E-book
17.64
drukowana A5
56.54
Signum Sanguinem. Światło

Bezpłatny fragment - Signum Sanguinem. Światło


Objętość:
252 str.
ISBN:
978-83-8104-675-6
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 56.54

In stillness and silence
There’s phantoms and ghosts
Alone in the darkness
I fear the most
Amongst all my demons
I’m a stranger tonight
From me there’s no place to hide
There’s shiver in the nightmare
When I wake I can’t breath
No pills, no kind words
To stop this old fear
But if I end up sleeping with no dreams
I forget how to believe
I don’t want to lose my belief

As I walked through the night
I didn’t waste all my time
With every wrong step I walked the road
Cause I’m learning all my life
That’s the way I will win the war
All your faults make you right
Hope is the rope
I have lost but then I find it
It grows all the holes
But I’m the captain of my soul
Hope for the best
As I clasp my shaking hands
There’s only love in the end

Paddy And The Rats, Captain Of My Soul


Często nie wiemy, co możemy,

lecz pokusa ujawnia, czym jesteśmy.

Tomasz â Kempis


Grzech jest brakiem miłości.

Walter Rathenau

Prolog

Wioska pod Auditum, nieopodal lasów, dziesięć lat wcześniej


Chłopiec przyglądał się płonącemu domowi, który jego ojciec z furią oblewał jakimś łatwopalnym materiałem. Był już na tyle duży, by to rozumieć. Zastanawiał się tylko, ile czasu upłynie, nim pożar zauważą sąsiedzi i wezwą kogoś, by oznajmić, że Andrzej Zimmermann oszalał i właśnie podpala dom, w którym niedawno znaleziono jego żonę. Kobieta nie żyła, zaś na jej ciele wyryto podejrzany znak, zostawiając ślady krwi w całym pomieszczeniu. Tylko jeden ślad wciąż pozostał w ukryciu — ślad prawdziwego mordercy, który czaił się gdzieś w mroku.

Kiedy płomienie pochłaniały wejście, chłopiec dostrzegł dwie ciemne sylwetki, które pojawiły się przy jego ojcu. Poczuł ogromny niepokój. Kim byli przybysze? Sąsiadami? Przecież dom Zimmermannów dzieliło od następnego kilka kilometrów, to niemożliwe, by przybyli tu tak szybko… A jakikolwiek pojazd zbliżający się tutaj natychmiast by usłyszał.

Postacie zaczęły coś mówić, zaś dziesięciolatek zauważył, że ojciec zbladł. Po chwili wyłowił uchem ich rozmowę.

— On jest groźny! — rzekł męski głos. — Spójrz w jego oczy! Czy widzisz w nich cokolwiek, co cię przypomina? Nie! Gdybym był tobą, już dawno bym coś z tym zrobił.

— Nawet jeśli tak byłoby bezpieczniej… nie wykonam tego wyroku — upierał się Andrzej, machając rękoma, jakby chciał kogoś od siebie odpędzić. — A jeśli on nie jest taki, jak myślicie? Jeśli potrafi… ratować, nie zabijać?

— To przez niego twoja żona nie żyje — odezwał się głos kobiecy. — Jeszcze możesz dokonać rytuału. Zabij go. Zabij go, a Demon Śmierci odzyska swoje ciało.

— Nigdy nie skrzywdzę mojego syna. Nie odbierzecie mi go. Idźcie precz!

Ciemna chmura przed jego oczyma rozpłynęła się nagle, Andrzej upadł na kolana.

— Tato… — zaczął chłopiec, podchodząc do ojca, który cały drżał. — Kto to był?

Andrzej uniósł głowę, zerkając na syna z bólem i przerażeniem jednocześnie, jakby przestraszyło go to, że chłopiec również widział mrocznych przybyszów.

— Joaquín Emil, mama nie chciała, byś ją tak zobaczył — wyjaśnił. — Podejrzewała, że ją znajdą. Jej ostatnią wolą było spalenie tego domu, jeśli to się stanie. Nie możesz tu wracać, to miejsce jest złe. Uciekaj, synu, oni chcą cię zabrać.

Chłopiec milczał, a łzy zaczęły powoli spływać po jego twarzy. W jego oczach mieniły się trzy kolory, ale jeden z nich wybijał się najbardziej. Czerwień, ciemna niczym krew, którą zostały pokryte ściany ich wspólnego domu.

— Posłuchaj mnie uważnie: cokolwiek by się działo, pamiętaj, że mama i tata bardzo cię kochają. Mama ocaliła nas obu, ciebie i mnie, ale im to nie wystarcza, oni chcą więcej ofiar. Oni nigdy nie będą nasyceni, jeśli ty wciąż walczysz.

Kim są „oni”? Co się tu wydarzyło? Dlaczego muszę uciekać? O czym mi nie mówiliście? Dlaczego…

Joaquín wpatrywał się w oczy ojca, szukając w nich odpowiedzi. Niestety, nie znalazł ich. W końcu rozpłakał się na dobre, wtulając się w ramiona Andrzeja. Ten przytulił go do siebie najmocniej jak potrafił, ale nie miał zamiaru pocieszać chłopca zbyt długo. Zamiast tego wcisnął mu w dłoń swój nóż, a przez ramię przełożył torbę wypełnioną szkicami i przyborami malarskimi Anieli. Wyciągnął z kieszeni mały medalion należący jeszcze niedawno do żony i zawiesił mu go na szyi.

— Uciekaj, synu. Uciekaj stąd jak najdalej — powiedział, całując go w czoło po raz ostatni. Po chwili otarł łzy z młodej twarzy syna. — Musisz odnaleźć ludzi takich jak ty. Musisz odnaleźć Naznaczonych. Tylko razem przeciwstawicie się złu. Będziesz wiedział, co robić. Bóg cię pokrzepi, rywalu Złego.

Andrzej odwrócił się, stając przodem do płonącego domu, wokół którego zaczęły zbierać się nietypowe kłęby dymu w kształcie sylwetek jakichś ludzi.

— Zostawcie nas w spokoju, słyszycie?! — wrzasnął. — Zostaw mojego syna, Demonie Śmierci!

Gdy to krzyczał, na miejscu zdarzenia w końcu zjawiły się specjalne służby. Przerażeni strażnicy ogłuszyli mężczyznę.

Wkrótce w wiosce oznajmiono, że Zimmermann wpadł w furię, podejrzewano go o zabójstwo żony, a także o rozmaite schorzenia psychiczne. W końcu wydano wyrok, skazując mężczyznę na więzienie i odbierając mu syna. Już nigdy nie zobaczył go żywego.

***

Gdzieś w głębi lasu, teraz


Lśniąca woda błyszczała w kałuży, po której pływał samotny liść. Wisiał na gałęzi długo, dopóki nie poczuł, że zimny powiew wiatru powoli kieruje go na ziemię. Nadchodziła jesień, jego bracia także powitają mokrą od deszczu trawę. Pachnąca polana pokryje się kolorowym dywanem, na którym czerwień, żółć i brąz zmieszają się nawzajem, tworząc wielobarwną mozaikę.

Liść obrócił się, podpłynął do brzegu kałuży i zatrzymał się, pozwalając ciszy objąć przestrzeń, która go otaczała. Ten błogi spokój został zakłócony przez nagły szum i dźwięk łamanych gałęzi. Liść okręcił się ostatni raz, po czym został brutalnie zatopiony w błotnistym bajorze.

Joaquín biegł przez polanę, raz po raz zatrzymując się przy drzewach, by odetchnąć. Poprawił nakrycie głowy i ruszył naprzód, przeskakując krzaki, które ni stąd, ni zowąd wyrosły mu na drodze. Otarł wilgotne od potu czoło. Jego buty całkowicie przesiąkły wodą, po raz kolejny wpadł na ostre gałęzie. Był przemęczony i głodny, wyczerpany zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Właśnie przeżył pożar, co graniczyło z cudem.

Na chwilę zamknął oczy, próbując się skupić. Wciąż widział tylko śmierć.

Tego nie jesteś w stanie zrobić.

Jego ojciec nie żył. Odeszła ostatnia osoba, która była jego oparciem. A on, chociaż nigdy tego nie chciał i próbował walczyć… Przegrał. Przyczynił się do okrutnej agonii, lecz nie z własnej woli. Zupełnie jak kilka lat temu, jego ciało znowu zostało wykorzystane.

Joaquín wyskoczył zza krzaków, biegnąc przed siebie. Było za późno, by oczekiwać jakiejkolwiek pomocy. Nigdy nikomu nie wierzył. Teraz stał po przeciwnej stronie nieustępliwego muru, jakim jest życie, przez który nie przebije się zbyt łatwo. Aby wysunąć chociaż jedną cegłę, będzie musiał zedrzeć skórę z pięści.

Chłopak wskoczył na płot, wspinając się po poszarpanej siatce. Ześlizgnął się z mokrego zbocza i wylądował na ziemi, ocierając wilgotną od błota twarz. Jak bardzo chciałby teraz znaleźć się w ciepłym miejscu, w przytulnym domu.

Domu? Ty nigdy nie miałeś prawdziwego domu.

Joaquín wzdrygnął się, słysząc ten agresywny ton w swojej głowie. Dlaczego został potraktowany tak okrutnie? Zdawał sobie sprawę z tego, że oskarża się go o odejście wielu osób; że to on jest jednym z tych, który stanie przed zgromadzonymi w kole śmiertelnikami, to w jego stronę skierują się setki palców, usta powtarzać będą tylko jedno słowo: Winny.

Złoczyńca, ponieważ postępuje inaczej, niż inni.

Złoczyńca, ponieważ nie odróżnia ciemności od światła.

Gdzie jest ta cienka granica? Gdzie zbawienie, o którym tyle słyszał? Gdzie jest ten, który miał mu pomagać?

Gdzie jesteś…

Odsunął włosy z twarzy, w jego trójkolorowych oczach zalśnił blask księżyca. Jeszcze nie uciekł z klatki, nie zerwał więzów, które go uciskały. Stanie się więźniem, tak jak ojciec.

Biegł przed siebie odkąd tylko pamiętał. Biegł, dorastając w świecie pełnym przemocy. Uciekał, gdy strażnicy chcieli zaciągnąć go do domu dziecka, ostatecznie rozdzielając z ojcem. Uciekał, gdy starsi podopieczni ośrodka postanowili go wystawić na próbę, każąc patrzeć na młode kocię, któremu podcinano gardło. Uciekał, gdy widział krew zwierzęcia, która pokryła część jego pamiątek po matce. Uciekał, gdy umieszczono go w zakładzie poprawczym po tym, jak pełen morderczej siły pobił młodych sadystów do nieprzytomności, raniąc ich swoim nożem. Uciekał, kiedy przeniesiono go do szpitala psychiatrycznego, gdy zaczął rozmawiać z kimś, kogo nikt poza nim nie widział. Uciekał, kiedy oskarżono go o utratę zmysłów, ponieważ słyszał i widział rzeczy, które nie były zrozumiałe dla normalnych ludzi. Uciekał, gdy siłą zmuszono go do tego, czego nie chciał, kiedy zgwałcono go w zamian za przepustkę. Uciekał, bojąc się dotyku innych. Uciekał, gdy głos w jego głowie postanowił, że spotka się z tymi, którzy byli podobni do niego — bezdomnymi, oszustami, złodziejami i bezbożnikami. Uciekał — kradnąc, oszukując i kłamiąc. Uciekał, kiedy poznał kogoś, kto postanowił mu pokazać, jak zemścić się na mordercach matki. Uciekał, ucząc się tego, jak zabijać. Uciekał, znajdując bezdomnego kota, aby choć jego ocalić. Uciekał, chcąc wygrać z demonami. Uciekał, niosąc w swoim ciele demona tego, który zabił jego ojca. Uciekał, szukając odpowiedzi na pytanie, dlaczego stał się odszczepieńcem. Uciekał, szukając swojego prawdziwego imienia. Uciekał… i wciąż to robi.

Od tej chwili zwiesz się Uciekinierem.

To wszystko… Powtarza się. A on musi zamknąć to błędne koło.

Chłopak podniósł z ziemi pożółkły liść, który przed chwilą zdeptał. Starł z niego brud i wyprostował go, spoglądając na niego z ukosa.

Potrząsnął głową, czując, jak mgła nachodzi mu na oczy, a wzrok kieruje się w inne miejsce. Jego dar, telestezja, znowu dawał o sobie znać. To dlatego widział rzeczy dziejące się w innych miejscach, chociaż dzieliły go od nich dziesiątki kilometrów. Oczy duszy przenosiły go tam, gdzie nie mogło dotrzeć śmiertelne ciało.

Zmartwił się, widząc przed sobą obraz małego chłopca, który siedział samotnie na parapecie, spoglądając na lśniące w górze gwiazdy. Dzieciak zgiął w dłoniach namalowany przez siebie obrazek, składając kartkę papieru w samolocik. Otworzył okno i wyrzucił go. Samolocik poszybował na dół, omijając po drodze nadgryzione zębem czasu budynki i śmieci latające wokół starych drzew.

Uciekinier ścisnął liść w dłoni, przyspieszając kroku. Chociaż związali mu ręce, on przeżyje. Chociaż odebrali mu wszystko, on przeżyje.

