Dedykowane wszystkim, których domy
to piekła dla wtajemniczonych…
I. Ona
One way ticket — melodia płynąca z głośników kaleczyła uszy, tym bardziej iż coś strasznie zakłócało odbiór i zgrzyty niemal całkowicie uniemożliwiały identyfikację poszczególnych dźwięków. W pokoju panował mrok. Na podłodze siedziała ONA — porcelanowa laleczka wpatrzona tępo w trzeszczącą skrzynkę. Księżyc w nowiu nie zarysowywał swą poświatą nawet konturów okolicznych drzew. Idealna noc dla złodziei, jak mawiają.
Dom spał. Wytężając słuch, mogła odczuć, jak spokojnie oddycha… Ale był to tylko jej własny, tłumiony oddech. Przez chwilę prawie uwierzyła, że mogłaby tu być szczęśliwa. Przez moment chciała narzucić na siebie poważnie sfatygowany, wełniany koc w niegdyś błękitno-żółtą kratę i zasnąć. Po upływie kilku minut usłyszała warkot silnika parkującego pod domem samochodu. Drzwi trzasnęły. Auto odjechało. Po dziesięciu sekundach, niezbędnych, by wykonać siedem kroków wzdłuż podjazdu, i kolejnych kilkunastu, wymaganych do rozprawienia się z zamkiem, klamka ustąpiła. Zawiasy zaskrzypiały. Rzucony w stronę komody pęk kluczy (nie opanowawszy, pomimo lat treningów, sztuki latania) z łomotem wylądował na posadzce. Koniec sielanki. Drapieżnik łapie trop. „Nie mów nikomu, co się dzieje w domu — zaklęcia, którymi przesiąknięte były ściany jej sypialni — nikt się nigdy nie dowie. Milczenie jest złotem”.
Na schodach rozbrzmiały stawiane ciężko, najwyraźniej z niemałym trudem kroki. Może się potknie i spadnie? Zastygła z przerażenia. Zacisnęła zęby w niemym oczekiwaniu. Zbliżał się Pan Ciemności. Proszę, odejdź — powtarzała szeptem, podobnie jak każdego wieczoru, naiwnie pragnąc ufać magicznej mocy tych słów. Oczyma wyobraźni widziała jego dłoń opadającą na klamkę. Instynkt samozachowawczy wziął górę. Chwyciła plecak i rzuciła się w stronę okna…
Zaledwie kilka godzin dzieliło ją od świtu. Niewiele czasu, by zniknąć i zatrzeć ślady. Czy zawiadomi policję? Najwcześniej wtedy, gdy wytrzeźwieje…
Spokojnym krokiem zbliżała się do dworca PKP. Zmęczona życiem pani w okienku, dostrzegłszy klientkę, momentalnie przyjęła życzliwy wyraz twarzy i spytała, w czym może pomóc.
— O której odjeżdża najbliższy pociąg do Krakowa?
— Osobowy czy pospieszny?
— Bez znaczenia.
— Za trzy godziny.
— A do Przemyśla?
— Za dwadzieścia minut. Już podstawiony.
— W takim razie szkolny do Przemyśla poproszę.
Czy kasjerka zapamięta niezdecydowaną podróżniczkę?
Ogromny, żelazny koń oczekiwał, cichy i senny, przy ostatnim peronie. Obsługa dopalała ostatniego przed odjazdem papierosa, stojąc na wprost pierwszego wejścia, licząc od czoła pociągu. Dziewczyna zajęła miejsce najbliższe przedziałowi konduktorskiemu, z widokiem na wyjątkowo otyłego jegomościa, drzemiącego z wysuniętym ozorem. Perspektywa tego, że jeśli przyśni mu się jakiś smakołyk, gotów odgryźć sobie język, na chwilkę ją rozbawiła.
Kilka minut przed odjazdem poprosiła kierownika o skasowanie biletu, aby uniknąć niepotrzebnej pobudki w trakcie trasy, którą zamierza w całości przespać. Niechętnie przystał na jej życzenie.
Ostatnia zapowiedź wybrzmiała w głośnikach — ostatnia minuta. W ostatnim wagonie, pogrążonym w mroku za sprawą przepalonej jarzeniówki, nie przerywając sennych fantazji pozostałych pasażerów, wyjęła z portfela pieniądze, pozostawiając jedynie nieliczne drobniaki. Popatrzyła z sentymentem na jeansowy przedmiot, towarzyszący jej nieprzerwanie od dzieciństwa. Nie można biec do przodu, jednocześnie oglądając się wstecz, skarciła samą siebie, po czym (niby przypadkiem) upuściła go pod jedno z siedzeń. Naciągnęła na głowę czapkę i wysiadła.
