E-book
20.58
drukowana A5
60.06
Signum Sanguinem. Naznaczeni

Bezpłatny fragment - Signum Sanguinem. Naznaczeni


Objętość:
309 str.
ISBN:
978-83-8155-008-6
E-book
za 20.58
drukowana A5
za 60.06

Break on through the night

In my heart I buried the light

Cry for you to save me

From the man that I’ve become

And after all the bridges’re burned

I feel there’s still nothing I’ve learned

Only guilt is left here

And again I’m on the run

So I try to keep the devil

down in the hole

And I take back my soul now

And I want it right now

My desires are the chiefs

I don’t have the nerve

to chain these beasts

These monsters need to be fed up

Or they demand my soul

My disciples are the slaves

I feel they never were that brave

It’s all marching to the chaos

I don’t know who’ll win this war

Paddy And The Rats, Keep The Devil Down In The Hole


Człowiek jest jedynym stworzeniem, które nie zgadza się być tym, czym jest.

Albert Camus


Jesteśmy w rękach Boga. Nasz los przypadł na złe czasy;

to jednak nie może być tylko fatalnym przypadkiem.

J.R.R. Tolkien


Znosić zło jest sposobem, aby je zniszczyć.

Antoine de Saint-Exupéry

KSIĘGA I
WĄTPIĄCY MYŚLICIEL

My inside’s out, my left is right

My upside’s down, my black is white

I hold my breath, and close my eyes

And wait for dawn, but there’s no light

I’m a call without an answer

I’m a shadow in the dark

Trying to put it back together

As I watch it fall apart

Mike Shinoda, Nothing makes sense anymore


I’m not the man that I once was

I let the walls cave in

I’ve been searching my recall

For milestones and memories

To take back what I’ve become

And am I hearing more than my own thoughts?

Repeating every word

And do I feel your spirit in my chest, calling me away?

Hearts Like Lions, I’m Not Running Away From This


Lepiej wybrać imię niż obfite bogactwo;

łaska jest lepsza niż srebro i złoto.

Prz 22:1


Dwa najważniejsze dni Twojego życia to ten, w którym się urodziłeś oraz ten, w którym dowiedziałeś się po co.

Mark Twain

Rozdział I

Październik, rok 2006


Veritas vincit… et lux in tenebris lucet.

Józefina zerwała się z łóżka, oddychając ciężko. Nie wiedziała, jak to możliwe, skoro z dnia na dzień coraz bardziej brakowało jej sił. Miała niecałe sześćdziesiąt lat, jednak przez problemy ze zdrowiem nie mogła poruszać się tak, jak pozostali ludzie w jej wieku. Posiadała laskę, którą podpierała się przy pokonywaniu większych odległości, teraz jednak jej nie potrzebowała. To, co wyrwało ją ze snu, było o wiele silniejsze od niej samej, od jakiegokolwiek śmiertelnika.

Kobieta nałożyła kapcie i podeszła do okna wolnym krokiem. Odsunęła szkarłatną firanę i spojrzała w górę.

Chociaż była noc, niebo wydawało się jaśnieć przeklętym blaskiem. Zwykły śmiertelnik nie mógł zobaczyć burzy, która zwiastowała nadchodzące nieszczęścia.

Wykonało się. Przepowiednia sprawdziła się. Aniela odeszła, dumnie broniąc tajemnicy Naznaczonych.

Józefina poczuła nagły ból. Przez jej umysł przeleciało mnóstwo obrazów. Jeszcze pamiętała, że była w świątyni podczas obrzędu oczyszczenia syna kobiety. Pamiętała też, że przekazała jej pieniądze na dalszą edukację chłopca. To, czego dzieciak się nauczył, będzie musiało mu wystarczyć.

Wspomnienia kobiety powoli zaczęły się zacierać, stały się rozmazane i niepewne. Nie mogła już przewidzieć, co wydarzy się za jakiś czas. Pozostała jej tylko intuicja oraz modlitwa.

Ocknęła się nagle, słysząc trzask w sąsiednim pomieszczeniu. Tak szybko jak potrafiła, znalazła się przy drzwiach. Uchyliła je lekko. Nie zauważając nikogo w korytarzu, ruszyła przed siebie.

Weszła do pokoju Eliasza. Chłopiec przekręcił się na łóżku, wtulając się w ścianę. Józefina mogła to zobaczyć, ponieważ jej wnuk nie zgasił lampki nocnej. Zasnął na pościeli z książką, która musiała spaść, gdy się obrócił. Kobieta uśmiechnęła się lekko, po czym podeszła bliżej, by podnieść lekturę chłopca. Był to jakiś podręcznik szkolny.

Józefina odłożyła go na biurko i stanęła przy łóżku. Było dwupiętrowe, chociaż Eliasz nie miał rodzeństwa — i przez pracę oraz plany swoich rodziców już nigdy mieć nie będzie. Przynajmniej tyle wiedziała kobieta, gdy jeszcze miała wizje dotyczące przyszłości.

Rzuciła okiem na pozostałe książki znajdujące się na regale. Wiedziała, że Eliasz był bardzo zdolny. Rodzice zawsze posyłali go do prywatnych szkół, jakby bali się, że ich syn nauczy się jakichś innych rzeczy, przebywając z mniej zamożnymi dziećmi. Właśnie przez takie postępowanie młody był bardzo zarozumiały. Owszem, miał wielu kolegów, lecz na czym te dzieciaki były skoncentrowane? Na wyliczaniu rzeczy, które kupili im opiekunowie.

Józefina wiedziała, że dar Eliasza ujawnił się już wcześniej. Jednak jak zareagowali rodzice, gdy przyszedł do nich syn i powiedział, że śniło mu się, co wydarzy się za kilka dni? Wyśmiali go i powiedzieli, by nie ufał bzdurom, że czyta za dużo książek, że ma bujną wyobraźnię. Wkrótce Eliasz przestał mówić o tym, co widział, chociaż Józefina wiedziała, że to mogło go przerażać. Chciał mówić o tym jej, jednak rodzice mu zabronili. Dzieciak zamilknął, ale jego dar — nie.

Robyn i Corey nie wierzyli w nic poza zyskiem. Do świątyni wybierali się tylko dlatego, że tak wypadało. Ochrzcili syna, ponieważ tak wypadało — a właściwie dlatego, że Józefina na to nalegała. Nie mogli zrozumieć jej decyzji, gdy postanowiła zainwestować pieniądze ze spadku po mężu, Zachariaszu, w budowę sierocińca. Uznali, że to wyrzucanie majątku w błoto, nawet jeśli dzięki temu wielu ludzi mogłoby odnaleźć dom i własne miejsce na ziemi.

Eliasz miał długą drogę do przejścia. Kobieta zdawała sobie sprawę, że nacierpi się, zanim chłopak zacznie wykorzystywać swój dar dla dobra innych, nie własnego zysku, i zrozumie, do czego został powołany. Nie traciła jednak wiary. Będąc Naznaczoną, robiła wszystko, co w jej mocy, by chronić sekrety bractwa.

Józefina uniosła głowę, czując coś w rodzaju błyskawicy przechodzące przez jej ciało.

Proszę mi obiecać, że gdy nadejdzie czas, te listy zostaną zniszczone.

Jej rola jeszcze się nie skończyła.

Kobieta wyszła z pokoju wnuka, zamykając za sobą drzwi. Wróciła do swojego gabinetu, otwierając szufladkę biurka. Znalazła w niej kluczyk do szkatułki, w której trzymała listy od Anieli.

Wiedziała, co musi zrobić.


*


Józefina weszła do gabinetu swojego syna, by odnaleźć w nim niszczarkę do dokumentów. Pomieszczenie znajdowało się z dala od sypialni Corey’a i Robyn, więc nie było mowy, by cokolwiek usłyszeli.

Kobieta usiadła przy biurku, uruchamiając maszynę. List po liście — wszystkie wspomnienia, które Aniela pozostawiła po sobie, były powoli przeżuwane przez stalowego potwora i wypluwane do specjalnego pojemnika. Józefina pilnowała, by żaden skrawek nie znalazł się na podłodze, by nie odnaleziono żadnego dowodu. Sama była jedyną powierniczką tajemnic Anieli i tak miało pozostać. Przynajmniej do czasu, aż ręka Wszechmogącego znów wskaże Naznaczonym, jaki jest ich następny cel.

Gdy ostatnia kartka znalazła się w pojemniku niszczarki, Józefina wyłączyła urządzenie. Zebrała ostatki wspomnień do pudełka i zamknęła pokrywę.

Wyszła z gabinetu Corey’a i skierowała swoje kroki w stronę salonu, gdzie znajdował się kominek. Wysypała skrawki papieru na drewno, po czym rozpaliła ogień.

Nie wiedziała, jak to zrobiła. Miała siłę, której nie powinna mieć.

Zdawała sobie jednak sprawę, że gdy tylko położy się do łóżka, zatopiona w modlitwie, następnego dnia zapomni o wszystkim, przez co przeszła.

Dusza Anieli była już u Pana. Dusza Józefiny nadal znajdowała się w jej ciele i miało minąć jeszcze trochę czasu, nim odejdzie z tego świata. Póki na nim przebywała, musiała walczyć o to, co najważniejsze.

Józefina podniosła się, gdy listy Anieli zamieniły się w popiół. Ogień zgasł tak, jakby czyjaś dłoń odcięła mu tlen. Kobieta skinęła głową, po czym wyszła z salonu, kierując się do swojej sypialni.

Tamtego dnia znany jej porządek rzeczy stał się przeszłością. Wkrótce Wybrańcy zaczęli kreślić przyszłość.

Rozdział II

Luty, rok 2008


Eliasz wyskoczył z łóżka, przeciągając się. Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Niewielkie płatki śniegu spadały z chmur, jednak natychmiast topniały w zetknięciu z ziemią. Tegoroczna zima nie była zbyt sroga.

Chłopak spojrzał na kalendarz i uśmiechnął się od ucha do ucha. Był dzień jego urodzin, a on miał już trzynaście lat. Rozejrzał się po pokoju, zastanawiając się, gdzie umieści kolejne prezenty. W ostatni weekend odwiedzili go wszyscy wujkowie i ciocie łącznie z kuzynostwem, ponieważ jego mama miała dużo sióstr, te z kolei miały własne dzieci. Eliasz uśmiechał się zawsze, gdy dostawał jakiś prezent i odpakowywał go przy ludziach. Nigdy nie rozumiał, dlaczego babcia kręciła na to głową. Zupełnie tak, jakby była niezadowolona z jego zachowania. Rodzice jednak mówili, że właśnie tak trzeba. Eliasz mógł się przyjrzeć, ile jego prezenty są warte i czy powinien zostawić je dla siebie, czy sprzedać i zarobić na tym więcej pieniędzy — tego nauczył go ojciec.

Zostawił piżamę pod pościelą i ubrał się. W jego pokoju panował bałagan, ale on nie musiał się o to martwić — mama zatrudniała sprzątaczki, więc on mógł zająć się swoim życiem. Nie miał zamiaru odbierać im roboty, przecież właśnie z tego się utrzymywały. To zawsze powtarzał mu tata.

Eliasz przyzwyczaił się do tego, że w szkole, do której uczęszczał, znały go wszystkie dzieciaki. Wszystkie były takie, jak on — zawsze miały to, czego chciały i rodzice niczego im nie odmawiali. Rodzina Evansów była znana i szanowana również wśród nauczycieli i dyrekcji. Eliasz wiedział, że mama, przychodząc na spotkania rady rodziców, często wspierała szkołę finansowo. Zastanawiał się, dlaczego to robi. Babcia powiedziała kiedyś, że nie chodziło o żadną akcję charytatywną, a o poplecznictwo i nepotyzm. Eliasz nie był skarżypytą, więc nie powiedział o tym ani mamie, ani tacie. Jednak uwaga Józefiny go poruszyła.

Zszedł po schodach do kuchni. Robyn siedziała przy stole, czytając gazetę. Zawsze zaznaczała w niej najświeższe oferty z rynku nieruchomości. Eliasz był do tego przyzwyczajony, właśnie tym zajmowali się jego rodzce. Firma Evansów była jedną z najlepszych, jeśli chodziło o handel budynkami, jak nazywali to znajomi chłopaka.

— Cześć, kochanie! Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! — zawołała Robyn, widząc, jak Eliasz staje przy framudze. — Chodź do mamy.

Chłopak podszedł do kobiety, która przytuliła go i pocałowała w policzek.

— Gdzie jest tata?

— Już pojechał do biura, skarbie, ale spokojnie, ja zawiozę cię do szkoły. Po zajęciach cię odbiorę i pojedziemy do parku zabaw tak, jak obiecałam.

Eliasz skinął głową. O niespodziance dowiedział się wcześniej, podsłuchując, jak tata rozmawia z kimś przez telefon. Rodzice zaprosili na zabawę swoich znajomych oraz ich dzieci, chłopak mógł też wręczyć zaproszenia kolegom i koleżankom z klasy, jednak musiał konsultować to z Robyn. Wcale mu to nie przeszkadzało. Mama wiedziała, kto zasługiwał na to, by widywać się z Evansami, a kto nie.

Eliasz chciał być taki, jak rodzice. Wiedzieć, jak radzić sobie na rynku, rozumieć zasady jego działania. Jego tatę szanowali wszyscy i chłopak wymagał takiego samego szacunku względem siebie. Nikt mu go nie odmawiał. Eliasz zdawał sobie sprawę z tego, że jest to zasługa pieniędzy — w końcu ludzie dla pieniędzy mogli zrobić wszystko.

Pamiętał, że któregoś dnia jego koledzy zaczepili jakieś maluchy z domu dziecka i kazali im ośmieszać się w zamian za pieniądze. Dzięki temu cała grupka miała ubaw, widząc starania dzieciaków, które chciały zyskać kilka drobniaków na jedzenie. Właśnie to pasowało Eliaszowi najbardziej. Tak mógł kontrolować wszystkich.

— Skarbie, zjedz śniadanie, dobrze?

— Tak, mamo.

Eliasz posłusznie skinął głową, po czym usiadł przy stole naprzeciwko Robyn.

Gdy dopijał swoją porcję koktajlu cytrusowego, w kuchni zjawiła się Józefina.

— Witaj, mamo.

— Dzień dobry, Robyn.

Chłopak przewrócił oczami, słysząc tę krótką wymianę zdań pomiędzy jego mamą a babcią. Mimo różnicy w poglądach, lubił Józefinę. Czasem, gdy rodzice nie mieli czasu, odprowadzała go do szkoły. Właściwie to odprowadzała go do samochodu, w którym czekał na nich szofer wynajęty przez tatę. Eliasz podróżował właśnie w ten sposób — zawsze miał kogoś pod sobą. Chciał, by całe jego życie tak wyglądało, dlatego miał zamiar pójść w ślady rodziców.

Mimo wszystko wydawało mu się, że babcia jest z tego niezadowolona. Wiele razy miała mu coś do powiedzenia na ten temat.

Eliasz przypominał sobie skrawki przeszłości, gdy śniły mu się różne rzeczy, które dopiero miały się wydarzyć, a później — ku jego zdumieniu — stawały się rzeczywistością. Rozmawiał o tym z przyjacielem rodziców, który był psychologiem w prywatnej poradni i usłyszał, że nie ma czegoś takiego jak przewidywanie przyszłości, a wszystko, co działo się Eliaszowi, jest wynikiem jego bujnej wyobraźni lub zjawiska déja vu.