Jeśli jeszcze wiedziałby, jak żyć…

Zero

Zakład karny w Auditum


Wysoki, szczupły osobnik ścisnął pas od swoich spodni, podciągając je wyżej. Poprawił rękawy białej koszuli i odetchnął głęboko, spoglądając na kran. Opłukał twarz zimną wodą i przetarł ją. Ręcznik śmierdział stęchlizną. Do jasnej cholery, nawet o taką banalną rzecz nikt tutaj nie zadbał? Dwudziestopięcioletni mężczyzna mamrotał przez chwilę pod nosem, po czym podrapał się po głowie, przeczesując swoje blond włosy na bok. Wyplątał z nich dłoń i założył kwadratowe okulary.

Splunął do zlewu. Wciąż miał w ustach ten kwaśny smak. Niewdzięczny, pełen podłości. Miał rozmawiać, by pomóc, nie po to, by wdeptywać w ziemię. Jako malec próbował uciekać od takiego świata. Widział dzieciaki bawiące się na podwórku, jego koledzy biegali z kijami w dłoniach i pistoletami na wodę, udając strażników. Wtedy wszyscy żyli w zgodzie, kłócąc się tylko o to, kto jako pierwszy „poświęci swe życie dla ludzkości, by stać się przykładem dla całej kompanii”. To było bohaterstwo, w którym nigdy nie mógł być herosem — zbyt słaby, chorobliwy i nieśmiały, zawsze grał rolę ofiary, którą trzeba było ratować. Umiał tylko mówić. Zupełne zero, nikt istotny. Do czasu, gdy los obdarował go szansą, której nigdy nie zapomni.

Mężczyzna potrząsnął głową, nie chciał o tym pamiętać. Patyk. Zwykły badyl, który stał się bronią. Co w tamtej chwili zmieniło go w siłacza? Chęć pomocy czy… chęć zemsty? Nie znosił patrzeć na słabych, nienawidził siebie za mizerność. Już nigdy więcej nie usiadł w piaskownicy. Nie spojrzał nikomu w oczy. Nie mówił. Tak długo, dopóki jego chuderlawe ciało nie stało się silniejsze. Gdy dorósł, dostał się na praktyki, które pozwoliły mu stać się kimś. Zmęczenie psychiki przestało się dla niego liczyć. Ważniejsze było tylko jedno słowo: sprawiedliwość.

Ale całe drzewo sądownictwa jest zbyt łamliwe, sprawiedliwość zaś nie istnieje. Czyjeś szczęście może być tylko cierpieniem innych. Dobra i zła nie wolno tutaj miarkować, a patrzeć można tylko na suche fakty, które o niczym nie świadczą. Biuro pełne jest bezużytecznych papierów, statystyk. To nie one rysują obraz człowieka, którego sadza się za kratkami, to jego słowa i czyny są tym, co powinno być odważnikiem.

Tej prostej prawdy nie zauważają jego towarzysze, którzy mają oczy i uszy zamknięte na wszystko oprócz tego, co mówi Naczelnik. Są jak roboty sterowane przez jedną rękę, która każe im iść w górę lub w dół. A oni posłusznie to robią, nawet jeśli te kierunki są błędne. Zdradziliby swoją własną matkę, gdyby im kazano. Ludzie przebywający w grupie zawsze będą czuli się lepiej, samotność nigdy nie daje im potęgi.

On był wyjątkiem. Samotność zaś — jego ostoją. Momentem rozmyślań. Dlatego wolał działać w pojedynkę, dzięki temu, jeśli już doszło do porażki, mógł winić tylko siebie. Wiedział, co ma poprawić, czego mu brakuje. Przez to stał się silniejszy. Zero pokonało wszystkich za pomocą umysłu.

Mężczyzna wyszedł z toalety, wchodząc do pokoju z dokumentami. Zerknął na stolik, przy którym zasnął jeden z jego kolegów, śliniąc papiery.

— Miejcie na to oko do czasu renowacji. Nie chcemy więcej udziwnionych przypadków śmierci. Wam powierzam w ręce tak istotną sprawę, Acris.

— Tak jest, panie Naczelniku.

Mężczyzna pokręcił głową, przypominając sobie ostatnią wymianę zdań z przełożonym. Naczelnik zawsze zwracał się do niego po nazwisku, imiona Acrisa oficjalnie padły w murach tego więzienia tylko raz — podczas rozmowy kwalifikacyjnej.

Wyciągnął teczkę spod głowy śpiącego strażnika. Przetarł ją chustką, po czym stanął przed półką i otworzył jedną z szuflad, wrzucając akta pod właściwą literę. W oczy rzuciła mu się teczka na samym końcu listy. Wyciągnął ją na zewnątrz i otworzył. Pusta, z literą Z zaznaczoną na rogu. Zostało tylko zdjęcie.

— Co jest grane? — mruknął Acris. Podszedł do komputera, spoglądając na migające na ekranie obrazki. Odczyty nie zgadzały się z rzeczywistością, każdy z nich wskazywał inną godzinę. Powiększył jedno z okienek. Sala wizyt była poza zasięgiem.

Poczuł, jak przechodzi go dreszcz. Odwrócił głowę w stronę śpiącego towarzysza, ale postanowił dać mu spokój. Wszyscy więźniowie szykowali się do snu, strażnicy kontrolowali cele przed zgaszeniem świateł.

Acris zabrał pustą teczkę ze sobą i wyszedł na zewnątrz, kierując się prosto do sali wizyt. Po drodze wyminął kilku współpracowników zupełnie bezgłośnie, jakby tylko on miał zobaczyć to, co powinno pozostać tajemnicą.

Ciemne pomieszczenie wypełniał nieprzyjemny zapach spalenizny i żelaza. Blade światło księżyca wpadało przez okno, oświetlając coś migoczącego na ziemi. Mężczyzna szukał na ścianie włącznika światła. Gdy wreszcie go odnalazł, wydał z siebie bliżej nieokreślony dźwięk, przypominający stęknięcie z bólu.

Ktoś leżał nieruchomo na ziemi. Acris położył teczkę na jednym ze stolików, po czym podszedł bliżej ciała. Przyklęknął, sprawdzając puls. Spojrzał na twarz denata. Odsunął się z przerażeniem, przełykając ślinę. Nie miał pojęcia, jak doszło do zgonu. Nic nie wskazywało na to, że ten człowiek miałby odejść. A jednak… Śmierć znowu zdołała przechytrzyć niczego nieświadomych ludzi i zabrać kolejne życie.

Człowiek ze zdjęcia, Andrzej Zimmermann — nie żył. Jego oczy były całkowicie puste, chociaż Acris widział w nich… Ból. To nie było jednak cierpienie z powodu śmierci. To krzyk rozczarowania i niemocy. Wzrok, którego nie chciał już nigdy ujrzeć.

Acris odsunął od martwego ciała swoje dłonie, znajdując przy więźniu diamentowy wisiorek, z którego sączyła się substancja przypominająca krew. Z nieruchomej dłoni Zimmermanna wypadła jakaś kartka. Acris podniósł ją, próbując odczytać to, co wypisano na papierku. Nie rozumiał tego. Jakiś martwy język…

Czy w zakładzie karnym znowu dochodzi do buntów? Jeśli tak, wypadałoby zawiadomić Naczelnika. Ale… Jak zareaguje? Pozostali strażnicy nie musieli o tym myśleć, ale on…

Acris wstał z podłogi, biorąc do ręki pustą teczkę, która należała do Zimmermanna. Zniknęły jego akta, pojawiły się dziwne symbole i wisiorek. Czyżby był wypełniony trucizną? Czy można to uznać za próbę samobójstwa? Jeśli tak, dlaczego więzień miałby odebrać sobie życie? Skąd wziął się u niego ten kryształ?

Bijąc się z myślami, Acris odwrócił się w stronę denata. Owszem, wiedział, dlaczego Zimmermann tutaj trafił, lecz nigdy nie mógł do końca uwierzyć w jego winę. Ten cichy i chuderlawy mężczyzna uchodził za słabego, za wariata. Dlaczego bano się tak miernego człowieka?

Zwykły badyl, który stał się bronią. Co w tamtej chwili zmieniło go w siłacza?

Ktoś pozbył się akt, a odczyty z kamer nic nie pokazują. Coś zakłóciło sygnał.

Acris otworzył oczy nieco szerzej, przypominając sobie o zdjęciu, którego więzień pilnował jak oka w głowie. Ta fotografia może być punktem zapalnym!

Cofnął się, słysząc kroki na korytarzu. Schował kartkę i wisiorek do kieszeni, przyspieszając oddech tak, by upozorować panikę. Po chwili ktoś wszedł do pomieszczenia.

— Słuchaj, coś się dzieje z… O, kurwa.

Zaspany strażnik stanął w drzwiach, spoglądając na martwe ciało.

CZĘŚĆ III
ROZŁAM

I am the maze now I finally see
I never knew I’m the ghost in the mirror
Your lies and soul in flames till the end
I’m staring back at the ghost in the mirror

Running in circles still
So many days I fight against you tried to ruin me
You’ll never take control

Crossfaith, Ghost In The Mirror


Nikt nie może służyć jednocześnie dwóm panom, gdyż albo jednego będzie nienawidził, a drugiego miłował, albo jednemu będzie oddany, a drugiego zlekceważy. Nie możecie służyć Bogu i mamonie.

Mt 6, 24


Nie możecie pić z kielicha Pana i kielicha Demonów.

1 Kor 10, 21


Nie masz gorszego i groźniejszego nieprzyjaciela

swej duszy nad siebie samego, gdy w tobie ciało

nie zgadza się z duchem.

Tomasz â Kempis


O, moje ja, opuszczam cię na zawsze,

dopóki mój Pan nie poleci mi znowu ciebie przyjąć.

Franciszek Salezy

Blask

Gdzieś w centrum Auditum


Korony drzew gubiły liście, które tworzyły na ziemi kolorowe mozaiki. Dzieciaki biegały między krzakami, zbierając owoce jesieni do plecaków. Dozorca bloku właśnie zmiatał śmieci do wielkiego wora i wynosił je za murek, gdzie znajdowały się kosze. Mieszkańcy owijali szyje szalikami, obserwując czerwone, żółte i brązowe połacie dywanu szeleszczące pod ich stopami. Oddychali powoli, zimne powietrze wypełniało ich płuca. Chlupot niósł się po chodnikach, gdy kolejne pary butów wchodziły w błotniste kałuże.

Wysoki młodzieniec, idąc tuż za starszymi paniami z koszykami w dłoniach, wcale nie zwracał uwagi na brud ulic czy deszcz. Jego wysokie, mocarne buty z klamrami były wystarczająco wytrzymałe, by znieść taką aurę. Kruczowłosy chłopak włożył ręce do kieszeni długiego, atramentowego płaszcza i zatrzymał się na moście. Spojrzał w stronę płynących po wodzie gałązek. Omijały wysokie trawy bliżej brzegu. Miejskie kaczki dziobały kawałki chleba rzucane przez idących chodnikiem ludzi.

— Widziałaś go, kochana? Ubiera się na ciemno jak jakiś oprych.

— Na pewno nie jest mu zimno.

— Wygląda groźnie.

— Może o to mu chodzi. Chodź, idziemy dalej. Udawaj, że nie widzisz.

Zmartwiona twarz Kamila odbiła się w błyszczącej tafli, ukazując granatowe refleksy we włosach. Westchnął ciężko, opierając dłonie o barierkę.

Jak bardzo chciał wykrzyczeć ludziom w twarz, że dobrze ich słyszy. Wie, co myślą. Wie, co mówią. Jego darem jest przecież umiejętność czytania w myślach. Gdyby im to powiedział… Czy uznaliby go za chorego człowieka? Czy powiedzieliby, że tworzy sobie iluzję innego świata, by poczuć się lepiej?

Chwycił za ogonek liścia, który właśnie spadał. Obrócił go w dłoni, po czym rzucił w dół, spoglądając, jak woda popycha go naprzód.

Przed oczyma przemknął mu obraz spalonego budynku. Poczucie winy nie opuszczało go, podobnie jak wrażenie, że to wszystko będzie jeszcze bardziej bolesne.

Ruszył naprzód szybkim krokiem, omijając po drodze przechodniów.

Idąc, poczuł powiew zimnego październikowego wiatru. Cmentarze zawsze odstraszały ludzi, ale gorsze wrażenie wywoływał młodzieniec w płaszczu kręcący się pomiędzy grobami. Kamil przypominał ponurego grabarza, którym notabene stawał się raz na jakiś czas. Stanął nad jedną z mogił, wpatrując się w granit swymi granatowymi oczyma. Wiatr bawił się płomieniem spalającym knot w małej świeczce zamkniętej w zniczu o kształcie serca, stojącym obok kremowych róż.

Chłopak usiadł na ławce, spoglądając na zdjęcie roześmianej staruszki. Uśmiech był tak bardzo potrzebny, by normalnie żyć. Gdy ktoś nas go pozbawiał, na co potrzebne były wszystkie posiadane rzeczy, skoro nie można się z nich cieszyć? Życie baz radości traci sens. Zawsze powtarzała to swojemu wnukowi, Eliaszowi.

Kamil przechylił głowę na bok. Może tak było, ale sam zmuszał się, by to zrozumieć. Prostota tego faktu wydawała mu się śmieszną. Niedostępną od kilkunastu lat…

Józefina Evans. Gdy jakiś czas temu stanął nad jej mogiłą, nie miał siły, by przysypać wspomnienia ziemią. Przypomniał sobie tę uroczystość. Spoglądał wtedy na zrozpaczonego Eliego, próbującego ukryć łzy. Widział stojących obok Aggie i Maksa, którzy niepewnie zerkali w stronę Evansów. Chociaż wszyscy wiedzieli, że to nastąpi, zwykłe ludzkie uczucia nie pozwoliły im się kontrolować. To, co kiedyś było ważne, nagle przestało mieć znaczenie.

