E-book
7.88
drukowana A5
17.78
drukowana A5
Kolorowa
36.77
Singapur

Bezpłatny fragment - Singapur

Trzy dni przed pięćdziesiątką

Objętość:
39 str.
ISBN:
978-83-8126-917-9
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 17.78
drukowana A5
Kolorowa
za 36.77

Przed wyjazdem

Singapur trzeba zobaczyć, bo to najbardziej na południe wysunięty skrawek Półwyspu Malajskiego, bo to miasto-państwo, wyspa-państwo czy państwo- miasto i wyspa w jednym. Bo to centrum finansowe Azji Południowo Wschodniej, najbogatsze i najpiękniejsze a na pewno najczystsze miasto Azji. Kolejny „must see” dla każdego podróżnika kolekcjonera. No i nie mamy na lodówce magnesu z napisem Singapur a to jest argument ostateczny i decydujący. Więc jedziemy, Singapur znajduje się na liście Wakacje 2015 i basta. Kupimy magnesy, na resztę może nam funduszy zabraknąć, bo Singapur jest naj także, jeśli chodzi o ceny.

Błogosławiony niech będzie Booking.com; Choć nic mi za to nie płacą, ale co tam, teraz jak w tekście nie będzie lokowania produktu, tekst nieważny. Poza tym, co drugi dzień dostaję od nich maila, że takiego klienta oni jeszcze NIGDY nie mieli i dlatego oferują mi dostęp do SEKRETNYCH ofert, jakich absolutnie nikomu innemu nie wysyłają. Sam nie wiem czy mnie to bardziej bawi, czy irytuje, wszyscy wiedzą, że to gówno prawda, nikt w to nie wierzy, oni nie wierzą, że ja wierzę, a ja wierzę, że oni wierzą, że ja nie wierzę, a pies z tym tańcował. Świat oszalał, sam tego nie zmienię, więc lepiej się z tego śmiać niż walczyć, ale jak to pójdzie dalej, a pójdzie, to ja moim wnukom nie zazdroszczę.

Więc buszuję po tych jedynych, sekretnych i wybranych ofertach w poszukiwaniu czegoś na moją kieszeń i żeby jakoś było, najważniejsze żeby było gdzie walizkę w pokoju postawić. Ja wcale nie żartuję. W Singapurze każdy metr pokoju hotelowego na wagę złota i mojego portfela oczywiście też. Centrum odpadło pierwsze, obrzeża mnie nie interesują- nie mamy czasu na długie dojazdy. Przeglądam, przeglądam i zawsze wychodzi Geylang- no to niech wychodzi. Z losem nie ma co walczyć, a że rzecz dotyczy Azji, to tym bardziej wskazana jest pokora wobec przeznaczenia. Tym razem przeznaczenie zdecydowało, że będziemy mieszkać w dzielnicy dziwek, burdeli, nielegalnego handlu, hazardu i najlepszego żarcia w Singapurze. Jak się potem okazało znów los zesłał mi to, co najlepsze- mam widać chody w Azjatyckim niebie. Dzielnica jest świetna, burdele na każdym kroku, dziwki takie, że szczęka opada, a … staje, żarcie doskonałe, a jak się człowiek postara, to znajdzie nawet coś na naszą kieszeń, no prawie na naszą, w końcu to Singapur. Rezerwuję hotel sieci 81 o wdzięcznej nazwie Princess, po 67 SGD za noc i jeden kłopot z głowy, mamy gdzie mieszkać.

Na pierwszym planie burdel, na drugim hotel 81 Princess.

Singapur jest emanacją wizji jego Ojca Założyciela- wieloletniego premiera Lee Kuan Yewa (dziś stanowisko to piastuje jego syn) -, i jak w każdym takim przypadku, opisywanym w historii ludzkości, stanowi kolejną próbę realizacji wizji z pogranicza utopii o stworzeniu społeczeństwa idealnego. Ja, wychowany w całkiem innej filozofii, ale też z pogranicza budowy ideału, mam w sobie, powiedzmy, dużą ostrożność, co do realizacji takich pomysłów. Na własne oczy widziałem i odczułem jak to może wyglądać. Mało tego, widziałem jak się to idealne społeczeństwo w pięć minut zawaliło, więc przygotowywałem się do odwiedzin Singapuru z ciekawością, ale i nieufnością, bo cholera wie, co człowieka w takim idealnym miejscu może spotkać. Na pewno Korea Północna to to nie jest, ale strzeżonego.


