E-book
7.88
drukowana A5
15.71
Skądinąd. I zewsząd.

Bezpłatny fragment - Skądinąd. I zewsząd.

Opowieść z Tworek

Objętość:
67 str.
ISBN:
978-83-8155-508-1
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 15.71

Skądinąd. I zewsząd.

Powieść z Tworek.

***

Niewielki szpital dla nerwowo i psychicznie chorych w jednym z głównych miast polskich zbudowano po wojnie. Architekt stworzył budynek w modnym wtedy stylu pawilonowym, podobnym do dzieł realnego socjalizmu i modernistycznych sanatoriów.

Po wejściu szło się długim korytarzem, na którego obu bocznych ścianach zawieszono amatorskie obrazy malarskie pacjentów. Od korytarza co kilka metrów odchodziły drzwi do jadalni, sali gimnastycznej ze stołem pingpongowym, pokoju telewizyjnego, skąd można było przez kolejne drzwi balkonowe wyjść na niewielki ogródek. To tam właśnie wypróbowałem terapii zapomnianej, ale znanej na wschodzie — chodzenie bosymi stopami po ostrej trawie i żwirze. Stymulacja stóp podnosiła humor, mile łaskotała i ogólnie powodowała relaks.

Ale zanim to się stało nastał najpierw dzień 19 czerwca 2007 roku, który zapisał się w Polsce szalejącymi służbami specjalnymi, pokazowymi procesami i konferencjami policji i prokuratury, która dobierała się do skóry biznesmenom, rzekomo spotykającymi się w warszawskim “Mariocie” na wysokim piętrze w celu omówienia domniemanych ciemnych interesów partyjno-politycznych. Samo wrażenie z oglądania telewizji musiało być mocno pobudzające wyobraźnię pacjentów, skoro zamiast czytać w wolnych chwilach, których tu w tym miejscu nie brakowało, klasykę, woleli śledzić co się dzieje w Polsce.

Przywieziono mnie tutaj, do tego parterowego pawilonu w stanie odbiegającym według lekarzy mocno od normy. W głowie huczało od tysiąca pomysłów. Samochód, którym jechałem przez Ostrów Wielkopolski, słynny Jarocin, Pleszew, a wcześniej coraz bardziej czysty Śląsk, w połowie z nieczynnymi kominami i zamykanymi z cicha pęk kopalniami, został pod bankiem PeKaO nieopodal kościoła ojców dominikanów. To tam dostałem poranną strawę od sympatycznej dziewczyny na polecenie samego ojca Jana Góry, twórcę lednickich spotkań młodzieżowych. Gdy tylko zjadłem podane kromki chleba, zgasły wszystkie światła, a ja poprosiłem, czy bym nie mógł się nieco zdrzemnąć po całonocnej aktywności z pogranicza parapsychologii, mistyki i paranoi.

Jakieś sto kilometrów przed Poznaniem, przenocowałem w jednym w tych podejrzanych zajazdów przydrożnych o nazwie “Sobótka”. Prosiłem o pokój jednoosobowy, ale gdy tylko wszedłem do niego, okazało się, że stoją tam dwa łóżka, co wydało mi się dziwne. Włączyłem telewizor i próbowałem zrozumieć, co nadają: spikerzy zwracali się prosto do mnie, podawali instrukcje, co dalej robić, a ja nie mogąc zasnąć postanowiłem dalej odczytywać tajne instrukcje, jakie do mnie nadawano.

Najpierw wyjrzałem jednak za okno. Ujrzałem poświatę księżyca w pełni, ale żaden pies nie wył podnosząc łeb wysoko ponad siebie. Rozejrzałem się. Wokół słychać było tylko świerszcze, a w trawie chyba dojrzałem mały, świetlisty punkcik, zapewne robaczek świętojański. Za kilka nocy miała być noc świętojańska, a dziwnie zajazd nazywał się, jak rzekłem, “Sobótka”. Naraz zrobiło się nieswojo: to podwójne łóżko, zupełnie niepotrzebne dla kawalera, który zabłąkał się tutaj, zmierzając z Krakowa trasą 11 na Szczecin, przez coraz bardziej zadbany i rekultywowany Śląsk. Pejzaże śląskie działały mocno na nieświadomość, przypominając fascynacje industrialne dzieciństwa, te wszystkie ceglane budynki z zawsze powybijanymi szybkami, wysokimi kominami, i setkami różnych zewnętrznych urządzeń, rur, pomostów, nie wiadomo, do czego służących.