Chłód wrześniowej nocy orzeźwiał i wspomagał w dalszej wędrówce — byle dalej, byle za miasto. Gdy dotarła do wylotówki, wydobyła z plecaka kartonik ze schludnie wykaligrafowanym napisem „Byle do przodu”. Uznała to za najprecyzyjniejsze określenie celu swej podróży. Godzina mało sprzyjająca autostopowiczom, po niej kolejna równie bezowocna. Sen nie zrozumiał, że dzisiejszej nocy nie znajdzie dla niego czasu. Przysiadł na ramieniu, nucąc słowa dawno zapomnianej kołysanki.
Nigdy stąd nie wyjadę — westchnęła. Szczęście w nieszczęściu, że nie miała dokąd zawrócić, dlatego przyczajona na drugim ramieniu determinacja, tocząc regularną bitwę z wysłannikiem Morfeusza, odnosiła całkiem znaczące sukcesy. Skostniałymi palcami dobywszy paczki papierosów, dziewczyna przeliczyła stan „prowiantu” — mniej niż połowa. Trudno, jeśli nie ma czym zająć myśli, niech chociaż dłoniom przypadnie w udziale jakieś zajęcie. Ledwie zdołała odpalić cichego zabójcę, usłyszała pisk hamującej ciężarówki. To sobie zapaliłam — syknęła z nutką goryczy.
— Powóz zajechał, dokąd podrzucić?
— Przed siebie.
— Niewiarygodne! Dokładnie tam jadę! — Woźnica wykrzywił się w szczerbatym uśmiechu. — Dlaczego zatrzymujesz okazję o tak późnej porze? To chyba niebezpieczne?
— Trzeźwy kierowca, a mam pewne powody zakładać, iż większość społeczeństwa siada za kierownicę w stanie trzeźwym, nie może być wszak bardziej niebezpieczny od pijanego dresika spotkanego na imprezie, prawda?
— Nigdy w ten sposób o tym nie myślałem, jednak dostrzegam w twym rozumowaniu pewną pokrętną logikę.
— Poza tym, gdy zaczynałam zatrzymywać, pora nie była jeszcze tak późna. A ty nie boisz się zabierać nieznajomej w środku nocy?
— Jestem brzydki i nie mam jedynki — wzruszył ramionami, radośnie prezentując niekompletny stan uzębienia — raczej nie zechcesz mnie zgwałcić.
— No nie zechcę.
— Widzisz? Mówi się trudno — westchnął z udawaną powagą, by po chwili milczenia równocześnie ze swą pasażerką parsknąć śmiechem.
Koła pokonywały kolejne kilometry, a na horyzoncie nieśmiałe, jesienne słońce zaczynało budzić do życia nowy dzień. Rozmowa płynęła niewymuszenie, ani razu nie zahaczając o temat celu podróży, aż do chwili gdy za oknami rozpostarł się nadmorski krajobraz i padło pytanie:
— Jedziesz ze mną do Szwecji? Wstawię sobie nowego siekacza. Machniemy szybki ślub. Zrobimy niespodziankę rodzinie.
— Gdybym miała przy sobie niezbędne dokumenty, zgodziłabym się bez wahania, ale może następnym razem.
— To do kolejnego wyjazdu przygotuj się lepiej.
— Zapamiętam.
II. Wolność
Bezsenna noc, a po niej bezsenny dzień… Na szczęście temperatura zaczynała się podnosić i zęby nie szczękały już tak donośnie. Miasto nie przypominało tego, w którym spędzała rodzinne wakacje za dzieciaka. Wszystko wyglądało obco. Tylko promy Bielik te same — zmęczone rutyną i przytłoczone kurzem spod opon. Dawniej uwielbiała przepływać nimi z jednego brzegu na drugi i z powrotem, i jeszcze raz, i jeszcze… Dopóki nie wpadła w oko obsłudze i na nią nie nakrzyczano. Następnego dnia zabawa zaczynała się od nowa. Tym razem podczas przeprawy, myśląc o drodze powrotnej, poczuła niesmak. Chciałaby pozostać na wyspie do końca życia. Mieszkańcy polskiej części Uznamu zawsze zapewniali, że jest to bardzo bezpieczne miejsce ze względu na izolację. Jeśli — mówili — na wyspie zdarzyłoby się jakieś przestępstwo, można ją bez problemu „zamknąć” i przeczesać. Nawet późniejsze opowieści o dziewczętach, które wracając z plaży, przepadły bez wieści, nie zachwiały tej utopijnej wizji.