To jednak nie dawało Eliaszowi spokoju, dlatego postanowił robić notatki ze swoich wizji. Nazywał je wizjami, ponieważ zdarzały się nie tylko w nocy. Czasem doświadczał ich za dnia, w najmniej oczekiwanych momentach. Były rozmyte i nie zawsze wiedział, co znaczyły. Ale gdy później faktycznie wydarzyło się to, co widział, doznawał szoku. Nikomu nie pokazywał swojego zeszytu, trzymał go pod materacem dwupiętrowego łóżka. Do tej pory żadna ze sprzątaczek nie znalazła tego notesu i na razie się na to nie zanosiło.

Wcześniej, przed rozmową z rodzicami, Eliasz opowiadał o tych wizjach babci podczas spacerów. Józefina zawsze słuchała go z powagą, jednak niczego nie komentowała. Za to właśnie chłopak ją lubił. Chociaż rodzice zabronili mu mówić o wizjach, czasami Eliaszowi wymsknęło się to i owo.

Od tamtego czasu babcia zaczęła spędzać w swoim pokoju dużo czasu na medytacji i modlitwie. Eliasz przyglądał się temu, nie bardzo wiedząc, o co chodzi. Niespecjalnie go to jednak interesowało. Uczęszczał na zajęcia z etyki i wolał zajmować się tym, co ludzkie niż tym, co wymyślone — nawet jeśli jego umysł zaskakiwał go coraz to lepszymi wynalazkami.

Chłopak skończył śniadanie i wziął swój plecak, idąc na korytarz. Robyn również wstała od stołu i zaczęła się ubierać.

— Mamo, chcesz jechać z nami? Wyszłabyś z domu i przewietrzyła się trochę.

— Dzisiaj nie mam siły, skarbie. Poza tym, Eliasz sobie poradzi.

— Zawsze sobie radzę, babciu — mruknął chłopak, poprawiając szelki plecaka.

Józefina uśmiechnęła się, lecz nie był to radosny uśmiech. Eliasz nie miał jednak czasu na zastanawianie się nad tym, ponieważ Robyn pociągnęła go za sobą i wpakowała do samochodu.

Gdy brama otwierała się, Eliasz odwrócił się na tylnym siedzeniu, widząc babcię stojącą na podeście przed domem. Pomachał do niej, ona jednak mu nie odmachała. Sądząc, że po prostu go nie widziała, usiadł przodem do mamy i zapiął pasy.

Nadejdzie czas, gdy zaczniesz myśleć o tym, kim jesteś.

— Mówiłaś coś, mamo?

— Nic, skarbie — odparła Robyn, zerkając we wsteczne lusterko. — Włączyłam radio.

Eliasz wzruszył ramionami, wpatrując się w krajobraz za oknem.

W tamtej chwili nie był jeszcze gotowy na zrozumienie znaczenia usłyszanych słów.

Rozdział III

Wrzesień, rok 2010


Eliasz siedział w sali, pomykając palcami po strunach gitary elektrycznej. Szło mu całkiem nieźle, ponieważ chodził na prywatne lekcje i ćwiczył kilka godzin dziennie. Parę lat temu ojciec kupił mu instrument za dobre wyniki w nauce. Eliasz nie musiał się jednak martwić o swoje oceny. Był najlepszym uczniem w klasie, kto wie, czy nie w całej szkole. Wiedział, że dzieciaki mu tego zazdroszczą, ale wcale go to nie obchodziło. Całkowicie zasługiwał na to, co posiadał.

Chłopak uniósł głowę, widząc, jak pozostali członkowie jego zespołu znaleźli się w pomieszczeniu. Zebrał najbardziej utalentowanych ludzi, jakich znał. Mia umiała śpiewać, Shane wymiatał na perkusji, a Harper grała na gitarze basowej. Z całego klasowego grona to z nimi Eliasz spędzał najwięcej czasu. Każde z nich było dzieckiem kogoś ważnego. Ojciec Mii był dyrektorem szkoły, Shane miał rodziców prawników, a matka Harper była ordynatorem pobliskiego szpitala. Rodziny spotykały się często w posiadłości Evansów, więc Eliasz widywał się z nimi od dzieciństwa.

Zawsze zastanawiał się, czemu rodzice wybierali mu znajomych. Z drugiej strony wiedział, że Robyn i Corey’owi zależało na tym, by czuł się bezpieczny. Doskonale rozumiał, że posiadanie ogromnej ilości pieniędzy wiązało się z pewnym zagrożeniem. On jednak nie musiał się o nic martwić.

— Jesteśmy gotowi — rzuciła Mia, poprawiając swoje jasne warkocze.

— Czekam na was od pół godziny — odparł Eliasz, zakładając ręce na piersi. — Występy na Dni Talentów są już w tym tygodniu.

— Daj spokój, Eli. Stary Mii jest dyrektorem, to oczywiste, że wygramy — rzucił Shane, siadając przy perkusji. — Tak jak rok temu i dwa lata temu…

— Hej, to wcale nie było takie proste. Mieliśmy niezłą konkurencję — wtrąciła Harper, podłączając sprzęt do głośnika.

— Nie byli tak dobrzy, jak my — ucięła Mia, biorąc do ręki mikrofon.

— Dobra, dobra, księżniczko. To co śpiewamy najpierw?

— Skater boy, oczywiście! Ćwiczyliśmy to całe wakacje.

— Po prostu chcesz poderwać Eliego — westchnęła Harper.

Eliasz rozesmiał się, słysząc to.

To prawda, jeździł na deskorolce odkąd miał dziesięć lat. Od tamtego czasu zdążył się sporo nauczyć i zostać obiektem westchnień większości dziewczyn ze szkoły, co wcale mu nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Im więcej, tym lepiej — taka była jego dewiza.

— Weź się lepiej zajmij swoją gitarką, Harper.

— To jest basówka — mruknęła dziewczyna, przeczesując krótkie włosy.

— Ej, zaczniemy wreszcie? Na potrójną randkę pójdziecie później — wtrącił w końcu zniecierpliwiony Shane, obracając pałeczkami w dłoniach.

— Racja, racja. Nie mamy całego dnia, zaraz zejdą się tu inne zespoły — podsumował Eliasz, podnosząc się.

Pozostała trójka skinęła głowami.

Grali w wolnych chwilach, gdy nauczycielka muzyki udostępniała im salę. W trakcie przygotowań do Dnia Talentów niemal wszystkie szkolne zespoły korzystały z auli, więc trzeba się było wpisywać na specjalną listę. Liczyła się prawdziwa rywalizacja, przynajmniej tak sądził Eliasz.

Po godzinie w sali zjawili się pozostali uczniowie, więc chłopak spakował swój sprzęt i zabrał go ze sobą, wychodząc ze szkoły.

Wskoczył do auta, siadając za fotelem pasażera, na którym siedziała babcia. Nie spodziewał się jej tutaj, więc znów postanowiła wyjść z domu, by mu towarzyszyć.

— Jak było na próbie, Eli?

— Dobrze, babciu. Nasz zespół jest coraz lepszy.

— Mam nadzieję, że tym razem system ocen będzie sprawiedliwy względem innych uczestników — odparła Józefina, odwracając głowę w jego stronę.

Eliasz zacisnął usta, nic nie mówiąc. Dlaczego babcia zawsze czepiała się tej całej sprawiedliwości? Sprawiedliwe było dla niego otrzymanie tego, na co zasłużył. A on uważał, że jego zespół jest najlepszy ze wszystkich, bo nikt nie miał takiego talentu jak on czy jego przyjaciele.

Nie potrafił zrozumieć Józefiny i jej podejścia do życia. Słyszał, że ofiarowała sporą część majątku jakiemuś sierocińcowi. Po co, skoro nic z tego nie miała? Gdyby robił to Corey, miałby z tego jakiś zysk — takie pojęcie sprawy Eliasz doceniał. Ale rozdawać pieniądze za darmo? To nie mieściło mu się w głowie. Gdyby tylko babcia zyskała jakiś szacunek jako osoba, która zajmuje się działalnością charytatywną… Ale nie! Wolała pozostać anonimowa, chociaż kobiety, które prowadziły ten sierociniec, znały ją i traktowały jak własną siostrę. Józefina, wracając z nim kiedyś ze szkoły, pokazała mu ich budynek. On jednak uznał, że nie jest to nic ciekawego. O czym miałby rozmawiać z dzieciakami, które tam przebywały? Nie miał takich problemów jak one i nigdy nie chciałby mieć, co więcej, wcale go one nie obchodziły.

Nagle poczuł jakieś ciarki na plecach. W jego głowie pojawiła się wizja — zobaczył ludzi stojących przy pasach, uszkodzone samochody oraz tych, którzy byli poszkodowani.

Obraz urwał się, ale Eliasz nie był pewien, czy to, co zobaczył, niedługo wydarzy się naprawdę.

Szofer stanął, czekając na zmianę świateł. Nie zmieniały się dość długo, przez co pozostali kierowcy zaczęli się niecierpliwić i trąbić jeden na drugiego.

Eliasz zauważył niepokój na twarzy babci.

Wyskoczył z samochodu, chcąc zobaczyć, co było powodem zamieszania.

— Proszę wrócić do auta! — zawołał za nim szofer.

Eliasz dobiegł na róg skrzyżowania i stanął jak wryty. Gdy sygnalizacja świetlna zaczęła szwankować, dwa samochody ruszyły jednocześnie, zderzając się na środku ulicy.

Zobaczył to. Zobaczył to, zanim to się wydarzyło.

Jednak dar, chociaż ujawniał się coraz częściej, był zbyt słaby, ponieważ chłopak jeszcze na niego w pełni nie zasługiwał.

Rozdział IV

Czerwiec, rok 2011


Eliasz ćwiczył na rampie, obserwując pozostałe dzieciaki, które dopiero co uczyły się jeździć. Bawiło go, że sobie nie radzą. On czuł się tak, jakby posiadał naturalny talent.

Dni Talentów, które odbyły się pod koniec zeszłego roku, znów zapewniły jego zespołowi wygraną. Tak, jak mówił Shane, to było do przewidzenia. Od tamtego czasu Eliasz nie przestawał grać, gdy tylko miał wolną chwilę. On, Shane, Harper i Mia stanowili grupkę nie do zastąpienia. Co prawda Harper i Mia cały czas się sprzeczały, ale to nie przeszkadzało im we współpracy z pozostałymi.

Eliasz zeskoczył z rampy i poszedł w stronę ławki, na której siedzieli jego przyjaciele.

Nauczył się od rodziców, że zawsze powinien mieć jakieś nieodsłonięte karty. Dlatego też nigdy nie zdradził przyjaciołom tajemnicy swoich wizji. Udawał, że nic się nie dzieje, że niczego nie jest w stanie zobaczyć, a wizje były tylko historyjką wymyśloną po to, by zwrócić uwagę rodziców.

Wszyscy wokół uważali, że był po prostu w czepku urodzony. Bez problemu zdawał testy, ponieważ odpowiedzi niemal same nakładały się na kartę w jego głowie — musiał tylko zaznaczyć odpowiednią rubryczkę. Innych uczniów oskarżano o ściąganie, zaś on nigdy nie został złapany. Skoro miał taką dziwną umiejętność, musiał ją wykorzystywać do własnych celów.

Jakiś czas temu Corey wybrał się na wyścigi konne. Eliasz z góry wiedział, który koń wygra i dlatego zasugerował tacie konkretny numer. Mężczyzna nie wierzył w magię, więc chłopak powiedział coś na temat rachunku prawdopodobieństwa. Właśnie dzięki temu Corey znów się wzbogacił. Uznał, że Eliasz miał po prostu szczęście, chociaż od tamtego czasu spędzał z synem więcej czasu. Chłopak był wniebowzięty.

Znał jednak ciemną stronę tego zjawiska. Czasem widział rzeczy przykre, na przykład wypadki albo jakieś nieszczęśliwe zdarzenia, twarze ludzi, których dopiero miał poznać… Przerażało go to i fascynowało jednocześnie. Mimo wszystko zachowywał te tajemnice dla siebie.

— Stary, wszystko okay? — rzucił Shane, wyrywając Eliasza z zamyślenia.

— Tak, tak. Myślałem o teście z matmy…

— Och, daj już spokój. Każdy test napisałbyś na sto procent — żachnęła się Mia, zakładając ręce na piersi.

— Mogłabyś się czegoś od niego nauczyć, księżniczko. Twoje wyniki pozostawiają wiele do życzenia — odparła Harper, uśmiechając się szelmowsko.

— Hej, dziewczyny, spokój — wtrącił Eliasz, siadając między nimi. Objął je ramionami i przytulił do siebie. — Przecież wiecie, że dacie sobie radę.

— Słyszałem, że w pewnej szkole publicznej ktoś wykradł odpowiedzi do testów i nikt go nie złapał — oznajmił Shane. — Ciekawe, czy u nas dałoby się zrobić coś takiego.

— Mamy o wiele lepszy system, ojciec wydał na niego masę kasy — odparła Mia, nie odrywając się o Eliasza ani o milimetr.

— Gdyby tylko wydał ją na twoją edukację — westchnęła Harper, wstając z ławki. Porwała deskorolkę Eliasza i pobiegła w stronę rampy, wskakując na nią.

— Co ja jej takiego robię? — spytała Mia, zakładając ręce na piersi.

— Bardziej z niej metal niż plastik, może dlatego się nie dogadujecie.

Za ten komentarz Shane oberwał w głowę tak mocno, że musiał ją sobie rozmasować.

— Powinnaś zostać ukarana za napaść, jest na to paragraf — powiedział, stając przed dziewczyną. To brzmiało jak groźba, ale na twarzy chłopaka pojawił się uśmiech.

Podczas gdy dwójka przyjaciół wzajemnie wymieniała sobie konkretne prawa i artykuły, Eliasz wpatrywał się w Harper znajdującą się na rampie.

W tym momencie coś zobaczył. Źle wykonany obrót. Wypadek. Złamana ręka…

Nie ruszył się z miejsca i nie odezwał, chociaż mógł to zrobić. Potrzebował dowodu na to, czy jego intuicja wciąż podpowiada mu prawdziwe rzeczy.

W tym celu musiał poświęcić Harper.

Kilkanaście sekund później dziewczyna wpadła na jakiegoś chłopaka, zderzając się z nim. Spadła z rampy, lądując na ręce. W tym samym momencie rozległ się krzyk, bo ból, który temu towarzyszył, był okropny.

— Harper! — Shane zjawił się przy niej szybciej niż błyskawica, próbując pomóc jej wstać.

— Nie dotykaj mnie! Jeśli to złamana ręka, uszkodzisz mnie jeszcze bardziej, tata mi to powiedział…

— Zadzwońmy po niego! — zawołała Mia, szukając telefonu w torebce.

Eliasz obserwował swoich przyjaciół, niczego nie komentując.

Naprawdę widział przyszłość…

Jakiś czas później w parku zjawiła się karetka, zabierając Harper. Shane postanowił jechać razem z nią. Mia została z Eliaszem, wpatrując się w odjeżdżający samochód.