Jednak teraz to wszystko mniej się liczyło. Byłem zamknięty w szpitalu pawilonowym. Odebrano mi wszystkie ostre przedmioty. Musiałem oddać klucze od domu, kluczyki od malucha, który został pod dominikanami, skąd po zjedzonym śniadaniu i awarii prądu elektrycznego wyszedłem na ulicę i dostałem paniki. Serce waliło chyba ze sto sześćdziesiąt, zrobiło mi się duszno, co wzmagał jeszcze czerwcowy upał, zapowiadający niedługie wakacje, które miałem spędzić u stryjka blisko morza. Zamienił stryjek siekierkę na kijek — to wiedziałem, ale teraz już zdawałem sobie sprawę, że do tej podróży nieco źle się prrzygotowałem: jedynie stówka w portfelu, na koncie pusto, bankomat nie wypłacał przesyłanej międzyczasie gotówki od ojca, a ja kompletnie nie znając miasta, spanikowałem. Duszność, jakbym zaraz miał dostać zawału i zejść, robiąc zamieszanie na pełnej ludzi ulicy. Niewiele myśląc, znając ten stan, wydostałem z prawej kieszeni dżinsów komórkę i wykręciłem numer 112. Po paru sekundach po drugiej stronie linii odezwał się miły, aksamitny głos kobiecy: — Tu pogotowie ratunkowe, proszę mówić. — Jestem pod kościołem dominikanów, zgubiłem się, mam duszność. — Choruje Pan na coś? — spytała rzeczowym głosem. — Schizofrenia paranoidalna, leczę się od siedmiu lat. — Niech Pan nie odchodzi z miejsca, gdzie pan się znajduje. Wysyłam zespół. — i rozłączyła się. Schowałem komórkę do kieszeni, i stałem nieruchomo, ale uwaga moja była czujna, widziałem dziwne uśmiechy. Naraz do przejścia dla pieszych podeszła ta dziewczyna, która zrobiła mi piętnaście minut temu skromne śniadanie, a po zgaszeniu prądu powiedziałem jej, żeby uważała, manipulując przy bezpiecznikach za wielką tablicą z przełącznikami. Popatrzyła z ukosa w moją stronę, poznała mnie i nagle jej twarz się zmieniła: zaśmiała się złośliwie, jej rysy przybrały nieco diaboliczny wygląd, zdało się, jakby zrozumiała, że w klasztorze dominikanów goszczono szaleńca.

Po kilku minutach, może trzech, najwyżej pięciu na róg Kościuszki i Lindego podjechał ambulans, zamachałem, zatrzymali się, i od razu otworzono boczne drzwi, ktoś wysiadł, wziął mnie pod ramię, potem wszedłem do środka, a drzwi zamknięto, zaś karetka skręciła na skrzyżowaniu obok bankomatu w prawo, w Kościuszki, mignął mi mój czerwony, zaparkowany pod bankiem mały fiat, i potem już nie pamiętam. Jechaliśmy bez sygnału, kierowca sprawnie skręcał to w lewo, to w prawo, jechałem w nieznane.

Po paru minutach, choć czas zdawał się dzielić na milisekundy, prawie stając w miejscu, karetka zajechała przed szlaban, otwarto go natychmiast, i wjechaliśmy na teren szpitala, parkując pod zadaszeniem. Wysiadłem podtrzymywany przez sanitariusza, który otworzył drzwi do wejścia na teren kliniki. Kątem oka dostrzegłem biały napis na czerwonym tle: Szpital Neuropsychiatryczny w Poznaniu, ul. Szpitalna 27.

Kiedy to wszystko opowiedziałem siedzącej naprzeciw kobiecie w wieku trudnym do określenia, ta skończyła notować i powiedziała, że teraz odprowadzą mnie do sutereny, gdzie oddam do depozytu osobiste rzeczy, wskoczę w pidżamę szpitalną, a potem udam się do sali chorych. Tak też się stało, a trwało może dziesięć minut. Leżałem teraz na łóżku, zmęczony nieudaną podróżą przez kraj, bezsenną nocą w “Sobótce”, brakiem gotówki na porządny posiłek i stresem z powodu obcości w nieznanym mieście, gdzie żadnych znajomych, nikogo z krewnych ani przyjaciół.

Zasnąłem, ale wcześniej patrzyłem przez okno na zieleń, parkan, za którym jeździły karetki na sygnale. Moje wyostrzone zmysły dziwnie pracowały — widziałem bardziej soczyste drzewa niż zwykle, a dźwięki ambulansów wbijały się niczym ciernie w mózg, który postanowił zacząć pracować na zupełnie nieznanych częstotliwościach. Było południe. Spałem śniąc jak zwykle przeszłość. Obudziłem się krótko przed piątą, w sam raz na kolację. Po przyjęciu dostałem silny środek uspokajający, który zmulił mnie i uśpił na całe popołudnie. Zbliżał się wieczór, a dzień chylił się ku zachodowi. Jednak żaden nieznajomy się nie przyłączył do tej wędrówki w przestrzeni i także w pewnym sensie w czasie, nie pytał, cóż to się stało, o czym tak myślę non-stop i czemu jestem właśnie w początkach XX stulecia, w pięknej belle epoque, nie znającej wojen światowych, kiedy wszystko, co najlepsze było jeszcze realne. Dziś zamknięty w czterech ścianach, pomalowanych na ciemną zieleń, w których z pewnością umieszczono niewidoczne mikrofony, czułem się uratowany, a jednocześnie znużony tym wszystkim, co się działo od zaledwie dwudziestu czterech godzin. Nie mogłem uwierzyć, że ta podróż tak się skończyła. Ale nie wiedziałem, że tak naprawdę ona się dopiero rozpoczyna…

