„Trzy podstawy osiągnięcia czegoś wartościowego to: ciężka praca, niezłomna wytrwałość i zdrowy rozsądek.”
Thomas Alva Edison
Pragnienie piękna
Luiza nigdy nie była piękna. Nie była też ładna, śliczna, słodka, pociągająca ani seksowna. Nadużyciem byłoby tu nawet określenie — pospolita.
W podstawówce, rówieśnicy nazywali ją prozaicznie, Brzydulą albo Piegusem. Koledzy w szkole średniej określali ją jako sympatyczną, co przenosząc na skalę ocen urody, oznaczało mniej więcej to samo, co niezbyt atrakcyjna. Na studiach, choć zaliczała się do grona najpilniejszych i najbardziej inteligentnych na roku, pod względem wyglądu, podobnie jak w czasach szkolnych, niezmiennie plasowała się na końcu uczelnianej listy. Także w późniejszych latach życia, zarówno w pracy, na ulicy czy na imprezie, jej aparycja rzadko kiedy znajdowała uznanie mężczyzn. Niezależnie od tego, czy siedząc obok atrakcyjnych koleżanek z biura, ubrana była w oficjalny kostium biurowy; czy przechodząc zatłoczonym chodnikiem w centrum Warszawy, kryła się pod długim i szerokim płaszczem; lub też odziana w krótką sukienkę, wirowała w zmysłowym tańcu na klubowym parkiecie wśród innych skąpo odzianych pań; Luiza zawsze ginęła w tłumie piękniejszych od niej.
Rysy jej twarzy dalekie były od klasycznych kanonów piękna. Posiadała zbyt wydatne czoło, szeroki i mocno zadarty nos, wiecznie świecącą się cerę, rdzawe piegi oraz pozbawione blasku, mdłe, szaroniebieskie oczy. Jej włosy w kolorze spranej pomarańczy, były cienkie i niesforne. Na dodatek było ich tak mało, że z trudem przykrywały śnieżnobiałą skórę kanciastej i nader dużej głowy. Luiza najczęściej farbowała swoją czuprynę na blond albo rudo, ale nigdy nie była zadowolona z efektów tych eksperymentów. Każdy odcień, który przetestowała, podkreślał jakieś mankamenty. Rdzawe odcienie podkreślały jej niezdrową bladość oraz piegi. Blond natomiast gasił i tak mocno nijaką, barwę jej tęczówek. Największym niewypałem i rozczarowaniem okazał się jednak jednorazowy romans z farbą w odcieniu deep blue black. Nie dość, że po zastosowaniu farby, włosy Luizy okazały się bardziej blue niż black, to na dodatek zaczęły masowo wypadać. Po nieudanej próbie zostania brunetką, Luiza na jakiś czas postanowiła wrócić do swojego naturalnego koloru. Patrząc przez kilka kolejnych tygodni na wyblakłą barwę przerzedzonej czupryny, nie wytrzymała jednak długo i ponownie sięgnęła po tubkę z barwnikiem. Niestety, obiecywany przez producenta specyfiku, szampański blond na głowie Luizy także wypadł średnio. Żeby podratować image oraz poprawić sobie zepsuty już kompletnie nastrój, kobieta udała się w końcu do najdroższego stylisty fryzur w mieście. Mistrz nożyczek po godzinnym utyskiwaniu na stan włosów swojej klientki, przez niemal dwie godziny strzępił ich końcówki, ścinając za każdym dotknięciem nie więcej niż milimetr. Kiedy wreszcie szybkim ruchem prawej ręki odpiął z szyi Luizy fryzjerską pelerynkę, a następnie zmierzwiwszy palcem wskazującym czubek nowo powstałego dzieła, powiedział z zachwytem w oczach voilà i zainkasował kilka stówek, Luiza nie dostrzegła żadnej zmiany.
Zniechęcona tymi fryzjerskimi niepowodzeniami, kobieta po powrocie do domu, przygładziła nastroszoną fryzurkę, a następnie postanowiła skupić się na innych częściach ciała, z których niestety, również nie była zbyt dumna. Figurę miała bowiem taką sobie. 1,62 m wzrostu, krótkie nogi, brzuch obwisły, asymetryczne piersi, płaskie pośladki, a na dodatek gigantyczny cellulit na udach. Z której strony by na siebie nie patrzyła, zawsze mogła dostrzec jakieś niedociągnięcia.
Odkąd pamiętała, nigdy nie była zadowolona ze swojego wyglądu, ale życie wbrew pozorom, zawsze miała całkiem w porządku. Z dosyć zdolnego i sprytnego dziecka, które swoją elokwencją oraz otwartością zjednywało sobie uznanie zarówno nauczycieli, jak i rówieśników, Luiza wyrosła na energiczną i zaradną kobietę, która z dyplomem prestiżowej uczelni, bez problemu znalazła swoje własne miejsce w świecie. Dziesięć lat spędzonych w tej samej agencji reklamowej zaowocowało wkrótce kilkoma awansami oraz dobrą pensją, dzięki której, Luiza mogła wieść egzystencję na dość wysokim i zadowalającym ją, poziomie. Stać ją było na estetycznie urządzone i przestronne mieszkanie w centrum stolicy, sportowy samochód prosto z salonu oraz drogie wakacje w egzotycznych krajach. Luiza nie narzekała też na samotność. Miała całkiem spore grono przyjaciół, wiernego faceta oraz posiadającego rodowód, kota rasy birmańskiej. W zasadzie była szczęśliwa. Brakowało jej tylko kropki nad „i”, czyli urody.
Kiedy pewnego dnia, jedna z koleżanek Luizy stwierdziła, że wszyscy ludzie są piękni, tylko niektórzy bywają po prostu trochę zaniedbani, Luiza spojrzała krytycznie w lustro i oceniwszy swoje odbicie, zamruczała pod nosem:
— To ja chyba jestem strasznie zaniedbana.
W tej samej chwili, postanowiła to zmienić.