W tym momencie chłopak poczuł się dziwnie. Nie potrafił jednak zidentyfikować tego uczucia, więc postanowił je zignorować.

— Szkoda mi jej — westchnęła Mia. — Kto będzie z nami grał na zakończeniu roku?

— Poszukamy kogoś nowego.

Mia spojrzała na niego ze zdziwieniem.

— Co takiego?

Eliasz wzruszył ramionami.

— Jest wiele osób, które chciałoby zająć jej miejsce, z podobnym talentem.

— Ale Eli! Przecież to jest Harper! Jej nie da się zastąpić…

— Każdego człowieka można zastąpić, Mia.

Dziewczyna wpatrywała się w niego, jakby zobaczyła ducha. Nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała.

On jednak tego nie zauważył. Wziął deskę w ręce i przetarł ją, wpatrując się w swoje odbicie w metalowych elementach.

Dobrze, że jemu się nic nie stało.

Rozdział V

Lipiec, rok 2011


Eliasz wrócił do domu, niosąc w dłoniach swoją deskorolkę. Zostawił ją w pokoju pod biurkiem i rzucił się na piętrowe łóżko, wpatrując się w górny materac.

Harper była uziemiona na kilka tygodni, a wszystko przez to, że faktycznie złamała sobie rękę. Jego zespół musiał się zastanowić nad tym, kogo wybrać na jej miejsce. Latem w mieście odbywały się najciekawsze festiwale, nie mógł ich odpuścić tylko dlatego, że dziewczyna była na tyle nieostrożna, by bawić się na jego desce bez pozwolenia. Sam jednak dał sobie spokój z kolejnymi przesłuchaniami i pozwolił Shane’owi się tym zająć. On musiał odpocząć od natłoku spraw.

Może ten wypadek miał odciągnąć Harper od zespołu? W ten sposób ona i Mia przestały się kłócić. Zaczęły się wspólne wizyty i rozmowy, skończyły się dziwne zatargi i nikomu niepotrzebne żale.

Szesnastolatek usiadł na łóżku.

Tamtego dnia, gdy był z przyjaciółmi w parku, zobaczył coś, co znów zasiało w nim wątpliwości. Przebłyski przyszłości? Ludzie potrafili przewidzieć, co się wydarzy, jeśli logicznie rozumowali. On należał do inteligentnych osób, jednak ta umiejętność czaiła się w nim od dziecka, po prostu nadszedł odpowiedni moment, w którym mogła się najbardziej rozwijać.

Józefina miała swój cel w życiu i było nim wypełnianie przykazań danych jej przez Boga, w którego wierzyła. Eliasz natomiast… nie bardzo chciał wierzyć w siłę wyższą i rzeczy nadprzyrodzone. Corey mówił, że miesza jej się w głowie od wiary w Boga, ale uznał też, że kobieta tego potrzebuje, skoro na starość męczą ją różne dolegliwości. Z tego powodu Eliasz zaczął traktować ją pobłażliwie. Nawet jeśli na świecie była jakaś siła wyższa, dlaczego ludzie mieliby ją obchodzić? Miał co do tego wątpliwości.

A jednak jego prorocze wizje zasiały ziarno zwątpienia w chłodną logikę.

Odwrócił głowę, słysząc, jak ktoś puka do jego pokoju. W drzwiach stanęła kobieta, którą matka zatrudniała do sprzątania.

— Przepraszam — zaczęła niepewnie. — Babcia chciała z tobą porozmawiać. Czeka w swoim pokoju.

Chłopak podniósł się i wyszedł.

Józefina siedziała na łóżku, czytając coś. Gdy zobaczyła wnuka, zdjęła okulary i odłożyła je, zapraszając go do środka. Eliasz zamknął za sobą drzwi. Spojrzał na babcię, która wciąż trzymała w dłoniach książkę, przewracając jej strony.

— Jak czuje się twoja koleżanka, Harper?

— Nie wiem. Pewnie lepiej niż ostatnio — rzucił. — Dlaczego pytasz?

— Jest członkiem waszego zespołu, Eliaszu. Nie martwisz się o nią?

Pokręcił głową. Dlaczego miałby się martwić?

Józefina westchnęła ciężko i spojrzała mu w oczy.

— Wątpisz w istnienie siły wyższej niż ludzka, prawda?

Chłopak odsunął się od niej. Jej upór go przerażał.

— Przestań, babciu. Wiesz przecież, że byle co mnie nie przekona.

— Ktoś chce ci coś pokazać. Coś, czego nie widzisz.

Przewrócił oczyma, zakładając ręce na piersi.

— Przestań opowiadać mi o tych głupotach. To tylko intuicja.

— Bardzo się przed tym bronisz, Eliaszu. Boisz się tego, co powiedzą rodzice?

Szesnastolatek wstał z łóżka, przechadzając się po pokoju.

Ojciec powiedział, że w tym domu nie ma pieniędzy na zabobony. Eliasz nie miał sił ani czasu na rozmyślanie o tym, co mogło się wydarzyć, a co się nie wydarzyło. Nawet jeśli potrafił w jakiś sposób przewidzieć przyszłość, nie umiał tego logicznie wytłumaczyć.

Przebywanie z babcią wprowadziło w jego życie niespotykany pierwiastek transcendencji.

Może powinien je ograniczyć.

— Idę ćwiczyć. Chcesz mi powiedzieć coś jeszcze? — spytał, zmierzając w stronę drzwi.

Józefina spojrzała na niego z litością ukrytą w oczach.

— Jeśli ktoś ma ci coś do powiedzenia, spróbuj go wysłuchać. Zrobisz z tą wiedzą, co zechcesz.

— No? Mów, co chciałaś.

— Och, nie. — Kobieta uśmiechnęła się, biorąc do ręki książkę, którą wcześniej czytała. — To nie ja mówię, tylko On.

Eliasz mruknął coś pod nosem i wyszedł z pokoju babci, nie odpowiadając na tę zaczepkę.


*


Wrócił do swojego pokoju, wziął do ręki gitarę i zaczął cicho brzdąkać na jej strunach. Nie miał zamiaru poddawać się myślom, które krążyły po jego głowie, odkąd babcia coraz częściej sięgała po księgę, którą nazywała świętą.

Czasem ją przeglądał, ale tylko po to, by dowiedzieć się, skąd biorą się te wszystkie mądre powiedzenia ludzi. W większości przypadków właśnie z niej. Wydawało się, że to pismo jest trzonem wielu światowych opowieści, chociaż ludzie często temu zaprzeczali. Eliasz miał do Wszechmogącego coraz bardziej ambiwalentny stosunek. Nie negował historii, słyszał przecież historie o dziwnych, niewytłumaczalnych cudach… Ale właśnie dlatego ciężko mu było w nie uwierzyć — ponieważ były niewytłumaczalne.

Na moment przestał słyszeć muzykę, którą tworzył.

W korytarzu roznosiły się czyjeś kroki. Zdaje się, że ojciec zaprosił kogoś do swojego gabinetu.

Eliasz pokręcił głową i wrócił do grania, chociaż nie mógł odzyskać spokoju umysłu.

Ojciec wiele razy powtarzał, że gdy jego syn dorośnie, przejmie w posiadanie cały majątek. Od dziecka uczył go rozporządzać pieniędzmi. Wierzył tylko w czysty zarobek, nigdy nie inwestował w coś, co nie miało się zwrócić. Jeśli przekazywał gdzieś pieniądze, to dlatego, że wiedział o zbliżającym się zysku. Tak było za każdym razem.

Eliasz uniósł głowę, słysząc, jak ojciec podnosi głos.

Postanowił wyjść z pokoju, by zorientować się, o czym Corey tak żywo rozmawia.

Chłopak stanął pod drzwiami gabinetu, przysłuchując się emocjonalnej wymianie zdań.

— Proszę pana, chciałabym tylko przemówić do pańskiego serca. W tym domu przebywają ludzie. Rozumiem inwestycję, przecież od tego zależą sukcesy pańskiej firmy. Ale niech pan da im więcej czasu na znalezienie czegoś nowego!

— I co pan myśli, że tak po prostu zostawię tę kamienicę na kilka lat? Mowy nie ma! Macie tydzień na usunięcie stamtąd tych ludzi albo skontaktuję się z moim prawnikiem i załatwimy tę sprawę inaczej.

Eliasz schował się za szafą, słysząc otwierające się drzwi.

Corey wyszedł na korytarz, wypraszając mężczyznę, z którym rozmawiał.

— Sprzątaczka pokaże panu wyjście — oznajmił Evans, wołając kobietę, która krzątała się jeszcze po kuchni. — Tydzień. I ani sekundy dłużej.

Wysoki mężczyzna uchylił swój kapelusz i bez słowa odszedł we wskazanym kierunku.

Szesnastolatek wpatrywał się w niego przez chwilę. Wkrótce wyszedł z ukrycia, stając przed drzwiami gabinetu ojca. Łamiąc zasadę, która obowiązywała w tym domu, zjawił się w środku bez pukania.

— Mówiłem, żeby pan dał mi spo… — Corey urwał swoją wypowiedź, widząc syna stojącego przed biurkiem. — Ach, to ty, Eliasz.

— Kto to był?

— Znowu zawracają mi głowę w związku z tą starą kamienicą — wyjaśnił Evans, powoli się uspokajając.

— Chodzi o tę starą, sypiącą się ruderę? Słyszałem, że tam mieszka kilka rodzin.

— Owszem, ale budynek stanowi zagrożenie. Jestem jego właścicielem, więc postanowiłem go wyburzyć. Na jego miejscu postawię coś nowego.

— Ale… Nie powinieneś dać tym ludziom jakiegoś tymczasowego miejsca na nocleg? — spytał Eliasz, zakładając ręce na piersi. — Chyba o tym mówi prawo.

— Ależ ja chcę im dać to miejsce! Tylko że ci ludzie nie chcą się stamtąd wynieść.

Chłopak spojrzał na ojca sceptycznie. Z rozmowy nie wynikało, że Corey mówił coś o mieszkaniach zastępczych.

— Co masz zamiar z tym zrobić, tato?

— To sprawa mojego prawnika. Przepraszam, ale muszę wykonać pilny telefon, synu — zakończył Corey.

Eliasz spojrzał jeszcze na ojca, który zaczął jakąś poważną rozmowę ze swoim prawnikiem, po czym wycofał się i zamknął za sobą drzwi.

W tamtym momencie nie rozumiał dziwnej decyzji ojca, ale dla własnego dobra nie ośmielił się z nim dyskutować.

Tydzień później buldożery zrównały kamienicę z ziemią, a Józefina przestała rozmawiać z Coreyem jak matka z synem.

Rozdział VI

Grudzień, rok 2011


W salonie zjawiła się ekipa, która co roku przystrajała Evansom świąteczne drzewo. Choinka była wysoka na dwa metry, więc ludzie chodzili po domu z drabiną i grzebali w kartonach, poszukując odpowiednich wstęg i bombek.

Eliasz przypatrywał się temu, stojąc w progu.

Od kilku miesięcy Józefina nie potrafiła się porozumieć z Corey’em — a może to on nie chciał z nią rozmawiać? Sprawa wyburzonej kamienicy już się zakończyła. Rodziny znalazły nowy dom, więc Eliasz nie rozumiał, na czym polegał problem babci. Wszystko zostało załatwione tak, by nikt nie ucierpiał. No, może nie do końca… Ludzie, którzy z jakiegoś powodu nie chcieli się rozstać z tamtą kamienicą, zostali od niej odciągnięci siłą. Patrzyli na to, jak mury domu, w którym spędzili większość życia, sypały się jeden po drugim. Tą sprawą zajęli się strażnicy, jako że Evansowie mieli swoich znajomych również w szeregach władz.

Wszelkie insynuacje na temat tego, że Corey prowadzi jakieś nieczyste interesy, były dla Eliasza mrzonką. Ojciec miał za sobą prawników, to oczywiste, że postępował zgodnie z prawem. Za każdym razem, gdy chłopak próbował wytłumaczyć to babci, ta kręciła głową z niedowierzaniem. Wydawało się, że wie więcej albo zwyczajnie czegoś się obawia. Może niepotrzebnie?

Eliasz nie podjął już żadnej próby przemówienia babci do rozsądku.

Odwrócił się, widząc, jak Józefina wychodzi z pokoju o lasce. Podeszła do drzwi wejściowych i otworzyła szoferowi, który czekał na schodach.

— Babciu? Dokąd idziesz?

— Odwiedzić siostry — odpowiedziała kobieta, sięgając po swój płaszcz. Mężczyzna, który zjawił się w korytarzu, pomógł jej go ubrać.

— Siostry? Jakie siostry?

Józefina ubrała rękawiczki i kapelusz, po czym spojrzała mu w oczy.

— Jedź ze mną, to się przekonasz.

Chłopak zerknął na nią, gdy ostrożnie stawiała kolejne kroki na schodach z pomocą szofera. Eliasz błagalnie uniósł oczy ku górze, po czym chwycił za swoją kurtkę i ruszył za nimi.

Szofer wyjechał z posiadłości, kierując się w stronę centrum.

Szesnastolatek obserwował babcię, zapisującą coś w swoim notesie. Miała specjalny zeszyt, z którym nie rozstawała się jak ze świętym pismem. Obie te rzeczy zawsze nosiła w torbie. Chłopak zastanawiał się, co takiego kobieta notuje w tym swoim dzienniczku, ale do tej pory nie był na tyle ciekawy, by o niego zapytać. Zresztą, Józefina nieco gryzmoliła, więc możliwe, że w ogóle nie odczytałby tych wszystkich hieroglifów.

Szofer zatrzymał auto przed budynkiem stojącym przy okolicznej świątyni. Pomógł Józefinie wyjść z auta i podał jej laskę. Kobieta uśmiechnęła się do niego i poprosiła, by zaniósł pakunki do sierocińca.

Eliasz stanął przed furtką, przyglądając się napisowi na domofonie.

Więc o tych siostrach mówiła babcia.

Chłopak ustąpił szoferowi, który wyciągnął z bagażnika karton z pomarańczami i jakimiś przekąskami dla dzieci, po czym ustawił go na specjalnym wózku i pociągnął go za sobą. Józefina szła przed nim, by zapukać do drzwi.

Otworzyła jej kobieta w średnim wieku, w okrągłych okularach na nosie i jasnych włosach spiętych w kok. Ubrana była w szarą suknię sięgającą niemal do ziemi.

— Pani Józefina! Jak dobrze znów panią widzieć — zawołała, witając się z panią Evans.

— Dzień dobry, Amelio. Przybyliśmy do was z małym prezentem.

Amelia spojrzała na dary, które wiózł ze sobą szofer i otworzyła usta ze zdumienia.

— Dzieciaki będą wniebowzięte! Proszę za mną — powiedziała, starając się ukryć radość, która w tej chwili zaczęła w niej buzować.

Mężczyzna wjechał z wózkiem na korytarz, stawiając kartony w miejscu wskazanym mu przez inną kobietę o imieniu Anastazja. Wyglądała na starszą, miała ciemne włosy również spięte w kok.

— A kim jest ten młodzieniec, który przyszedł razem z panią? — zagaiła, stając naprzeciwko młodego Evansa.

— To mój wnuk, Eliasz — odparła Józefina.

— Eliasz… Piękne imię. Cieszymy się, że możemy cię poznać — wtrąciła Amelia, podając mu dłoń.