***

Noc zapadła głucha nad całym szpitalem i tylko szum drzew był słyszalny poprzez szczelnie zamknięte i okratowane okno w sali nr 37. Nie wiedziałem, co dalej. Przewracałem się z boku na bok. Pacjent obok nucił jakąś religijną pieśń pod nosem. W innych salach powoli gaszono światła. Jedynie w korytarzu zostały zapalone, będą się świecić aż do rana. Pacjenci byli spokojni, dostawali wszak końskie dawki przeciwpsychotyków. Pielęgniarki odeszły do swojej dyżurki i żywo o czymś dyskutowały. Telewizor w jadalnym oglądało kilku pacjentów, którzy byli w lepszym stanie. Można było odnieść wrażenie, że jesteśmy w sanatorium, a nie zamkniętym oddziale obserwacyjnym. Jednak nie było to sanatorium, bo panował ostry rygor, prawie jak w więzieniu.

Chciałem coś napisać, ale nie miałem laptopa, ani kartki, o piórze nie mówiąc. Czytać mi się nie chciało, zresztą sala terapii zajęciowej, gdzie stała mała biblioteczka była zamknięta na noc. Znużenie, zwane objawami negatywnymi, odbierało resztki sił witalnych. Kolacja już dawno strawiona. Przez okno dostawała się poświata ulicznych latarni. Zdawało mi się, że naprawdę czas cofnął się do Młodej Polski, że po ulicach jeżdżą dorożki z panami w ciemnych kapeluszach, a panie noszą parasolki i wachlarze. Jeszcze moment, a dostrzegłbym stróża nocnego, który zapala gazowe latarnie, albo jeszcze te wcześniejsze na płomień. Jednak zdrowa część mego umysłu kazała trwać w pogotowiu. Jeszcze nie wiedziałem, co dalej. Jeszcze znużenie odbierało siły. Postanowiłem wyjść z łóżka, rozprostować kości. Tak też zrobiłem. Ostrożnie, aby nie zbudzić drzemiącego pacjenta, który nucił “Matko Najświętsza, do serca twego”, wyglądnąłem na korytarz, a tam pusto. Pacjenci spod 34 grali w karty, w następnej sali jedli pizzę, którą dostawca przywiózł, przechodząc przez dziurę w płocie. Nieco dalej była palarnia, więc się tam udałem. Nie miałem wiele papierosów, ale kilka zostało z podróży przez Polskę. Wewnątrz nikogo nie było. Stanąłem koło okna, za którym rozciągał się ogród. Papieros świecił jak punkcik na niebie pomarańczowym ognikiem. Usiadłem na krześle. Postanowiłem, że czasu spędzonego tutaj nie zmarnuję. Zamyśliłem się. Nie wiedziałem, co dalej…

***

Poznanie szalało w środku, jak burza w szklance. Kłębiły się obrazy z chorej pamięci, zapiekłe emocje i strach przed stwórcą wszechrzeczy. Pierwszej nocy nie zmrużyłem nawet oczu. Wciąż rozmyślałem o nieudanej wyprawie wakacyjnej. Miałem dojechać prawie aż nad Bałtyk, gdzie czuję się najlepiej, a los chciał inaczej. Przeznaczenie rzuciło mnie tu, do tego nawiedzonego szpitala, władowali we mnie końską dawkę przeciwpsychotyków, żebym był bardziej „normalny”. Cóż to w ogóle znaczy? Każdy jest inny, pisana nam jest odmienna droga, nigdzie i nigdy się nie kończąca. Jeśli bym chciał, mógłbym uciec. To nie takie trudne. Wystarczyłoby wykorzystać chwilę nieuwagi stewardesy i tyle by mnie widzieli. Ale nie miałem dokąd pójść. Skazany na te kilkaset metrów kwadratowych, musiałem swoje odsiedzieć.

Rano obudzili nas na mierzenie ciśnienia. Potem niektórzy poszli na poranną gimnastykę, inni do łazienki na poranną toaletę, wydano im na chwilę maszynki do golenia, taki zwykły rytuał, bo połowa nie miała ani krztyny zarostu. Ja przewalałem się z kąta w kąt. Nigdzie z niepokoju nie mogłem usiedzieć. Risperidon, silny lek przeciwpsychotyczny, już działał. Skutki uboczne dawał straszne. Trzęsła mi się ręka, nogi same chciały ponieść w siną dal. I tak w stałym ruchu, ani chwili spokoju. Tak to jest z tymi lekami. Energia psychotyczna, którą tłumią, musi zgodnie z prawem zachowania energii, gdzieś przejść, bo zniknąć nie może. Idzie więc w nogi.