Na początek udała się na weekend do jednego z luksusowych ośrodków SPA. Wdziawszy na siebie papierowe stringi, leżała tam w błotnistej mazi i poddając się dobrodziejstwom laserowych zabiegów, wysłuchiwała mądrych słów kosmetologów, dermatologów i masażystek, które słodkimi głosami zapewniały ją, że naprawdę każda, ale to każda kobieta może poczuć się atrakcyjnie.
— Co więcej, każda na to zasługuje i prawie każda może to osiągnąć — przekonywali ją specjaliści od piękna, jednocześnie roztaczając przed Luizą widoki na lepszą i piękniejszą przyszłość.
Wystarczało posiadać jedynie odpowiednio wypchany portfel.
A ten Luiza akurat miała.
Kiedy pojawiła się w gabinecie chirurgii estetycznej doktora Kostrzewy, po raz pierwszy w życiu uwierzyła, że uroda za którą tak bardzo tęskniła, nareszcie jest na wyciągnięcie ręki. Chirurg plastyczny prezentując na ekranie komputera, spodziewane efekty po operacjach nosa, piersi i brzucha, jawił się jej niczym cudotwórca, który ulepi ją na nowo, a potem tchnie w jej ciało nowego ducha.
— Będę doskonała — szepnęła, wychodząc z kliniki w świetnym nastroju.
Na pierwszy ogień poszedł nos. Największy kompleks, z którym Luiza chciała się jak najszybciej rozstać, wymagał przeprowadzenia skomplikowanej i kosztownej operacji, której następstwami, jak zapowiadał chirurg, miały być ból oraz miesięczna absencja w pracy.
— Cóż… Piękno wymaga poświęceń — nie czując żadnych wątpliwości, westchnęła Luiza.
Po operacji czuła się jak z krzyża zdjęta, ale wiedziała, że pod tym ogromnym opatrunkiem na środku twarzy, kryje się jej nowy, piękny nosek. Taki jak z reklam, jak u modelek i aktorek.
— Nareszcie koniec z tym wielgachnym kinolem! — Luiza opuszczając klinikę w towarzystwie swojego narzeczonego, choć obolała i zmęczona, cieszyła się jak dziecko.
Jej zwężony i na nowo wyprofilowany nos miał od tej pory przyciągać wzrok wyłącznie swoim subtelnym kształtem. Kiedy nadszedł dzień zdjęcia ochronnego gipsu, Luiza poczuła się jednak nieco zawiedziona. Nos był jeszcze obrzmiały i daleki od tego, jaki przed operacją ujrzała w programie komputerowym doktora Kostrzewy. Lekarz i pielęgniarka uspokoili ją jednak, zapewniając, że obrzęk wkrótce minie, a nos dopiero po roku całkowicie się wygoi i uzyska swój ostateczny kształt.
Luiza czekając cierpliwie na końcowy efekt korekty nosa, postanowiła nie marnować jednak czasu. Kiedy tylko poczuła się lepiej, niemal z marszu zabrała się za załatwianie formalności, niezbędnych do przeprowadzenia operacji plastycznej brzucha. Liposukcja — to słowo zaczęło materializować się w jej umyśle i przybierać formę magicznego zaklęcia, którym już niebawem miała przegonić ze swojego życia zbędny tłuszcz w okolicach pępka.
Dwie godziny w znieczuleniu miejscowym i marzenie Luizy o pięknym, płaskim brzuchu stało się faktem. Usunięcie nadmiaru tłuszczu zrodziło jednak nowy problem. Okazały się nim nadprogramowe fałdy skóry, które zwisając i marszcząc się w nieestetyczny sposób, niweczyły całą radość z odchudzonej talii.
— Przecież z takim worem nigdy nie będę mogła założyć bikini… — przeglądając się w lustrze, jęknęła z rozżaleniem Luiza.
Następnego dnia zapisała się więc na kolejną wizytę u znajomego chirurga.
— Zalecam usunięcie fałdu skórno-tłuszczowego w środkowej i dolnej części brzucha oraz plastykę mięśni — poradził doktor Kostrzewa, kiedy niezadowolona pacjentka prezentowała przed nim rozciągnięte powłoki skórne brzucha.
Nie było innego wyjścia. Luiza, przelawszy odpowiednią sumę pieniędzy na konto kliniki, zapisała się na następny zabieg.
W międzyczasie, jej nos zagoił się i w swojej wysmuklonej, mniej zadartej wersji, zaczął kontrastować swoją perfekcyjną linią z potężnym, nieforemnym i wysuniętym nader do przodu, czołem.
— A może by tak panie doktorze coś z tym czołem zrobić? — zapytała podczas kolejnej wizyty w klinice, Luiza.
Doktor przyjrzawszy się dokładnie wskazanej przez pacjentkę części twarzy, rzekł z uśmiechem:
— Można by tu wstrzyknąć trochę botoksu. Zmieni nieco kształt i wygładzi zmarszczki. Ale niestety nie zmniejszymy pani czaszki.
— I nie da się już zrobić nic więcej? — spytała mocno zawiedziona Luiza.
Kostrzewa zamyślił się przez chwilę. Założywszy następnie na swoją prawą rękę lateksową rękawiczkę, przejechał palcem po żuchwie Luizy i po krótkim namyśle, stwierdził:
— Można by pomyśleć o wstawieniu implantów w policzki… To zmieniłoby proporcje. Warto byłoby też popracować nad podbródkiem. Ma pani bardzo cofnięty… O… Widzi pani?
Obróciwszy głowę pacjentki w stronę lustra, zdjął rękawiczkę, po czym usiadłszy przy komputerze, zaczął tworzyć symulację komputerową nowego kształtu twarzy Luizy. Po kilku minutach, magiczny program zaprezentował śmiałą wizję zmian. Luiza, zachwycona widokiem, spodziewanych efektów, podchwyciła ten pomysł i wyznaczywszy datę zabiegu, jak najszybciej zaczęła kompletować wyniki niezbędnych do operacji, badań.
Z powodu korekty podbródka, Luiza była zmuszona wziąć kolejny urlop w pracy. Zabieg wykluczył także zaplanowany przez nią i jej partnera, wyjazd na Malediwy. Nowy owal twarzy, na jaki liczyła Luiza, miał jednak być wart wszelkich wyrzeczeń.