Cały Internet pełen jest przestróg i żartów, dotyczących obowiązujących w Singapurze zasad, a zwłaszcza zakazów, nakazów i kar grożących za zachowania odbiegające od ideału; skąd my to znamy, prawda? Sami Singapurczycy mają do owych zasad stosunek, co najmniej ambiwalentny, bo z jednej strony zdają się je przestrzegać, ale z drugiej jakoś żyć trzeba. Człowiek jest istotą ułomną, więc grzeszy, a kary za grzechy przyjmuje niechętnie, zwłaszcza na tym łez padole. Każdy podróżnik powinien pamiętać o generalnej zasadzie, która mówi, że to nie kraj odwiedzany ma się dostosować do moich zwyczajów, a odwrotnie, to ja muszę przestrzegać praw i zasad ustanowionych przez gospodarzy. Czy tego chcę czy nie, takie jest twarde prawo nie tylko w buszu.

Są oczywiście tacy, którzy uważają, że ma być odwrotnie- na przykład polscy turyści w Egipcie-, ale nie raz widziałem jak to się może skończyć i stanowczo takiego podejścia nie polecam. Wracając do meritum, przygotowując się do podróży, studiuję owe singapurskie zasady, a zwłaszcza listę zakazów. Nie jest dobrze. Żona bez papierosa oczu nie otworzy, a tu „walka z papierosowym nałogiem” doprowadziła do sytuacji z pogranicza prohibicji. Co prawda władzom jeszcze nie przyszło do głowy całkowicie „wyzwolić” Singapur od dymka z papierosa, ale dużo już nie brakuje. To jedyny znany mi kraj, gdzie nie wolno wwieźć ani jednego papierosa. Żadnych reguł typu po jednym kartonie na osobę ze sklepu wolnocłowego lotniska wylotowego. Na „boarding pass” do Singapuru nikt nam nie sprzeda papierosów, nie warto próbować. W przepisach celnych jak wół stoi, że każdy papieros, papieros nie paczka, musi być oznaczony singapurską akcyzą, a za próbę przemytu grozi kara do 3 tysięcy SGN. Limitu na mojej złotej karcie kredytowej by nie wystarczyło. Na miejscu paczka papierosów kosztuje 12 SGN, co faktycznie mocno zniechęca do palenia, więc mamy problem. Jak to się skończyło? Jak zwykle inaczej, ale o tym potem. Dodam tylko, że tak zwanych e-papierosów nie ma tam w ogóle i też oczywiście nie wolno ich przywozić.

Oto jedna z tabliczek, którymi cały Singapur jest dosłownie oblepiony.

Wakacje to czas relaksu, a jak relaks to musi być piwko, drink lub coś ekwiwalentnego. Tu jest trochę lepiej. Też nic nie można przywieźć, ale można na lotnisku kupić to i owo, więc spragnionym polecam sklep wolnocłowy na przylotach. Drogo, ale na mieście jeszcze gorzej i to dużo gorzej. Tylko piwka nie warto kupować, bo po pierwsze można tylko jeden litr, czyli trzy małe puszki, a po drugie cena nie jest wcale konkurencyjna w porównaniu z tym, co da się „wynaleźć” na miejscu. Tak czy siak jednak, cena takiego „wynalazku” i tak zbija z nóg rodaka przyzwyczajonego do ceny „żubra” lub dwóch.

No i guma do żucia. Singapur jest jedynym miejscem na świecie, gdzie na ten wyrób wprowadzono całkowitą prohibicję. Nie ma i już. Nie wolno wwozić, nie wolno żuć, nie można kupić. Ciekawe, że Departament Stanu USA nie uznał tego za działania wymierzone w obywateli tego kraju, którzy bez gumy do żucia jednego dnia nie przeżyją.