Potem było śniadanie, skromne, bardziej niż skromne. Dwie ledwie pomazane masłem i dżemem kromki jasnego pieczywa, kubek „herbaty”, która była nią jedynie z nazwy. Leki wydawano w kolejce, w której wszyscy stali, jak do komunii. Kiedy przyszła moja kolej, poznałem tę cholerną tabletkę i musiałem się przemóc, aby ją połknąć. Przez chwilę miałem ochotę ukryć ją pod język — stary numer szpitalny — ale pewnie by się nie udało: stewardesa kazała pokazać język i sprawdzała, czy zażyłem. Zaczynał się czas wolny. Pusty dzień.

***

Pielęgniarka weszła do sali 37 i wywołała mnie, każąc pójść za sobą. “Co, na elektrowstrząsy mnie biorą czy co…?” — mignęło przez myśl, ale zaraz uznałem to za niedorzeczne. Często słyszę w głowie “głosy”. Najczęściej mnie obrażają, dyskutują ze mną albo komentują moje decyzje. Tym razem jednak działał risperidon, więc tafla jeziora się wygładziła po wielkiej burzy, która przeszła nad moją głową. Szliśmy długim korytarzem, aż wskazała mi drzwi, otworzyła je i przepuściła przodem, a potem zamknęła i odeszła.

Ujrzałem wielki stół, wokół niego zaś tłum siedzących ludzi. Niektórzy byli młodzi, zapewne stażyści, inni nieco starsi, ale średnia wieku była niska. Po lewej siedział Profesor, w okularach i krótko ostrzyżony, już posiwiały. Usiadłem na wolnym krześle, stojącym na środku. Poczułem się nieswojo. Zawsze w grupie tak się czuję. Nie znoszę tłumów, omijam zbiorowiska ludzkie, nie spaceruję głównymi promenadami miasta, przemykam gdzieś bocznymi, cichymi uliczkami. Profesor zaczął pierwszy. Spytał, jak się nazywam, ile mam lat, od kiedy się leczę, jakie leki zażywałem i jakie mam wykształcenie. Nie zapomniał wypytać mnie, jak się czuję i jakie objawy miałem w przeszłości. Zacząłem ubogą przemowę, jakby kazanie czy wykład uniwersytecki. Mówiłem, że źle mi się myśli, emocje są blade, a afekt spłycony. Poza tym dręczą natrętne myśli, mam depresję i że nic nie ma sensu. To, czym wszyscy żyją kompletnie mnie nie interesuje. Ludzie zajmują się głupotami, marnują życie, nie mają wielkich celów ani misji, nie wierzą w zadanie, jakie tylko oni mogą wykonać. Żyją od pierwszego do ostatniego, biorą kredyty, łapówki i chcą tylko przetrwać i oczywiście spłodzić potomstwo. Tak mniej więcej przemawiałem, a oczy wszystkich wbijały się we mnie, jak ciernie w głowę Chrystusa. Potem nastąpiły dalsze pytania. Ale już wiedziałem, że psychiatria służy budowaniu nowego porządku świata, gdzie będzie jedna, ludzka religia, kościół międzyludzki, towarzystwo wzajemnej adoracji. Świat się skończy. To wiedziałem na pewno. I bardzo martwiło…

***

Pewnego dnia zabrano mnie do pokoju z lustrem weneckim, które z jednej strony działa jak szyba, a z drugiej jak zwierciadło. Początkowo nie rozumiałem, po co tutaj jestem. Lekarka zadawała pytania, ja odpowiadałem. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że rozmowy przysłuchują się ludzie zza szyby. Chyba zauważyła, że się pokapowałem. Rozmowa zeszła z mojego samopoczucia na sprawy obiektywne. — Ludzie pierwotni mieli psychikę podobną do chorych umysłowo. Wystarczy poczytać, jak pisali, jakby byli pijani. Powoli ludzkość zdrowiała, pozbywała się myślenia magicznego… — Sądzi Pan, że to się zmieniało? — wtrąciła pytanie lekarka w bieli. — Tak, ale z drugiej strony, gdyby tak było, nie mogliby prawidłowo funkcjonować… więc ta teoria chyba nie jest całkiem poprawna...być może było jeszcze inaczej. — Pan tworzy nową teorię. Według Pana psychika ludzi pierwotnych była inna niż nasza. To ciekawe. — powiedziała cieplejszym głosem. — Interesuje mnie, czy choroby umysłowe mogą dać wgląd w pytania egzystencjalne, ale to tylko moje przypuszczenia. Może mitochondrialna Ewa naprawdę istniała, może to, co piszą w dawnych tekstach jest jednak prawdziwe...psychiatria odrzuca starożytną mądrość, ale oni byli dużo mądrzejsi od nas… i zdrowsi. — ciągnąłem zdanie za zdaniem, ale nie umiałem przekazać istoty rzeczy. Wszystko zdawało się ważne, wszystko interesowało. Jeszcze kilka pytań, kilka odpowiedzi, jak się Panu tu żyje, co pan planuje po wyjściu, czy leki są dobrze dobrane, czy zajęcia panu odpowiadają. — Jest tu za dużo czasu wolnego. Oprócz gimnastyki i telewizji nie ma co robić. Więc siedzimy całymi godzinami w palarni i rozmawiamy o świętych. Nie ma nic do roboty. Puste dni, jedynie noce wypełnione snami. Które wskazują nam drogę, jak wskazywały świętemu Józefowi…