Jakież było zdziwienie Luizy, kiedy po powrocie do pracy, mało kto zauważył jej nowy podbródek oraz podkreślone kości policzkowe.
— Schudłaś? — pytali niektórzy.
— Jesteś chora? — spekulowali inni.
Pozostali natomiast przypatrywali się jej twarzy z konsternacją, nie potrafiąc wskazać konkretnych zmian, jakie zaszły w jej wyglądzie.
Wściekła na brak spostrzegawczości otoczenia, postanowiła w końcu powiększyć sobie biust.
— Jak zafunduję sobie rozmiar E, to wszyscy zauważą! — stwierdziła z pewnością siebie, pukając kolejny raz do gabinetu doktora Kostrzewy.
Chirurg, co prawda doradzał jej nieco mniejsze implanty, ale Luiza nie zamierzała ograniczać się w tej kwestii do minimum.
— Klient nasz pan — pomyślał w końcu Kostrzewa, wypisując pacjentce kolejne skierowanie na badania.
Dwa miesiące później, piersi Luizy, które dotychczas były wielkości mandarynek, urosły do rozmiaru pokaźnych arbuzów. Tę zmianę rzeczywiście dostrzegli już wszyscy. Zwłaszcza panowie, którzy ku uciesze Luizy, przestali wreszcie określać ją słowem sympatyczna. Odtąd, wszędzie gdzie się tylko pojawiła, słyszała za swoimi plecami:
— To ta z wielkimi…
Luiza była wniebowzięta. Jej facet również. Kiedy jednak od operacji minęło kilka miesięcy, kobieta zaczęła czuć pewien niedosyt.
— Co by tu jeszcze poprawić? — zastanawiała się, spoglądając na własne, nadal niezadowalające ją, odbicie w sklepowych witrynach.
Odpowiedź na to nurtujące pytanie przyszła do niej zupełnym przypadkiem, a inspiracją okazała się nieznajoma kobieta, którą Luiza spotkała pewnego dnia, przy okazji wizyty kontrolnej w klinice. Napotkana pod gabinetem doktora Kostrzewy, Marta miała w planach przeprowadzenie zabiegu podniesienia pośladków.
— A może by tak zrobić to samo? — zaświtała w głowie Luizy kusząca myśl.
Wizja posiadania jędrnej i kształtnej pupy tak bardzo ją zachwyciła, że podczas wizyty u chirurga kobieta nie mówiła już o niczym innym, jak o brazylijskim liftingu pośladków.
— Wreszcie koniec z tym płaskodupiem! — oznajmiła swojemu partnerowi po powrocie do domu, zapisując jednocześnie w swoim terminarzu datę kolejnej operacji.
Czekając odtąd na wyznaczony termin zabiegu, w wolnych chwilach z przyjemnością i ekscytacją przeglądała oferty przeróżnych firm bieliźniarskich. Seksowne komplety majtek i staników, na których zakup zawsze brak było Luizie odwagi, nareszcie miały zawitać w jej szafie, a ona sama miała poczuć się dzięki nim niczym prawdziwy wamp.
Zanim jednak zdążyła wskoczyć w luksusowe koronki od znanych francuskich projektantów, jej pupa przez 14 dni musiała powstrzymać się od siadania. Przez kilkutygodniowy okres gojenia, konieczne było też noszenie specjalnej bielizny uciskowej oraz rygorystyczne unikanie leżenia na plecach. Nic to! — myślała Luiza, zastanawiając się już nad kolejnymi zabiegami, którymi mogła by jeszcze poprawić swój wygląd.
Kiedy tak, dziesiątego dnia z rzędu klęczała z uniesioną w górę pupą, jej ukochany i wierny jak dotąd, mężczyzna nieoczekiwanie oznajmił, że odchodzi.
— Nie poznaję cię — wytłumaczył i zapakowawszy w trzy walizki cały swój dobytek, znikł z wygodnego mieszkania oraz życia Luizy w niecałe dwie godziny.
Kobieta, otarłszy łzę smutku i zmarszczywszy czoło, zauważyła wówczas w swoim lustrzanym odbiciu potężną lwią zmarszczkę.
— Zostawił mnie, bo zaczynam się starzeć — orzekła w końcu, wyraźnie podłamana tym odkryciem.
Jako kobieta porzucona, postanowiła więc zadbać o swój wizerunek jeszcze bardziej niż dotąd. Ledwo skończywszy rekonwalescencję po zabiegu pośladków, zdecydowała się zniwelować kurze łapki oraz bruzdy wargowo-nosowe.
— To prosty, nieinwazyjny zabieg, a efekty są niemal natychmiastowe i oszałamiające — przekonywał doktor Kostrzewa.
Luizie jednak to nie wystarczyło. Po dwóch miesiącach od zabiegu, kobieta poprosiła o kolejną porcję cudownej toksyny. Kiedy doktor Kostrzewa zalecił odczekanie kilku miesięcy, Luiza postanowiła udać się do znajomej kosmetyczki. Przeprowadzona u niej, iniekcja okazała się jednak opłakana w skutkach.
Po zastosowaniu zbyt dużej dawki botoksu, pojawiły się poważne komplikacje. Widoczne porażenie mięśnia dźwigacza powieki, zaburzenia wzroku, zawroty głowy oraz bóle neuropatyczne kończyn w kilka tygodni doprowadziły Luizę na skraj załamania nerwowego. Zmuszona do wzięcia kolejnego urlopu, z ust szefa, usłyszała tym razem:
— Basta!
Straciwszy pracę i fundusze, samotna i nieszczęśliwa, z obolałym od nazbyt dużego biustu kręgosłupem oraz upośledzoną mimiką, przyglądała się jak jej dotychczasowy fotel, zajmowany jest przez długowłosą i długonogą, perfekcyjnie szczupłą, a na dodatek naturalnie piękną Matyldę.
— Gdybym wyglądała tak jak ona… — westchnęła z zazdrością w oczach Luiza, kiedy opuszczała budynek agencji.
Szukając nowego zatrudnienia i dalej przyglądając się dokładnie wszelkim mankamentom własnego ciała, winą za wszystkie swoje nieszczęścia, obarczyła w końcu… cellulit, który od czasu liposukcji ponownie zawitał na jej udach.