Ponury chłopak prychnął posępnie. Czy Eli nigdy nie pogodzi się z rodzicami? Widział, jak zareagowali Evansowie, gdy dowiedzieli się, że niemal cały swój majątek Józefina ofiarowuje sierocińcowi. Eli miał wszystkim rozporządzać. Od tamtej chwili w ich domu było chłodno i nieprzyjemnie.

Kamil spojrzał na walczący o życie płomień kołyszący się w różne strony. Ludzie też są jak płomienie. Wystarczy lekki podmuch wiatru i już gasną.

Chłopak ruszył w stronę ogromnej bramy prowadzącej do wyjścia.

Mieszkańcy krążyli wokół śródmieścia niczym mrówki wokół kopca ziemi. Każdy z nich niósł coś w rękach — torbę, plecak, teczkę czy kurtkę. Psy plątały się pod nogami swoich panów, węsząc po drodze. Gdy trafiały na papierki, prychały lekko, jakby zgadzały się z nim, że panujący wokół śmietnik jest przeraźliwie poniżający.

Kamil przeszedł obok ratusza, obserwując kafejki i restauracje. Ludzie rozmawiali ze sobą, kręcili głowami i wytykali coś palcami. Pomiędzy stolikami przechodzili kelnerzy niosący w dłoniach tace z rozmaitymi szklankami i talerzami. Roznosili je kolejnym klientom. Stali przy nich, wyczekiwali niczym łowca na zwierzynę. Spodziewali się kolejnego zamówienia albo prośby o rachunek i napiwku.

W uliczce pełnej drobnych sklepów mieszkańcy stali w kolejce do apteki. Za rogiem kobiety w biegu oglądały suknie na wystawach, zachwycały się kolorami i fasonem. Niektórzy z radością chwytali za torby przepełnione ubraniami, wskakiwali do aut.

Kamil pokręcił głową. Wieczny dobrobyt. Dążenie do tego, czego żaden normalny człowiek nie był w stanie zapewnić ani sobie, ani innym. Ciągły wyścig szczurów w istocie zniewalał.

Chłopak stanął przed przejściem dla pieszych. Nie miał ochoty dłużej myśleć o sprawach, na które nie miał wpływu. Gdy jedna z osób dotknęła przycisku na słupie, a światła natychmiast zmieniły się, młodzieniec wkroczył na jezdnię razem z pozostałymi mieszkańcami.

***

Brus Danilecki zapalił światło na zapleczu. Chwycił za miotłę i rozglądał się po podłodze w poszukiwaniu śmieci. Gdy znalazł jakieś papiery pod perkusją, ktoś poruszył drzwiami, uruchamiając mały dzwoneczek wiszący u góry. Danilecki spojrzał na młodego przybysza, który właśnie wszedł do środka, zostawiając na podłodze błotniste ślady.

— Kamilu, prosiłem, żebyś zrobił coś z tymi buciorami — westchnął, poprawiając okrągłe okulary na swoim nosie. — Gdzie byłeś tak wcześnie rano?

Chłopak mruknął coś pod nosem i rzucił płaszcz na wieszak. Oparł się o ladę, pustym wzrokiem zerkając na ścianę pełną plakatów starych zespołów rockowych.

Brus pokręcił głową z niezadowoleniem i odłożył miotłę na bok, podchodząc do niego. Położył mu dłoń na ramieniu. Kamil zerknął na niego z ukosa.

— Odwiedziłem babcię Evansa — odparł w końcu. Zacisnął usta, obracając głowę.

— Martwi cię coś, prawda? — spytał Brus.

Kamil nie odpowiedział. Potarł oczy, jakby miał zaraz zasnąć.

— Nie, ja… — zaczął, ale mężczyzna tylko pokręcił głową, zapewniając go, że doskonale to rozumie. A przynajmniej… Chciałby zrozumieć.

— W porządku, nie musisz mówić. Wiem, że Eliemu jest ciężko — powiedział nagle Brus. — Tobie też. W końcu jesteście przyjaciółmi.

Kamil uniósł wzrok, spoglądając na dziadka. Choć bardzo chciał się uśmiechnąć, nie wychodziło mu to. Coś go blokowało, a on nawet nie próbował z tym czymś walczyć. Kiwnął tylko głową na znak aprobaty.

Brus wyciągnął dłoń i pogłaskał go lekko po głowie, wciąż przypominając mu o jego — choć drzemiącej głęboko, to jednak dziecięcej naturze. Odsunął się od Kamila i chwycił za miotłę, niosąc ją do schowka.

Chłopak nie musiał zastanawiać się, by wiedzieć, co myśli jego dziadek. On to wiedział.

Odsunął się od lady, podchodząc do okna. Blask promienia słońca przebiegł po szybie.

Obecność

Posiadłość Evansów


Promienie słoneczne przechodziły przez szyby jego pokoju. Nie chciał otwierać oczu. Ostatniej nocy znowu nie mógł zasnąć. Od czasu pogrzebu babci czuł się dziwnie, jakby ktoś wyrwał z jego wnętrza kawałek czegoś, bez czego nie może żyć. Nie wiedział, czy to jest serce, czy jakiś inny narząd, którego nazwy nie był w stanie sobie przypomnieć. Miał wrażenie, że strasznie się postarzał w przeciągu kilku tygodni, a przecież to niemożliwe.

Obudziły go jakieś szmery dobiegające zza drzwi. Ostrożnie wygramolił się spod kołdry, wciąż ściskając poduszkę w swoich ramionach. Żałował, że nie był w stanie ruszać się szybciej. Bolało go gardło. Chwycił za nie, czując nieprzyjemne łaskotanie. Po chwili zaczął kaszleć. Zakrył usta, próbując jakoś zagłuszyć te dźwięki. Otarł łzawiące oczy, pociągając nosem. Poprawił koszulkę i poszukał klamki. Gdy już ją znalazł, otworzył drzwi, stawiając stopę na zimnej podłodze.

Zrobił kilka kroków naprzód, po czym zatrzymał się gwałtownie. Stanął przed lustrem ustawionym na środku korytarza. Przetarł oczy raz jeszcze. Jego niebieskie tęczówki zalśniły, a jasne włosy opadły na czoło. Potarł twarz.

To ty, pomyślał. Zobacz, jak teraz wyglądasz. Ona nie chciałaby widzieć cię w tym stanie, prawda? Ale tak naprawdę, co cię to obchodzi? Nie ma jej obok i nie powie ci, co masz robić dalej, Eli.

Zacisnął pięść, ledwo powstrzymując się od uderzenia nią w ścianę. Nie mógł robić z siebie potwora. Spojrzał w bok, na pusty korytarz. Szmer? Wyraźnie coś słyszał.

Powoli szedł po schodach, cicho stawiając kolejne kroki. Nigdzie nie widział żywej duszy.

Stanął przed wejściem do kuchni, zerkając na stół. Zazwyczaj matka zostawiała na nim jakieś śniadanie, a jeśli nie, to przynajmniej stała tam porcelana. Teraz nie było niczego. Eli spojrzał na szafki, wszystkie były zamknięte. Nikt więc nie siedział w tym pomieszczeniu i nie hałasował. Coś jednak nie dawało mu spokoju.

Wzdrygnął się, czując przejmujący chłód.

Jego oddech przyspieszył niespokojnie, wzmagając kaszel. Co się z nim działo?

Odsunął się od szafek, pocierając ramiona dłońmi.

Wariował. To wszystko działo się tylko w jego głowie, cokolwiek to było, nie mogło istnieć. Nie spał od kilkunastu godzin, więc to jedyne słuszne wytłumaczenie.

Pokiwał głową, zgadzając się ze swoimi myślami, gdy nagły trzask wyrwał go z zamyślenia. Eli odwrócił się zaniepokojony. Wyszedł z kuchni, kierując się w stronę, z której mógł go dobiec ten nieprzyjazny dźwięk rozrywanego materiału. Idąc korytarzem, przyglądał się obrazom wiszącym w przejściu. Oprawione w drogocenne ramy, były dumą rodziny, przedstawiały bowiem ten znakomity ród.

Eli zatrzymał się przed jednym z nich. Namalowany przed jakiegoś wybitnie uzdolnionego artystę, obraz przedstawiał całą rodzinę Evansów, począwszy od patriarchy tej wielkiej fortuny, Zachariasza Evansa. W gruncie rzeczy chłopak prawie go nie pamiętał, gdy dziadek umarł, Eli miał mniej niż cztery lata. Zachariasz stał tuż obok siedzącej na fotelu żony Józefiny, trzymającej na kolanach ich wnuka, Eliasza Nicholasa. Wokół starszych na obrazie znajdował się jeszcze Corey — ojciec Eliego, syn Zachariasza i Józefiny, oraz jego żona Robyn — matka chłopca.

Blondyn przyglądał się malowidłu przez kilka chwil, zastanawiając się, czy na pewno stąd dobiegł ten dźwięk. Dotknął płótna. Miał wrażenie, że w miejscu, w którym naniesiono podobizny Zachariasza i Józefiny, pojawiła się skaza — linia przecinająca serca. Eli zamknął oczy na chwilę. Gdy znów je otworzył, defekt zniknął. Chłopak sądził, że w obecnym stanie nie może sobie ufać. Stał tak przez dłuższy czas, dopóki nie uznał, że z obrazem nic się nie dzieje. Ruszył się, kierując swe kroki do pokoju.

Od teraz zawsze będę mówić szeptem.

Pokręcił głową, przypominając sobie ostatnie myśli Józefiny. List, w którym opisywała, co czuje. Choroba powoli wyniszczała ją od środka. Była zbyt słaba, by walczyć z rakiem. Wiedziała, że musi się pożegnać, dlatego część swojego majątku po zmarłym już mężu przekazała opiekunkom z sierocińca — by mogły kontynuować dzieło, pomagać tym, którzy tego potrzebują. Eli wiedział, że siostry nie rozumieją wszystkich słów skierowanych do nich. Nie mogły wiedzieć, kim naprawdę są Naznaczeni lub co mówi proroctwo. Ostatecznie przyjęły podarek, natychmiast został on przeznaczony na renowację budynku, by mógł pomieścić więcej sal potrzebnych ludziom szukającym schronienia. A testament? Alfa i omega… Naznaczeni musieli to wreszcie rozszyfrować.

Eli pobiegł do pokoju, gdzie szybko się przebrał. Wyciągnął deskorolkę zza szafy i zbiegł po schodach, stając przed wyjściowymi drzwiami. Nie słyszał już nic, prócz swojego bijącego serca. Naciągnął czapkę na głowę, poprawił szalik i chwycił za klamkę.

Chwilę później jechał już po ścieżce prowadzącej do miasta. Omijał zwały liści, odtrącając powiewające przed jego oczyma fragmenty szalika, które przysłaniały mu drogę. Odpychał się od chodnika, przyspieszając.

Jego dar znów dał mu odczuć, że stało się coś złego.

Nieznane

Biblioteka w podziemiach świątyni; Sala Światła


Drobinki kurzu biegały po półkach, osiadając na okładkach starych ksiąg. Uciekały przed ścierką, która zmiatała je za każdym razem, gdy już zdążyły zadomowić się na którymś z woluminów. Czyjaś ręka szybko i sprawnie pozbywała się wścibskich intruzów, jednocześnie szukając odpowiedniego starodruku.

Dziewczyna odgarnęła włosy z czoła i potarła oczy. Spojrzała w bok, słysząc czyjeś chrapanie. Odchyliła głowę, widząc na fotelu śpiącego towarzysza. Był niemal w całości przykryty książkami, jakby służyły mu za pościel. Miał prawo do odpoczynku. Ostatnio spędzali tu dużo czasu. Ich misją było teraz odnalezienie jak największej ilości informacji, które pomogłyby im odkryć cokolwiek.

Podobno mieszkańcy miasta żyli w ciągłym strachu. Wydawało się, że najgorsze już minęło, lecz to był dopiero początek. Cokolwiek ludzie robili, nie mogli uciec przed tym, co chciało ich dopaść. Jeśli kiedyś mieli ku temu szansę, to już dawno z niej zrezygnowali na rzecz życia tutaj, w Auditum.

Do czego zmierzało to wszystko? Dziewczyna nie miała pewności, że to, co robi, uchroni kogokolwiek przed utratą życia. Wręcz przeciwnie — dręczyły ją ogromne wątpliwości. Nikt nie potrafi wskrzeszać z martwych, zaś odzyskanie straconych lat jest absolutnie niemożliwe.

Wystraszyła się, słysząc jakiś hałas. To książki upadły na podłogę, kiedy Maks okręcił się na fotelu. Otworzył oczy i ziewnął lekko, unosząc głowę. Gdy zobaczył dziewczynę, wstał i zaczął podnosić wszystkie woluminy, ustawiając je na stole. Potarł ramiona, narzucając na siebie bluzę. Po chwili milczenia spytał Aggie, czy coś znalazła.

Zaprzeczyła.

Maks wzruszył ramionami i wziął do ręki kartkę leżącą na stoliku, szukając palcem odpowiedniej litery alfabetu. Gdy już ją znalazł, udał się do właściwej alejki, ciągnąc za sobą drabinę. Wziął lnianą torbę, przełożył ją przez ramię i wszedł po schodkach niemal na samą górę, obserwując pomieszczenie.