Chłopak przywitał się z nią, chociaż nie patrzył wtedy na nią, a na babcię, jakby chciał jej zadać pytanie o sens tego wszystkiego.

Ruszyli po schodach na piętro, gdzie znajdowały się salki, w których przebywały dzieciaki i ludzie chcący zjeść obiad przygotowywany przez siostry. Eliasz poznał jeszcze Gabrielę, która zajmowała się kuchnią. Tak jak one, również nosiła okulary. najstarszą z sióstr, Eliasz zaczął się zastanawiać, dlaczego tak jest. Czy one wszystkie czytały książki po nocach?

Siostry zaprosiły gości do pomieszczenia, w którym znajdowały się stoliki i krzesła. Jedna z nich wybrała się do jadalni, skąd przyniosła ciasto i napoje. Józefina usiadła w fotelu zwykle zajmowanym przez Amelię.

Eliasz dowiedział się, że kobiety zajmowały się kilkunastoma sierotami, ale nie miały nic przeciwko temu, by na świetlicę przychodziły dzieci, które po prostu chciały z kimś porozmawiać lub się pobawić. Chłopak wiedział też, że jego babcia była fundatorką tego sierocińca i brała udział w rekrutowaniu kobiet, które zajmowały się dzieciakami.

Cała ta sprawa ruszyła po śmierci Zachariasza i Eliasz zaczął się zastanawiać, czy to dlatego, że Józefina musiała się po prostu czymś zająć.

Amelia postawiła przed Eliaszem kubek z gorącą herbatą i talerz z kawałkiem ciasta.

— Smacznego — powiedziała, uśmiechając się do niego.

Chłopak spojrzał na nią, jednak nic nie odpowiedział. Zajął się jedzeniem, przysłuchując się rozmowie babci z Anastazją, która okazała się przełożoną sióstr.

W międzyczasie podopieczni sierocińca wbiegli do sali, trzymając w dłoniach planszówkę. Jedna z dziewczynek zatrzymała się przy Eliaszu i pociągnęła go za rękaw koszuli.

— Zagrasz z nami?

Chłopak nie odpowiedział. Reszta dzieciaków zaczęła nalegać.

— Eliaszu, pobaw się z nimi — zachęciła go Józefina. — Na co czekasz?

Chłopak odstawił talerz, po czym podniósł się i poszedł za dzieciakami. Wszyscy usiedli na dywanie. Wychowankowie sierocińca wysypali pionki z opakowania, rozstawiając planszę. Eliasz przyglądał się im, gdy wykłócali się o kolory i konkretne miejsca, jednak nikt się przy tym nie obrażał. W końcu wszystko zostało rozdzielone, a gra mogła się rozpocząć. Było to zwykłe rzucanie kostką i przesuwanie pionków, ale Eliasz nigdy jeszcze nie widział, by coś tak prozaicznego stanowiło dla dzieciaków taką frajdę. I pomyśleć, że on siedział w domu przed konsolą, a jego półki uginały się pod ciężarem gier.

Zabawne… Przebywanie blisko tych dzieciaków naprawdę sprawiło, że poczuł się inaczej. Weselej.

Nawet nie zauważył, gdy na sali słyszano już tylko radosny śmiech podopiecznych, ponieważ rozmowy dorosłych ucichły. Józefina i siostry przyglądały się graczom z uśmiechem, niczego nie komentując.

Niebawem Eliasz zdał sobie sprawę z tego, że na dworze zrobiło się ciemno. Dopiero, gdy gra dobiegła końca, babcia podniosła się z fotela, informując go o tym, że powinni już wracać do domu.

Mimo prostestów dzieci, Eliasz wstał i ruszył w stronę korytarza, pomagając Józefinie założyć płaszcz.

— Wróć do nas kiedyś — powiedziała Amelia, gdy chłopak wyszedł za babcią na zewnątrz. — One naprawdę cię polubiły.

— Kto?

— Dzieciaki — odparła kobieta, wskazując na grupkę podopiecznych ukrywających się za framugą.

Chłopak nic nie odpowiedział. Pożegnał się z siostrą, po czym ruszył w stronę furtki.


*


Evansowie siedzieli w salonie, popijając wino, gdy Józefina i Eliasz w końcu znaleźli się w domu. Słysząc ich kroki na korytarzu, Robyn wyszła z pokoju, stając im na drodze.

— Gdzie wyście byli? Przywieźli kolację, wszystko zdążyło już ostygnąć — żachnęła się, wpatrując się w Eliasza z wyrzutem.

— Odwiedziliśmy dzieciaki w sierocińcu, skarbie — odparła Józefina, gdy chłopak pomagał jej ściągnąć płaszcz. — Nie samym chlebem człowiek żyje.

— Znowu te charytatywne mecyje — westchnął Corey, upijając łyk wina ze swojego kieliszka. — Czy ty kiedyś odpuścisz?

— Nie, synu. Nie odpuszczę, póki chociaż jedna osoba w tym domu zrozumie, że pieniądze nie są szczęściem, tylko środkiem do jego uzyskania — odparła Józefina, składając dłonie. — Wtedy, gdy się nimi dzielisz.

Corey mruknął coś pod nosem, jednak nie skomentował jej wypowiedzi.

Eliasz spojrzał na babcię, która udała się do swojego pokoju. Wzruszył ramionami i usiadł z rodzicami w salonie, wpatrując się w ustrojoną choinkę, na której wisiały wszelkie możliwe ozdoby, a gałęzie uginały się pod ich ciężarem.

Przypomniał sobie grę z dzieciakami. Zastanawiał się, jak one spędzają święta. Może były nieco weselsze niż te? Może nie pełne drogich prezentów, ale radosne, przynajmniej tak mówiła babcia. Jak ci ludzie to robili? Eliasz nie przestawał się nad tym zastanawiać, skubiąc potrawy przywiezione przez catering.

Były tak zimne, jak atmosfera panująca w posiadłości.

Rozdział VII

Luty, rok 2012


Eliasz wrócił ze szkoły, kładąc swoją torbę pod biurko. Zbliżały się jego siedemnaste urodziny, ale nie chciał obchodzić ich ze znajomymi ze szkoły. Ich drogi rozeszły się już jakiś czas temu. Harper dowiedziała się od Mii, co powiedział Evans tamtego feralnego dnia, gdy złamała sobie rękę — że każdego, w tym ją, można zastąpić. Obraziła się na niego. Cóż, miała do tego prawo. Eliasz nie wnikał w tę sprawę. Zresztą, wtedy chciał po prostu osiągać sukces, gdy coś robił, żadna konkretna osoba nie była mu do tego potrzebna. Corey powtarzał, że ludzie byli pewnym zasobem, który należało wykorzystać. Gdy ktoś nie nadawał się do pracy, należało go wymienić. Gdyby Mia, Harper i Shane byli jego przyjaciółmi, nie obraziliby się za taką głupotę jak poszukiwanie nowych członków zespołu. Tymczasem oni zrezygnowali. Z tego powodu Eliasz zaczął grać sam, nawet ich nie zatrzymywał.

Przebrał się w inne rzeczy, po czym wyszedł z pokoju i poszedł do salonu, gdzie czekała na niego babcia. Stanął w przejściu, czekając na to, co miała do powiedzenia.

Józefina odłożyła książkę na półkę i poklepała kanapę, chcąc, by na niej usiadł.

— Nie masz już dziś żadnych dodatkowych zajęć, prawda?

Pokręcił głową. Nie miał nawet ochoty grać.

— W takim razie może chciałbyś pojechać ze mną w odwiedziny do sióstr — zaproponowała Józefina, siadając powoli. — Twoi rodzice i tak nie wrócą do wieczora.

Eliasz przypomniał sobie, co stało się ostatnim razem, gdy postanowił wybrać się do sierocińca razem z babcią. Świąteczna kolacja, którą zamówili rodzice, wystygła. Robyn i Corey byli wściekli. Być może z powodu złamania pewnych reguł obowiązujących w domu Evansów. Chłopak nie sądził, by chodziło o jakąkolwiek inną tradycję.

Wtedy jednak cieszył się, że kolacja się nie odbyła. Od jakiegoś czasu te wspólne rodzinne posiedzenia wydawały mu się dziwnie drętwe. Czegoś im brakowało. Nie chodziło nawet o to, co znajdowało się na stole, ponieważ blat zawsze uginał się od ciężaru potraw. To sama atmosfera przypominała Eliaszowi wielki, napompowany balon. Wystarczyła jedna szpilka, by go przebić.

Wtedy po raz pierwszy pomyślał, że być może potrzebuje właśnie takiej szpilki.

— Zgoda — odparł, podnosząc się z kanapy.

Józefina uśmiechnęła się do niego.


*


Ona i Eliasz zjawili się u sióstr pod wieczór. Chłopak pomógł babci wysiąść z auta. Ostatnimi czasy chodziła coraz wolniej. Zastanawiał się, czy słowa jej lekarza się spełnią i wkrótce babcia zasiądzie na wózku, a później… Nie wiedział, czy w przyszłości podniesie się z łóżka w ogóle.

Właśnie dlatego traktował nią nieco inaczej niż wcześniej. Przede wszystkim, przestał ignorować jej próby porozumienia się z nim. Sądził, że to podniesie babcię na duchu. Nie mylił się. Dzięki jego towarzystwu babcia jakoś funkcjonowała i mimo gorszych dni, z jej twarzy nie znikał uśmiech.

Stanął z babcią przed drzwiami sierocińca, czekając, aż ktoś im otworzy. Chwilę później pojawiła się siostra Amelia i z uśmiechem zaprosiła ich do środka, po czym zaprowadziła do salonu, w którym bawiły się dzieciaki.

Eliasz zatrzymał się w przejściu, widząc, że sala została specjalnie wystrojona. Przy suficie zawieszono kolorowe balony o różnych kształtach oraz jakieś barwne wstążki. Na stołach znajdowały się porozkładane talerze i sztućce.

— Świętujecie coś?

Amelia pomogła Józefinie usiąść w fotelu, po czym odwróciła się w stronę chłopaka i poprawiła swoje okulary.

— Tak, Eliaszu. Dzieciaki, możecie wejść!

Chłopak usłyszał dźwięk gwizdka. Na korytarzu pojawił się wózek pchany przez kilkoro podopiecznych sierocińca. Pilnowała ich siostra Gabriela, czuwając nad tym, by to, co znajdowało się na wózku, nie znalazło się na ziemi.

Eliasz nie mógł uwierzyć własnym oczom, gdy na salę wjechał tort, własnoręcznie ozdobiony kolorowymi pisakami przez wychowanków sióstr. Jedna z dziewczynek podbiegła do niego i kazała mu się schylić. Założyła mu czapeczkę urodzinową na głowę, po czym odbiegła, chowając się za spódnicą Anastazji, która niosła tacę z ciepłymi napojami.

— Babciu? Co tu jest grane?

Józefina roześmiała się, poprawiając swoją czapeczkę.

— Eliaszu… Świętujemy kolejną rocznicę powstania sierocińca.

— Ale…

— Babcia nigdy ci nie powiedziała, że decyzję o założeniu go podjęła w dzień twoich urodzin? — spytała Amelia.

Powiedziała. Jednak on zdążył już o tym zapomnieć, ponieważ wtedy zupełnie go to nie obchodziło.

Amelia poprosiła, by usiadł obok babci. Spytała, czy chce pokroić tort, jednak on pokręcił głową. W tej chwili czuł się tak głupio, że nie wiedział, co robić.

Kobieta rozkroiła tort, dzieląc go pomiędzy każdego, kto znajdował się w salonie. Dzieciaki usiadły wokół Józefiny z talerzykami w dłoniach. Pani Evans uśmiechnęła się szczerze na ich widok. Wtedy do Eliasza dotarło, dlaczego babcia postanowiła przekazać pieniądze sierocińcowi, zamiast przepisać je synowi.

Corey zatrzymałby je dla siebie. Tutaj ten majątek był pomnażany, być może nie w dosłowny sposób, jednak dawał coś tym ludziom — poczucie bezpieczeństwa, dom, zrozumienie.

Eliasz miał to wszystko. Więc dlaczego nagle poczuł, że czegoś mu zabrakło?

Zerknął na babcię. Ogłosiła, że opowie coś dzieciakom. Wyciągnęła notes, który zwykła nosić ze sobą.

A później zaczęła mówić.

Eliasz wsłuchiwał się w opowieść o chłopcu, któremu nigdy niczego nie brakowało. Rodzice zawsze dawali mu to, czego chciał. Jednak postawili mu jeden warunek. Zabronili mu słuchać innych ludzi i poznawać ich opinii, zabronili też mówić o tym, czego doświadcza.

Chłopiec odkrył, że różni się od pozostałych mieszkańców miasteczka. Widział rzeczy, których nie widzieli inni. Jednak jego uczynki były martwe, ponieważ nie wierzył, że sam może coś zmienić. Pewnego razu zobaczył przyszłość, jednak nie zareagował i nie udało mu się uratować przyjaciółki. Nie potrafił używać swojego daru, ponieważ na niego nie zasługiwał.

Wkrótce zaczął zastanawiać się, co ma zrobić. Posłuchać rodziców i porzucić swoje przemyślenia? A może zaufać sile, która podpowiadała mu, którą ścieżkę wybrać?

Historia nie miała zakończenia, ponieważ Józefina przestała ją opowiadać i zadała dzieciakom pytanie, co powinien zrobić bohater opowieści.

— To, co chce — odparł jeden z chłopców.

— Musi wybrać! Posłuchać rodziców albo tej siły.

— Właśnie — pokiwała głową dziewczynka, która wcześniej założyła Eliaszowi czapeczkę urodzinową na głowę.

— A co z jego darem? Czy on pomoże tym ludziom?

— Widzicie… Ta historia ma wiele zakończeń. I nawet chłopiec nie zna ich wszystkich — wyjaśniła Józefina, zamykając zeszyt. — Sądzę jednak, że kiedyś dorośnie i podejmie właściwą decyzję.

— Długo to będzie trwało?

— To zależy od samego bohatera i od tego, czy w końcu zasłuży na swój dar.

Eliasz nie mógł tego dłużej słuchać. Wstał z krzesła i wyszedł z sali.

Siostry spojrzały po sobie, nie wiedząc, co się stało. Zerknęły na Józefinę, jednak ona tego nie skomentowała.

Wiedziała, że ziarno wiary zostało już zasiane. Teraz musiała tylko czekać na to, czy ogrodnik będzie je pielęgnował, czy też wyplewi jak chwasty.


*


Eliasz stanął na moście, wpatrując się w kawałki zeschniętych liści zanurzonych w rzece.

Nie opowiadał babci o swoich wizjach. Nie powiedział jej o tym, że widział, jak Harper miała spaść z jego deskorolki. A jednak babcia to wszystko wiedziała. Wykorzystała historię jego życia, by stworzyć opowieść dla dzieci.

Próbowała mu coś przekazać, jednak nic nie dotarło do Eliasza, który w tamtej chwili nie potrafił zrozumieć nawet samego siebie.

Rozdział VIII

Lipiec, rok 2012


Evansowie wylegiwali się w promieniach słońca. Zdecydowali się na śródziemnomorskie wakacje, by chociaż na moment odpocząć od pracy. Postanowili zabrać syna ze sobą. Eliasz się na to zgodził. W tym czasie babcia została w domu pod opieką pielęgniarki, która przychodziła do niej w odwiedziny.