Postawiwszy pierwszy krok na suchym lądzie, z miejsca zapragnęła pochwycić zębami woń gotowanej kukurydzy. Najwyraźniej sezon straganowy jeszcze się nie skończył, a może obecnie sezon trwa cały rok? Galopujący kapitalizm… Powstrzymała głupi odruch niuchania. „Trochę godności, nie jesteś psem!” Jej łydkę trącił mały, pociągający nosem kundelek. Przystanął. Parsknął z pogardą i pobiegł dalej…
Odrapane garaże, a między nimi jakiś sklepik osiedlowy. Pod sklepikiem dwóch starszych panów kulturalnie spożywa owinięte w gazetę napoje wyskokowe, prawiąc o pogodzie, w której nic ciekawego się nie dzieje, polityce, na której znają się tyle, co dobrodzieje sprawujący władzę w naszym państwie, oraz sąsiedzkich niepokojach. Rozpoznając w twarzy nowo przybyłej Zuzię, z którą najwyraźniej chętni są wymienić swe poglądy i spostrzeżenia, opowiadają z zaangażowaniem niewiarygodne historie o Marcelince spod ósemki, która jeszcze szkoły nie skończyła, a już drugi raz w ciąży, nikt nie wie z kim, o Grześku z zieleniaka, któremu ostatnio rower spod sklepu buchnęli, i bazgrołach, którymi nocą ktoś pokrył bramę garażową Franka. Takie czasy. A wszystkiemu winna telewizja i brak kar cielesnych w szkołach. I że papierosy znów podrożały, co akurat całą trójkę rozmówców przejęło do głębi, i czy w związku z tym można by poratować chociaż jednym… Nie można, odparła dziewczyna, bo nie ma… Nie ma papierosów, nie ma pieniędzy, nie ma pracy dla młodych ludzi z moim wykształceniem. Po tych słowach weszła do sklepu. Mężczyźni z politowaniem pokiwali głową, a następnie popłynęli z wartkim nurtem wspomnień o czasach, gdy robota czekała na każdego…
— Dwie najtańsze parówki, bochenek chleba i tanie wino poproszę — wyrecytowała zamówienie.
— A dowodzik jest? — formalnie spytała ekspedientka.
— Jest pani urocza! Naprawdę wyglądam tak młodo?! — podjęła filuternie i na tym rozmowa się zakończyła.
Spakowała prowiant, ubolewając nad tym, że nie pomyślała wcześniej o jakichś zapasach. Do czego to podobne, aby najtańszy winiacz kosztował jedenaście złotych? Trudno, nocą bez niego byłoby samotnie.
Jako dziecko za główny punkt orientacji w tym terenie obrała betonowego smoka Telesfora, oklejonego kolorowymi szkiełkami. Był ogromny i przepiękny. Stał na jakimś rozstaju ścieżek, pomiędzy placem zabaw a promenadą. Ciekawe, czy nadal istnieje?
Rewitalizacja zabytkowego Parku Zdrojowego trwała w najlepsze. Fundusze unijne pozwolą uczynić go lepszym, piękniejszym i kompletnie pozbawionym dzikiego serca — manifestem cywilizacji Zachodu. Dziewczyna zgubiła się w nim natychmiast. Był zbyt symetryczny. Wśród okwitających aksamitek czekał na nią jednak dawny przyjaciel: wielkie i przecudnej urody smoczysko, które jakby skurczyło się, struchlało i utraciło większość dawnego blasku, zapewne pod wpływem tęsknoty. Nie wzbudził w niej dziś zachwytu, a raczej przyprawił o typowo szkolną rozterkę — Gaudi czy socrealizm?
Punkt odniesienia w terenie pozwolił świadomie ukierunkować dalszą wędrówkę. Przecież niedaleko jest Bałtyk. Szła znajomą alejką, ze smutkiem spoglądając na otaczające ją nowo podbudowane hotele. Świnoujście niesamowicie rozkwitło, odkąd była w nim ostatni raz. Znaki czasu odmieniły jego oblicze. Wzdłuż promenady rozkwitły radosne fontanny, a wszerz wydm stanęły luksusowe hotele niemieckich inwestorów — maszynki do robienia pieniędzy. Nie miała ochoty wtapiać się w maszerujące oddziały turystów, w większości nieznających nawet lokalnego języka. Z miejsca skierowała swe kroki na plażę.
Piaszczystą niegdyś ścieżkę prowadzącą ku morzu obecnie pokrywały gumowe maty, ułatwiające spacer. Współczesne dzieci nie lubią wytrzepywać z sandałków piasku i drobnych muszelek. Wspiąwszy się na wydmę, wciągnęła głęboko do płuc przesiąknięte jodem sztormowe powietrze. Bałtyk pachnie najpiękniej na świecie. Co prawda, bez skali porównawczej trudno uzasadnić tę śmiałą tezę, jednak w jej mniemaniu żaden inny akwen nie mógł roztaczać ciekawszej woni.
Pogoda skutecznie zredukowała liczbę osób decydujących się na spacer w tym rejonie. Jedynie grupka emerytów dzielnie uprawiała nordic walking, ciągnąc kijki za sobą. Robicie to źle — mruknęła sama do siebie, ale skoro sprawia wam to tyle radości… Pal czort…
Wzburzone fale wyrzucały na brzeg szereg rozmaitości od puszek po piwie po czaszki zwierząt. Nigdy nie przełamała niechęci do zanurzenia się w spienionej wodzie, była dla niej zbyt mało sterylna. Gdyby miała dostęp do łazienki, udowodniłaby samej sobie, że potrafi. Gdyby miała łazienkę, wymyśliłaby inny powód, by się wycofać…
Przysiadła na schodach wiatraka niezmiennie panującego na śliskim, kamiennym molo. Dobyła bochenka chleba i poczęła karmić łabędzie.