Szczęśliwie, znalazłszy wkrótce nową i całkiem dobrze płatną pracę w konkurencyjnej agencji reklamowej, mogła ponownie zapukać do gabinetu doktora Kostrzewy.
— Pani Luizo, z czym tym razem będziemy walczyć? — zapytał znajomy chirurg.
— Najpierw z cellulitem, a potem… Sama nie wiem… Może pan doktor coś by mi jeszcze doradził — zaczęła z nadzieją Luiza.
Kostrzewa, obrzuciwszy siedzącą naprzeciw niego pacjentkę stroskanym wzrokiem, zamyślił się głęboko, po czym spytał:
— Ale co pani chciałaby jeszcze zmienić? Do czego tak naprawdę pani dąży?
Luiza usłyszawszy to pytanie, z trudem przymknęła swoje zesztywniałe powieki i na chwilę zamilkła. Kiedy ponownie otworzyła oczy, rzekła z przekonaniem:
— Ja chciałabym być piękna, panie doktorze… Po prostu piękna.
Dom na bagnach
Działka na bagnach w okolicy olszynowego lasku, należała do rodziny Bogdana Kluzika od pokoleń. Porośnięta wysokim drzewostanem i pachnącym zielem, spowita magicznym półcieniem gęstej krzewiny, dająca schronienie niezliczonej liczbie ćwierkającego ptactwa oraz będąca królestwem chmar owadów, stanowiła naturalną ostoję dzikiej przyrody. Pierwszym właścicielem tego nigdy niewykorzystanego przez człowieka, kawałka podmokłej ziemi był żyjący na początku XIX wieku praprapradziadek Bogdana, Jan Kluzik. Po jego śmierci parcelę dziedziczyli kolejno jego syn Franciszek, wnuk Bolesław, prawnuk Kazimierz, a następnie praprawnuk Józef. Od pięciu lat miał ją i Bogdan. Ale w przeciwieństwie do swoich poprzedników, on nie zamierzał pozostawiać działki na pastwę losu. Pewnego dnia, po dłuższym namyśle, wpadł bowiem na wspaniały pomysł, by ujarzmić podmokłe tereny, a następnie wybudować na nich dom.
— Oszalałeś synu? — pytał zdziwiony tym pomysłem, ojciec Bogdana.
— Wnuku, tam przecie grzęzawisko! — tłumaczył, podchodzący pod dziewięćdziesiątkę, dziadek Kazimierz.
— Bogdan, czy ty na pewno wiesz co robisz? — podpytywał sceptycznie nastawiony brat.
— To się nie może udać — przekonywała zaniepokojona żona.
Bogdan jednak śmiejąc się z ich obaw i nie tracąc wiary w powodzenie, tłumaczył każdemu z osobna, że jak teren zostanie wydrenowany i odpowiednio przygotowany, to z pewnością będzie idealny pod zabudowę.
— Wyobraź sobie tylko, jak tu będzie pięknie, kiedy już zniknie to bajoro. Spokój, drzewa, ptaki… Widzisz? — roztaczał przed nieprzekonaną ciągle żoną wspaniałe widoki na przyszłość.
Wszyscy, począwszy od rodziny Bogdana i jego znajomych, po architekta, ekipę budowlaną oraz geodetę, słysząc o zamiarach budowy domu na tym terenie, pukali się w czoło. Nawet mężczyzna, który zwoził na działkę hałdy ziemi, gruzu i piachu, wątpił w powodzenie zaplanowanego przedsięwzięcia.
— Oszalał chłop — mruczał za każdym razem, wjeżdżając swoją wywrotką na znajomą podmokłą drogę, która skryta wśród starych olszyn, prowadziła do błotnistych włości Kluzików.
Czas mijał, a na działce przybywało nowych warstw ziemi oraz pracujących tam specjalistów i maszyn, które miały usprawnić i przyspieszyć proces osuszania terenu. Pomimo usilnych starań wielu osób, na wyznaczonym placu ciągle pojawiała się jednak woda i błoto, w którym grzęzły zarówno koparki, jak i sam, obuty w wysokie gumowce, Bogdan.
— Daj sobie spokój z tym bagnem — radzili wszyscy.
On jednak, uśmiechając się na te rady ciągle z takim samym pobłażaniem co przedtem, nie dawał za wygraną. Kto inny może by się poddał… Ale nie ja — myślał zawzięcie.
— Skoro włożyłem w to już tyle pieniędzy, energii i czasu, nie mogę tak po prostu odpuścić — mówił, zakasując rękawy swych kraciastych, flanelowych koszul.
Kiedy po pięciu latach nieustannych prac na podmokłym terenie, działka zaczęła wyraźnie obsychać, Bogdan poczuł, że zwycięstwo jest już blisko.
— Upór jednak popłaca! — dziwowali się wszyscy, spoglądając na Bogdana z większym szacunkiem.
Podziw otoczenia szybko jednak zmalał, kiedy ekipa budowlana rozpoczęła wykopy pod fundamenty. Pomimo słonecznej pogody, po dwóch dniach w dołach nieoczekiwanie znowu pojawiła się woda.
— Panie, na tym bagnie nic się nie da zrobić — ponownie odezwały się głosy sceptyków.
— Nic z tego nie będzie — powtórzyła żona.
— Mówiłem, że to grzęzawisko — zawtórował dziadek.
Zalane wykopy zaniepokoiły Bogdana na tyle mocno, że ten pogrążywszy się na kilka dni w milczącej zadumie, przygarbił się i bardzo spochmurniał. Siedząc całymi godzinami na powalonym pniu starej olszyny, patrzył na wydostającą się z podkopów, mętną wodę i raz po raz wzdychał. Wznosząc niekiedy wzrok swych błękitnych oczu ku koronom szumiących wysoko nad jego głową drzew, mamrotał coś pod nosem, po czym klnąc nagle na czym świat stoi, rzucał na ziemię swój ubłocony szpadel i znikał gdzieś w gęstwinie krzewów i drzew. Zawiedziony nawracającymi trudnościami, szedł daleko przed siebie, lgnąc w podmokłym gruncie po kolana. Bilans strat i zysków dalszych prac na działce prezentował się niezbyt zachęcająco. Przeprowadzenie kolejnego etapu osuszania terenu zwiększało, i tak już wysokie, koszty budowy. Jednak wizja wycofania się ze swoich planów z podkulonym ogonem była dla Bogdana czymś nie do przyjęcia.