Chłopak przechadzał się wzdłuż plaży, obserwując ludzi bawiących się nad morzem. Poznał kilka ciekawych osób, widywał się z nimi podczas dyskotek, które w tej części kraju organizowano codziennie.

Dotychczas świetnie się bawił, podróżując z rodzicami po świecie. Mało było sławnych zakątków globu, których by nie poznał. Jeździł tam, gdzie nie mogli się dostać inni. Widział ludzi bawiących się i tańczących, rozkoszujących się wolnością. Wydawało się, że nic im nie brakuje, przynajmniej w ciągu tych kilku dni, które mogli spędzić w raju, zanim wrócili do swoich obowiązków.

Obok Eliasza przebiegło kilkoro dzieci mających na sobie dmuchane elementy do pływania. Grupka nastolatków zbiegła po schodach, ścigając się, kto pierwszy znajdzie się w morzu. Chłopak nieświadomie uśmiechnął się na ten widok.

Ruszył przed siebie, zmierzając w stronę domków kempingowych. Niektóre z nich znajdowały się nad klifem, co według chłopaka było dość niebezpieczne, nawet jeśli okolica została ogrodzona niezbyt stabilnym płotem.

Wśród drzew panował przyjemny chłód, w przeciwieństwie do plaży, na której słońce prażyło jak szalone. Eliasz zastanawiał się, czy mama chce w ten sposób zastąpić sobie solarium, na które chodziła zimą. Miał wrażenie, że jeśli dalej będą tak z ojcem leżeć, totalnie się spieką. Stanął na wzniesieniu i poczuł, jak wiatr lekko unosi jego włosy.

W tym samym momencie miał wrażenie, że jego rzeczywistość powoli się zaciera, jakby znalazła się za mgłą.

Zobaczył dzieciaki wspinające się na drzewo znajdujące się na terenie kempingu, by podziwiać plażę w całej okazałości. Jeden z chłopców znalazł się na gałęzi. Nie wiedział jednak, że wkrótce może się złamać. Gdy zrobił kolejny krok, usłyszał trzask.

Trzymając się gałęzi, wylądował za płotem odgradzającym kemping od klifu. Gałąź zahaczyła o krzew, więc chłopiec dosłownie wisiał nad przepaścią. Gdyby osunął się dalej, zacząłby się kaleczyć o ostre krzewy rosnące na wzniesieniu.

Wizja została urwana.

Eliasz rozejrzał się, poszukując miejsca z proroctwa.

Postanowił dać temu darowi szansę. Jeśli znów okaże się, że te wizje są czegoś warte, spróbuje porozmawiać z babcią na temat jej wiary. Jeśli nie, osobiście zapisze się do szpitala psychiatrycznego.

Przyspieszył kroku, poszukując elementów, które przed chwilą zobaczył. Powierzchnia kempingu była spora, jednak on przypominał sobie te fragmenty krajobrazu, które pomogłyby mu zlokalizować miejsce wypadku.

Wiedział, że nie ma zbyt wiele czasu. Dotychczas nie wykorzystywał tego dziwnego talentu, by komuś pomóc  i to zawsze kończyło się nieszczęściem.

Pobiegł przed siebie, dostrzegając ścieżkę, którą ujrzał w swojej wizji.

Chłopiec, którego zobaczył, właśnie wspinał się na drzewo.

Eliasz otworzył usta, by do niego krzyknąć, ale opamiętał się. Jeśli go wystraszy, dzieciak spadnie jeszcze szybciej.

Obrał drogę na skróty, przeskakując przez ławki, przy których siedzieli jacyś ludzie, jedząc obiad. Wyminął ich i znalazł się wśród krzaków.

Biegnąc blisko płotu, zauważył w nim sporych rozmiarów wyrwę. Postanowił przeskoczyć ją, by znaleźć się po drugiej stronie.

W tym samym momencie usłyszał krzyk dzieci i zobaczył, jak chłopiec spada kilka metrów przed nim, wciąż trzymając za ułamaną gałąź.

Eliasz lekko ześlizgnął się i chwycił za nią, chcąc wciągnąć go na górę. Badyl zaczynał się powoli wyłamywać. Evans zaparł się z całej siły, jedną dłonią trzymając za płot, drugą chcąc złapać chłopca. Krzyknął, by dzieciak chwycił go za nadgarstek, jednak tamten był zbyt przerażony, by cokolwiek zrobić, lub po prostu go nie zrozumiał.

Eliasz postanowił zaryzykować. Puścił płot i wyciągnął dłonie, chwytając chłopca za ubrania. Osuwając się na piasku, wciągnął go na górę, w ostatniej chwili łapiąc za metalową siatkę, która wygięła się jeszcze, pokazując mu to, co znajdowało się poniżej.

Gęstwina ostrych krzewów kończyła się skałami, o które uderzały srogie morskie fale. Upadek z tej wysokości niechybnie groził śmiercią.

Od tamtego przerażającego momentu Eliasz zaczął obawiać się wysokości.

Usłyszał za sobą głosy dorosłych, którzy zjawili się zaraz po tym, jak reszta dzieciaków pobiegła ich szukać z przerażeniem wymalowanym na twarzy. Ktoś pomógł Eliaszowi przejść na drugą stronę. Chłopak zeskoczył na trawę, słysząc komentarze innych ludzi. Pomimo niezrozumiałego akcentu, domyślił się, co chcieli mu przekazać. Dziękowali za pomoc.

Evans usiadł na ławce ze szklanką wody w dłoni, gdy jedna z kobiet, wreszcie mówiąca w jego ojczystym języku, zapytała go, jak się tam znalazł.

Nie umiał jej tego wytłumaczyć.

Wiedział jednak, kto potrafi.

Odstawił pustą szklankę na blat drewnianego stolika i ruszył w stronę pięciogwiazdkowego hotelu, w którym zatrzymał się razem z rodzicami.


*


Eliasz czekał na recepcji, aż znajdą jego klucz do pokoju, który zdawał zawsze, gdy wychodził na zewnątrz. Wziął go i ruszył na górę, zamykając za sobą drzwi.

Wyszedł na balkon, trzymając w dłoni telefon. Gdy złapał zasięg, postanowił zadzwonić do domu.

Kilka sygnałów później ktoś wreszcie się odezwał. Chłopak od razu rozpoznał ten głos.

— Słucham?

— Babciu? Opowiedz mi wszystko, co wiesz o tym dziwnym… czymś, co mam.

W słuchawce zapanowała cisza, jednak Eliasz znał Józefinę na tyle dobrze, by wiedzieć, że właśnie się uśmiechnęła.

Rozdział IX

Październik, rok 2012


Eliasz szedł ulicą, obserwując mieszkańców, którzy przemierzali chodniki, depcząc kolorowe liście. Szaliki fruwały na wietrze, reklamówki szeleściły, a ludzie ukrywali się przed wiatrem w sklepach. Siedemnastolatek czuł, że w Auditum robi się coraz chłodniej i zastanawiał się, co oprócz zbliżającej się zimy było tego przyczyną.

Doszedł do domu i otworzył drzwi, wchodząc na korytarz. Minął się ze sprzątaczką, która właśnie wynosiła śmieci. Zdjął kurtkę i buty, zostawił je przy szafce i ruszył w stronę pokoju babci.

Kilka miesięcy temu to, co babcia nazywała darem, znów się ujawniło. Eliasz potrzebował czasu, by się z tym zapoznać. Przez wiele lat rodzice mówili mu, że coś takiego nie istnieje, że jest tylko wymysłem zbudowanym na fundamentach religii. Nie wierzyli, że mogą istnieć rzeczy niewytłumaczalne.

Jednak Eliasz postanowił powoli i po cichu, aczkolwiek stanowczo, wycofać się z ojcowskiej strategii obserwacji rzeczywistości. Uznał, że wiarę i naukę da się w pewien sposób pogodzić, że dwie te rzeczy w którymś momencie łączą się ze sobą lub w pewien sposób stykają. Wtedy dochodziło do dziwnej fuzji, takiej, która jakiś czas temu zaszła w umyśle Eliasza, gdy zaakceptował to, co widzi.

Siedemnastolatek postanowił posłuchać babci, nawet jeśli miało to skutkować sprzeciwem rodziców. Na razie grał na zwłokę, udając, że jego życie wciąż wygląda tak, jak dawniej, że spokojnie przygotowuje się do egzaminów, nie chcąc zawieść matki, i wciąż jest sceptycznym myślicielem, tak jak ojciec, dbającym tylko o to, jak pomnożyć swój majątek, wykorzystując do tego innych ludzi.

Jednak jego spojrzenie zmieniało się z każdym dniem, odkąd postanowił wziąć księgę, którą przekazała mu babcia.

Nie potrafił zrozumieć, dlaczego — pomimo dostępu do rehabilitacji i leczenia — jej stan wciąż się pogarszał. Tak jak przewidywali lekarze, kobieta w końcu przestała chodzić. Zamiast laski miała wózek i chociaż jeszcze potrafiła poruszać się na nim bez niczyjej pomocy, wydawało się, że choroba powoli pożera jej kręgosłup. Czymkolwiek była, bo lekarze nie potrafili jej do końca zidentyfikować, mogła sprawić, że Józefina w końcu zostanie przykuta do łóżka.

O tym Eliasz nawet nie chciał myśleć. Nie w chwili, w której babcia była jedyną osobą wiedzącą cokolwiek o darze, który posiadał.

Zapukał do drzwi pokoju i uchylił je lekko, w końcu wchodząc do środka.

Józefina siedziała na wózku przy ogromym oknie, z którego miała widok na cały ogród. Jesienią wszystkie delikatniejsze krzewy i drzewa były okryte folią, a po kwiatach zostały tylko suche badyle.

Kobieta odwróciła się, gdy wnuk stanął obok niej. Uśmiechnęła się.

— Jesteś już — powiedziała, a on skinął głową. Usiadł na krześle, lekko ustawiając wózek tak, by mógł widzieć jej twarz.

— Możemy kontynuować — oznajmił, mając na myśli lekcje, których udzielała mu od wakacji.

Wiedział, że potrzebował specjalnego przygotowania. Wiara była dla niego czymś abstrakcyjnym przez większość życia, ponieważ było ono złożone głównie z pustych tradycji, których znaczenia nie rozumiał. Pamiętał, że babcia zwykła chodzić do świątyni dość często — tej samej świątyni, przy której jakiś czas później postawiono sierociniec. Józefina mówiła, że to nie jedyna tajemnica, jaką skrywał w sobie ten budynek, jednak uznała, że więcej szczegółów poda dopiero, gdy Eliasz będzie gotowy na zmianę w swoim życiu.

Zastanawiał się, jak długo będą trwały te przygotowania i czy faktycznie da radę przez nie przebrnąć. Wielu historii, które opowiadała babcia, nie rozumiał. Wtedy Józefina sięgała po księgę, którą zawsze nosiła ze sobą i analizowała z nim to, co było w niej napisane. Nazywała ją Księgą Światła, ponieważ uważała, że ten wolumin niesie ze sobą ważne przesłanie i znajdują się w nim odpowiedzi na istotne pytania. Owszem, Eliasz wypatrzył w niej kilkadziesiąt odniesień do realnego świata, jednak jak coś, co było pisane setki lat temu, miało mu powiedzieć cokolwiek o jego umiejętności?

Wtedy Józefina przytoczyła historię o innych darach. Było ich nieskończenie wiele, a każda osoba otrzymywała dar według uznania Wszechmogącego. Eliasz śmiałby się z tego lub potraktowałby tę opowieść jak niezły żart, gdyby nie fakt, że sam posiadał coś, co Księga nazywała przeczuciem albo zdolnością prorokowania. Chłopak usłyszał też o innym człowieku, żyjącym wiele lat temu, o podobnym do niego darze, któremu Wszechmogący przekazywał ważne informacje, które człowiek ten miał głosić wśród ludzi — wszystko po to, by dowiedzieli się, że sami nie są w stanie przezwyciężyć tego, czego nie znają.

Józefina zawsze była bardzo zaabsorbowana wszystkim, o czym opowiadała, przez co Eliasz miał wrażenie, że ona również przeszła przez coś podobnego. Jego wątpliwości stopniowo znikały.

Gdy on i Józefina przeglądali Księgę, do pokoju weszła Robyn.

— Eliasz? Co ty tu robisz?

— Rozmawiam z babcią — odparł, odwracając się w jej stronę.

Kobieta zmrużyła oczy.

— Nie siedź tutaj za długo. Słyszałam, że zbliżają się próbne egzaminy. Lepiej byłoby, gdybyś się do nich przygotowywał, a nie rozmawiał o głupotach.

Eliasz już miał jej odpowiedzieć, że te głupoty mają większy wpływ na jego życie niż to, czego uczył się w szkole, jednak nie zareagował, gdyż babcia trąciła go lekko. W odpowiedzi skinął tylko głową i poczekał, aż matka wyjdzie z pokoju.

— Oni i tak cię nie zrozumieją — szepnęła Józefina.

Żałował, że tak jest. Czuł, że przepaść pomiędzy nim a rodzicami zaczęła się pogłębiać, chociaż jeszcze przed tym dziwnym wypadkiem w wakacje wszystko było w porządku.

Czyżby te wydarzenia miały ze sobą jakiś związek? Wiele razy pytał o to babcię, ale nie potrafiła udzielić mu odpowiedzi.

Nie potrafiła albo… nie chciała.


*


Józefina leżała w łóżku, wpatrując się w sufit, gdy wszyscy domownicy już zasnęli.

Eliasz wreszcie znalazł się na dobrej drodze. Wiedziała, że wydarzenie sprzed kilku miesięcy zszokowało go bardziej niż to, co działo się wcześniej z jego przyjaciółmi albo rodzicami. Dotychczas nie reagował na subtelne sygnały, musiało więc nastapić coś wielkiego, by wybudzić go ze śpiączki.

Kobieta wiedziała też, że nie będzie to jedyny wstrząs, którego doświadczy jej wnuk oraz pozostali Wybrańcy.

Medaliony ukazywały się Naznaczonym wtedy, gdy byli oni gotowi na zmiany. Ten mający należeć do Eliasza jeszcze się nie ujawnił, jednak Józefina czuła, że nastąpi to już niedługo, gdy historia powtórzy się po raz kolejny, a Wybraniec znów będzie musiał zmierzyć się z samotnością.

Samotnością, która wyzwoli jego największy dar.

Józefina zamknęła oczy, pogrążając się w sennej modlitwie.

Rozdział X

Kwiecień, rok 2013


Eliasz stał nad jeziorem, wycierając mokre od wody włosy. Tego ranka sam zabrał babcię na spacer, by na spokojnie z nią porozmawiać. Minęło pół roku, odkąd on i Józefina zaczęli studiować Księgę Światła, a on uznał, że wreszcie uwierzył słowom, które były w niej zawarte.

Dlatego Józefina poprosiła, by razem wybrali się nad jezioro, gdzie miał przypieczętować swoją decyzję. Ta dziwna, a zarazem niesamowita ceremonia oczyszczenia udowodniła mu, że już kiedyś przez nią przechodził, jednak teraz podjął się jej dobrowolnie.