— Panienka nie siada na betonie, bo złapie wilka — z troską zaczepił ją stary wędkarz. — Nadciąga sztorm, niedługo fale zmyją panienkę do morza i porwą na samo dno.
Nie miała ochoty podejmować rozmowy, toteż milcząc, wstała i powędrowała dalej przed siebie.
Deszczowe chmury przesłoniły niebo — najgorsze, co może spotkać podróżnika bez bazy noclegowej. Skryła się pod parasolkami Fortu Anioła, podciągając kolana pod brodę, by uchronić buty przed kompletnym przemoczeniem i rozgrzać nieco łydki. Bileter, najwyraźniej znudzony brakiem zwiedzających, przysiadł się i począł zachęcać do obejrzenia wystawy.
— Przepraszam, ale chciałam tylko przeczekać ulewę…
— Idealny pretekst, by wstąpić na krótkie rendez-vous z historią.
— Przepraszam, ale mam silnie ograniczony budżet.
— Domyślam się — przeszedł na mniej oficjalny ton. — Autostopowiczka?
— Widać?
— Jeszcze jak! Z daleka rozpoznam włóczęgę!
W tym miejscu zaśmiał się, a ona nie wiedziała, czy takie podsumowanie powinno ją obrazić, czy rozbawić.
— Wypraszam sobie, nie jestem brudasem!
— Bynajmniej! Nawet nie przyszło mi to do głowy. Po prostu turyści zakwaterowani na mieście nie chadzają na spacery z wyładowanym po brzegi plecakiem. Niedługo zamykamy, pomyślałem, że w środku możesz się wysuszyć i napić czegoś ciepłego. Zakładam, że śpisz pod namiotem, a w takim stanie zapalenie płuc masz gwarantowane.
— Ale ja naprawdę nie mam pieniędzy…
— Zauważ, że jeszcze ani razu o nie nie spytałem. — Wzruszył ramionami. — Ty akurat trafiłaś na wielbiciela historii, szczególnie tych patykiem pisanych. Opowiesz mi swoją?
Zgodziła się, ponieważ nie mogła odmówić słuszności jego argumentom. Przedstawiła bileterowi ładnie podkolorowaną wersję swych losów, a gdy skończyła, na zewnątrz panował mrok. Czekała ją zimna i mokra noc. Nowy znajomy zaproponował nawet, by rozbiła namiot w obrębie murów fortecznych. Miałaby bezpieczne schronienie, no i nie narażałaby się na mandat od strażników miejskich. Tylko do dziewiątej rano musiałaby się ogarnąć, gdyż wówczas otwierają. Odmówiła, najuprzejmiej, jak potrafiła. Wszak nie posiadała namiotu…
Udała się na dziką plażę, niedostępną dla samochodów i z racji tego nieczęsto odwiedzaną przez mundurowych, chyba że impreza wymknie się spod kontroli. Dziś nic nie zapowiadało imprezy, wciąż jeszcze dogorywające żarem palenisko sugerowało raczej, że jakaś niedawno się zakończyła. Ogrzała ohydne parówki za piętnaście groszy, następnie zgasiła pozostałości ogniska, aby nie kusić stróżów ustalonego, jedynie słusznego ładu i porządku.
Dla komarów pachniała obietnicą uczty. Zawinęła się w śpiwór, śpiwór owinęła folią i tak opakowana spoczęła wśród zarośli. Pozbawiona sił, nie roztrząsała dostępnych możliwości: czy lepiej odciąć sobie dopływ powietrza, czy owadom dostęp do krwistego poidła. Narzuciła na twarz polarową bluzę i zasnęła.
— Nie wolno ci tu spać. — Usłyszała bladym świtem. Machnęła dłonią, odganiając intruza, przewróciła się na bok i zasnęła ponownie.
Rankiem, ostatecznie rozbudzona dźwiękiem własnych szczękających zębów, nie potrafiła określić, czy przeganiający ją stąd mężczyzna był postacią rzeczywistą, czy może wytworem sennych majaków. Jedyne, czego była pewna, to, iż musiała nocą zrzucić okrywającą twarz bluzę, gdyż dotkliwie pokąsana najchętniej zdrapałaby skórę z całej powierzchni karku i dłoni.
Spakowała cały dobytek i udała się do jedynego jak dotąd przyjaznego miejsca, muzeum, w którym uprosiła jakże pomocnego pana z obsługi, aby przechował jej toboły przez kilka godzin na zapleczu. Do podręcznej torebki, wykonanej poprzez splątanie rogów arafatki, spakowała najpotrzebniejsze akcesoria. Tak przygotowana ruszyła w miasto.