***

Wszedłem do palarni, w której można było powiesić siekierę. Niebieskawo-szary tuman dymu wisiał w powietrzu, tak, że początkowo nikogo nie widziałem. Dopiero po chwili ujrzałem siedzącego pod zakratowanym oknem Artura. Już kilka razy rozmawialiśmy, cierpiał na schizofrenię i nie działał żaden lek. Był ogolony na łyso, wysoki, dość barczysty, oczy piwne, niespokojnie spoglądały na mnie, jakby przyszedł mu nakopać co najmniej. Usiadłem naprzeciw i zapaliłem, była prawie północ. — I jak tam — spytał. — Byłem na przesłuchaniu… ta dziweczka, która mnie próbuje leczyć, wzięła mnie na lustro weneckie. Ciekawe, kto tam stał po drugiej stronie… — Uważaj na Olę, to psychopatka — rzucił szybko. — Myślisz? — Jasne, daje takie leki i takie końskie dawki, że chodzisz po ścianach i po suficie. Specjalnie tak robi. — No, ja musiałem prosić się o akineton, poszedłem do ordynatora, myślałem, że mi nie da, a on z rozbrajającą miną powiedział: „akineton? aha, nie ma sprawy” i kurde dali mi jeszcze przy obiedzie — mówiłem, a Artur odpalał jednego za drugim i zaciągał się głęboko. — Poznałeś Darka? — spytał. — Tego co wciąż czyta album z sanktuariami? — No, mówi, że jest bardzo szczęśliwy i że obcuje z Bogiem, dają mu silne leki, ale on i tak swoje. — Może jest owładnięty przez demony? — Albo święty. — Artur strzepnął do popielniczki. — Myślisz, że ma kontakt z transcendencją? — Możliwe. Psychiatrzy to idioci, wszystkich, którzy mówią coś o Bogu, traktują jak świrów. Chcieliby wszystkim chodzącym do kościoła zafundować niezłą terapię. Powinni spróbować wyleczyć w takim razie samego papieża. — Może chcieliby leczyć Jezusa… — zażartowałem, a Artur spojrzał melancholijnie za okno, za którym czerniło się niebo oświetlane poświatą niedalekiego lotniska. Właśnie przelatywał lądujący na Ławicy samolot, robiło się późno. — Idę spróbować w kimę. Nie przespałem ani jednej całej nocy od 3 lat — powiedziałem i wyszedłem z palarni. — Ja jeszcze posiedzę. Muszę coś przemyśleć… — rzucił na pożegnanie, zamknąłem drzwi i wróciłem na salę. Wszędzie było ciemno, tylko korytarz był oświetlony delikatnymi neonówkami. Władowałem się do łóżka. Wkrótce odpłynąłem na pełne morze…

***

Pewnego gorącego dnia siedzieliśmy w ogrodzie, po otrzymałem już wyjścia w towarzystwie pacjentów i o czymś dyskutowaliśmy. Wyrzucono nas z oddziału, po tym jak dostałem ataku padaczkowego, a na mierzeniu porannym ciśnienia okazało się, że wszyscy mają takie samo ciśnienie, jak ja. Profesor przysłał egzorcystę, który cały czas rozmawiał przez telefon w dyżurce w nieznanym języku. Wiedziałem, że ten człowiek został tu specjalnie przysłany po tym, jak pielęgniarki doniosły, że „takich reakcji pacjentów na leki dawno nie pamiętają”. Wtedy profesor przysłał owego mężczyznę, który mówił w języku podobnym do węgierskiego, a w każdym razie z grupy ugrofińskiej. Po kilkunastu minutach sytuacja na oddziale powoli się normalizowała. I wtedy Profesor przysłał kapelana, który rozdał wszystkim, bez spowiedzi, komunię świętą i modlił się za cały oddział. Kazano mi usiąść i siedzieć, ale nie mogłem. Co chwila chciałem chodzić, coś robić, gdzieś pojechać, jakby mnie ktoś wołał. Postanowiłem gdzieś zadzwonić, ale nadal nie puszczał mnie „efekt halo”. Wszystko zewsząd nacierało na mnie, bodźce wpijały się w mózg jak ostre kolce cierniowe, gdziekolwiek spojrzałem, tam było niedobrze i musiałem patrzeć gdzie indziej.