Cieszył się, że babcia, mimo utraty sił, wciąż była w stanie z nim rozmawiać. Czasem w jego głowie pojawiały się wyrzuty sumienia — co by było, gdyby posłuchał jej wcześniej? Gdyby nie był taki zamknięty na to, co mówiła?

Nie potrafił nad tym za długo myśleć. Poza tym, Józefina prosiła, by nie oskarżał się o nic, na co nie miał wpływu. Teraz, gdy skończył osiemnaście lat, sam podejmował decyzje i chociaż nadal dzielił jeden dom z rodzicami, potrafił się im przeciwstawiać w momentach, które tego sprzeciwu wymagały.

— Jak się czujesz, Eliaszu? — spytała, gdy chłopak narzucił na siebie suche ubrania.

— Nie umiem tego określić. To… strasznie dziwne uczucie.

Dziwne, ale po raz pierwszy od bardzo dawna miał wrażenie, że właściwe.

Józefina skinęła głową.

— Musimy podzielić się tą radosną nowiną z siostrami — oznajmiła, gdy chłopak pociągnął za wózek i wrócił na ścieżkę. — Ale najpierw wybierzmy się do miasta.

— Do miasta? Po co?

— Obiecałam, że kupię dzieciakom cymbałki. Pamiętasz, gdy ostatnio odwiedziliśmy sierociniec, zepsuły się.

Eliasz roześmiał się na to wspomnienie. Fakt, któryś z chłopców uderzał w nie tak mocno, że w końcu się rozpadły.

Prowadził wózek babci po chodniku. Zawsze zastanawiał się, o czym myślą ludzie, którzy go mijali. Wiedział, że go znają — w tym mieście każdy jakoś kojarzył jego rodziców, więc musiał też kojarzyć jego. Jednak pomimo wszystkich sukcesów, które odnosił, przestało mu zależeć, by być na pierwszych stronach gazet. Owszem, kiedyś o tym myślał. Przecież o rodzicach i ich inwestycjach mówiono wszędzie.

On jednak wolał się z tego powoli wycofywać. Nadal pobrzdękiwał na gitarze, nawet w chwilach, gdy przygotowywał się do końcowego egzaminu. Dobre wyniki nadal były dla niego istotne, ale nie aż tak ważne, jak dla jego matki, która już wskazała mu, na jakie studia powinien się wybrać, właściwą uczelnię i znajomych wykładowców.

A jeśli on nie chciał iść w tę stronę? Co stanie się z babcią, jeśli postanowi spędzać więcej czasu na uczelni niż w domu z Józefiną? Wiele razy zastanawiał się, czy ojciec odda ją do jakiegoś domu opieki i tym samym zrezygnuje z odwiedzin pielęgniarek, które zajmowały się babcią.

Eliasz nie chciał na to pozwolić. Zdziwił się jednak, gdy sama Józefina powiedziała mu, że jego decyzja o dalszej nauce nie może zależeć od jej stanu zdrowia. Musiał zatem pójść na kompromis z samym sobą. Zamierzał złożyć papiery na uczelnię, ale zrezygnować, gdy tylko okaże się, że babcia potrzebuje jego pomocy.

Nie zostawiła go, gdy miał problemy. On również nie zamierzał tego robić.

Idąc bocznymi ścieżkami, dotarł w końcu do sklepu muzycznego, w którym zamawiał kostki do gitary. Wiedział, że interes prowadzi stary Brus Danilecki, dla którego muzyka stanowiła na emeryturze największą pasję. Podobno mężczyzna miał wnuka, ale Eliasz nigdy nie widział go na oczy. Czy on w ogóle istniał, skoro większość czasu nie było go przy dziadku? Co to za człowiek w ogóle, jakiś recydywista? Odszczepieniec? Osiemnastolatek nawet nie chciał sobie tego wyobrażać.

Eliasz wjechał z babcią po specjalnym podeście i otworzył drzwi sklepu.

Rozległ się dźwięk dzwonka. Mężczyzna stojący za ladą poprawił swoje okulary i uśmiechnął się.

— Dzień dobry! — zawołał, przyjacielsko unosząc dłoń. — W czym mogę pomóc?

Sprawiał bardzo miłe wrażenie.

— Przybyliśmy z wnukiem po cymbałki dla dzieci — wyjaśniła Józefina.

Danilecki skinął głową, wyciągając spod lady kolorowe instrumenty.

Józefina przyglądała się cymbałkom, a Eliasz rozglądał się po sklepie. Gdy on, Shane, Harper i Mia chodzili jeszcze do jednej szkoły, właśnie tutaj zaopatrywali się we wszystkie potrzebne elementy. Osiemnastolatek pamiętał, że na ścianach od zawsze wisiały plakaty różnych popularnych zespołów. Po kątach rozstawiono rozmaite instrumenty, co było dość zabawne, zważywszy na to, że sklep wcale nie był szczególnie ogromny. Czasem Eliasz miał wrażenie, że salon jego posiadłości jest o wiele większy, a znajdowało się w nim mniej rzeczy niż tutaj.

Chłopak odwrócił głowę, słysząc, jak Brus odbiera telefon.

— Słucham?… Nie mogę teraz rozmawiać, mam klientów… Dobrze, Kamilu. Tylko nie wracaj za późno.

Józefina w końcu wybrała odpowiednie cymbałki, biorąc dodatkowo niewielki bębenek i marakasy. Danilecki zapakował sprzęty w specjalny karton i podał go Eliaszowi. Chłopak położył paczkę na kolanach babci, która powiedziała, że w ten sposób instrumenty zostaną bezpiecznie przewiezione na miejsce.

Evansowie pożegnali się z Brusem i wyszli ze sklepu, kierując się w stronę sierocińca.


*


Amelia odebrała paczkę z rąk Eliasza, i zaniosła ją na salę, gdy on i babcia powoli wjechali na korytarz. Dzieciaki od razu dorwały się do kartonu, wyciągając z niego nowe instrumenty.

— No, dzieciaki! Co się mówi?

Podopieczni podziękowali chórem, po czym każde z nich zajęło się grą.

Anastazja pokręciła głową z uśmiechem i zaprosiła Evansów do kuchni, gdzie było nieco ciszej.

Gdy siostry usiadły przy stole, Józefina od razu powiedziała im o ceremonii oczyszczenia. Kobiety ucieszyły się niezmiernie, słysząc to.

— Eliaszu, mam propozycję — rzuciła nagle Amelia. — Wiem, że odwiedzasz dzieciaki tak często, jak możesz, ale czy nie chciałbyś stać się ich mentorem?

— Mentorem? Od czego?

— Nauczycielem — wtrąciła Anastazja. — Słyszysz tę kakofonię dźwięków? Potrzebują kogoś, kto pokaże im, czym jest właściwy rytm.

— Wakacje to dobry czas na takie lekcje — oznajmiła Józefina, zerkając na chłopaka. — Prawda?

Eliasz spojrzał na babcię i zrozumiał, że był to kolejny krok na drodze, którą uznał za właściwą.

— Spróbuję coś zrobić po egzaminach, babciu — powiedział w końcu, ku uciesze wszystkich ludzi w pomieszczeniu.

Józefina roześmiała się.

To był dobry wybór.

Rozdział XI

Lipiec, rok 2013


Eliasz mknął na deskorolce, odpychając się od ziemi, by wyminąć przechodniów. Lato w Auditum rozpoczęło się na dobre, mógł więc porzucić cieplejsze ubrania. Informacja o tym, że zdał wszystkie egzaminy i dostał się na studia, dodawała mu jeszcze większej satysfakcji, chociaż nie wiedział, czy na pewno wybierze się na uczelnię, ponieważ wciąż myślał o babci i jej pogarszającym się zdrowiu.

Lekarze mówili, że w swoim obecnym stanie jest bardziej niż kiedykolwiek narażona na infekcje, dlatego polecili, by więcej odpoczywała. Eliasz nie wiedział, jak to się ma do przebywania na łonie natury, ale nie chciał dyskutować z medykami. Wychodził z nią na spacery po ogródku. Babcia uspokajała się, widząc wszystko, co zostało stworzone przez Wszechmogącego na potrzeby ludzi.

Osiemnastolatek zatrzymał się przed furtką prowadzącą do sierocińca. Podniósł deskorolkę i wszedł na dziedziniec. Przy wejściu powitała go siostra Amelia.

— Dzieciaki już nie mogą się doczekać! — zawołała, gdy podążał za nią do salonu. — Patrzcie, kto przyszedł!

— Eli! — dziecięcy chór ożywił się, wykrzykując jego imię.

Eliasz uśmiechnął się, widząc entuzjazm wypisany na twarzach dzieciaków. Wśród nich znalazł się chłopiec o imieniu Franciszek, na którego najmłodsi mówili Francis. Był wyjątkowo nieśmiały i potrzeba było wielkiej cierpliwości, by wreszcie się odezwał i wyszedł z pokoju. Na szczęście tej cierpliwości Eliaszowi nie brakowało, szczególnie w stosunku do dzieci.

— Słuchajcie. Dzisiaj wychodzimy grać w parku — oznajmiła Amelia, zakładając ręce na biodrach. — Weźcie swoje instrumenty i poczekajcie z Anastazją przy furtce.

Grupka dzieciaków podniosła się z dywanu, idąc za kobietą. Ostatni ruszył się Francis, zaciągając swoją czapkę na głowę tak, jakby nie chciał, by ktokolwiek go widział. Ominął Eliasza ze spuszczonym wzrokiem, niosąc w dłoniach bębenek, który kilka miesięcy temu kupiła Józefina.

Evans ruszył za grupką, zamykając za sobą drzwi.


*


W parku roiło się od ludzi. Rowerzyści ścigali się po ścieżce, omijając spokojnych przechodniów. Wszędzie unosił się zapach kwiatów. Mieszkańcy siedzieli w ławkach, rozmawiając ze sobą.

Amelia rozłożyła koce, które zabrała ze świetlicy i poprosiła, by dzieciaki na nich usiadły. Anastazja natomiast wyciągnęła z futerału gitarę akustyczną i podała ją Eliaszowi.

— Dzisiaj to ty poprowadzisz lekcję — oznajmiła z uśmiechem.

Chłopak wziął gitarę i usiadł naprzeciwko podopiecznych, nastrajając ją.

Pojawiał się u sióstr w wolnym czasie, grając razem z dzieciakami. Początkowo miały problem z tym, by dostosować się do rytmu, jednak z każdą lekcją były coraz bystrzejsze.

Eliasz zaczął wygrywać znaną przez podopiecznych sierocińca piosenkę. Pozostali dołączyli do niego. Wkrótce w parku dało się słyszeć radosną melodię stworzoną z połączenia cymbałków, marakasów, tamburyna, gitary, a nawet bębenka. Ten ostatni instrument nieśmiało wysuwał się na prowadzenie, nadając rytm pozostałym.

Eliasz uśmiechnął się, widząc, że Francis wreszcie dołączył do swoich koleżanek i kolegów.

Anastazja i Amelia przysłuchiwały się tej melodii tak jak ludzie, którzy przystawali na chwilę, by posłuchać małych grajków. Zaciekawieni przechodnie uśmiechali się do siebie, wskazując na dzieciaki.

W ten sposób Eliasz znów znalazł się w centrum zainteresowania. Tym razem czuł jednak, że to było dobre. Miał z tego o wiele więcej radości niż kiedykolwiek.

O tym mówiła babcia, gdy opowiadała o dzieleniu szczęścia z innymi. Wcześniej tego nie rozumiał.

Widocznie wtedy nie był na to gotowy.


*


Pod wieczór dzieciaki wróciły do sierocińca, chowając instrumenty w specjalnym kartonie. Siostry podziękowały Eliaszowi za lekcję gry. Anastazja włożyła gitarę do futerału i zostawiła ją w salonie, po czym razem z Amelią odprowadziły chłopaka do wyjścia. Pomachały mu, stojąc przy furtce.

Prosiły, by pozdrowił Józefinę. One również wiedziały, że jej stan się pogarsza.

Chłopak odepchnął się od chodnika i zniknął za rogiem.


*


Wyszedł z babcią na spacer do ogrodu. Józefina przysypiała nieco, wsłuchując się w ciche cykanie świerszczy. Tymczasem Eliasz zastanawiał się, jaki jest jego dalszy cel. Babcia powiedziała, że przekazała mu wszystko, co powinien wiedzieć, przynajmniej na razie.

Jedyne, czego nie rozumiał w jej wypowiedzi to dwa słowa: Szukaj znaków.

Jakich znaków miał szukać, poza tymi, które ewidentnie widział? Co miało naprowadzić go na trop?

Potrzebował czegoś, co wskaże mu drogę.

Spojrzał w ciemniejące niebo, po którym przesuwały się białe chmury.

Jeśli chcesz, żebym coś zobaczył, pokaż mi to.

Ta krótka modlitwa wkrótce miała zostać wysłuchana.

Rozdział XII

Październik, rok 2013


Eliasz siedział przy biurku, przeglądając strony w poszukiwaniu informacji na temat uniwersytetu. Rodziców znów nie było w domu, a babcia spała w pokoju obok.

Chłopak coraz rzadziej rozmawiał z Robyn i Coreyem. Wydawało mu się, że ukrywają przed nim jakieś dziwne plany, o których nie miał pojęcia. Mimo wszystko jego przeczucie nic mu nie pokazywało. Nigdy nie ujawniało mu niczego, gdy tego chciał, jakby nie było zależne od niego, a od decyzji Wszechmogącego. Józefina mówiła, że to nie człowiek rozporządzał darem, lecz był tylko narzędziem w rękach kogoś większego.

Miała rację. Od czasu ceremonii oczyszczenia chłopak nie mógł się zgodzić z ojcem, gdy ten mówił coś na temat religijności babci. Uważał, że Corey nie wierzył w nic, ponieważ bał się, że nie będzie miał nad czymś kontroli.

Różnice w poglądach doprowadziły do tego, że Eliasz przestał rozmawiać z rodzicami tak, jak dawniej. Nie zależało mu na tym, o co tak bardzo dbał ojciec. Miał swój styl, swoje życie i swój umysł, do którego nie pozwalał wpychać tych samych przekonań, co dawniej.

Niestety, Robyn i Corey też nie zamierzali ustępować i za każdym razem, kiedy Eliasz rozmawiał z babcią, wymieniali się spojrzeniami. Chłopak udawał, że tego nie widzi, ale w rzeczywistości było mu przykro. Rodzice nie mogli zaakceptować jego decyzji.

Nie miał zamiaru uginać się pod ich ciężarem. Nie rozumieli go, ponieważ nie posiadali daru, który otrzymał on. Czegokolwiek by nie zrobił, czegokolwiek by nie widział, dla nich to pozostanie mrzonką.

Eliasz miał nadzieję, że kiedyś nadejdzie dzień, w którym znów będą mogli rozmawiać jak normalni ludzie.

Potarł oczy, czując, że zachodzi na nie mgła. Było już ciemno, a on zbyt długo siedział przed monitorem, pewnie dlatego był taki zmęczony.

Zanim jednak zamknął klapę laptopa, uświadomił sobie, że nie o to chodzi.

Zobaczył fragment niedalekiej przyszłości.