Banicji dzień drugi oznaczał czas metamorfozy. W drogerii zakupiła magiczne mikstury, a w lumpeksie baśniowe szaty mające powołać do życia nową istotę. Pamiętała, że nieopodal znajduje się ogromne i dobrze zaopatrzone pole namiotowe. Podobno strasznie drogie, ale chyba oferujące możliwość kąpieli? Z promiennym uśmiechem spytała stróża, gdzie znajdzie prysznice i ile kosztują. Wskazał właściwy kierunek, dodając, że goście pola mają do nich dostęp bezpłatnie. Nie wyprowadzała go z błędu. Gorąca woda natychmiast rozluźniła zdrętwiałe kończyny. Porwała również ze sobą resztki brązowej mazi, którymi dziewczę pokryło wcześniej swe długie, złociste włosy. Opuściwszy kabinę, ujrzała odbicie w lustrze i cicho jęknęła. Nowy kolor zdecydowanie mniej pasował do jej dziecięcej buzi, jednak bez wątpienia przydał całej postaci kilku lat. Jednym pewnym cięciem wykonała grzywkę, opadającą gęstą kurtyną na czoło. Przebrała się. Żegnaj, Nadiu — szepnęła, ciskając zawiniątko ze starą odzieżą do kosza. Witaj, Nini — wygłosiła półgłosem, ostatni raz przed wyjściem spoglądając na tę, którą stworzyła…
Opuszczając teren campingu, przyjęła jeszcze życzenia udanego spaceru i ładnej pogody od portiera. Poczuła się u siebie.
Głód skręcał jej kiszki. Kompletnie zapomniała o zdobyciu jakiegokolwiek jedzenia. Tego dnia los był łaskawy. W głębi wydmy dostrzegła drzewko moreli. Na paluszkach, niczym złodziej, podreptała w jego kierunku i ogołociła roślinę ze wszystkich owoców. Czy to aby na pewno morele? Czy może ich trujące odpowiedniki? Czy morela ma w Polsce jakiegoś niejadalnego bliźniaka? Nic jej o tym nie było wiadomo.
Spokojnym krokiem spacerowała wzdłuż promenady. Piękne nowe fontanny, tryskające wysoko strumieniami wody, woń przepalonej frytury, smażonej ryby i masa kompletnie niezwiązanych tematycznie z miejscem dystrybucji pamiątek upodobniły promenadę do każdego innego deptaka. Tego dnia słońce pieściło odkryte ramiona w ostatnich zrywach letniego wiatru. Tak naprawdę nie zastanawiała się w trakcie przechadzki nad atrakcyjnością oferowanych rozrywek. Snuła plany zdobycia środków niezbędnych do przetrwania nadciągającej zimy.
W muszli koncertowej odbywał się konkurs piosenki dziecięcej czy jakiś inny talent show. Przysiadła na skraju kwietnika, pochłaniając kolejne złociste, lecz kwaśne, jak przystało na owoce wyrosłe dziko, morele. Pod ścianą pobliskiego monopolu konkurencyjna grupa starała się promować własną twórczość. Trzech niedomytków na lepkim śpiworku darło się przy akompaniamencie handmade bębnów z puszek po lakierze. Plus dziesięć do kreatywności, niezły materiał na mentorów.
— Piękny kwiatuszek dla pięknej pani. — Niespodzianie wyskoczył jej zza pleców jeden z grajków.
— Nie wysilaj się, jestem spłukana — podsumowała oschle, wrzucając ostatni owoc do podsuniętego kapelusza na datki.
— Nie szkodzi, my też — to odrzekłszy, wyjął apetyczny „datek”, zagryzł i skwaszony, jednak starając się za wszelką cenę utrzymać fason, zainicjował po raz kolejny tę samą zwrotkę, niemającej końca pieśni. — A teraz specjalna dedykacja dla niewiasty w pierwszym rzędzie: „Tłusta plama na krawacie, krótkie spodnie niby gacie, marynarka za kolana, to jest wygląd chuligana…”.
Najwyraźniej promenada oferowała nieograniczony wachlarz możliwości pozyskania niezbędnych do życia środków przy odrobinie pomysłowości. Z tą akurat nigdy dotąd nie miewała problemów.
Naprzemiennie, pojedynczo chłopaki z brud bandu przekradali się, mijając jej ławkę, za żywopłot, gdzie poniekąd kulturalnie zaspokajali pragnienie. Pokonując obrzydzenie, w pewnym momencie zatrzymała jednego z nich:
— Ile wyciągacie dziennie, jeśli to nie tajemnica?
— Jestem gentelmanem, o pieniądzach nie rozmawiam, chyba że przy kielichu.
Wydobyła ukradkiem z torebki najdroższe z tanich win.
— Czy to odpowiedni argument? — Uśmiechnęła się chytrze.
— A to już inna rozmowa. — Oczka rozmówcy rozbłysnęły słonecznym blaskiem. — Co szefowej potrzeba?