Kiedy sytuację na oddziale opanowano, zbliżała się pora marnego obiadku. Przeszliśmy do jadalnego, w tle nadawał telewizor, w którym mówiono o aferach, biznesmenach i banksterach. Pielęgniarka chodziła w kółko po korytarzu i powtarzała: „Tu się dzieją cuda. Ja też chcę mieć takie niezwykłe zdolności…” — wyraźnie zazdrosna, patrzyła na mnie jakoś dziwnie, ale życzliwie. Potem podarowała mi „Być jak płynąca rzeka” Coehlo, więc miałem co robić. I wszystko byłoby już dobrze, gdyby…

***

Poszliśmy z ordynatorem do pokoju bibliotecznego. Stała tam przeszklona szafka, a na półkach stały różne książki. — Niech pan coś sobie wybierze. Pan kończył polonistykę, prawda? — Tak, a teraz próbuję od wielu lat skończyć doktorat. — Co pana interesuje? Może jakaś powieść kryminalna? — spytał. — Właściwie nie, nie wiem, co chciałbym poczytać. — Tu mamy biografię Mozarta...może to? — A czemu nie, niech będzie. — Mozart zmarł młodo, jak pan wie i został pochowany we wspólnym grobie, bo tak było najtaniej. Na pogrzebie był ksiądz i parę osób. A jego dzieła przetrwały… — mówił, a mnie się zdawało, że chce mi coś przekazać między wierszami. — Dobrze, przeczytam, ale źle mi się czyta przez tą chorobę. — To zaburzenia koncentracji uwagi. Ale niech pan ćwiczy czytanie, to najlepszy trening dla szarych komórek — powiedział mi, podając czarno oprawioną książkę jakiegoś zagranicznego autora i dał znak do wyjścia. — Mógłby tu pan usiąść, ale zamykamy ten pokój, żeby pacjenci nie zrobili bałaganu. — wyjaśnił ordynator i zamknął drzwi na klucz. — Niech pan wraca na oddział, miłego dnia. I odszedł. A ja zacząłem przeglądać biografię wielkiego kompozytora i zastanawiać się, czemu spytał, czy interesują mnie kryminały…

***

Skutki uboczne sprawiały, że czasami wykonywałem stary, szpitalny numer z tabletką pod językiem. Otwierałem paszczę, pokazywałem stewardesie, a pigułka była pod językiem. Szedłem szybko do kibla, wypluwałem i spuszczałem wodę. Te świństwa, zwane lekami neuroleptycznymi, musiałem wypluwać, aby nie chodzić po ścianach, jak inni pacjenci. Żaden nie mógł się niczym zająć, tylko chodzili bez sensu i bezcelowo po korytarzu, potem wracali na salę, kładli się na chwilę, by cały cykl rozpocząć od nowa. Przeglądałem dalej biografię Mozarta. Urodzony w bogatym rodzie, nie to, co ja. W wieku 3 lat dał pierwszy koncert, a w wieku 5 lat skomponował swój pierwszy utwór. Pomyślałem, że też tak chcę.

Pewnego dnia zabrano nas na pierwszy spacer. Szliśmy grzecznie z panią od gimnastyki aż nad jezioro Rusałka, gdzie spacerowało sporo ludzi i wielu z nich dosiadało rowerów. Patrzyłem na przyrodę i nie wiedziałem, czym tu się podniecać. Drzewa, jak drzewa, jezioro takie samo, jak inne, na przykład mazurskie, gdzie byliśmy z rodziną w dziewięćdziesiątym pierwszy, kiedy Dieter Bohlen skomponował “Testamente d’Amelia”, chyba najpiękniejszą piosenkę w swoim dorobku. Patrzyłem na niebo, ale żaden latający spodek się nie zmaterializował. Oglądałem drzewa, ale na żadnym z nich nie wisiała tabliczka “pomnik przyrody”. Gdzieś w górze śpiewały, a raczej przygrywały ptaki niebieskie, co nie sieją ani nie orzą, a ojciec niebiański je wszystkie karmi. Przypominałem sobie, idąc jak zawsze samotnie z tyłu grupy, swoją niedokończoną podróż przez pół Polski i dziwiłem się, że w takim stanie nikogo nie stuknąłem.

