pieszczoty bez namiętności
ta noc jakże czysta jakże jałowa
nie sprzyja tutejszym śladom
na chodniku ciała
nie wystarcza żeby obalić
straconą odległość
wskrzesić ten wiatr zaspokoić
poranek jak zwykle otulony
w zwiewne konstelacje
wszechświaty bez łez
piekło w którym nikt na nas nie czeka
nikt się nie spodziewa
poczuj na sobie mój oddech
moje wykradzione osiemnaste urodziny
zło przypieczętowane jak skaza
bawi się w złudzenia igra z bólem
błagając słońce
mieszka w nas taka godzina
dla niej warto pozostać
po tej stronie nieba
zalęgła się w nas miłość
o jakiej nikt już nie pamięta
są zmysły dla których ciało
to zbyt mało a dusza zbyt wiele
błądzę w tym samym lesie
szukam tego samego pobocza
co przed dekadą
zdrapuję gwiazdy z policzków
na pamiątkę zostawię sobie przyszłość,
tak na wypadek gdyby ból
stał się opowieścią
straconych i zmęczonych
nie wiem dlaczego urodziło się
tak wiele snów
ocknęło tyle marzeń
na strychu znalazłam odrobinę
twojego prochu i kilka
zmartwychwstałych wspomnień
wszystko w komplecie
wszystko gotowe by zacząć
w połowie