Miną wieki zanim znajdą cokolwiek. Gdyby tylko mogli widzieć więcej…

Mogli tylko rozumieć więcej niż inni.

Spojrzał na dziewczynę, przypominając sobie dzień, w którym ją poznał. Pierwsze zajęcia z języków obcych, na które wysłał go ojciec. Ona została wysłana przez swoją matkę. Gdy Maks i Aggie usiedli razem w ławce, domyślili się, że są zupełnie inni niż wszyscy. Chociaż nazywano ich rodzeństwem z powodu podobieństw w wyglądzie i zachowaniu, mieli odmienne nazwiska. Stali się przez to obiektem zainteresowania, wścibskich pogłosek i docinek. Nie tylko przez późniejszy romans rodziców…

Ujawnił się ich dar. Już wtedy, spoglądając na siebie z niedowierzaniem, wiedzieli, że znają dowolne obce słowo wypisane na kartach, chociaż wcześniej nie rozumieli nic. Znali odpowiedzi na zbyt wiele pytań. Interesowali się sprawami, które dla innych mogły być niezrozumiałe. Gdziekolwiek się nie pojawili, zawsze rozumieli każde słowo. Znienawidziło ich środowisko. Nie rozumieli ich rodzice. Czy to dlatego uciekli przed światem i zamieszkali razem?

Maks potrząsnął głową, starając się wyrzucić te wydarzenia z głowy. Są potrzebni tu i teraz, nie kilka lat wstecz. Wszystko się zmieniło. On, Aggie… Szczególnie ona. Wydawało mu się, że przebywanie w towarzystwie ludzi pozwala jej odżyć. Stawała się przez to radośniejsza i… piękniejsza.

Sięgnął po jedną z książek i włożył ją do torby. Gdy miał schodzić z drabiny, poczuł nagły wstrząs. Mocno chwycił za jedną z półek myśląc, że zaraz spadnie. Jednak nic takiego się nie stało. Odetchnął z ulgą.

Zszedł na dół, wyciągnął książkę z torby i usiadł przy biurku. Zapalił lampkę, by lepiej widzieć litery, które znajdowały się na okładce.

Aggie wyszła zza półek, podchodząc bliżej.

— Nie czuję się zbyt dobrze — powiedział, gdy dziewczyna stanęła mu nad głową.

— Zmiana ciśnienia ci nie służy. Co to za wolumin?

— Na pewno nie informator o Ars moriendi — odparł, po chwili zdając sobie sprawę, że w chwili obecnej mówienie o „Sztuce umierania” to dość niesmaczny żart. Pokręcił głową. — Na razie nie wiem. Kartka z tytułem pojawiła się w notatkach. Trochę niespodziewanie, jakby znikąd.

— Właśnie dlatego mam złe wieści.

Aggie i Maks odwrócili głowy, widząc trzymającego w dłoniach swoją deskorolkę Eliego. Chłopak wyglądał na zmęczonego i przerażonego jednocześnie.

— Szukamy nie tam, gdzie trzeba.

Zmiany

Auditum, okolice świątyni


Kamil spoglądał na świat przez szybkę kasku, obserwując spadające na niego krople deszczu. Zatrzymał się na światłach, zerkając na przechodzących przez pasy ludzi z parasolami w dłoniach. Po chwili dodał gazu, wyprzedzając spieszących się kierowców. Wyminął leżące na jezdni odłamki szkła i schylił się. Ukrył motocykl pod plandeką położoną blisko bocznego wejścia do budynku świątyni i wsadził dłoń do kieszeni płaszcza, poszukując w niej kluczy. Słysząc brzdęk metalu, wyciągnął je i włożył do zamka, przekręcając wytrych dwa razy. Wielkie drewniane drzwi skrzypnęły, Kamil odsunął je powoli.

Pojedyncze światła płonęły, gdy chłopak szedł przed siebie, ponuro patrząc w podłogę. Otworzył drzwi do sali, w której Eli siedział nad stertą papierów, zbierając je wszystkie do kupy.

— Wyciągałem księgę i wszystko się posypało — bąknął Evans, odgarniając włosy z czoła.

Kamil spojrzał na niego z powagą. Eli od dłuższego czasu nie rozstawał się ze swoimi czarnymi ubraniami. Zawsze uśmiechnięty, wyluzowany, nagle stał się cichszy i mniej żartobliwy. Nie spał, miewał koszmary. Pod jego oczami częściej dało się zauważyć cienie. Zjawiska te pociągnęły za sobą wiele konsekwencji w postaci braku porozumienia z rodzicami czy rezygnacji ze skateparku. Dlaczego ludzie nie potrafią zrozumieć tak prostej rzeczy, jaką jest żałoba po śmierci ukochanej osoby? Kamil mógłby zadawać to pytanie bez końca, chociaż doskonale znał odpowiedź i był już zmęczony całą tą sytuacją.

Gdy Eli spytał, czy coś się stało, kruczowłosy potrząsnął głową. Zdjął płaszcz i rzucił go na fotel, prostując się.

— Gdzie Aggie i Maks? — zagaił.

— W sali obok. Wiesz… Kolejna niewiadoma to zły znak. To oznacza, że szykuje się coś o wiele gorszego.

— Owszem — powiedział Kamil, unosząc dłoń. Doskonale wiedział, co Eli chciał powiedzieć i wcale mu się to nie podobało. — Ale to nie znaczy, że sami macie się narażać.

— Dlaczego, przecież wiesz, że możemy się rozdzielić i…

— Powiedziałem: nie! — krzyknął Kamil. — To miasto nigdy się nie zamyka. W mgnieniu oka na jaw wychodzi niemal wszystko, lecz nie są to informacje nam potrzebne. Nie muszę chyba przypominać o tym, co stało się Maksowi, kiedy spotkał się twarzą w twarz z nemezis. Na własne życzenie. Nie sądzę, by potajemne działania podejmowane przez was w którymkolwiek z dystryktów coś dały.

Kamil westchnął ciężko, łapiąc oddech. Na chwilę zapanowała głucha cisza, wśród której słychać było tylko uderzenia kropel deszczu o zabudowę. Chłopak nie odwrócił głowy, ale Eli wiedział, że gdyby spojrzał mu teraz w oczy, zobaczyłby w nich gniew i smutek zarazem.

— Wiesz, nie tylko ja się ostatnio zmieniłem — powiedział Evans, wychodząc z sali.

Kamil zacisnął pięści, starając się wyrzucić z głowy to, o czym teraz pomyślał. Czasem człowiek traci zbyt wiele rzeczy, jeszcze zanim zdąży ich dotknąć.

Spojrzał na swoje dłonie. Może nie wyglądały na takie, które mogą dać ciepło. Może to on zapomniał, jak należy obchodzić się z ludźmi…

Stanął przed szybą, próbując się uśmiechnąć. Nie dawał rady. Za każdym razem wydawało mu się, że wygląda bardziej żałośnie. W swojej głowie słyszał wtedy tylko jedno.

Twoje życie już jest jednym wielkim żartem.

Odwrócił się, słysząc szelest. Po chwili drzwi skrzypnęły, stanęła w nich Aggie i gestem wezwała go do sali obok.

***

Wszyscy ustawili się wokół Maksa, który wypisywał kolejne hasła na klawiaturze, skacząc po niej palcami jak po klawiszach pianina. Wpatrywał się to w monitor, to znów spoglądał na pozostałych.

Wszyscy spojrzeli po sobie z niepokojem.

— Auditum jest dostatecznie skorumpowane ze względu na obojętność i strach — rzuciła Aggie. — Ale Reuter już nigdy nie rozda trucizny, więc… Ktoś inny pociąga teraz za sznurki.

— Nie staraj się zrozumieć wszystkiego, bo wszystko stanie się niezrozumiałe… — Kamil zacytował Demokryta, wkładając ręce do kieszeni spodni. Zmrużył oczy i odwrócił się w stronę półki z książkami.

— Naprawdę… Pomogłeś — prychnął Eli, po czym pomasował swoją szyję.

Maks spojrzał wymownie w stronę Aggie, zanim zdążyła coś skomentować.

— Jest tylko jeden sposób, żeby przekonać się, gdzie jest zalążek problemu — mruknął.

— Kategoryczne nie! — warknął Kamil, wchodząc mu w słowo. — Nie odpowiadam za siebie, jeśli znowu wybierzesz się na poszukiwanie problemów. Ani wy — dodał, spoglądając na Aggie i Eliego. — Sam się tym zajmę.

Wyszedł z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi.

— Chłopcy, nasz markotny generał naprawdę potrzebuje odpoczynku — westchnęła Aggie, zakładając ręce na piersi.

— O czym myślałeś? — spytał cicho Eli, patrząc na Maksa.

— O ponownym sprawdzeniu tej spalonej fabryki. Jeśli odnajdziemy jakiś ślad, może trafimy na właściwy trop. Ale obawiam się, że Kamil chciałby tam znaleźć coś innego. Albo… Kogoś — zakończył Maks, obracając się w stronę monitora.

Luka

Główny Rynek, Auditum


Kawa była gorzka, chociaż Acris sypał do niej już drugą miarkę cukru. Mieszał łyżką w filiżance tak długo, dopóki pozostali klienci kawiarenki nie zaczęli się rozglądać na boki, posyłając mu nieprzyjemne spojrzenia. Robił za dużo hałasu? Wzruszył ramionami i podniósł porcelanowe naczynie do ust, zanurzając w napoju czubek języka.

Ohyda. Jednak przesadził z cukrem. Odłożył filiżankę na talerzyk, wpatrując się w ścianę naprzeciwko siebie.

Zaginione akta, brak jakichkolwiek danych o zmarłym więźniu — poza tym, co pamiętał. Jedyne wskazówki to dziwny amulet, którego nie śmiał dotykać gołymi rękoma, zapiski znalezione w dłoni denata i zdjęcie, które Acris wydobył z poszewki jego poduszki, zanim dobrali się do niej strażnicy.

Acris wyciągnął fotografię z kieszeni, przyglądając się jej uważnie. Spojrzał na uśmiechnięte twarze stojące przodem do obiektywu. Zimmermann wyglądał jak dumny ojciec, który zerka na ramiona ukochanej kobiety trzymające jego najdroższy skarb — dziecko. A jednak ta historia nie miała szczęśliwego zakończenia.

Mężczyzna przejechał palcem po zdjęciu, dostatecznie zniszczonym, wiele razy ugniatanym w dłoniach. Co się stało z chłopcem? Czy po śmierci matki został odesłany do domu dziecka? Acris nie mógł tego potwierdzić. Kiedy Zimmermann był przesłuchiwany, miotał się we własnych wspomnieniach. Acris wiedział z doświadczenia, że w wyniku rodzinnych tragedii ludzie tracą poczucie własnej wartości. Wchodzą w różne bagna — wszystko po to, by jakoś się utrzymać. Psycholog wzdrygnął się na samą myśl o tym. Stracić coś tak ważnego jak godność? Największy koszmar, przynajmniej tak mu zawsze wmawiano.

Dzieci pochodzące z dotkniętych tragedią rodzin nie miały zasad. Potrafiły napaść, okraść, w gorszych przypadkach nawet zabić. Utrzymanie takiego życia w tajemnicy często nie wychodziło im na dobre, a młodych znajdowano martwych w opuszczonych blokach czy piwnicach, wiszących na linach lub leżących na dnie rzek. Acris nienawidził tego widoku. Słabość, brak chęci do walki z własnym strachem i koszmarem. Terror, który opanował cały umysł, nie pozwalał działać. Kazał zatrzymać się, zakończyć to wszystko — tu i teraz. A bezsilni słuchali. Bezpańskie psy, wydane na łaskę losu.

Dzieciak Zimmermanna… Czy naprawdę był krwią z jego krwi, ciałem z jego ciała? Czy może należał do kogoś innego? Nawet jeśli to dziwnie brzmiało, Acris nie chciał w to uwierzyć. Odrzucał absolutnie możliwość zdrady, chociaż na razie to tylko jego podejrzenia.

Wróćmy do meritum — upomniał się w myślach. Nagrań z taśm nie da się odczytać. Jakby coś weszło w obiektyw kamery, powodując spięcie akurat w chwili, gdy Andrzej Zimmermann spokojnie siedział w sali spotkań.

Acris wyprostował się nagle. Spokojnie siedział w sali spotkań? Kto mu na to pozwolił? Jak on się tam dostał? Strażnicy mieli pilnować tego miejsca jak oka w głowie, przecież tam przychodzą niewinni ludzie. Wobec tego powinni wiedzieć o spotkaniu. Bez pozwolenia nie wypuszczają więźniów z celi, by mogli sobie po prostu pochodzić po korytarzu. Jak więc wyjaśnić to, że według oficjalnych notatek nikt nie miał o tym pojęcia?

— To jest bardziej zawiłe, niż myślałem… — wymamrotał Acris.

Zaginione dokumenty, brak zapisów z nagrań, brak świadków… Oczywiście, że łatwiej jest stwierdzić samobójstwo, zanim jeszcze dojdzie do sekcji. Ale on nie może tego zrobić. Musi brać pod uwagę nawet najbardziej absurdalne okoliczności.

Takie jak… udział sił innych, niż ludzkie?

Acris potrząsnął głową, odrzucając taką szaloną opcję. W gruncie rzeczy człowiek, który kończył studia, powinien myśleć logicznie.

Położył na stole pieniądze za niemal nieruszoną kawę i narzucił na siebie płaszcz, wychodząc z kafejki.