— Co sobie postanowiłem, to zrobię! — zdecydował, siadając kolejny raz na swoim siedzisku z olszynowego pnia.
Następnego dnia, wezwawszy ponownie ekipę od osuszania, zabrał się do wzmożonej pracy i z uśmiechem na ustach zaczął czekać aż rozmiękła ziemia zacznie wreszcie umożliwiać prace budowlane.
Brnąc z uporem przez błotniste podłoże olszynowego lasku, nie porzucał swych marzeń już nawet na chwilę. Kiedy po kilku tygodniach intensywnych prac, działka zaczęła wyglądać na gotową do użytku, ekipa budowlana ponownie zabrała się za wykop fundamentów i wylewanie betonowych podstaw przyszłego domu. Niedługo potem, na miejscu zaroiło się od murarzy, cieśli, dekarzy, glazurników, tynkarzy, monterów, elektryków i hydraulików. Praca aż wrzała, a rozradowany Bogdan, zamieniwszy wreszcie wysokie gumowce na zwykłe trampki, doglądał ostatnich poprawek. Kiedy ekipa wykończeniowa zakończyła kładzenie podłóg i montaż schodów, a ściany we wszystkich pomieszczeniach domu zostały pomalowane zgodnie z życzeniem żony Bogdana na śnieżną biel, Bogdan aż krzyknął:
— Udało się!
Ku zdziwieniu wielu, po długich perypetiach z drenowaniem terenu, w przeciągu zaledwie trzech miesięcy, na bagnach pod olszynowym laskiem powstał okazały dom, którego sława rozniosła się z szybkością błyskawicy na całą okolicę. O fundamentach, które pokonały siłę grzęzawisk, zaczęły rozpisywać się rodzime gazety. Po nich zaś tematem zainteresowali się twórcy telewizyjnych reportaży. Relacje lokalnych dziennikarzy dotarły też w końcu do szerszej publiczności. Pewnego dnia, pod domem Bogdana zjawił się bowiem wóz jednego z ogólnokrajowych kanałów telewizyjnych.
Kiedy na otoczonej przez ciemne i wilgotne moczary, działce pojawili się kamerzyści i reporter znanego programu informacyjnego, Bogdan poczuł się prawdziwym zwycięzcą. Udzielając potem wielu wywiadów i pozując do zdjęć na tle swojego pięknego domostwa, wyraźnie pękał z dumy. Nie posiadając się z radości, wyprostowany, z wysoko uniesioną głową i błyskiem w oku, snuł przed kamerami swoją barwną opowieść o pokonywaniu przeszkód oraz spełnianiu marzeń.
Poza zwykłą satysfakcją z własnego sukcesu, po dziesięciu latach zmagań z siłami natury, mógł też wreszcie przeprowadzić się wraz z żoną i dziećmi do wymarzonego domu. W obecności telewizyjnych kamer, ubrany w granatowy garnitur i wyglancowane skórzane pantofle, uśmiechnięty od ucha do ucha Bogdan przeciął zawieszoną w wejściu, czerwoną wstęgę, po czym otworzywszy masywne, dębowe drzwi, bez śladu błota na podeszwach przekroczył swoje nowe progi.
Wydawało się, że kiedy telewizyjne ekipy i ciekawscy gapie znikną za horyzontem olszynowego lasku, życie Bogdana i jego bliskich przybierze normalny wymiar zwykłej rodzinnej egzystencji.
Pierwszy miesiąc na nowym gospodarstwie zdawał się nawet potwierdzać te przypuszczenia. Bogdan zadowolony z wyglądu swojego domu, zajął się porządkowaniem i urządzaniem ogrodu. Jego żona, kompletując ostatnie meble i ozdoby, nadawała poszczególnym wnętrzom coraz bardziej przytulną atmosferę. Ich dzieci natomiast, piszcząc głośno i rozrzucając wokoło swoje zabawki, ożywiały całe obejście, uzupełniając widziany z zewnątrz obrazek doskonałego rodzinnego szczęścia.
W drugim miesiącu po przeprowadzce, w domu Kluzików wydarzyło się jednak coś niepokojącego. Lewa strona domu, zaczęła nagle zapadać się w podłożu. Początkowo było to tylko kilkanaście milimetrów. Ledwo dostrzegalne, nieznaczne przechylenie niepokoiło właściciela, jednak nie zagrażało życiu mieszkańców. W kolejnych miesiącach, sytuacja zaczęła się niestety wyraźnie pogarszać. Przestronny salon z jasną jadalnią i nowoczesną kuchnią osuwał się w głąb grzęzawiska, podczas gdy reszta domu stała niewzruszenie w tej samej pozycji, co przedtem.
Po roku budynek przechylił się już o tyle mocno, że raczkujący syn Bogdana, mógł zjeżdżać po podłodze niczym na zjeżdżalni. Piłka pozostawiona w pokoju starszych córek, bez żadnego popchnięcia, turlała się wprost do kuchni, o ile nie napotkała na swej drodze zamkniętych drzwi. Na tylnej ścianie korytarza, pojawiła się natomiast złowieszcza rysa, która stopniowo pogłębiając się i przesuwając w dół, pewnego dnia podzieliła tylną ścianę domu na dwie części.
Po dwóch latach, pękać zaczął także fundament budynku. Niedługo potem, również na elewacji frontowej ściany domu pojawiła się gruba rysa. Co prawda, wezwana na pomoc ekipa budowlana szybko i sprawnie zakleiła szpecące pęknięcia w tynku, instalując w newralgicznych miejscach zabezpieczające kotwy. Po kilku tygodniach, efekt tych prac zniweczyły jednak kolejne rysy, które zaczęły pojawiać się na całej elewacji.