Na jednym z drzew w ogrodzie Evansów znajdowało się gniazdo uwite przez jakiegoś ptaka, który przyleciał do niego, niosąc coś w dziobie. Odłożył swoją zdobycz, po czym znów wzbił się w powietrze, znikając za domem.

Eliasz potrząsnął głową i podniósł się, po czym wyjrzał przez okno, poszukując tego drzewa. Zauważył je — stało na krańcu ogrodu.

Wyszedł z domu. Zapadał zmrok, a na niebie zbierały się ciemne chmury, jednak to nie przeszkadzało chłopakowi w zobaczeniu najważniejszego.

Chwilę później jakiś ptak faktycznie znalazł się w swoim gnieździe. W jego dziobie lśnił mały przedmiot na łańcuszku.

Eliasz wypuścił powietrze z ust, po czym udał się do schowka po drabinę. Chociaż od czasów poprzednich wakacji nie znosił wysokości, postanowił się przełamać, by dostać się do gniazda. Musiał walczyć ze swoim strachem, nie mógł pozwolić mu wygrać. Misja, którą miał przed sobą, była zbyt ważna, by znów zawiódł.

Gdy ptak odleciał, chłopak przystawił drabinę do pnia i zaczął powoli wchodzić po jej szczeblach na górę. Mocno się trzymając, sięgnął do gniazda.

Wyciągnął z niego jakiś medalion.

Zszedł na dół, odstawił drabinę na miejsce, po czym wrócił do swojego pokoju, przyglądając się znalezisku.

Znajdował się na nim specyficzny grawer, przypominający skrzydła ptaka. Eliasz już gdzieś widział taki znak…

Uniósł głowę, zerkając na Księgę, którą dała mu babcia. Wziął ją w dłoń.

Ptak z gałązką oliwną w dziobie. Symbol Ducha, który ofiarowuje Wybrańcom dary.

Szkiełko ukryte w oku gołębia zalśniło kolorem słońca.

Zerwał się z krzesła i pobiegł do pokoju babci.

Gdy otworzył drzwi, okazało się, że kobieta wcale nie śpi. Siedziała na łóżku, wpatrując się w krajobraz za oknem.

— Znalazłeś go — szepnęła. — A raczej… To on odnalazł ciebie.

Odwróciła się w stronę wnuka z uśmiechem.

— Zostałeś Wybrańcem. To dopiero początek twojej misji, Eliaszu.

Chłopak wpatrywał się w nią, trzymając medalion w dłoni.

KSIĘGA II
ROZDARTY RENEGAT

Is this the way it’s gotta be?

Ignite the fire inside of me

Embrace the life of tragedy

A tide of war and broken dreams

I am torn in two

I am faded through

Broken, I crawl back to life

Breaking Benjamin, Torn In Two


And it’s so much better now

But it doesn’t last for long

Gotta drown them out

And they keep saying

You won’t make it far, you won’t mean too much

A part of me’s gone but I’m not giving up cause

You see past my cuts and scars

You can fix my broken heart

XXI, The Way You Love Me


Przede wszystkim miejcie wytrwałą miłość jedni ku drugim,

bo miłość zakrywa wiele grzechów.

1 P 4, 8


Cierpienie nie wyzwala, to my się z niego wyzwalamy.

Maria Dąbrowska


Rozdział XIII

Maj, rok 2000


Promienie słońca zaglądały w najciemniejsze zakamarki sklepu muzycznego, którego właścicielem był Jeremiasz Danilecki, mężczyzna w podeszłym wieku. Większość życia spędził w wojsku pod pseudonimem Brus, jednak na emeryturze bardziej niż karabinami fascynował się muzyką i spełnił swoje marzenie o posiadaniu muzycznego zakątka w Auditum.

Jego sześcioletni wnuk, Kamil, siedział na obrotowym taborecie, wpatrując się w dziadka podającego tamburyn jakiejś kobiecie. Chłopiec obserwował go w pracy, gdy tylko wracał z przedszkola, do którego i tak nie lubił chodzić. Czuł się dziwnie w towarzystwie innych dzieci, szczególnie, gdy mijał ich rodziców. Swoich nie widział wcale. Czasem tylko słyszał mamę, która dzwoniła do dziadka, by przekonać się, jak czuje się jej syn. A tata? On w ogóle się nie odzywał, chociaż rzekomo był z mamą, a przynajmniej tak mówił dziadek.

— Kamisiu, podasz mi pudełko ze strunami?

Sześciolatek zeskoczył z taboretu, podchodząc do jednej z półek. Znalazł na niej kolorowe opakowanie i podał je kobiecie, na moment zetknął się z nią dłońmi.

— Panie Danilecki, pana wnuk będzie bardzo wysoki. I przystojny, to pewne, skoro ma takiego dziadka — rzuciła kobieta. — Niejedna panna będzie się za nim uganiać.

— Proszę go nie płoszyć — zaśmiał się mężczyzna, mrugając do wnuka porozumiewawczo. Kamil nie uśmiechnął się, tylko wrócił na taboret, znów wpatrując się w przestrzeń przed sobą.

Kobieta nic już nie powiedziała. Zapłaciła za zakupy i pożegnała się z Danileckim, po czym wyszła ze sklepu.

— Ona wcale tak nie myślała, dziadku — powiedział Kamil po chwili ciszy, jaka zapanowała w sklepie. — Myślała, że mruk ze mnie.

Brus przetarł swoje okulary i podszedł do wnuka, kucając przy nim. Kruczowłosy spojrzał na mężczyznę i pociągnął nosem.

— A skąd wiesz, co myślała?

— Bo wiem, dziadku. Widziałem to w jej spojrzeniu.

Danilecki westchnął ciężko. Zawsze zastanawiało go, dlaczego miał wrażenie, że jego wnuk umiał czytać w ludzkich myślach, gdy tylko miał z człowiekiem jakiś fizyczny kontakt, chociażby przez dotyk. Banialuki. Sądził, że dziecko w tym wieku raczej wymyśli sobie przyjaciela. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że Kamil był spostrzegawczy i znał się na ludzkich emocjach. Nie wszyscy umieli udawać, szczególnie, jeśli chodzi o mimikę. Słowa mogły kłamać, ale spojrzenie — nigdy.

— Wczoraj dzwoniła twoja mama. Pytała, jak ci idzie gra na skrzypcach.

— Będę dzisiaj ćwiczyć, dziadku.

— Chciałbyś polecieć do Francji i ją odwiedzić?

— Nie.

Kamil zeskoczył z taboretu i poszedł w stronę zaplecza.

Brus podniósł się, wpatrując się we wnuka, który wyciągnął futerał ze skrzypcami z szafki i ruszył na górę do swojego pokoju.

Mężczyzna wciąż zastanawiał się, dlaczego jego syn, Marcel, wyparł się swojego dziecka. Jego partnerka, Miranda Delaunay, urodziła Kamila mimo sprzeciwu Marcela, ponieważ Brus na to nalegał. Uważał, że dziecko nic nie zawiniło i miało prawo do życia, skoro lekarze twierdzili, że ciąży i matce nic nie zagraża. Jedynym zagrożeniem dla Kamila był Marcel, z czego Danilecki zdawał sobie sprawę. Nie potrafił zrozumieć nienawiści swojego syna do tego chłopca.

Kamil również nienawidził Marcela, nawet nie nazywał go ojcem. Mówił, że nie ma kogoś takiego. Potrafił jeszcze zaakceptować Mirandę, która opiekowała się nim trochę tuż po tym, jak go urodziła — mówiła do niego Camille — mimo to nie chciał z nią rozmawiać, gdy dzwoniła. Większość czasu Kamil spędził z Brusem, który był dla niego jak ojciec i matka jednocześnie.

Mężczyzna pokręcił głową. Jak można myśleć, że pieniądze zastąpią chłopcu rodziców? Brus nie miał pojęcia, czego Miranda oczekiwała od Marcela, ale chyba była nim zbyt zaabsorbowana, by myśleć o czymkolwiek innym. Fakt, po śmierci matki, która odeszła, gdy ten miał kilkanaście lat, Marcel owijał sobie każdą dziewczynę wokół palca. Uciekał z domu, wdawał się w bójki, przewodził nawet grupie motocyklistów i o mało co nie skończył w zakładzie poprawczym. Był niczym nomada, który nie potrafił znaleźć swojego miejsca w świecie.

Brus miał szczerą nadzieję, że Kamil będzie mądrzejszy od ojca.


*


Kamil wszedł do swojego pokoju. Gdyby mógł, uśmiechnąłby się, jednak nie miał na to ochoty ani siły. Na jego twarzy wciąż gościł grymas. Od czasu, gdy rodzice wyjechali, zostawiając go z dziadkiem i kilkoma pamiątkowymi zdjęciami, nie śmiał się wcale. Zresztą, Marcel — bo Kamilowi przez myśl nie przeszło, by nazywać go tatą — i tak mówił, że życie samo w sobie jest żartem.

Za to on był świetnym żartem, jeśli chodziło o bycie ojcem. Jedyne, co go interesowało, to podróże, kobiety i motocykle. Sam nawet jeden posiadał, on i Miranda przemieszczali się w ten sposób, gdy tylko mogli.

Kruczowłosy usiadł na łóżku, wpatrując się w ściany swojego pokoju. Brus go wytapetował, a Kamil poprzyklejał gdzieniegdzie fluorescencyjne gwiazdki, które lśniły, gdy tylko robiło się ciemno. W niektórych miejscach wisiały plakaty z filmów lub animacji o kosmosie, ponieważ astrofizyka była tym, co interesowało Brusa poza muzyką, a pasją tą dzielił się z jedynym wnukiem. Kamil kochał dziadka ponad wszystko, więc kosmos również, chociaż na razie mało co z tego rozumiał.

Rok temu chłopiec zaczął grać na skrzypcach. Sądził, że zwróci na siebie uwagę Marcela. Na Mirandę to podziałało, ale na mężczyznę — nie. Mimo wszystko nauczycielka Kamila stwierdziła, że chłopiec ma talent i świetny słuch muzyczny, więc szkoda byłoby go marnować, skoro rozpoczął lekcje w tak młodym wieku. Poza tym, nawet jeśli z początku sporo fałszował, szybko uczył się na błędach. Wszyscy mówili, że to dziedziczne, ponieważ Brus grał kiedyś na akordeonie i na pewno przekazał coś wnukowi w genach.

Kamil wyciągnął skrzypce z futerału. Nauczycielka sugerowała, by ćwiczył przynajmniej dwie godziny dziennie, więc to właśnie robił od kilkunastu miesięcy. Nastroił skrzypce, po czym stanął naprzeciwko stojaka na nuty, przed lustrem, wpatrując się w zapiski. Odetchnął lekko i zaczął grać — a chociaż był leworęczny, na instrumentach strunowych grał jak osoba praworęczna, ponieważ tak go nauczono.

W swoim zeszycie nie miał spisanych smutnych melodii. Ciekawiła go twórczość Vanessy Mae i chociaż nauczycielka mówiła, ze utwory kompozytorki mogą być dla Kamila za trudne, chłopak uparł się, że sobie poradzi. Jego celem było grać bardzo sprawnie i szybko, bo tylko wtedy czuł, że naprawdę żyje. Były partie, w których już mu się to udawało, gdy tylko wyjątkowo się skupił.

Jednak skupianie się było dla Kamila bardzo trudne, skoro w jego głowie kłębiło się tysiąc myśli, a niektóre w ogóle nie należały do niego.

W pewnym momencie chłopiec przestał grać i wyjrzał przez okno.

Na chodniku naprzeciwko kamienicy zauważył kobietę i mężczyznę. Stali obok siebie, wpatrując się w to, co mieli przed sobą. Kamil miał wrażenie, że obserwują właśnie jego. Chociaż nie mógł stwierdzić, co sobie myślą, ale sądził, że przyciągnął ich uwagę. Na twarzy rudowłosej kobiety malował się piękny uśmiech, a na twarzy ciemnowłosego mężczyzny — spokój.

Cała trójka obserwowała się przez dłuższą chwilę, dopóki trwającej ciszy nie przerwał czyjś głos.

— Kamilu, chodź na kolację!

Chłopiec pokręcił głową, chcąc wyrwać się z transu, w który wpadł, wpatrując się w jeden punkt. Odszedł od okna, schował skrzypce do futerału i zgasił światło w pokoju, zbiegając na parter.

Zanim wszedł do kuchni, otworzył jeszcze drzwi i stanął na schodach, by wyjrzeć na ulicę. Nie znalazł jednak ludzi, których widział wcześniej. Zacisnął usta i wszedł do kamienicy.

Brus siedział przy stole, przeglądając gazetę.

— Słyszałem tę muzykę. Wspaniały repertuar pani Mae, o ile się nie mylę.

— Nauczycielka powiedziała, że nie dam sobie rady — odparł chłopiec, siadając naprzeciwko niego z kubkiem ulubionego kakao w dłoni.

— Kamilu… Ona cię tylko zachęcała.

Sześciolatek spojrzał na dziadka z ukosa.

— Czemu?

— Widzisz… Czasem ludzie mówią jedno, a myślą drugie, szczególnie kobiety. Twoja świętej pamięci babka też tak miała — wyjaśnił Brus, nie odrywając wzroku od gazety.

— Czyli kobiety głównie kłamią? Nie rozumiem, dziadku.

— Przekonasz się, jak dorośniesz. Jedz kolację, bo wystygnie.

Chłopiec zabrał się za grzanki z żółtym serem i bekonem. Prawdę powiedziawszy, nie był do końca pewny, czy chciałby się o tym przekonać na własnej skórze. Nie widział siebie u boku kobiety — ani teraz, ani w dorosłym życiu.


*


Późnym wieczorem Brus wyłączył lampkę w kształcie gwiazdy, stojącą na szafce nocnej wnuka. Przykrył sześciolatka granatowym kocem, na którym znajdowały się słońca i księżyce. Kamil odwrócił się plecami do ściany, wtulając się w ulubioną poduszkę. Danilecki uśmiechnął się na ten widok. Kochał tego dzieciaka najbardziej na świecie.

Powoli wycofał się i zamknął za sobą drzwi, zmierzając w stronę własnego pokoju.

Chciał, by Kamil był szczęśliwy, ale jak miał tego dokonać sam?

Brus usiadł na łóżku, wyciągając z szafki nocnej album. Zaczął przeglądać zdjęcia. Widział na nich wszystkie rodzinne zabawy, wyjazdy i spotkania. Żonę Kalię i młodego Marcela, który już wtedy boczył się na każdej fotografii, nikogo nie słuchając.

Trafił na zdjęcia Kamila i jego rodziców. Przeglądając je, przypomniał sobie, że młody był świadkiem nieprzyjemnej wymiany zdań pomiędzy Mirandą a Marcelem, gdy szykowali się do wyjazdu z Auditum.

Dziecko czuje, czy jest kochane, czy nie. Brus nie był w stanie zastąpić chłopcu matki ani ojca, ale chciał dać mu dom. Dlatego spędzał wiele czasu z kruczowłosym już od jego narodzin. Pamiętał pierwsze kroki stawiane przez Kamila, jego pierwsze słowa, późniejsze zabawy i wspólne wycieczki samochodem, gromadzenie figurek astronautów i kosmitów, maskotek psów, ulubionych zwierzaków Kamila, oklejanie pokoju plakatami i nalepkami, pierwszą wspólną przejażdżkę rowerową… Nawet jeśli chłopca cieszyły wszystkie zabawy, nie okazywał tego. Zupełnie tak, jakby ktoś rzucił na niego urok, dziwną klątwę melancholii.