Jesienny wiatr hulał po parkowych alejkach, gdy Acris stanął na moście prowadzącym przez rzekę. Poprawił szalik i wyprostował kołnierz płaszcza, po czym włożył ręce do kieszeni. Gdy coś zaszeleściło za jego plecami, odwrócił się.

Jeden z przechodniów wyciągnął małą paczkę oraz zapalniczkę. Po chwili iskierka przeskoczyła na końcówkę papierosa, podpalając go.

Acrisa porwały nostalgiczne wspomnienia.

Matka zawsze powtarzała mu, że palenie szkodzi. Mówiła to nawet wtedy, gdy wieczorami skradała się obok jego pokoju, by podebrać ojcu kolejną paczkę i wypalić ją sam na sam. Dym wzlatywał wówczas w powietrze, roznosząc się wokół jej ubrań, które spryskiwała potem perfumami. Ze stoickim spokojem obserwowała okolicę, gasząc peta na szkle małego stolika, którego nogi rozpadały się powoli, pożerane przez korniki. Wchodziła później do pokoju syna, przykrywała go kocem, nigdy nie zapominając o zabraniu gazety sprzed jego twarzy. Tak jak podejrzewała, znowu czytał o badaniach nad ludzkim umysłem.

Acris zerknął na kłąb dymu. Ostatni raz widział matkę lata temu. Chciał podjąć studia, musiał więc na to zapracować. Postanowił, że będzie mieszkał sam. Któregoś dnia pożegnał się z rodzicami, chwycił za walizkę, udał się na lotnisko i już nie wrócił na wieś. Jego nowym domem było miasto.

Rzucony na ziemię papieros przechodnia powoli dogasał, Acris zaś pomaszerował przed siebie, stąpając po alejce pokrytej niewielkimi kałużami.

***

Żarówka na klatce mrugała nieznacznie, gdy Acris położył na wycieraczce siatki z zakupami, szukając breloczka w kieszeni spodni. Wytrzasnął z niej porozdzierane już paragony i kawałki kartek, po czym włożył klucz do zamka. Wszedł do mieszkania, zatrzaskując drzwi stopą. Zrzucił buty, wkroczył do małej kuchni, po czym upuścił torby na blat, szukając w szafce makaronu. Położył na kuchence garnek z zimną wodą i zapalił gaz. Wyszedł na korytarz, zdejmując płaszcz i szalik.

W radiu nadawali właśnie Land Of Confusion zespołu Genesis, gdy taflę wody zniekształciły sporej wielkości bąbelki. Acris wysypał makaron do garnka, po czym zajrzał do szafki, szukając przygotowanego wcześniej sosu. W lodówce znalazł mały kawałek podsuszonej kiełbasy, pokroił ją w plasterki i podsmażył na patelni, podgrzewając też sos.

Gotową obiadokolację położył na talerz, poszedł do salonu i usiadł przy stole, rozkładając gazetę. Włączył telewizor i skakał po kanałach, ostatecznie zatrzymując się na jakimś programie dokumentalnym. Wziął do ręki widelec i już miał włożyć porcję makaronu do ust, gdy usłyszał kobiecy krzyk. Uniósł głowę znad stołu z niemrawym wyrazem twarzy, zacisnął usta w cienką linię, rzucił widelec na stół i wybiegł z mieszkania.

— Co tu się… — zaczął, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi.

Niewysoka starsza pani niemal przytulała się do ściany, machając przed sobą parasolką. Pod jej stopami kręciło się coś bardzo szybkiego, próbując dostać się do jej torebki.

— Zabierz go stąd, nie chcę go widzieć! — krzyczała kobieta, nerwowo spoglądając w górę. Na schodach rozległ się tupot czyichś stóp. Chwilę później obok kobiety pojawił się pewien dziesięciolatek. Przysiadł na podłodze z wyciągniętymi przed siebie rękoma.

— Chodź tutaj! Wracaj!

Acris zamrugał, spoglądając na podłogę. Biała puchata kulka przemieściła się szybko pomiędzy wycieraczką a rurami, z powrotem doskakując do kobiety. Starsza pani pisnęła i podniosła parasol, machając nim tak, by trafić w intruza.

— Nie, proszę! Co on pani zrobił? — jęknął dzieciak, próbując ją powstrzymać. Odtrąciła go z roztargnieniem, przez co wylądował na schodach.

Acris wzdrygnął się, widząc to. Odetchnął głęboko i ukucnął, próbując wypatrzeć kulkę. Z początku tylko migała mu nieznacznie przed oczyma, ale gdy udało mu się dostrzec małe, czerwone ślepia, skupił się. Wystarczył ułamek sekundy i jedno spojrzenie.

Zwierzak zatrzymał się w miejscu, wpatrując się w niego. Mężczyzna wyciągnął dłoń czekając, aż gryzoń do niego podbiegnie. Chwycił go ostrożnie i ukrył w dłoniach, chcąc podać go właścicielowi.

Mieszkanka bloku podeszła do wystraszonego chłopca i wymierzyła kolec parasola przeciw niemu. Zatrzymała go pięć milimetrów przed jego nosem. Zmrużyła swoje oczka, gderając złowrogo.

— Trzymaj tego swojego szczura z daleka ode mnie, rozumiesz?

Dzieciak przełknął ślinę, przytulając futrzaną kulkę, którą przed chwilą odzyskał.

— Nie sądzę, by to się kiedykolwiek powtórzyło. I radziłbym z tym uważać… — wtrącił nagle Acris, łapiąc za szpikulec parasola. — Mogłaby pani wyrządzić komuś krzywdę.

Kobieta prychnęła pogardliwie, wyrwała mu parasol i ostentacyjnie strzepnęła kurz ze spódnicy. Odwróciła się na pięcie, po czym skierowała się po schodach na górę.

— Przepraszam, pani Ratzky, nie wiedziałem, że znowu wymknie się z klatki! — krzyknął malec, zanim usłyszał głośne trzaśnięcie drzwiami. Gniewnie spojrzał na szczura skulonego w jego dłoniach.

— Wielkie dzięki, Nelson — mruknął chłopiec, po czym wydął usta lekko, przytulając zwierzaka do siebie. Szczur poruszył noskiem i skierował swój wzrok w górę.

Acris położył dłoń na ramieniu dzieciaka.

— Musisz przestać przejmować się panią Ratzky, Alexis. Ona nie rozumie twojej miłości do Nelsona.

— Odgraża się, że podniesie czynsz, a moi rodzice go nie spłacą — odpadł dziesięciolatek. — Poza tym, to wredne babsko i sam pan dobrze o tym wie. Raz zagroziła mi, że ustawi na korytarzach trutki dla szczurów. Nelson musiał to wyczuć, bo od tego czasu, gdy tylko wydostanie się z klatki, postanawia ją dręczyć. Boję się o niego.

Acris spojrzał na zwierzaka. Białe futerko gryzonia kontrastowało z hebanowymi włosami młodziutkiego Alexisa. Nelson niewątpliwie był inteligentnym stworzeniem, jego właściciel także. Obaj byli nierozłączni.

— Chodź, odprowadzę cię na górę — odezwał się Acris, wstając z przysiadu.

Alexis kiwnął głową, stąpając po schodach do swojego mieszkania. Wszedł na korytarz, wkładając Nelsona do klatki położonej na szafce. Pociągnął za zasuwkę, obserwując szczura, który skulił się w kącie w pozycji sugerującej obrazę. Dzieciak zbliżył twarz do klatki, szepcząc coś. Nelson uniósł pyszczek do góry, po czym podbiegł bliżej, kładąc łapkę na palcach chłopca.

— Tata zawsze mówi mi: „Alexis, gdy ta stara koza zacznie beczeć, to zawsze przez was” — rzucił nagle młody, głaszcząc gryzonia po pyszczku. — A potem dodaje, że pusty dzwon robi najwięcej hałasu. Ciekawe, co takiego ma na myśli…

Acris poprawił okulary, próbując się nie śmiać. Był inną osobą w każdym miejscu. Podczas pracy w więzieniu chciał wyglądać na opanowanego, zimnego. Gdy chodził po mieście, nie lubił patrzeć ludziom w oczy. Przy Alexisie czuł się jak nastolatek, którym już od lat nie był, chociaż nadal się tak zachowywał. Zresztą, kiedy rodziców chłopca nie było, miał od czasu do czasu robić za jego niańkę — sąsiedzi sami dyskretnie o to poprosili. Oliver polubił zdolnego malucha i czasem zachowywał się jak jego starszy brat.

Tyle osobowości, jeden człowiek. Może doktorat, który miał zamiar kiedyś otrzymać, powinien dotyczyć jego samego…

— Jak pan to zrobił?

Mężczyzna wzdrygnął się i skierował wzrok w inną stronę.

— Co takiego, Alexis?

— Nelson. On nikogo nie słucha, gdy jest na wolności. Nagle stanął jak wryty i podbiegł, by wskoczyć na pana ręce, choć na ogół jest bardzo nieufny. Nie rozumiem tego — wytłumaczył dzieciak. — Jak pan go zawołał? Jest na to jakiś specjalny gwizd, jak na psy? Też tak chcę!

— To… kwestia osobowości, tak myślę… — zająknął się mężczyzna, pocierając szyję ręką. Widząc sceptycyzm na twarzy chłopca dodał: — Mam jeszcze sporo pracy. Muszę już iść.

— Skoro pan tak mówi — odparł Alexis, biorąc Nelsona z powrotem na ręce i sadzając go sobie na ramieniu. Gryzoń poruszył wąsami, odrzucając ogon.

Acris machnął im ręką na dowidzenia, po czym zamknął za sobą drzwi i zbiegł po schodach do własnego mieszkania.

***

Makaron ostygł, zanim mężczyzna zdążył się za niego zabrać. Przeżuwając zimne kluski, wyłączył telewizor. Wpatrywał się w przestrzeń przed sobą.

Jak to zrobiłeś?

Wziął do ręki kalendarz leżący obok talerza i zapisał coś. Wyszedł na korytarz, wyciągając z kieszeni kurtki fotografię, wisiorek i kartkę.

To był przypadek!

Acris nie powinien znaleźć się w sali w tamtym momencie. Powinien zawołać strażników, wskazać im wszystko i niczego nie ruszać. Postąpił zupełnie na odwrót — zabrał dowody rzeczowe, nie powiedział całej prawdy podczas przesłuchania i starał się zataić to, co mogłoby mieć wpływ na dalszy postęp sprawy. Do jasnej cholery, jest okropny. Oszukuje bardziej niż ci, z którymi ma do czynienia.

Ja… Ja nie chciałem…

A jednak cały czas wierzy w to, że reaguje właściwie.

Wyciągnął czyste kartki papieru spod sterty książek i chwycił za ołówek, wypisując po kolei wszystko to, co wiedział. Nadal brakowało mu faktów.

Gdzie jesteś…

Wyprostował się, zerkając na kartkę znalezioną przy Zimmermannie. Wziął ją do ręki, przyglądając się symbolom. Zagryzł wargi, przekręcając notkę z lewej na prawą. Robiąc tak przez dość długi czas, nagle zatrzymał ją w dłoni i wyprostował. W zależności od tego, w jaki sposób ją trzymał, pokazywała coś zupełnie innego. Okręcił ją i spojrzał na nią z góry. Znaki miały jakiś logiczny ciąg i przypominały mu to, co poznał na zajęciach z historii w szkole średniej, kiedy wszyscy zachwycali się podbojami Wikingów.

Wpisał w wyszukiwarkę „runy”, przeszukując strony zawierające znaki niemalże identyczne z tymi naniesionymi na kartkę. Po kolei przyglądał się każdemu z nich, zapisując następne symbole. Gdy skończył, spojrzał na notkę jeszcze raz.

Mors propoe est.

Potarł twarz dłonią, ukradkiem zerkając za okno. Na dworze panowała ciemność, tylko światła przejeżdżających samochodów migały gdzieś w oddali.

Wątpił, żeby ludzie z laboratorium zechcieli zbadać próbkę z tego wisiorka na jego prośbę.

A może jednak był na to sposób?

Nagle podskoczył na krześle, słysząc dźwięki dochodzące zza laptopa. Pomacał blat, szukając telefonu.

— Słucham?

Męski głos w słuchawce wydawał się nieco roztrzęsiony. Acris trzymał ucho przy telefonie dość długi czas, słysząc jakieś krzyki dobiegające z korytarza. Jednego z więźniów właśnie kierowano do izolatki.

W szkłach jego okularów odbiło się jasne światło. Acris chwycił za płaszcz i wciągnął buty, zamknął drzwi i wybiegł na zewnątrz.

Samolocik

Dom Sióstr Opiekunek, Auditum


Płomień świeczki przygasał. Kołysał się w lewo i prawo niczym tańcująca laleczka, jaką mężczyźni jeżdżący w tirach często zabierają ze sobą w podróż. W pokoju pojawiły się cienie, które za pomocą małych rąk tworzyły różnorodne postacie. Nie było to nic konkretnego, bowiem palce układały się od niechcenia, z nudów. Mimo tego po ścianie zaczął chodzić pająk przeobrażający się w ptaka, ten zaś pofrunął wysoko, aż zniknął na suficie w mroku.

Franciszek leżał na łóżku, chcąc tej nocy zasnąć jak najszybciej. Gdy gasło światło, czuł się nieswojo, obco, jakby nie był w pomieszczeniu sam. To dziwne wrażenie nie dawało mu spokoju, ale nie chciał zapalać światła, by nie wiedział, z czym musi się mierzyć. Z czasem robiło się jednak coraz trudniej, a on nie przyzwyczajał się, tylko bał jeszcze bardziej niż kiedyś.