Pęknięcia w tynku martwiły zarówno Bogdana, jak i jego żonę. Jednak nie one były wówczas ich największym problemem. Sen z oczu spędzała im bowiem pogłębiająca się z każdym miesiącem i utrudniająca codzienne życie, różnica w poziomie podłóg, która powodowała uciążliwe problemy z kanalizacją, a także utrudnienia przy otwieraniu i zamykaniu okien oraz drzwi.
— Ten dom przechyla się w lewą stronę! Wezwijmy jakichś specjalistów! — ostrzegała przy okazji wizyt, zdenerwowana i przestraszona, teściowa Bogdana.
— Trzeba wezwać geotechników — drapiąc się brodzie, przytakiwał jej równie zaniepokojony Bogdan.
Wezwany na miejsce inżynier, po dokładnych oględzinach domu, bez żadnych wątpliwości oświadczył, że dom osiada, a najlepszą metodą, która będzie temu zjawisku zapobiegać jest iniekcja geopolimerowa.
— To nieinwazyjna technologia, która umocni posadowienie konstrukcji budynku — wytłumaczył geotechnik, zapewniając jednocześnie o braku jakichkolwiek efektów ubocznych podczas przeprowadzania tego procesu.
Kluzikowie przystawszy na jego propozycję, odetchnęli z ulgą.
— Nareszcie wszystko wróci do normy — cieszył się Bogdan, kiedy ekipa geotechników zaczęła prace nad wzmacnianiem gruntu i fundamentów.
Kiedy od wizyty specjalistów minęło nie całe pół roku, te same co przedtem problemy pojawiły się jednak na nowo.
— Kolejne pęknięcie na ścianie — wzdychał Bogdan, wskazując nowych rys.
— I kanalizacja znowu nie działa — dodawała, zirytowana Marzena.
Jedynie trójka ich pociech, używając podłóg jako zjeżdżalni, czerpała z różnicy poziomów ogromną frajdę. W tych zjazdach towarzyszyły im nieraz różne lekkie przedmioty, które w trakcie podróży, z łoskotem zatrzymywały się zazwyczaj dopiero na przeciwległych ścianach. Kiedy przejście z zapadniętej strony domu do tej położonej wyżej, zaczęło powodować coraz więcej trudności, Bogdan zainstalował na podłogach drabinki oraz liny, które miały ułatwić mieszkańcom poruszanie się, a także zapobiegały wypadkom. Te bowiem coraz częściej kończyły się na poobijanych głowach i kolanach domowników.
Gdy minął kolejny rok, życie w przechylonym domu zaczęło wymagać od rodziny Bogdana czegoś więcej niż umiejętności wspinaczki. Codzienna egzystencja wiązała się z wieloma niedogodnościami, do których trzeba było się szybko przystosowywać. Wszystko, co znajdowało się w domu, stało w pochyleniu. Z tego też powodu należało na przykład szczególnie uważać przy napełnianiu wanny wodą, zaparzaniu herbaty lub kawy, podawaniu zup, a także przy stawianiu talerzy na stole, z którego bez specjalnych zabezpieczeń, mogły najzwyczajniej zsunąć się i spaść na podłogę. Ku rozpaczy żony Bogdana, obrazy na ścianach wisiały poprzekrzywiane. Tak samo telewizor oraz doniczka z bluszczem. Firany trzeba było ciąć pod skosem, a większość mniejszych i delikatnych przedmiotów należało okładać zawsze warstwą styropianu, który chronił kruche rzeczy przed stłuczeniem.
Życie w przechylonym domu wpływało także na zdrowie jego mieszkańców. Bogdan i jego bliscy, przyzwyczajeni do przechyłu, po każdym wyjściu na podwórze, przez co najmniej kilka minut, poruszali się z dziwną niepewnością i niezgrabnością, wprawiając własne zmysły w dezorientację, a przypadkowych gapiów w rozbawienie. Liczba zachodzących na działkę Bogdana ciekawskich gości stopniowo rosła. Dom Kluzików z każdym miesiącem przechylał się bowiem coraz bardziej, tworząc zadziwiające wrażenie nawet na tych, którzy oglądali go jedynie z zewnątrz. Sława przekrzywionego domu wzrosła do miana prawdziwej atrakcji, dopiero wtedy, gdy pewnego dnia, zaraz po jednej z lipcowych ulew, budynek nieoczekiwanie pękł na dwie części. Jedna z nich zapadła się wówczas o metr, druga zaś zatrzymała się na dotychczasowym poziomie, górując nad tą pierwszą niczym zamkowa wieża. Przerażona żona Bogdana wraz z zapłakanymi dziećmi uciekła wtedy do swoich rodziców. Bogdan zaś, nie widząc innego wyjścia, postanowił dobudować łącznik pomiędzy rozdzielonymi częściami budynku. Zmuszony, zainwestował też w naprawę dachu oraz wylewkę nowych podłóg.
— Bogdan, tutaj żaden budynek się nie utrzyma — tłumaczył mu znowu ojciec.
— Toć to ruchome piaski — wtórował dziadek.
— Ja tu dzieci już nie wprowadzę — zastrzegła sfrustrowana żona.
Bogdan nie zważając na ich słowa, do dzisiaj drapie się tylko po brodzie i patrząc na świeżo naprawiony budynek, rozmyśla nad tym, co można by w nim jeszcze zabezpieczyć lub wzmocnić.
Sąsiedzi śmiejąc się z niego po kątach, znowu pukają się w czoła, a wezwani na miejsce geodeci i budowlańcy tylko kręcą głowami. Mężczyzna zwożący kolejne hałdy gruzu, nie mówi nic. Zsypując tłuczeń pośrodku olszynowego lasku, przysłuchuje się tylko czasem z niedowierzaniem, niezmiennym zapewnieniom Bogdana, który uparcie wierzy, że:
— Jeszcze zrobi się na tym bagnie porządek.