— Chcę pożyczyć od was dwie dychy, do końca dnia, pod zastaw winiacza. Jeśli wieczorem nie oddam wam kasy, możecie wypić go za mnie.
— Nie mogę samodzielnie podejmować tak ważnych decyzji, droga pani.
— To prowadź mnie do kogoś, kto może…
Transakcja przebiegła bez zbędnych komplikacji, chociaż skubańcy doskonale orientowali się w cenach winiaczy i bez wątpienia mieli świadomość, że zastaw nie dorównuje wartością kwocie pożyczki. Cóż, pieniądze zarobione mimochodem równie łatwo się wydaje… Po upływie pół godziny powróciła zaopatrzona w szkicownik i ołówek. Tym razem, zamiast na ławce, rozsiadła się bezpośrednio na chodniku, ściślej na środku chodnika, tak by pozbawić przechodniów możliwości niedostrzeżenia przeszkody. Uwieczniała ekipę brudasów zdecydowaną kreską, którą zawsze uważała za przeciętną. Na szczęście opinii tej zwykle nie podzielała publika. Oby i tym razem zanęta podziałała. Dokończone rysunki niedbale odkładała na bok. Niestety, to chyba nie był najlepszy dzień dla artysty — sprzedała tylko jeden z rysunków, i to po kosztach. Palce zgrabiałe od wieczornego chłodu odmówiły posłuszeństwa. Zwinęła swój warsztacik, wrzuciła zarobione drobniaki do kapelusza brudasów.
— Zgodnie z umową winiacz wasz, a to wyrównanie do kwoty pożyczki.
— Całe szczęście, panienko, gdyż już spożyty. Dobrze rysujesz.
— Pewnie… Prawdziwi artyści są doceniani po śmierci. Bywa, że głodowej.
— Chętnie jeden od ciebie kupię — zaproponował najbrudniejszy.
— Masz w prezencie. Nie potrzebuję litości. Nara.
Malując, kompletnie zatraciła poczucie czasu. Uświadomił jej to wielki zegar zawieszony u wejścia do jednego z hoteli. Muzeum! Przecież już zamykają! Zerwała się do beznadziejnego biegu, na którego mecie nikt już na nią nie czekał…
Fantastycznie — syknęła, stanąwszy u bram fortu. Teraz dopiero zacznie się zabawa. Przysiadła na krawężniku, usiłując złapać oddech. Wsparłszy głowę o zimny mur, starała się zebrać myśli. Na próżno. Kolejny błąd. Za błędy trzeba płacić.
— Jakiś problem? — Dobiegający zza rogu głos przepełnił ją na ułamek sekundy nadzieją, ale…
— To ty — westchnęła, ujrzawszy deptakowego brudasa. — Śledzisz mnie?
— Musisz być wielką pasjonatką historii, skoro tak rozpaczasz z powodu pocałowania klamki. Nie maż się, rano znowu otwierają.
— Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
— Nie wlewaj sobie. Właściwie to ja tu nieopodal mieszkam. A ty?
Owiane złą sławą bunkry od dziecka ją fascynowały, ale zarazem obrzydzały — ciemne, wilgotne, zatęchłe klitki. Wyspa była ich pełna. Zawsze straszono dzieci, by trzymały się od nich z dala, gdyż w środku czają się zagrożenia o wiele gorsze od potworów spod łóżka — realne i mogące sprowadzić zgubę. Pocieszała się faktem całkiem ekskluzywnej lokalizacji obiektu: bezpośrednio przy plaży, nieopodal prywatnego Yacht Klubu i tych fantastycznych podobizn piratów wyrzeźbionych w starych obumarłych pniach… Wejście ściśle porastał bluszcz, częściowo maskujący, a przede wszystkim powstrzymujący cegły przed obsunięciem, zaprawa murarska dawno już bowiem skruszała i wypłynęła w strugach wód opadowych.
— Witaj w domu — zaakcentował słowo DOM, tak jakby chciał podkreślić, że miejsce, w którym się znaleźli, realnie nadaje się do zamieszkania. — Chłopaki, to jest Nini…
Dziewczyna chciała o coś zapytać, lecz jedno spojrzenie wystarczyło, by odpuściła…
— Co ona tu robi? — Ton pytania nie wyrażał zadowolenia.
— Zostanie na noc.
— Stary, jak się chcesz grzmocić, to masz masę krzaków w okolicy, nie musisz nam sprowadzać…
— Zastanów się, zanim dokończysz — przerwała mu.
— … panienek — spuścił nieco z tonu.
— Widzę, że źle trafiłam.
Odwróciła się na pięcie i opuściła lokal.
— Zaczekaj! — krzyknął jeszcze w kierunku oddalającej się sylwetki, ta jednak nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi.
— Co tak ostro? — warknął tym razem do brudasa rozłożonego w kącie.