Wstał z łóżka, podchodząc do okna, za którym na ciemnym niebie migotało kilka gwiazd. Dotknął szyby swą ciepłą dłonią i poczuł, jak zimno nocy daje mu się we znaki. Zastanawiał się, jak koty wytrzymują ten chłód. Wiedział, że zawsze spadają na cztery łapy i muszą mieć futro, które jakoś im wystarcza, ale przecież one też potrzebują ciepła.

Chłopiec potarł oczy czując, że go szczypią. Nie chciał płakać. Ale właśnie w takich sytuacjach przypominał sobie o tych, których już nie zobaczy lub na których powrót jest tylko maleńka szansa. Usiadł na parapecie. Oparłszy głowę o ścianę, wpatrywał się w nocny krajobraz.

Liście leżące na ziemi uniosły się, gdy coś pojawiło się na placu. Młody kocur przecisnął się przez płot bez najmniejszego problemu, po czym dostojnym krokiem przeszedł przez ogródek i przycupnął na wycieraczce przed drzwiami.

Franciszek zeskoczył z parapetu najciszej, jak potrafił, po czym uchylił drzwi od swojego pokoju i delikatnie stąpając po zimnych płytkach, ruszył w stronę schodów. Musiał być bardzo ostrożny, ponieważ wysłużone deski strasznie skrzypiały. Na szczęście nie należał do najcięższych, więc z łatwością mógł ominąć niebezpieczne miejsca. Oświetlał sobie drogę małą latarką. Z lekkim uśmiechem na ustach minął drzwi prowadzące na korytarz, po którym mogłyby jeszcze chodzić opiekunki. Doskoczył do kluczyka wiszącego przy drzwiach wejściowych. Włożył go do zamka.

Kot siedzący na wycieraczce podniósł się, przechylając rudą główkę na bok. Chłopiec wyciągnął ręce, zabierając go do środka. Przytulił się do niego i zaczął wchodzić po schodach na górę.

— Tylko bądź cicho, Natan, dobrze?

Zwierzak nie miauknął ani razu, zapewne też nie chciał wzbudzać podejrzeń.

Świeczka w pokoju znowu zapłonęła od iskierki. Franciszek oparł głowę o ścianę, obserwując kota, który odwrócił się na fotelu, po czym zwinął w kulkę. Teraz było tutaj o wiele bezpieczniej.

Na papierze leżącym na biurku znowu pojawiły się rysunki. Chłopiec złożył kartkę w samolocik, po czym otworzył okno, wypuszczając go w powietrze.

Franciszku, dlaczego leży tutaj tyle tego papieru, co będziesz z nim robił?

Papierowa maszyna pofrunęła wysoko, by zniknąć za budynkiem.

Komu wysyłasz te samolociki?

Liście uniosły się lekko, opadając obok kałuży.

Mam nadzieję, że Jojo kiedyś odnajdzie choć jeden z nich i wróci, gdziekolwiek jest.

Natan zmrużył kocie ślepia, gdy chłopiec zasnął ze łzami w oczach, ściskając poduszkę.

Franciszku… Umarli nie wracają.

Iskra

Otchłań


Wyczerpany Uciekinier przystanął na chwilę przy murze, opierając się o niego w niemal kompletnej ciemności. Gdyby jakaś ściana mogła oddać mu nieco chłodu, czy byłby w stanie iść dalej? Iść… dokąd? Gdzie jest punkt, do którego mógłby się udać? Minuty, godziny i dni przemijają, on zaś stoi w miejscu. To nie jest rzeczywistość. Nie ma sił, by ruszyć naprzód. Brakuje mu powietrza, którym mógłby oddychać, dusi się bezsilnością. Nie może z nią walczyć. Jakikolwiek ruch byłby teraz zbędny, zważając na to, że musi oszczędzać się przed momentem ostatecznym. Gdy dojdzie do spotkania, da z siebie wszystko.

Nie dam ci przejąć władzy nade mną.

Spojrzał na swoje ręce, z których już dawno zdarł spory kawałek skóry. Nie było potrzeby, by się nimi zajmować. Tutaj stały się bezużyteczne, lecz szkoda było je odciąć. Bezpodstawne pozbawianie się czegokolwiek nie wchodzi w grę. Wróciłby do początku, do koszmaru, od którego wszystko się zaczęło. Jeśli nie znajdzie końca tego przeklętego labiryntu…

Uciekinier odsunął się od ściany, podnosząc z ziemi kawałek szkła. Rzucił go przed siebie obserwując, jak nowe zadrapanie na dłoni tworzy kolejny kawałek pokaźnej mozaiki. Szaleństwo. Było wiele metod dojścia do prawdy, żadna z nich nie skutkowała.

On nie żyje. Umarła jego ostatnia część. Teraz wątłe, ludzkie ciało Uciekiniera znajdowało się na tamtym świecie, a tutaj, w Otchłani, jego dusza szukała odpowiedzi na jedyne, podstawowe pytanie.

Dlaczego nie pozwolili mi wtedy umrzeć?

Uciekinier zaczął nad tym rozmyślać. Jeden płomyk rozpalił ognisko, które już nigdy nie miało się wypalić. Zgliszcza ożyły na nowo, z pomocą jednej, małej iskry. Chociaż mała, potrafiła wiele zdziałać, a on nadal nie potrafił tego zrozumieć.

Uniósł głowę, widząc przed sobą stojący cień, którego oczy błysnęły czerwoną poświatą.

Mogę dać ci, czego chcesz, jeśli wreszcie oddasz mi to, co do mnie należy.

Uciekinier splunął na ziemię bez przekonania. Jeszcze potrafi stać na nogach. Jeśli jest w stanie iść dalej, nie zatrzyma się, póki nie wyjdzie z tego błędnego koła.

Spójrz, ile możesz zyskać, oddając mi to, czego chcę.

Uciekinier, dziecko o sercu z lodu. Nigdy nie był czyjąkolwiek własnością. Od lat krążył po świecie sam. I będzie to robił dalej, ponieważ na nikim nie musi polegać. Nic nie należy do niego, on nie należy do nikogo.

Samotność… To ją wybrałeś?

Właśnie ten argument daje Uciekinierowi siłę. Gdy jest sam, nie musi rozpaczać nad losem innych. Widząc ludzi, czuje się podle, źle. Widząc tylko siebie, wie, na co jest skazany.

Zrobił krok naprzód, omijając cień podążający za nim. Zachwiał się, gdy coś złapało go za przegub dłoni, zatrzymując w miejscu. Może jego ciało polegnie, ale jego dusza nie podda się, chociażby była torturowana najprzeróżniejszymi metodami. Jeśli ona będzie walczyć, nie zabiorą mu też ciała. Wyrzekł się wszystkich, których znał. Oddalił od siebie tych, których kochał. Zabił miłość, by demon nigdy nie mógł zabić jego. Musiał wydostać się z więzienia fantazji. Teraz się nie podda, choćby miał już nie wrócić do świata żywych.

Oddaj mi się, należysz do mnie.

Nigdy nie witaj ciemności, póki widzisz światło.

Bezdech

Zakład karny w Auditum


Acris wyszedł z samochodu i pociągnął nosem, zerkając na listę połączeń, które nie zostały odebrane przez pracowników laboratorium. Zwykle pękało ono w szwach, przepełnione ludźmi z probówkami niemalże przyklejonymi do rąk. Teraz opustoszało. Mężczyzna próbował dodzwonić się tam kilka razy, ale wszelkie próby poszły na marne.

Wyciągnął z kieszeni tajemniczy wisiorek. Musiał sprawdzić, jak niebezpieczna i czym właściwie jest substancja, która znajdowała się jeszcze w środku. Jeśli to ona zabiła Zimmermanna, Acris powinien być bardziej ostrożny niż kiedykolwiek.

Mógł poczekać, aż ludzie z wydziału zajmą się sekcją zwłok, ale nie miał pewności, kiedy do takowej dojdzie. Zresztą, ten człowiek nie miał już nikogo, kto czekałby na wyniki. Strażnikom nie spieszyło się, by podawać tę informację do wiadomości publicznej. Mieszkańcy znowu nie mogliby spokojnie zasnąć.

Acris zamknął samochód, chowając kluczyki do kieszeni. Owinął się szalikiem, czując zimny powiew wiatru. Chuchnął lekko, widząc parę wydobywającą się z jego ust. Ochłodziło się. Wzdrygnął się i ruszył naprzód, stając przed furtą więzienia.

Strażnik, który go wpuścił, starał się ukryć jakiekolwiek oznaki zaniepokojenia czy stresu.

— Trochę to panu zajęło, Acris. Mamy problem z numerem 135.

— Oznaki szaleństwa? — rzucił mężczyzna, łapiąc za klamkę od drzwi.

— Pan tak to nazywa — odparł strażnik, wyciągając klucze od furty z kieszeni. Gdy już przekręcił klucz w zamku, zaprowadził przybysza do następnego pomieszczenia, w którym czekał ktoś jeszcze.

Acris zatrzymał się w miejscu, stając przed mężczyzną w mundurze. Jego ogolona głowa odbijała światło lampy wiszącej u góry. Odwrócił się przodem do Acrisa, nie zmienił jednak pozycji swoich dłoni, trzymając je z tyłu.

— Możesz wyjść — zwrócił się do strażnika. — A pan niech siada tutaj — dodał, pokazując gościowi krzesło stojące przy biurku pełnym papierów.

Wszyscy strażnicy odczuwali wobec Naczelnika ogromny respekt. Ciekawe, czy to dlatego, że wiele lat spędził szkoląc służbę więzienną, czy też może jego wygląd był tym, co przerażało. Miał dość poważny wyraz twarzy, był zresztą człowiekiem z latami doświadczenia na karku.

Acris poluzował szalik i usiadł, garbiąc się lekko.

— Czy możesz mi wyjaśnić, co tu się, do diabła, dzieje? — odezwał się Naczelnik, siadając przy swoim biurku. — Skorzystaj ze swojej wiedzy, Acris. Chyba, że nie jest ona wystarczająca, by wyjaśnić zachowania wszystkich popaprańców, których tu trzymamy.

Mężczyzna poprawił okulary, unikając wzroku Naczelnika. Nie miał pojęcia, czy odpowiedzi na zadawane pytania miałyby jakikolwiek sens, jeśli ma do czynienia z kimś wzburzonym.

— Może będzie ci łatwiej, jeśli zadam prostsze pytanie: co robiłeś w sali spotkań, gdy znaleziono ciało Zimmermanna? — rzucił nagle Naczelnik.

W szarych oczach Acrisa błysnęło światło. Tego się spodziewał. Sprowadzono go tutaj, by wszcząć postępowanie karne.

To nie ja, nie wiem, jak to się stało! Niech ktoś mi uwierzy!

Próbował wyrzucić głos przeszłości z głowy. Nie miał z tym nic wspólnego.

— Poszedłem tam, ponieważ odczyty z kamer nie zgadzały się z rzeczywistym obrazem. Gdy dotarłem na miejsce, znalazłem ciało — odparł.

Naczelnik podparł brodę złożonymi dłońmi i uśmiechnął się szyderczo pod nosem.

— Jak pan wyjaśni to, że był pan jedyną osobą w pomieszczeniu i nikt nie widział pana idącego w tamtą stronę?

Acris odetchnął głęboko, zliczając, ile razy ironicznie wypowiedziane słowo „pan” padło z ust Naczelnika. Uniósł głowę i spojrzał w oczy mężczyzny, poprawiając okulary.

— O ile się nie mylę, moim obowiązkiem jest również sprawdzanie akt i kontrola zachowań więźniów. Jeśli nie widzę, co robią, jak mogę zapobiec niechcianym wydarzeniom w przyszłości? Coś mnie zaniepokoiło, więc postanowiłem zadziałać. Czy pan nie postąpiłby podobnie? Jeśli nie ja znalazłbym denata, zrobiłby to ktoś inny — odparł Acris, starając się zachować spokój. Wyprostował się, zakładając ręce na piersi.

— Jeśli nie ma pan nic przeciwko, chciałbym zobaczyć się z numerem 135 — dodał beznamiętnie po dłuższej chwili ciszy.

Naczelnik wypuścił powietrze z ust, marszcząc czoło. Nacisnął klawisz znajdujący się przy jego łokciu, wzywając do siebie strażnika. Gdy ten pojawił się w drzwiach, przełożony kazał mu zaprowadzić pana do zamkniętego w izolatce numeru 135.

— Zobaczyć owszem, ale zabraniam z nim rozmawiać — rzekł Naczelnik, żegnając Acrisa przy drzwiach.

Zabrania rozmawiać — pomyślał Acris, idąc za strażnikiem. Co innego miałby robić? Karać? Był psychologiem, osobą, której obowiązkiem jest przede wszystkim rozmawiać i słuchać.

Przejście było puste, po obu stronach holu znajdowały się kolejne drzwi do nieznanych mu pomieszczeń. Acris nie kręcił się po tym piętrze dość często. Przyspieszył kroku, gdy strażnik znalazł się na schodach. Trzymając się ściany, powoli schodził na niższe piętra. Sala numer sto jedenaście znajdowała się na samym końcu ponurego korytarza. Stając przy drzwiach szóstego poziomu, Acris spojrzał na napis znajdujący się nad nimi.

— Proszę się odsunąć — mruknął strażnik. — Szarpał się.

Ostrożnie chwycił za klamkę, przekręcił w niej klucze i pchnął drzwi do środka.