Brus zamknął album, chowając go do szafki.

Jego marzeniem było, by ktoś tę klątwę kiedyś przełamał, a jego wnuk mógł się wreszcie prawdziwie uśmiechnąć.

Rozdział XIV

Kwiecień, rok 2004


Dziesięciolatek wstał wcześnie razem z dziadkiem, by przygotować się do wyjścia. Odkąd pamiętał, niedzielne poranki spędzał z Brusem w świątyni. Mężczyzna nie ciągnął go tam na siłę, jednak Kamil nigdy nie chciał zostawiać go samego i zawsze zrywał się z łóżka, gdy tylko usłyszał, jak Danilecki wychodził ze swojego pokoju, szykując się do wyjścia. Cenił poranne spacery z dziadkiem, poza tym muzyka w świątyni, chór i ludzie zaangażowani w śpiew zawsze go fascynowali. W okresie, gdy wierzący ludzie świętowali zmartwychwstanie Wszechmogącego, było to szczególnie ciekawe. Kruczowłosy nawet lubił brzmienie tych wszystkich hymnów i zastanawiał się, czy dałby kiedyś radę przełożyć którykolwiek z nich na skrzypce.

— Kamilu, jesteś już gotowy?

— Tak, dziadku, a ciocia Mary też będzie?

— Nie wiem, ale po uroczystości zapraszała nas na śniadanie, więc i tak się z nią zobaczysz.

Dziesięciolatek skinął głową. Bardzo lubił ciocię Mary, która była najbliższą kuzynką dziadka. Często zapraszała ich do siebie z różnych okazji. Kamil traktował ją jak babcię. Była kobietą, którą szanował nawet bardziej niż własną matkę — przynajmniej mógł z nią porozmawiać twarzą w twarz.

Brus zamknął drzwi wejściowe. Razem z Kamilem ruszyli przed siebie.

Chłopak przyglądał się pustym ulicom. Większość ludzi jeszcze spała po sobotnich imprezach, a ci, którzy mijali Danileckich, również kierowali swe kroki w stronę pobliskiej świątyni. W czasie wojny stacjonowało w niej wojsko, Kamil sądził, że właśnie dlatego dziadek miał do niej taki sentyment. Mężczyzna mówił często, że wieża kościoła idealnie nadawałaby się na obserwatorium astronomiczne.

Danileccy weszli do świątyni, kierując się do jednej z wolnych ławek. Kruczowłosy zawsze przyglądał się wszystkim obrazom i figurom. Ludzie, których nazywano świętymi, często wiele naskrobali w swoim życiu. Kamil wiedział o tym, mimo to od jakiegoś czasu czuł się dziwnie za każdym razem, gdy znajdował się w jakimkolwiek miejscu świętym. Miał wrażenie, że nie są one dla niego, a Wszechmogący nie do końca rozumie jego pragnienia, chociaż… on sam też nie do końca je rozumiał.

Gdy uroczystość się rozpoczęła, Kamil śpiewał hymny razem z innymi ludźmi, trzymając przed sobą śpiewnik. Próbował skupić się na czymkolwiek, by wyrzucić ze swojej głowy myśli, które towarzyszyły mu za każdym razem, gdy kogoś dotknął.

Chłopak miał wiele problemów, ale ten był jednym z najgorszych. Wiele razy mówił o tym dziadkowi, jednak Brus nie mógł go zrozumieć — i to nie była jego wina. Kamil nie miał mu za złe tego, że nie potrafi czytać w ludzkich myślach.

A on… On potrafił. I właśnie to mu przeszkadzało. Słyszał rozmowy swoich rodziców, gdy jeszcze znajdowali się w Auditum, słyszał myśli sąsiadów czy innych dzieciaków. Gdyby udał się do lekarza, powiedziano by mu, że zwariował. Mało tego, pewnie skierowano by go do jakiegoś szpitala dla obłąkanych.

W świątyni ludzie przekazywali sobie znak pokoju i wtedy Kamil unikał podawania innym dłoni tak bardzo, jak tylko mógł, przez co wiele osób myślało, że jest aspołeczny. Chłopak nie znosił wysłuchiwania pretensji mieszkańców.

Pomagała mu muzyka. Gdy myśli zaczynały go przytłaczać, śpiewał w duchu swoje ulubione piosenki lub chwytał za skrzypce i zaczynał grać. Wtedy mógł chociaż na chwilę uciec od tego, co na swój — lub czyjkowiek — temat myśleli ludzie.

Po zakończonej uroczystości, Kamil i Brus wyszli ze świątyni, kierując się na przystanek. Obaj wskoczyli w autobus, który zawiózł ich pod blok cioci Mary.

Kruczowłosy podbiegł do domofonu i wcisnął konkretny numer mieszkania, czekając na odzew z drugiej strony. Gdy tylko usłyszał piknięcie, drzwi otworzyły się, a on mógł wbiec na piętro. W połowie drogi zatrzymał się jednak, czekając na dziadka. Brus z uśmiechem machnął na niego dłonią, przyspieszając kroku.

Drzwi mieszkania otworzyły się i stanęła w nich pulchna kobieta o krótkich włosach koloru cappuccino, bo takiej barwy używała do ich farbowania. Poprawiła swoje okulary i uśmiechnęła się, widząc, kto przed nią stoi.

— Cześć, ciociu!

Kobieta przytuliła Kamila mocno. Chłopiec niemal wcale się nie uśmiechał, jednak przekazywał swoje uczucia poprzez słowa i czyny, a to jej wystarczało.

— Wchodźcie do środka, chłopcy. Wielkanocne śniadanie już czeka. Mamy też innych gości.

— Ach, nasze stałe grono — zaśmiał się Brus, wieszając kurtkę na stojaku w korytarzu.

— Najlepsze grono! — zawołał Kamil i wbiegł do salonu, widząc siedzących przy stole wujka Stefana i panią Sofię, przyjaciółkę cioci i sąsiadkę zza ściany. Przywitał się z nimi od razu. Oni również go wyściskali. Widywali się bardzo często, więc traktowali chłopaka jak swoje dziecko — nawet jeśli wujek Stefan był kawalerem, a dzieci pani Sofii były starsze od Kamila o kilkanaście lat.

— No, skoro jesteśmy już w komplecie, możemy zasiąść do stołu — oznajmiła Mary, z dumą zakładając ręce na piersi. — Komu kawę, a komu herbatę?

— Kakao, ciociu — oznajmił kruczowłosy, odwracając się w jej stronę.

Kobieta uśmiechnęła się, zmierzwiając mu włosy.

— Zamiast kawy, kochanie, dobrze.

Chłopak skinął głową, zerkając na nią. Iskierki kryjące się w jego oczach były widoczne dla tych, których kochał. Tylko w ten sposób potrafił się uśmiechać bez udawania.

— Piękna uroczystość była w świątyni, mówię wam — rzucił Brus, gdy wszyscy zaczęli się częstować tym, co znajdowało się na stole. — Ta organistka ma anielski głos, naprawdę.

— Ja to do świątyni nie chodzę, bo nawet nie wiem, kiedy klękać, a kiedy wstawać — odparł Stefan, smarując kromkę świeżego chleba lekko roztopionym masłem.

— Bo ty klękasz tylko wtedy, jak jakiś pieniądz leży na ziemi — odgryzła się Sofia, jednak nie było w tym żadnej złośliwości.

— A Brus rozgląda się i liczy żarówki, czy któraś nie jest przepalona.

— On? Przecież to ty jesteś elektrykiem!

Kamil przysłuchiwał się pełnym śmiechu rozmowom dorosłych bez słowa.

Ciocia Mary uśmiechnęła się do niego.

— Jedz, słońce. Biały barszcz gotowałam specjalnie dla ciebie, bo lubisz, prawda?

Kruczowłosy skinął głową, biorąc do ręki łyżkę.

Natłok myśli urwał się w tamtym momencie, więc Kamil mógł odetchnąć. Skoro miał trochę czasu na własne przemyślenia, wrócił pamięcią do pieśni śpiewanych podczas porannej uroczystości. Grał na skrzypcach dla dziadka, ponieważ to jego kochał najbardziej. Mimo wszystko… Chciałby kiedyś stworzyć coś własnego, a potem zagrać to komuś, kto w przyszłości będzie dla niego najważniejszy, kto stanie się częścią jego Wszechświata.

Wtedy nie sądził, że jego myśli się urzeczywistnią.

Rozdział XV

Listopad, rok 2006


Kamil szedł obok dziadka, wpatrując się w niebo. Ciemne chmury pokrywały je już wczorajszego wieczora, ostatniego dnia października, gdy niektóre dzieciaki biegały po Auditum, wołając o słodycze i strasząc psikusami. Dziadek nie miał tendencji do przeganiania ich ze schodów, gdy pukały do drzwi kamienicy. Wolał im dać trochę cukierków, zamiast później narzekać na wejście obrzucone papierem toaletowym lub jajkami. Sam Kamil tylko raz wybrał się na miasto w poszukiwaniu darmowych cukierków, gdy namówili go koleżanki i koledzy z klasy. Denerwowały go jednak piski przerażonych dziewczyn, gdy któryś z chłopaków wyskoczył zza krzaka i straszył je maską z filmu Krzyk, więc w następnych latach odpuszczał sobie tę zabawę. Poza tym, każde spotkanie z ludźmi wiązało się dla niego z kolejnym natłokiem myśli, a tego wolał sobie oszczędzić.

Danileccy znaleźli się przed wejściem na cmentarz, na którym została pochowana żona Brusa, Kalia. Zmarła na długo przed narodzinami Kamila, więc dwunastolatek nawet nie miał okazji jej poznać. O niektórych rzeczach dowiadywał się z opowieści dziadka. On i Brus często przeglądali album ze starymi zdjęciami, wtedy też mężczyzna tłumaczył wnukowi koligacje rodzinne.

Brus, zakorzeniony w polskiej tradycji, kupił znicz i kwiaty. Razem z Kamilem odnalazł grób Kalii i stanął przy nim. Dwunastolatek wziął od niego znicz i zapalniczkę, podpalajac knot. Postawił szklane serce na granitowym podeście. Brus ułożył kwiaty w wazonie, dolewając do niego wody z butelki, którą napełnił przy wejściu.

Mężczyzna usiadł na ławce i złożył dłonie, modląc się w zadumie.

Kamil wpatrywał się w zdjęcie swojej babci. Na zdjęciu miała kruczoczarne włosy splecione w kok, uśmiechała się. Marcel odziedziczył większość cech po niej, głównie buńczuczność i wieczną chęć dyrygowania innymi, przynajmniej tego dowiedział się Kamil od cioci Mary. Według opowieści wujka Stefana, kobiety nie przepadały za sobą. Kruczowłosy nie potrafił zrozumieć, dlaczego Kalia była niemiła dla Mary, przecież ciocia była cudowną kobietą — jedyną, którą Kamil naprawdę szanował i kochał. Domyślał się jednak, że nie zna większości historii. Nawet jeśli próbował wyczytać coś z myśli dorosłych, oni zmieniali temat, a ich przemyślenia wskakiwały na inny tor, zamykając chłopakowi drogę do ich odczytania.

Brus zerknął na Kamila, widząc, że ten się nad czymś zastanawia. Cmentarz był miejscem, gdzie chłopak czuł się lepiej, ponieważ tutaj rzadko kto się uśmiechał. Nikt nie komentował jego ponurego wyrazu twarzy.

— Dziadku… — zaczął nagle kruczowłosy, obracając się w jego stronę. — Grabarze się uśmiechają?

Mężczyzna, zaskoczony tym pytaniem, odezwał się dopiero kilka sekund później.

— Grabarze też są ludźmi, Kamilu. Oczywiście, że tak.

— Ale gdyby grabarz uśmiechał się, zakopując zwłoki, uznaliby go za świra. Albo nekrofila.

Brus założył ręce na piersi, wpatrując się w grób swojej zmarłej małżonki.

— Chciałbyś… Być grabarzem? — rzucił w końcu.

— Nie. Ale chyba bym się nadawał. Przynajmniej niektóre babcie tak myślą.

Danilecki uniósł głowę, widząc starsze panie wpatrujące się w niego i Kamila. Minęli się przy wejściu na cmentarz. Kobiety odwróciły głowy, gdy tylko na nie spojrzał.

Wredne, stare plotkary, pomyślał. Gdyby tylko wiedziały, jaką krzywdę wyrządzają innym niewypowiedzianymi słowami. Były niczym miecz obosieczny.

Brus przeniósł swój wzrok na Kamila, który usiadł obok niego i oparł głowę o jego ramię.

Jak na dwunastolatka, był dość silny. Gdy zbliżała się zima, często pomagał sąsiadkom. Przynosił drewno do kominka, wciągał worki z węglem do piwnicy. Czasem nawet przerzucał ciemne bryły łopatą, przez co faktycznie mógł przypominać grabarza.

Jak można tak etykietować dziecko? Brusowi przypominało to rozdzielanie kolorów już przy narodzinach. Różowy dla dziewczynek, niebieski dla chłopców. Jeśli jakieś dziecko rodzi się inne, jest wykluczane ze społeczeństwa. Wszechobecna kontrola normalności istniała w otoczeniu Brusa jeszcze za życia Kalii. Czasem ludzie nie pokazują swojego prawdziwego ja przed ślubem. Stają się odmiennymi istotami tuż po, jakby zrzucili jedną skórę i przywdziali drugą.

— Dzień dobry!

Mężczyzna odwrócił się, widząc sąsiadkę mieszkającą w kamienicy obok. Ona również znała Kalię, obie były nauczycielkami, czasem odwiedzała jej grób.

— Dzień dobry, Różo. Jak się miewasz?

Staruszka uśmiechnęła się, zmarszczki widoczne na jej twarzy pogłębiły się.

— Tak, jak miewa się stary człowiek, Jeremiaszu — odparła, poprawiając kapelusz na swoich siwiejących włosach, które starała się farbować na taki blond, jaki miała za młodu. — A ty, Kamilu?

Dwunastolatek wstał tak, jak mówiła kultura, o którą zabiegali dorośli, wskazując jej wolne miejsce na ławce. Kobieta skinęła głową i podziękowała mu, po czym usiadła obok Danileckiego.

— Jadę dzisiaj w odwiedziny do moich dzieci i wnucząt — oznajmiła Róża, kładąc kwiaty na grobie Kalii. — Słyszałeś może o pożarze, który wydarzył się tej nocy pod Auditum?

— Wszechmogący Boże, o pożarze? — zmartwił się Brus, poprawiając okulary. — Czy są jakieś ofiary?

Róża skinęła głową ze smutkiem.

— Moja córka mieszka poza miastem i z tego, co słyszała, jedna osoba nie żyje. Ale to jakaś szemrana sprawa. Nikt za bardzo nie znał tej rodziny. Mieszkali na odludziu. Nie wiem nawet, jak się nazywali. Kto wie, może zajmowali się jakimiś przekrętami.

— Kimkolwiek byli, to i tak smutne — odparł Danilecki, chowając dłonie do kieszeni płaszcza.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 20.58
drukowana A5
za 60.06