— To nie burdel ani schronisko — burknął tamten, sprawnie zawijając tytoń w wymiętą bibułkę — rozumiem, że jaja cię swędzą, ale załatw to na własną rękę. — W tym miejscu poczynił teatralną pauzę, poślinił bibułkę i zaczął rozglądać się w poszukiwaniu źródła ognia.
— Przesadziłeś, ona po prostu nie ma dziś gdzie spać.
— Oj, jaka biedna sierotka… — zaszydził. — Leć za nią. Zobaczysz, gdzie mieszka. Rodzice muszą się już niepokoić o córeczkę. Poza tym powinieneś być wdzięczny, ułatwiłem ci zadanie. Przy mnie wyjdziesz na bohatera. Na pewno od razu rozłoży nogi.
— Nie sądzę. To ta, co spała wczoraj na plaży.
— Czyli ma własną miejscówkę. Nie zawracaj mi dupy.
III. Równia pochyła
Kolejny pasjonujący wieczór upływający na zapełnianiu kufli i opróżnianiu popielniczek. Dobry barman to cierpliwy barman, spowiednik i kompan do kieliszka, jednak dziś nie miał nastroju, by wcielać się w tę narzuconą mu poniekąd rolę. Sezon dobiegał końca i lokal sukcesywnie, z dnia na dzień, się wyludniał. Z sentymentem wspominał skąpane w tytoniowym dymie i wraz z nim ulatujące wakacje. Dym nadawał temu miejscu autentycznego charakteru lekkiej speluny, czyli dokładnie tego, czego oczekują wytrawne wilki morskie. Lubił to miejsce dlatego, że traktowano go tu z szacunkiem należnym portowemu karczmarzowi, płacono nienajgorzej i nie chrzczono piwa…
Gdyby jeszcze coś się wydarzyło. Coś wyróżniającego tę noc spośród pozostałych minionego tygodnia. Gdyby wpadli piraci i wzniecili bijatykę… Westchnął, przewieszając kuchenny ręcznik przez lewe ramię, i odruchowo wytarł ręce w nogawki jeansowych spodni. Barman pije z nami! — słysząc te słowa, z miejsca dobył butelki. Rozstawił kielony, swój ukradkiem napełniając wodą. Barman zawsze może napić się za darmo, tym razem jednak wolał doliczyć sobie napiwek, szczególnie że bufetowa skarbonka świeciła pustkami. Wraz z załogą spod okna wychylił, skrzywił się jak należy i, jak przystało na prawdziwego twardziela, nie zapił, wzbudzając tym samym ogromny szacunek wśród podchmielonej drużyny, odkrywającej w sobie nieodpartą chęć zaprezentowania szerszej publice zdolności wokalnych w szantowym repertuarze.
Idealny moment, by odbyć rundkę po stolikach i uprzątnąć nieco to pobojowisko. Rozejrzał się po sali.
„It’s Lunch Time! Świeże mięsko na horyzoncie!” — uśmiechnął się sam do siebie, dostrzegłszy skuloną w kącie, nad wspartym o kolana blokiem istotę. Najwyraźniej odczuła ciężar jego spojrzenia, gdyż na moment oderwała wzrok od kartki i mimowolnie uśmiechnęła się przelotnie, uśmiechem smutnym i nieobecnym, po czym wróciła do przerwanego zajęcia. Znał ten typ — rozczarowana wakacyjną miłością romantyczka. Kruszynka jest taka osamotniona. Serduszko takie złamane. Melduję pełną gotowość do manewru pocieszenia — mruknął, szykując dwa kieliszki do abordażu.
— Można się dosiąść? — zapytał.
— Ty tu rządzisz… Czy jeśli odmówię, wyprosisz mnie z lokalu?
— Bynajmniej. Pomyślałem, że może zechcesz się ze mną napić. Wyglądałaś na przygnębioną.
— Widzę, że zadbałeś o popitę. — Wskazała z pogardą na jego kieliszek. — Altruista, kompletnie zapomina o sobie… — Pozwoliła, by każda z głosek wybrzmiała osobno. — Czyli w ten sposób budujesz swoją legendę?
Poczuł się zmieszany. Najwyraźniej nie docenił przeciwnika. Gdy tak zastygł pozbawiony słów, dziewczyna pochwyciła z jego dłoni obydwie porcje i kolejno wchłonęła, zachowując kamienną twarz.
— Dobre, ale mało — skwitowała, zwracając opróżnione szkło — no i szkoda, że dla siebie nie przyniosłeś. Bez obaw — trzepnęła go w ramię — nikomu nie wygadam.
— Zniszczysz sobie wzrok — zmienił temat, wskazując na niedokończony szkic.
— Twoja troska jest nadmierna.
— Przez chwilę mogę się poczuć jak w amerykańskim sądzie.
— Tylko ćwiczę.
— Widać. Musisz nad nim jeszcze popracować. Barman wyszedł ci kompletnie pozbawiony wyrazu.