Acris zerknął strażnikowi przez ramię. Na podłodze w kącie znajdował się skulony mężczyzna, odwrócony do nich plecami. Szeptał coś pod nosem, poruszał się niepewnie. Gdy usłyszał kroki zmierzające w jego stronę, skulił się, chowając głowę w ramionach.

— Da pan nam chwilę? — spytał Acris, zerkając na strażnika. Ten pokręcił głową, wyjaśniając, że nie może na to pozwolić. — Słowa Naczelnika — dodał.

— Przecież będzie pan nas widział. Muszę z nim porozmawiać, dowiedzieć się, czego się boi. Może widział coś, co wy przegapiliście. Naczelnik nie musi o tym wiedzieć, to niemal dźwiękoszczelne pomieszczenie.

Strażnik jednak pozostawał nieugięty, miał wyprowadzić go stąd jak najszybciej. Acris zacisnął pięści i odetchnął. Postanowił spróbować inaczej.

— Ma pan ambicję, co? — zagadał, spoglądając mężczyźnie prosto w oczy. — Ja na pana miejscu zrobiłbym coś z tym jak najszybciej — powiedział, wskazując głową na więźnia. — Jeśli dowiemy się, co go przeraziło, możliwe, że uda nam się dotrzeć do prawdy. A pan będzie miał szansę na to, by urosnąć w oczach Naczelnika.

Mężczyzna w mundurze spojrzał na niego z ukosa i odwrócił się do tyłu. Kamera nie docierała bezpośrednio do tych drzwi. Zmrużył oczy i cofnął się, wskazując dłonią na stary zegarek znajdujący się na jego nadgarstku.

— Pięć minut. Potem wychodzimy.

Drzwi zostały zatrzaśnięte, strażnik stanął obok, czujnie obserwując wskazówki zegarka. Acris wziął głęboki oddech, robiąc krok naprzód.

— Jesteś bezpieczny. Chcę tylko pomóc.

Więzień numer 135 nie poruszył się ani trochę.

— To, czy ja pomogę tobie, zależy od tego, czy ty pomożesz mi. Jeśli zgodzisz się na współpracę, nie będziesz musiał tu siedzieć. Obiecuję, że zrobię wszystko, by wyciągnąć cię z tej izolatki — kontynuował Acris.

Przestraszony mężczyzna poruszył się nieznacznie. Odwrócił głowę, mamrocząc coś pod nosem.

— Ja nie chcę… Tu mnie nie znajdzie… Tu jestem bezpieczny… Ciii — pomrukiwał, głaszcząc podłogę.

Acris oparł się o ścianę, obserwując tę dziwną reakcję. Coś musiało przerazić tego człowieka. W słuchawce słyszał krzyki trwogi, jakby osoba wydająca je z siebie chciała jak najszybciej uciec. Uciec… ale przed czym? Co takiego wzbudzało strach więźnia? Acris zaczął się zastanawiać, czy numer 135 widział coś podejrzanego.

— Kto? Kto cię nie znajdzie? — spytał, podchodząc jeszcze bliżej.

— On… On przyszedł tu, by się zemścić. Przyszedł, by nikt nie dowiedział się o tym… Zły, tak bardzo zły, a nigdy nie zauważany… To był demon, nie człowiek! A Zimmermann? On musiał zginąć… Za dużo wiedział… A teraz ja też wiem za dużo… Po mnie też przyjdzie…

Acris zmarszczył czoło, próbując wywnioskować coś z tych słów. Zastanawiał się, co ma teraz zrobić. Postanowił spytać wprost.

— Widziałeś tu kogoś, kto nie był więźniem? Kogoś, kto… Przyszedł do Zimmermanna?

Więzień odwrócił głowę, jego źrenice rozszerzyły się. Nie odpowiedział na to pytanie, ale Acris domyślił się, o czym myślał numer 135. Potrzebował teraz ostatniego dowodu.

Pokręcił głową, uderzając się w czoło. Dlaczego wpadł na tak szalony pomysł? Nie mógł jak normalny człowiek poczekać do jutra, grzecznie spytać laborantów, czy zgodzą się na badanie i… odejść z kwitkiem? Nie, nie tego pragnął. Chciał jak najszybciej poznać prawdę. Może dzięki temu dowie się czegoś o tajemnicach Zimmermanna.

— Kiwnij głową, jeśli przybysz miał to ze sobą — oznajmił.

Wyciągnął coś z kieszeni. Ciemna substancja spłynęła po ściankach, spoczywając na dnie kryształu. Acris obrócił go w dłoniach uważając, by nie skaleczyć się ostrym wierzchołkiem.

Więzień wstał z podłogi, wpatrując się w wisiorek jak zahipnotyzowany. W jego oczach błysnęła czerwień. Stał przez chwilę w bezruchu, w niepokojącej ciszy. W ułamku sekundy doskoczył do Acrisa, przyciskając go do ściany. Podniósł go, ściskając jego szyję.

Mężczyzna spojrzał na numer 135, miotając się.

Demoniczna siła ściskała go, chcąc, by się udusił.

Czuł, że ślina ścieka mu po szyi.

— Bła… gam… N… ie… — wycharczał Acris. Przed jego oczami pojawiły się czarne punkty, mnożyły się szybko. Jeśli teraz straci przytomność, może nie zazna bólu już nigdy więcej…

Ścisnął dłoń, w której trzymał amulet i poczuł, jak ostrze przebija się przez jego skórę. Otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale w jego głowę uderzył nagły ból, jakby ktoś wymierzył w niego młotem.

W jednej chwili upadł na podłogę, z trudem łapiąc oddech. Zakaszlał głośno. Potarł szyję i spojrzał w górę.

Numer 135 stał w bezruchu, zerkając na swoje dłonie. Jego źrenice wróciły do normalności, w ostatniej chwili przemknęła po nich złowieszcza czerwień. Spojrzał na Acrisa, który odzyskiwał oddech, wpatrując się w niego.

Więzień upadł przed nim na kolana, obejmując rękoma swoją głowę.

— Nie zabijaj mnie… Nie zabijaj mnie…

Acris wzdrygnął się, po czym spojrzał na swoją lewą dłoń. Po przebiciu nie było ani śladu. Mrugnął oczyma z przerażeniem. Czuł, że coś jest nie w porządku.

— Zimmermann — wymamrotał więzień, trzymając usta blisko podłogi. — On…

Acris nachylił się, by wychwycić ostatnie słowa, jakie wypowiedział więzień, zanim usłyszał chrzęst kluczy.

Strażnik otworzył drzwi, wchodząc do środka. Stanął w bezruchu, powoli chowając klucze do kieszeni spodni. Zobaczył leżącego skazańca, skulonego i przerażonego. Psycholog stał nad nim, wpatrując się w jego plecy.

— Minęło pięć minut — mruknął, udając, że niczego nie widział i nie słyszał.

Acris odetchnął ciężko, cofając się w stronę drzwi. Zanim wyszedł na korytarz, spojrzał na numer 135. Schował amulet do kieszeni tak, by nikt tego nie zauważył.

Nagle więzień podniósł się, stając twarzą w twarz ze strażnikiem. Odwrócił się do niego plecami, po czym podszedł do ściany. Usiadł na podłodze w siadzie skrzyżnym, podpierając głowę złożonymi rękoma. Oparł łokcie o kolana i wpatrywał się w przestrzeń między sobą.

Strażnik wyszedł z pomieszczenia, zamykając je na klucz. Spojrzał na Acrisa, który oparł się o parapet.

— Nie wiem, jak pan go uspokoił, ale… Powinien pan już iść.

Kurtka zaszeleściła. Acris prychnął pod nosem, spoglądając na strażnika ponurym wzrokiem. Odwrócił się na pięcie, a jego sylwetka znikała powoli w mroku korytarza.

Słowa więźnia bardziej skomplikowały sprawę.

Zimmermann… On nie jest Alfą. I nigdy nie będzie Omegą.

Człowiek?

…?


Słońce znikało za horyzontem, rozświetlając otaczającą je przestrzeń różnymi odcieniami czerwieni. Biegnący przez park ludzie dotarli właśnie na most, obserwując przepiękny zachód świetlistej kuli. Otarli skroplone potem czoła i wyciągnęli po butelce wody, by zaspokoić pragnienie. Odetchnęli i pobiegli przed siebie, znikając za mostem, na którego barierkach siadały ptaki, przyglądając się osiedlowemu placowi zabaw.

Niewysoki i chuderlawy chłopiec o jasnych włosach siedział w piaskownicy, grzebiąc w niej jakimś badylem. Z tyłu dobiegały go głosy kolegów, którzy bawili się w policjantów i złodziei. Jego nie zaproszono do zabawy, ponieważ był zbyt słaby, by grać silnego policjanta i za dobry, by nagle stać się złodziejem. Mówili, że nie pasował do nich i dlatego powinien siedzieć tutaj, w miejscu dla ludzi bez szczególnych umiejętności. W końcu nigdy im o żadnej nie powiedział, prawda? Nie mógł niczego zrobić.

Kończył rysować dłoń, kiedy za jego plecami rozległ się krzyk. Odwrócił się, widząc starszych dryblasów, łapiących jego przyjaciół za dłonie, wykręcających im ręce. Wtedy nikt nie chciał się poświęcić, a palce wskazywały kolejne osoby, które mogłyby cierpieć. Nie było bohaterów. Byli tylko tchórze, którzy nie potrafili stawić czoła ponurej rzeczywistości. Ludzie raniący dla swojej własnej żądzy lub mający konkretne ku temu powody… To nie miało dla niego różnicy. Wszyscy, którzy sprzeciwiali się prawu, powinni zostać ukarani.

Wstał, idąc z grubym kijem w stronę osiłków, kazał wypuścić chłopców.

— Chłopców? Spieprzaj, młody!

Śmiali się. Zdenerwowało go to. Uniósł gałąź do góry, uderzając jednego z dryblasów prosto w twarz. Skóra na policzku rozdarła się lekko, rana zaczęła krwawić. Drągal wypuścił chłopców, lecz w zamian za to wziął młodego, unosząc go za koszulkę do góry. Nadstawił pięść, chcąc uderzyć cierpiętnika w twarz. Zanim to zrobił, spojrzał w szare oczy malca. Nie wiedział, że to będzie jego ostatni błąd.

— Pobawmy się teraz w kata i ofiarę… Jakie jest twoje ostatnie życzenie, knypku?

— Oliver. Mam na imię Oliver, bydlaku.

Dryblas zamilkł. Nagle odstawił chłopca na ziemię. Stał wyprostowany niczym posąg. Po chwili wziął gałąź trzymaną przez dziesięciolatka i bez zastanowienia wsadził ją sobie w oko. Na podwórzu rozległ się krzyk młodych dzieciaków, gdy osiłek padł skulony na ziemię, przytulając głowę do piasku.

— To nie moja wina, ja tego nie zrobiłem! Jestem niewinny!

Wątły malec odwrócił się w stronę pozostałych dzieciaków, gdy szajka zaczęła uciekać. Wszyscy mieli łzy w oczach. Wszyscy byli słabi. Posłuszni niewolnicy. Pomagali krzywdzić, bo czuli się silniejsi, ważniejsi. Ale gdy poczuli strach, uciekli. Stracili swą moc, stali się bezużyteczni.

Oliver wziął gałąź do ręki, szurając nią po piasku.

— Czy ja jestem zwyczajnym człowiekiem?

Uśmiechnął się ponuro, spoglądając w ziemię. Po chwili zarówno ona, jak i on, rozpłynęli się w ciemności.

Inwersja

Mieszkanie Acrisa


Acris usiadł na łóżku, pocierając twarz. Czuł, że jego koszula jest cała mokra. Przechylił głowę na bok, czując ból zaciskający się na skroniach. Powoli mijał, ale mężczyzna nadal nie mógł go wytrzymać. Założył okulary, spoglądając na zegarek. Trzecia w nocy. Wyciągnął lewą dłoń przed siebie, przyglądając się jej. Żadnego śladu krwi. Opuścił ją. Wstał, chwiejnym krokiem poszedł do łazienki.

Zmoczył twarz w zimnej wodzie i spojrzał w lustro. Miał podkrążone oczy. Nie pamiętał, co robił, zanim poszedł spać. Nie przypominał sobie nawet, kiedy to było. Ale ten sen…

Oliver. Mam na imię Oliver, bydlaku.

Acris przetarł okulary ręcznikiem i założył je z powrotem. Wszedł do pokoju, zapalając światło. Zerknął w bok, obserwując pomieszczenie. Ubrania rzucone luzem na krzesło, książki porozstawiane po kątach, gazety ukryte pomiędzy kanapą a stolikiem… To z pewnością było jego mieszkanie.

Postawił czajnik z wodą na gazie, chcąc zaparzyć sobie melisy.

Złapał się za klatkę piersiową, czując nagły ścisk w sercu. Nigdy wcześniej nie miał takich napadów. Oblał go zimny pot, miał wrażenie, że zaraz umrze.

Ale… Czy mógł użyć takiego stwierdzenia? Nie wiedział, jak to jest umierać. Nigdy tego nie doświadczył. Nie chciał też, by zbyt szybko do tego doszło.