***

Rankiem któregoś dnia, a czas w szpitalu płynie zupełnie inaczej, wypuszczono nas na ogród, a był upał czerwcowy. Nad nami co chwila przelatywały samoloty, także wojskowe. — Koniec świata — rzucił nagle Artur. — Przejdźmy się po tym małym parku — zaproponowałem. Szliśmy we trzech, oprócz nas dwu towarzyszył nam jeszcze Krzysiek, który już rezydował na części sanatoryjnej. Mijaliśmy klomby, zaniedbane żywopłoty, odgradzające nas od normalnego świata, oczywiście normalnego w wielkim cudzysłowie. Podeszliśmy za część kliniki, gdzie rezydowały kobiety. Właśnie mijała nas dość jeszcze młoda pacjentka. Patrzyła się dziwnie na nas, po czym odezwała: — Chce mi się...chce mi się...chcecie? — cichy szept, nieco złowieszczy, jakby zdradzała nam swoją największą tajemnicę. Wszyscy byliśmy zażenowani tą scenką, ale powiedziawszy to, kobieta zniknęła za zakrętem betonowej ścieżki. — One są napalone — stwierdził Artur. — Może na ciebie — dorzucił Krzysiek, wysoki blondyn, ubrany na sportowo i w trampkach. — Raczej na Rafała — spojrzał na mnie i mrugnął okiem. — Chodźmy dalej — powiedziałem i naraz znaleźliśmy się koło niedużego basenu, w którym nie było wody. Basen miał zardzewiałą drabinkę, był nieduży, tak, że z pewnością nie służył do pływania. — Po co tutaj basen — zastanowił się Krzysiek. Nagle w lot pojąłem, po co tutaj zbudowano tę sadzawkę. Wiedziałem już, do czego mógł służyć. Nie dałem po sobie poznać i wzruszyłem ramionami: — Pewnie dla pacjentów, żeby mogli się zrelaksować. Prawda była jednak inna, a znałem to z dawnych podręczników psychiatrii, gdzie omawiano rozmaite archaiczne metody leczenia. Chwilę staliśmy nic nie mówiąc, a dwaj moi towarzysze nadal wymieniali uwagi na temat osobliwego baseniku.

Wróciliśmy znowu na oddział. W końcu korytarza stały za przeszkleniem dwa wygodne fotele, gdzie sobie siadłem. Okno wychodziło na wschodnią część budynku, widać było drzewo, chyba jesion albo dąb. Zacząłem się modlić w duchu. Nie było tu źle — posiłki i dach nad głową za darmo. Leki za darmo. Dawniej pacjenci spędzali w zakładach miesiące, a niektórzy całe lata, a nawet całe życie. Teraz wypuszcza się ledwo podleczonych pacjentów, którzy ze stresu znowu powracają, jak przez obrotowe drzwi. Nie ma funduszy na długie leczenie. Pacjent jest popędzany, żeby szybko stanął na nogi, żeby od razu znalazł pracę i to dobrą, żeby zaczął zarabiać i być samodzielnym. Wiedziałem po sobie, że to mrzonki. Schizofrenia nigdy się nie cofa, chyba za interwencją boską. Niszczy relacje, niszczy całe życie wewnętrzne, regresuje do poprzednich wcieleń, z których pochodzi czasem przekleństwo. Do dziś to tajemnica. Teorie wzajemnie sobie przeczą, podobnie jak w innych zaburzeniach umysłowych. Jedni mówią tak, inni że to nie tak. Nie ma jedności w tej wielości pomysłów, koncepcji i hipotez…

***

Wreszcie mogłem coś zrobić. Do tej pory nic mi w życiu się nie udawało, zupełnie jakby ciążyła klątwa, fatum czy złe oko ludzi zazdrosnych. Teraz czułem się wszechmocny. Zawsze mnie zastanawiało, czemu ludzie powtarzają w kółko “wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia”, w domyśle — w Bogu — ale z tego nie korzystają. Gdyby rzeczywiście Bóg nam pomagał, na pewno świat byłby lepszy. Zaraz odezwą się wyjaśnienia, że “człowiek jest wolny”, że ma wolną wolę i takie różne. Tyle, że jak uczą przypadki pacjentów człowiek znów taki wolny nie jest: oto czuje głód i musi zjeść, czuje pragnienie i musi się napić, musi chodzić do pracy, choć jej nie lubi. Zawsze dziwią mnie tłumaczenia, że granicą działania Boga jest rzekoma wolność ludzka. Jesteśmy niewolnikami. A co, jeśli nie Bóg stworzył nas, a zostaliśmy tu przetransportowani przez nieprzyjaznych Obcych? Istnieje sporo poszlak, na przykład fakt, że jako jedyny gatunek na ziemi bardzo trudno się tu adaptujemy w przeciwieństwie do zwierząt. Nie służy nam grawitacja — świadczą o tym choćby choroby kręgosłupa. Rodzące się dzieci mają nieproporocjonalne do budowy ciała kobiety głowy, co komplikuje akcję porodową. Chorzy umysłowo pokazują, że człowiek bardzo trudno się przystosowuje do życia ziemskiego, co może świadczyć, że zostaliśmy tu przywiezieni skądś. Skąd? Tego nie wiem. W każdym razie tłumaczenie, że Bóg nie działa, bo człowiek jest wolny, nie jest prawdą, Są ludzie, którzy latami powtarzają różne modlitwy, chodzą od kościoła do kościoła, od wspólnoty do wspólnoty, od rekolekcji do rekolekcji i nic. Wielkie nic. Jeśli tedy religia nie działa, to znaczy, że działa coś innego. Takie myśli przychodziły do głowy, gdy siedziałem pod oknem wychodzącym na wschód, za którym rosły dęby albo buki, kto to wie. Nie, człowiek jest częściowo wolny. To wiem na pewno, a upewnia mnie w tym fakt, że nawiedzeni szkoleniowcy w kółko powtarzają “możesz wszystko”, tyle, że jakoś praktyka ich życia tego nie potwierdza. Jeśli “możesz wszystko”, to czemu tego nie robią? I tak mądrość usprawiedliwiona będzie w swoich dziełach…