Na koniec lekarstwa. Tu też jest jazda bez trzymanki. Leki ze specjalnej listy, do wglądu na stronach singapurskiego urzędu celnego, które chce się wwieźć, wymagają specjalnej procedury. Otóż ni mniej ni więcej trzeba wystąpić przed wyjazdem do władz z prośbą o pozwolenie na przywóz, dołączyć do niego skan recepty i czekać na łaskawą zgodę. A w Tajlandii, skąd będziemy lecieć, można w aptekach kupić bez recepty praktycznie wszystko, z ciężkimi dragami włącznie. Jak widać, sprawdza się powiedzenie, że co kraj to obyczaj.

Moich leków na liście nie było, ale mojej żony to i owszem. Tego było już dla mnie za dużo. Postanowiłem przyjąć postawę pogodzenia się z losem i co będzie to będzie. Zainteresowanych odwiedzeniem Singapuru pocieszam- na liście są wyłącznie środki psychoaktywne. Wszystkie inne, w normalnych ilościach, można bez żadnego kłopotu przywieźć, więc nie dajcie się podpuszczać internetowym plotkarzom.

To tyle, co do ostrzeżeń dotyczących forsowania granicy azjatyckiego raju. Reszta zakazów, nakazów i zasad oraz kar dla niepokornych już na miejscu.

Podróż

Zaczęło się od korków w Bangkoku. Stary numer, zawsze gdy się spieszmy, to wszystko stoi, my w taksówce gadamy, a czas leci. I robi się coraz mniej zabawnie. To nie jest, co prawda jakaś szczególna „rush hour”, ale w Bangkoku można się spodziewać wszystkiego i to o każdej porze. Nie rozumiem też, dlaczego jadąc na lotnisko Don Muang, trzeba koniecznie najpierw szturmować centrum miasta, a potem zawracać na północ autostradą Don Muang Toll Way. Jakby nie można było wskoczyć na Sirat Expy, która biegnie właściwie równolegle, a wjazd jest blisko miejsca skąd wyruszamy- widocznie nie można, to w końcu Bangkok, a on rządzi się wyłącznie własnymi prawami. Za to każdorazowo można sobie obejrzeć Bayioke Sky z każdej strony. Może taksówkarze mają obrywy od BMW, którego reklama góruje nad całym Bangkokiem.

Gdy już przebiliśmy się do autostrady, dalej poszło gładko. Na Dong Muang ruch niewielki, więc „drop baggage, immigration i security” zajęły 15 minut. Odlot o czasie, lot spokojny, rutyna podróży z Air Asia. Gdzie się podziała ta fascynacja lataniem, no właśnie.


Changi jest ok., czysto, wszystko dobrze oznakowane, ale- jak dla mnie- szału nie ma. Uznane za najpiękniejsze lotnisko świata, kolana mi się nie ugięły, chyba tylko ze strachu przed kontrolą celną. Wszystkie te cudowne fotki są pewnie z wylotów, na przyloty nikt nie patrzy- na każdym lotnisku traktowane są po macoszemu. Nikt tam godzinami nie przesiaduje i nic nie kupuje, a to jest przecież najważniejsze.

Pora wrócić do listy zakazów: mamy trzy otwarte paczki papierosów, no i lekarstwa mojej żony. Zaraz sprawdzimy, jak to jest z tym forsowaniem granicy. Przy kontroli paszportowej pierwszy sygnał, że jesteśmy w Singapurze. Musiałem w karcie imigracyjnej wpisać numer telefonu- znaczy nie masz komórki, do Singapuru się nie wybieraj. Ja na szczęście mam. Jeszcze siku ze strachu i ruszamy na „celną” Nikogo nie ma, jest tak jak wszędzie: celnicy „zajęci” plotami, nawet nie patrzą na podróżnych, więc amatorów celnego singapurskiego horroru muszę rozczarować- nic nie było, a to nam daje oszczędności rzędu 30 SGN