Zdobyć Nobla
Alicja już od wczesnego dzieciństwa wykazywała talent do matematyki. Jej pierwszą ulubioną zabawą było liczenie przyklejonych na suficie w pokoju, gwiazdek oraz stojących na półce obok łóżka, pluszowych misiów. Mama Alicji zapewnia, że jej córka pierwsze cyfry znała już w 2 roku życia. Oficjalnie jednak liczyć do 20 nauczyła się w wieku 3 lat, co potwierdza zachowane na pamiątkę, domowe nagranie na kasecie VHS. Na filmie maleńka słomianowłosa Ala, ubrana w różowe spodnie i biały sweterek, podchodząc do rzędu kolorowych baloników, przekuwa je szpileczką i przy akompaniamencie huku pękających ozdób oraz aplauzu zebranych wokół rodziców i dziadków, chwali się znajomością podstawowych liczb.
— Jed...eeen, dwaaa, tsziiii, ćteeeri, …, osieeeem...naaaście, dziewięć...naaaście i dwaaaadzi… eścia — dziewczynka wyjąkawszy z trudem całą dwudziestkę, uśmiecha się słodko do kamery, po czym podbiega do filmującej ją mamy i prezentując cały garnitur swoich mleczaków, wymusza na niej koniec nagrania.
W domowym archiwum rodziców Alicji znajduje się jeszcze kilka innych kaset, które upamiętniają matematyczne upodobania oraz zdolności ich córki. Na kolejnych filmach widać 3-letnią Alę bawiącą się mini kasą fiskalną; 4-letnią Alę liczącą zielone imitacje dolarów z gry planszowej; 5-letnią Alę rozwiązującą matematyczny rebus oraz 6-letnią Alę obliczającą coś na kalkulatorze taty.
Na rok przed rozpoczęciem nauki w szkole podstawowej, Ala opanowała tabliczkę mnożenia do 100, a kiedy rozpoczęła naukę w pierwszej klasie potrafiła już wykonywać złożone działania na ułamkach. Wkrótce, bez niczyjej pomocy nauczyła się też obliczać w pamięci procenty i promile. Uczęszczając przez wiele lat na dodatkowe zajęcia z matematyki, kończąc podstawówkę znała już na wylot algebrę Boole’a oraz podstawowe pojęcia geometrii algebraicznej. Ze sprawdzianów z matematyki przez wszystkie lata szkolne dostawała wyłącznie szóstki, wygrywając w międzyczasie wszystkie szkolne konkursy oraz olimpiady poświęcone królowej nauk. Na maturze nie popełniwszy ani jednego błędu, uzyskała zaś niezwykle rzadko osiągany wynik, 100%.
Alicja lubiła liczyć i robiła to zawsze szybko, sprawnie oraz co najważniejsze, bezbłędnie. Choć nigdy nie zaniedbywała żadnego z działów matematyki, szczególnym upodobaniem darzyła sobie arytmetykę i algebrę. Nic więc dziwnego, że po ukończeniu studiów na kierunku finanse i rachunkowość, została księgową dużej i znanej, amerykańskiej firmy. Pochłonięta odtąd wypełnianiem tabelek w Excelu oraz sporządzaniem finansowych raportów dla swojego szefa, od lat powiela codzienną rutynę pracy, którą w eleganckim biznesowym stroju i nienagannym makijażu, rozpoczyna każdego dnia o godzinie ósmej i kończy równo o szesnastej.
Mało kto mógłby przewidzieć, że żyjąca od lat w świecie wielkich liczb, Alicja zechce kiedykolwiek chwycić za pióro i zajmie się literaturą. W szkole, z wypracowań na języku polskim nigdy nie dostała oceny wyższej niż naciągane 3-, a w mailach, pomimo komputerowej autokorekty, do dzisiaj zdarza się jej popełniać błędy ortograficzne. O interpunkcyjnych i stylistycznych nie wspominając. Alicja nie jest też pasjonatką czytania. Nosząc w pamięci traumatyczne wspomnienie długich godzin spędzonych nad obowiązkowymi w szkole, dziełami Sienkiewicza, Mickiewicza czy Żeromskiego, książek o objętości powyżej 200 stron unika jak ognia. Jeśli natomiast już zdecyduje się na jakąś lekturę, jej wybór pada zazwyczaj na romans albo mało wymagającą literaturę obyczajową. Niczym wzorcowy statystyczny Polak, który kupuje półtorej książki na rok, w przeciągu ostatnich 12 miesięcy Alicja zakupiła dwie pozycje. Jedną dla siebie, a drugą na prezent urodzinowy dla swojej młodszej siostry. Choć od tamtej pory minęło już kilka miesięcy, Alicja nie zdołała jeszcze doczytać, schowanej w szafce obok łóżka, powieści autorstwa popularnej polskiej pisarki. Utknęła na 52 stronie i za nic nie może ruszyć dalej. Być może powodem tego zastoju jest fakt, że mimo braku szczególnego zainteresowania czytaniem, Alicja od sześciu lat zajmuje się tworzeniem własnych powieści i to właśnie ich pisaniu poświęca swój niemal cały wolny czas.
Skąd pomysł na chwycenie za pióro? Wszystko zaczęło się od snu, który nawiedził ją pewnej gorącej, sierpniowej nocy. Za oknem apartamentu na dziesiątym piętrze nowoczesnego warszawskiego wieżowca, przetaczały się właśnie burzowe chmury. Rozjaśniające ciemne niebo, błyskawice oraz dudniące grzmoty nie budziły jednak śpiącej niczym kamień, Alicji. Targana emocjami sennych marzeń, spocona i na wpół przykryta satynową pościelą w kolorze écru, w mgle nocnych złudzeń znajdowała się bowiem na uroczystej gali rozdania Nagród Nobla. Siedząc wśród nieznanych jej znikąd, wystrojonych w wieczorowe suknie oraz fraki, przejętych i podekscytowanych osób, początkowo nie rozumiała o co chodzi. Nagle jednak, ujrzała samą siebie w gronie nagrodzonych literatów. Niczym na jawie, ubrana w powłóczystą czarną suknię, z upiętymi w wysoki kok włosami, znalazła się tuż obok uśmiechniętego od ucha do ucha Czesława Miłosza i zażenowanej nieco Wisławy Szymborskiej. Spoglądając raz po raz, to w stronę króla Szwecji, to w stronę jego małżonki, trzymała w jednej ręce wykonany z 18-karatowego złota noblowski medal, a w drugiej podpisany jej imieniem i nazwiskiem dyplom. Kiedy zaś otworzyła usta, by wygłosić mowę noblowską, piękny sen nieoczekiwanie dobiegł końca. Alicja przebudziła się i siadając na łóżku z dezorientacją w oczach, zaczęła szukać po omacku swojej nagrody, którą zdawało się, położyła na komodzie, tuż obok łóżka. Mrużąc oczy od oślepiającego błysku oddalających się powoli na północ błyskawic, na blacie komody dostrzegła jednak jedynie wolno tykający zegarek, który wskazując właśnie godzinę 3:16 szybko pozbawił ją złudzeń. W tamtej chwili, Alicja uświadomiła sobie dwie rzeczy.