***

Weszła pielęgniarka i kazała pójść za sobą. Zwlokłem się z łoża boleści o własnych siłach. Szła przodem. Ja za nią jak cień. Słońce grzało od wschodu i mój cień kołysał się na ścianie. Pacjenci chodzili tam i z powrotem. Bez celu. W sobie tylko znanym celu. W tym chodzeniu było coś strasznego. Jakby szukali czegoś. Jak gdyby szukali miejsca, portu przeznaczenia, byli w drodze. Bo może byli, nie wiem. Ja byłem. Oto w połowie podróży przez ten biedny wciąż kraj trafiłem tutaj i idę za przedstawicielką średniego personelu, jak sługa. Upokorzenie jest moim chlebem. Prawie ukończony doktorat. A ta mi będzie rozkazywać. No nie. Ale szedłem, bo zawsze słuchałem starszych, mądrzejszych i nigdy się nie buntowałem. Może czas na to, nie wiem. Skręciliśmy w prawo, wolne krzesła były w jadalni. — Zaraz ktoś Pana odwiedzi — powiedziała tylko i poprosiła, żebym tutaj grzecznie poczekał. Właśnie tak rzekła: “grzecznie”. Jasne, że poczekam. Mnie się nigdzie nie spieszy, tu jest tak fajnie, telewizor pokazuje najnowsze afery finansowe, w tle gra muzyka z radia i grają w ping-ponga dwaj pacjenci w lepszej formie. Zostawiła mnie i wyszła, zamykając deliaktnie drzwi. Zapadła głucha cisza, przerywana tylko szumem z radia i monotonnym stukotem odbijanej od zielonego stołu piłeczki.

***

Chwilę po wyjściu pielęgniarki siedziałem sam przy stoliku, gdzie mnie zostawiła, a w telewizji nadawano „Teleekspres”, pacjenci nadal stukali w piłeczkę, a radio nadawało „Fly with me to Malibu” z lat 70tych. Nie wiedziałem, po co mnie tu przyprowadziła, więc czekałem. Jak zwykle nieco się nudziłem, podobno to cecha ludzi zdolnych. Nie czułem się jednak ani wybitny, ani nawet zdolny — przeciwnie jestem pewien, że sam nic nie potrafię ani bez pomocy ludzi, ani bez pomocy Opatrzności. Kiedy dopada mnie napad padaczkowy, staję się zombie. Leżę bezradnie na łóżku i błagam Boga o sen, albo najlepiej śmierć. Bodźce docierają nie tak, jak normalnie, ale wszystkie naraz, ze wszystkich stron, zewsząd i uciskają straszliwie. Potem, kiedy ten stan zwierzęcej, przedludzkiej świadomości mija, znowu jestem człowiekiem, ale już wiedzącym, że sam o własnych siłach niewiele potrafię. I że jest jakiś przełącznik w środku: przekręcasz kontakt i gaśnie światło, pyk i znowu świeci. Tak tedy siedząc przy stole, nudziłem się srogo.

I wtedy usłyszałem najpierw kroki od strony korytarza, a potem uchylanie drzwi. Postać, która weszła, był to około 50-letni mężczyzna, którego nigdy wcześniej nie widziałem i drugi mężczyzna, ale starszy. Obydwaj byli dziwnie ubrani, jak na tę porę roku — w lekkich płaszczach, które zdjęli i powiesili na wieszaku, a wtedy zobaczyłem, że są ubrani w drogie marynarki i bardzo drogie buty. Wstałem, bo patrzyli w moją stronę i wtedy podeszli, wyciągając dłonie na przywitanie. — Pan Sulikowski, Rafał Sulikowski? — bardziej stwierdził niż spytał młodszy, a ja potwierdziłem skinieniem głowy. Nagle wszystkie słowa odeszły i staliśmy kilka sekund w lekkiej konsternacji, po czym odezwał się ponownie: — Przybyliśmy tu do pana, specjalnie do Pana — podkreślił i ruchem ręki dał znać, żebym usiadł, po czym obydwaj zajęli miejsca przy stoliku. Obydwaj mieli ze sobą ciemne aktówki, które otworzyli i wyjęli jakieś dokumenty, a aktówki postawili na podłodze z płytek kuchennych. — Bardzo nam miło Pana poznać. Jesteśmy medykami z Warszawy. Doktor Żuławski i ja chcielibyśmy zadać Panu kilka pytań, a potem przedstawić pewną propozycję — mówił tonem dość ciepłym, trochę jak do nastolatka. — Oczywiście, proszę pytać — powiedziałem, a wtedy odezwał się ów starszy mężczyzna.

***

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 15.71