— Pokolenie Fotoshopa? Pozbawiony wyrazu? Chcesz — zmieniła ton na bardziej poufały — to zaraz znajdę taki wyraz, który będzie do ciebie idealnie pasował. Może nawet kilka wyrazów…
— Chyba dam ci trochę czasu, abyś nie dobrała ich w sposób pochopny — to mówiąc, pozbierał kieliszki i wrócił na stanowisko pracy, kompletnie zapominając o wcześniejszym zamiarze uprzątnięcia pozostałych stolików.
Przy barze czekał Krystian, jego ulubiony zmiennik. Nie tracąc czasu i nie przeszkadzając koledze, obsłużył się sam i właśnie z zawadiackim uśmieszkiem wypatrywał nadchodzącego barmana.
— Niezła — rzucił przez zęby, unosząc kufel w symbolicznym toaście i puszczając oczko do nieznajomej, ta jednak prychnęła i odwróciła wzrok.
— Stary, ty zacznij nad sobą pracować — zignorował wcześniejszą uwagę. — Przyłazisz tu nawet, gdy masz dzień wolny? Nie pij tyle, bo zostaniesz pracoholikiem!
— Chyba na odwrót?
— Wszystko jedno.
— Co to za sztuka? — Wskazał na dziewczynę, zupełnie nie starając się ukryć faktu, iż rozmawiają właśnie o niej.
— „Madame Butterfly”, tak sądzę.
— Myślisz, że coś będzie?
— Myślę, że wymaga nieco dłuższej obróbki.
— Chcesz, to mogę wejść za ciebie. Czego się nie robi dla kumpla.
— Po starej znajomości?
— Dokładnie!
— Dobra, nie rżnij głupa, jakie wiatry tak naprawdę cię przywiały?
— Czy nie mogę po prostu… — nie dokończył, widząc zniecierpliwioną minę rozmówcy. — No dobra, jest taka sprawa… Zamieniłbyś się ze mną w przyszłą sobotę?
— Tak myślałem… Chcesz tymi kilkoma godzinami wykpić…
— W żadnym wypadku! Dzień za dzień, a dziś to taka zaliczka.
— Widzę, że jakaś bardzo ważna sprawa… Jaka tym razem?
— Ruda.
— Zastanowię się…
— Lepiej? — spytała, rzucając szkicownik na bar i dosłownie o milimetry mijając jego pochyloną nad grafikiem twarz.
Spojrzawszy na kartkę, parsknął śmiechem na widok swej podobizny, którą chętniej zakwalifikowałby jako karykaturę. Krystek natychmiast przewiesił się przez ladę, aby poznać powód tak spontanicznej reakcji. Rysunek przedstawiał barmana jako pijanego chłopca pokładowego, usiłującego wycelować strumieniem piwa z kufla wprost do gardła wypacykowanego dredziarza z drewnianą nogą.
— Rozczarowałaś mnie przeokrutnie, barowa artystko — skarcił ją, nie mogąc opanować śmiechu.
— Wybacz, Jaśnie Wielmożny Panie, ale stopnia za ładne oczy nie dają.
— Sugerujesz, że mam ładne oczy?
— Sugeruję, że nic więcej nie da się dla pańskiego wizerunku uczynić.
— Jestem Krystian — wtrącił dredziarz, którego jakby zignorowano.
— Miło mi poznać. — Uścisnęła wyciągniętą dłoń, skłaniając delikatnie głowę, następnie podając dłoń jako pierwsza, wymieniła uścisk z barmanem. Podziękowała za gościnę i życzyła miłej pracy.
— Wychodzisz już?
— Chyba dopiero? — zabrzmiała, jakby pytanie ją zaskoczyło.
— Kiedy mogę się spodziewać kolejnej wizyty? Rozłożę czerwony dywan.
— Skąd pomysł, że będą następne?
— Powiadają, iż pierwszy raz przychodzi się do baru, kolejne do barmana…
— Szkoda. W takim razie pewnie więcej się nie spotkamy.
— Przemyślałem — ściszonym głosem powiedział do Krystiana, pośpiesznie ściągając fartuch i ciskając nim w kumpla. — Zaczekaj. Odprowadzę cię!
W geście kumpelskiej troski Krystek wstrzymał go jeszcze na sekundę. Wcisnął mu do kieszeni małą połyskującą saszetkę i życzył bezpiecznej zabawy. Jednak gdy tylko chłopak opuścił gościnne progi tawerny, znalazł się sam na pustym parkingu. Dziewczyna wyparowała jak kamfora. Wydobył paczkę prezerwatyw, dobrodusznie podrzuconą przez przyjaciela. Popatrzył na nieodległą datę ważności i zaśmiał się na myśl o troskliwym kumplu i piwie, które niewątpliwie za chwilę otrzyma w ramach nagrody pocieszenia…
— Jak tam Don Juanie? Kopciuszek się rozpłynął? — zakpił Krystek, widząc kumpla powracającego na tarczy.
— Taa… nie zostawiając nawet pantofelka — odparł. — Jak widać, życie to nie bajka.