Po pierwsze, nie była laureatką Nagrody Nobla.
Po drugie, sen musiał być jakimś znakiem.
— A jeśli był proroczy? — szepnęła, załamana faktem, że zawsze przekładała wartość liczb nad siłę słów. — Może to właśnie kariera literacka była mi pisana? — nurtujące pytanie zawisło w półmroku nocy. — Że też nigdy nie interesowałam się literaturą! — Alicja aż westchnęła z żalem, po czym porażona własną ignorancją w tej dziedzinie, opadła na miękkie poduszki.
Przez resztę nocy, przewracając się z boku na bok i nie mogąc już zmrużyć oczu, doczekawszy dźwięku budzika, który oznajmiał każdego dnia godzinę 6.30, wstała z łóżka i z pewnością siebie, postanowiła:
— Od dzisiaj zacznę pisać!
Jak powiedziała, tak też zrobiła.
Zaopatrzywszy się jeszcze tego samego dnia w kilka podręczników dla początkujących pisarzy, wyciągnąwszy z nieodkurzanych od dawna szuflad, stare słowniki, a także przeczytawszy internetowe porady dla zaczynających przygodę z pisaniem, Alicja zamówiła wygodne, obrotowe krzesło z wyściełanym brązową skórą, oparciem pod łokcie i otworzywszy laptopa, zaczęła wkrótce tworzyć.
Pierwszego dnia, zaraz po powrocie z pracy, napisała zaledwie pięć lichych zdań. Dwa z nich poświęciła barwnym i niezwykle rozbudowanym opisom przyrody Francji, gdzie postanowiła umieścić akcję swojej debiutanckiej powieści. Trzy kolejne stworzone pod przymusem, sentencje poświęciła zaś fizjonomii boskiej Etiennette, która ze swoimi figlarnymi oczętami w kolorze fiołków i niesfornie zawijającymi się loczkami wokół zarumienionej lekkim pąsem twarzyczki, w przyszłości miała zostać główną bohaterką całej serii powieści obyczajowych Alicji. Zanim jednak przyszła noblistka ukończyła pierwszą z nich, w wiszącym nad jej wielkim biurkiem kalendarzu upłynęły całe trzy długie lata.
Mozolne godziny, spędzane przed ekranem z migającym kursorem, wokół którego czaiła się biała otchłań pustej strony, doprowadzały Alicję do szaleństwa. Miotając się pomiędzy oknem w swym wytapetowanym na zielono gabinecie a kuchnią z optymistycznie żółtymi ścianami, w której każdego wieczora zaparzała kolejne filiżanki kawy, raczkująca pisarka uparcie, choć często bezskutecznie, szukała natchnienia oraz silnej woli. Walcząc z brakiem weny, wyraźnie znużona siadała jednak przy swym masywnym, dębowym biurku każdego dnia i systematycznie zmuszając się do napisania chociażby krótkiego akapitu, powoli przybliżała się do spełnienia swego marzenia. Bo w międzyczasie Alicja naprawdę zaczęła marzyć o karierze pisarki. Chcąc zwiększyć swoje szanse, w tym celu zaczęła nawet uczęszczać na różnego rodzaju kursy twórczego pisania oraz spotkania ze znanymi autorami bestsellerowych książek, od których miała nadzieję nauczyć się czegoś wartościowego.
W pewnym momencie całe dotychczasowe życie Alicji zeszło zupełnie na drugi plan. Sens miało już tylko pisanie. Wszystko inne, jak praca, jedzenie czy sen, łącznie z ukochanymi dotąd cyframi, stało się dla Alicji nieprzyjemnym tłem i nudnym obowiązkiem. Właściwie serią, koniecznych do funkcjonowania i niestety nadto jej zdaniem, czasochłonnych czynności. Od rzucenia pracy, odwodziło Alicję jedynie to, że potrzebowała pieniędzy na kolejne zajęcia z kimś, komu udało się już wydać własną książkę. Nieważne było, co ten ktoś napisał ani w jakim stylu to wydał. Mało istotny był warsztat pisarski ani przesłanie, jakie niosła opublikowana przez tę osobę, treść. Alicja z taką samą ochotą pojawiała się na wieczorkach autorskich pisarzy tworzących erotyki, jak i tych piszących science fiction. Z jednakowym zaangażowaniem zadawała pytania autorom powieści historycznych, jak i twórcom kryminałów. Z takim samym zainteresowaniem przysłuchiwała się radom, dawanym przez starszych pisarzy, jak i tym, które padały z ust nastoletnich debiutantów. Nie ważne dla niej były recenzje krytyków ani uznanie ze strony konkursowych kapituł. Dla Alicji liczył się tylko fakt, że książka została wydana i było o niej głośno. Jeżeli jej czy jemu się udało, mnie też może! Muszę tylko podążać ich śladem — powtarzała w myślach, przyglądając się kolejnym pisarskim karierom.
Sama w kontaktach z wydawnictwami ponosiła niestety druzgocące porażki. Początkowo wszystkie oficyny, jak jeden mąż, ignorowały wysyłane przez nią co kilka miesięcy propozycje wydawnicze. Alicja niezrażona brakiem odpowiedzi, rozsyłała jednak z uporem kolejne próbki swoich prac, uprzejmie pytając o możliwość publikacji naprawdę genialnego romansu, czy też niezwykle trzymającego w napięciu kryminału jej autorstwa.
Dni, tygodnie i miesiące mijały niepostrzeżenie. Skrzynka mailowa Alicji pozostawała jednak ciągle pusta.