No a teraz pierwszy papierosek w Singapurze. W informacji przemiła, jak wszyscy w Singapurze, Pani daje instrukcję- prosto, aż do końca hali, a potem w lewo, pod kolumienkami na zewnątrz, jest miejsce do palenia. No to idziemy- pod kolumienkami stoją i palą, na środku wielka popielniczka, wszystko normalnie, więc gdzie ten Singapur? A jest, bo na każdej kolumience wielki znak zakazu palenia. Jeśli spodziewacie się, że zobaczycie wywieszki „Tu wolno palić”, to zapomnijcie, ja żadnej nie widziałem. Palenie papierosów w Singapurze to raczej taki rodzaj gry, której reguł nie da się poznać do końca, przypomina zabawy w kotka i myszkę, ponieważ nigdy nie wiesz do końca, czy Ci z 5 tysięcy SGN kary nie wlepią. Bo jak stoi stu ludzi i pali pod napisem zakaz palenia, to z prawnego punktu widzenia nic nie znaczy. Ciekawe, co będzie dalej. Witamy w Singapurze, mieście ostatniego dymka.

Jeśli chodzi o transport do miasta, to wszyscy polecają busy, które kosztują 9 SGN od osoby i dowożą do hotelu niezależnie od odległości- cena jest po prostu od pasażera. Ale zamiast busa poradzili nam na 4 osoby taksówkę, ma być taniej. W Singapurze jeżdżą na benzynie, więc taksówka ma bagażnik; ciekawe doświadczenie po Bangkoku, gdzie w bagażniku jest tak wielka butla gazu, że czasem jedna walizka się nie zmieści. Czy ja już pisałem, że co kraj to obyczaj?

Wyszło nam 20 SGN za kurs, czyli po 5 SGN od osoby, bo Geylang jest bardzo blisko lotniska, czysty zysk. Po Bangkoku, już w drodze z lotniska przeżywam szok. Jesteśmy chyba w azjatyckim Wiedniu, choć wszystko jest inne, ale „ordnung” widać na każdym kroku. Drzewa stoją równo, jak niemieckie pułki, żadnych źle posadzonych, żadnych samosiejek, wszystko w linii jak na paradę. Żadnych walających się śmieci, ruder i reklam, tak typowych dla każdego azjatyckiego miasta. Autostrada gładka jak dupa niemowlaka, ale niczego innego się nie spodziewałem. Jest po prostu pięknie, zielono i kolorowo od kwiatów, świeci słońce uwypuklając efekty pracy zarządcy tego miasta parku. No właśnie, Singapur jest bardzo, ale to bardzo zielony, czego się nie spodziewałem. Myślałem, że to betonowa pustynia a okazało się, że wręcz przeciwnie.

Hotel sieci 81 na miarę Singapuru i naszych kieszeni. Ciasno jak cholera, walizki koło łóżka postawić jednak można i nigdzie palić nie wolno. Trzeba wychodzić na ulicę. W Geylang pali się na ulicy wszędzie tam, gdzie są kosze na śmieci. Czyli praktycznie na każdym rogu; ale znów przypominam, że żadnego informującego o tym napisu nie uświadczysz, radzę więc zachować szczególną ostrożność i raczej dołączać do już palących, co daje większą gwarancję ujścia cało.

Ale wróćmy do hotelu. Gdzie jest ten cholerny Wiesław, który dwie godziny temu przyleciał prosto z Polski? Nie odpowiada na sms’y, głucha cisza. Moje rozmyślania przerywa pukanie do drzwi. Otwieram i … nikogo nie ma, pukanie, otwieram i … nikogo nie ma. A pukanie dalej słychać. Chyba dopiero za trzecim albo czwartym razem zorientowałem się, że owszem ktoś puka, ale w drzwi łączące nasz pokój z sąsiednim. Odblokowuję zamek, otwieram i co widzę, oczywiście roześmiany Wiesław. Taki k… dowcipny.

Centrum i Marina Bay

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 17.78
drukowana A5
Kolorowa
za 36.77