Wyszedł z kuchni, odszukał w korytarzu swój płaszcz i wyciągnął z niego wisiorek. Wyciągnął również zdjęcie Zimmermanna. Powinien zająć się szukaniem odpowiedzi na pytania. Nie ma mowy, by teraz zasnął, musi zatem myśleć. Gdyby nie nieprzychylność Naczelnika, grzebałby w bazie danych więzienia. Niestety, z uwagi na okoliczności, Acris był zmuszony do poszukiwań w internecie. Owszem, ufał technologiom, były naprawdę przydatne, zupełnie jak umiejętności zdobyte przez niego na profilu informatycznym w szkole średniej.

Nauczył się jednego: gdy ma się do czynienia z czarną dziurą, nie można z nią walczyć. Im usilniej człowiek walczy z tą ciemnością, tym bardziej staje się ona realna, tym bardziej śmiertelnik wyczerpuje samego siebie. Jak zatem walczyć? Nie poprzez zmaganie się z tym, co nieznane, ale poprzez zrozumienie tego. Pozostała mu zatem jedyna droga — dać się wciągnąć w tę czarną jak noc dziurę tajemnicy.

Mężczyzna zalał torebkę wodą i położył na kubku talerzyk, by zaparzyć melisę. Otworzył klapę laptopa i poprawił okulary, rozprostował palce i przeciągnął się lekko.

— Dobrze, Oliver. Zaczynasz — powiedział sam do siebie, otwierając okno przeglądarki.

Otworzył też program do obróbki obrazów i wrzucił do niego szkic wisiorka, próbując dopasować jego budowę do innych, podobnych znalezisk. Jedne nakładały się na siebie, inne nie. Odrzucał więc te niepasujące, zapisywał zaś wyniki odpowiadające wyglądowi amuletu, znajdującego się w jego domu. Co jakiś czas brał łyk naparu z melisy i ruszał dalej, błądząc wzrokiem po notkach prasowych i informacjach z bazy danych.

Zaśmiał się ironicznie, jeszcze raz pragnął przemyśleć to, co przyszło mu na myśl. Porządek w Auditum? Nie słyszał o tym od jakiegoś czasu. Zupełnie tak, jakby miasteczko stało się siedliskiem nieuleczalnej choroby. Tak zaraźliwej, że każda dotknięta nią osoba umierała w konwulsjach, przekazując swoje cierpienia kolejnym ludziom.

Acris zatrzymał rękę w bezruchu, przyglądając się zdjęciom, które właśnie pojawiły się przed jego oczyma. Spalone budynki, poszukiwania piromana, który miał mścić się na mieszkańcach. Złapano go, mowa tu oczywiście o Zimmermannie, ale nie powiązano z wszystkimi pożarami. Niektóre wyglądały tak, jakby do ich powstania przyczyniła się nie tylko ludzka ręka, ale też nieokiełznane siły natury. Acris przybliżył jedno ze zdjęć, obserwując płomienie z bliska. Jeden z cieni był nienaturalnie wykręcony. Zupełnie, jakby nie był cieniem ognia…

Mężczyzna przełknął ślinę, widząc na fotografii coś, co bardzo go zaintrygowało. Przypominało sylwetkę człowieka, chociaż Acris mógł się mylić. To coś było bowiem zbyt koślawe i wyglądało, jakby nie chciało uciekać przed ogniem, lecz skryć się w nim. Z czymkolwiek Acris miał do czynienia, zapisał zdjęcie w specjalnym folderze, który nazwał „A.Z”, od inicjałów denata. Otrząsnął się z drgawek i spojrzał na zegarek. Dochodziła czwarta, na dworze widział tylko ciemność. Czuł się jednak lepiej wiedząc, że lada moment na horyzoncie pojawią się pierwsze przebłyski światła i nie będzie musiał dłużej przebywać w mroku.

Robiąc notatki, spoglądał na zdjęcie Zimmermanna. Nigdy nie mógł do końca uwierzyć w jego winę. Wiedział, że zazdrość i pycha mogą doprowadzić człowieka na skraj szaleństwa. Acris jednak wierzył w to, że człowiek nie zawsze postępuje według własnej woli. Ludzki umysł może być sterowany przez inne siły, ponieważ człowiek jest zbyt słaby, by zająć się swoim życiem sam.

Od początku narodzin istota ludzka jest kontrolowana przez środowisko, które narzuca mu wzorce postępowania. Rodzice, rówieśnicy, pozostali mieszkańcy — oni wszyscy są po części odpowiedzialni za rozwój nowo narodzonej jednostki. Od nich zależy, dokąd dana istota pójdzie i jakie decyzje podejmie. W rzeczywistości nigdy nie podejmiemy żadnej decyzji sami. Zawsze będzie ona zależna od okoliczności i przekonań. Wobec tego, czy kiedykolwiek mogliśmy poczuć się naprawdę wolni? Acris od lat się nad tym zastanawiał, ale jeszcze nie znalazł prawidłowej odpowiedzi, jeżeli taka w ogóle istniała.

Zajrzał do kubka, który był już pusty. Zdjął okulary i przetarł oczy, po czym ziewnął przeciągle. Zamknął klapę laptopa i wstał od stołu, idąc w stronę okna.

Płacz i krzyk niedowierzania. I oko, które po prostu wypłynęło.

Ten sen… Koszmar… Był niemal tak prawdziwy jak wydarzenia sprzed kilkunastu lat.

Jakie jest twoje ostatnie życzenie, knypku?

Wystarczyło jedno obojętne spojrzenie, w którego głębi znajdowała się cała nienawiść, jaką Oliver żywił do tego dryblasa. Myśl, która pojawiła się w jego głowie dosłownie przez ułamek sekundy.

Acris uniósł bolącą dłoń, przykładając ją do szkła. Jej ślad odcisnął się na szybie, znikając powoli. Gdy spojrzał na swoje odbicie w oknie, nie zobaczył kogoś, kogo by kiedyś rozpoznał. Postać zniknęła tak szybko, jak się pojawiła, zostawiając go sam na sam ze słowami, które przyszły mu do głowy kilkanaście lat temu.

Chcę, byś wydłubał sobie oko.

Coś

Okolice zdezelowanej cegielni, Auditum


Cienie tańczyły pomiędzy liśćmi unoszonymi lekkim podmuchem wiatru. Światło wschodzącego słońca dopiero miało się pojawić, chociaż pewne przebłyski już migotały w kałużach, które nie znikały z oblicza miasta od kilku dni. Odłamki kamieni i żwiru chrzęściły pod stopami ludzi spacerujących ze swoimi psami od samego rana. Znikali z pola widzenia tak szybko, jak się pojawili, za płotami podupadających budynków i starych domów. Czworonogi obwąchiwały wszystko, na co tylko się natknęły.

Woda chlupotała, mokre liście były wdeptywane w grząski grunt, gdy ciężkie buty przemierzały ścieżkę prowadzącą za wiekowy cmentarz. Ciemny płaszcz pojawiał się co jakiś czas, potem znikał w krzakach. Kamil odgarniał gałęzie drzew sprzed swojej twarzy, odrzucając je na bok z pewną dozą furii. Minął wysłużone tory kolejowe, którymi swego czasu transportowano towary do miasteczka; połamane deski chrzęściły tak, jak zawsze, zaś drzewka nadal krzywiły się, ich gałęzie skierowane były w przeróżne strony. Krajobrazowi temu towarzyszyła dziwna, przejmująca cisza, pomimo całego szelestu, bez którego nie można było się obyć, idąc.

Gdy Kamil dotarł na polanę, wyprostował się, obejmując okolicę wzrokiem. Dziury, kawałki cegieł i głazów, zmarniała trawa i roślinność porastająca każdy skrawek nie zdeptanej jeszcze przez ludzką stopę ziemi. W tym miejscu światło stykało się z ciemnością. To, co zobaczył, nie było oznaką życia, lecz śmierci. Chłopak ruszył naprzód, idąc w stronę zdewastowanej, zabitej deskami studni. Nie zmieniła się ani trochę.

Tego samego nie mógł powiedzieć o budynku, który w większości został pożarty przez ogień. Przejechał dłonią po ścianie pokrytej sadzą. Powłoka pokrywająca tę ruderę świadczyła o jej koszmarnym stanie.

Kamil odetchnął głęboko, spoglądając w niebo. Światło poranka, które ujrzał, dodało mu nieco otuchy. Pewnym krokiem wkroczył do środka.

Kierował się do miejsca, z którego teraz trudno byłoby się wydostać, ale to właśnie tam powinien znaleźć odpowiedź na dręczące Naznaczonych — a szczególnie jego — pytanie. Przechodził przez połamane i wysłużone już belki, omijał odłamki szkła i popiół pozostały po pożarze. Stopniałe łańcuchy przykleiły się do podłóg, tworząc metaliczną mozaikę.

Kamil stanął przed schodami pokrytymi szarym nalotem. Zakładał, że deszcz zdążył już zmyć większość śladów, lecz nie miał zamiaru zatrzymywać się w takim miejscu. Potarł twarz dłońmi i powoli schodził coraz niżej.

Nie miał sposobu na to, by odpędzać od siebie wszystkie myśli, które kręciły się teraz po jego głowie tak, jak małe dzieci przy swojej matce. Były dręczące i nieco uciążliwe, ale to dzięki nim wiedział, że żyje. Czasem zastanawiał się, czy to one sprawiały mu więcej bólu niż cały świat dokoła i czy naprawdę chciałby z nich zrezygnować, gdyby tylko mógł. Jeśli mógłby zamienić ten dar na coś innego, czy podjąłby taką decyzję?

Zatrzymał się, stając przed wielką belką, która zagrodziła mu drogę. Dostrzegł za nią przejście do następnej sali. Schylił się. Sprawdził, czy jest w stanie przecisnąć się pod spodem. Był nie tylko wysoki, ale też wystarczająco szczupły. Powoli przeczołgał się po ziemi. Po drodze niemal wbił sobie w rękę odłamek szkła, jednak zdążył uniknąć poważnych obrażeń. Wstał z ziemi, otrzepał się z brudu i ruszył naprzód.

Nie trwało to długo. Już kilka kroków dalej Kamil poczuł, że to miejsce ma na niego zły wpływ. Czuł, że nie jest tu zupełnie sam. I nie chodziło o czyjąś obecność. Słuchał, próbując przezwyciężyć nieznośne ukłucie bólu w skroniach. Tu było coś złego, co nie chciało, by szedł dalej, choć wiedziało, że nie może go zatrzymać.

Wyroki, jakie tu zapadły, nie były sprawiedliwe. Do osądu nie powinno nigdy dojść. Kamil przystanął w miejscu, chcąc skupić się na tym, co może tutaj odnaleźć.

— Zatrzymaj się, niech nie giną niewinni ludzie!

Czyjeś myśli kotłowały się w jego umyśle. Otworzył oczy nieco szerzej, rozglądając się dokoła. Serce tego miejsca, gdzie ono jest?

Ruszył naprzód, przechodząc przez korytarz prowadzący do zdemolowanego pomieszczenia. Zwolnił kroku, widząc wypalony w podłodze znak, omen wszystkich nieszczęść. Przez umysł Kamila przetoczyła się masa czyichś wspomnień i nieznanych mu głosów.

— Nigdy przed tym nie uciekniesz. Musisz umrzeć, by odkryć swoją tożsamość. Alfa i omega, zesłana po to, by skończyć rytuał. Przeznaczenia nie da się odwrócić!

— Lux in tenebris.

— Nie wierzę w przeznaczenie!

— Nie potrzebujesz niebezpieczeństwa, by poczuć bicie serca. Potrzebujesz noża, by widzieć jak śmiertelnicy krwawią. Potrzebujesz ciemności, bo tak bardzo boisz się światła, które zdradzi prawdę o tym, kim naprawdę jesteś…

— Nie… Nie‼

Kamil położył dłoń na klatce piersiowej, oddychając głęboko. Nigdy nie widział tych płomieni, nigdy nie poczuł tego żaru… A jednak przez cały czas miał wrażenie, że jest w tym miejscu, w tym czasie, że musi coś zrobić. Ale nie był w stanie. Nie mógł nikogo ocalić. Było już za późno.

Ci, którzy weszli w krąg ciemności albo z niego uciekną, albo zginą.

Odwrócił głowę w kierunku zapadniętych belek, przełykając ślinę, która utknęła mu w gardle. Powoli stawiał kolejne kroki, uważnie przyglądając się temu miejscu tak, jakby myślał, że jest w stanie znaleźć coś, co przeciwstawi swoim własnym myślom. Jak bardzo chciał się mylić… Gdyby mógł okłamać samego siebie, zrobiłby to. Powiedziałby, że wszystko jest w porządku. Wybaczyłby sobie to nieporozumienie. Słowa mogą kłamać. Ułożone na poczekaniu, w jednej chwili. Po to, by zrobić wrażenie. Po to, by uniknąć konsekwencji. Po to, by uratować to, co zniszczyłaby prawda. Jak dobro może zniszczyć zło, które uważane jest za konieczne?

Dlatego Kamil nie ufał słowom. Ale to one były częścią myśli. Więc… Czyżby teraz zaprzeczał sam sobie? Zgubił się.

— Kiedy tracisz to, co kochasz… Stajesz się pustą studnią, której nie jest w stanie wypełnić nic. Twoja osobowość zostaje rozerwana na milion kawałków.

Myśli nigdy nie kłamią. Szczególnie te, które sam wcześniej wypowiedział.

Jeśli jest jeszcze miejsce, w którym można by szukać jakiejkolwiek obecności, Kamil właśnie przy nim stał. Oparł dłoń o belkę i odetchnął głęboko. Skupiając całą swoją wolę, chciał poczuć cokolwiek. Ale tutaj nie było nic. Miejsce zionęło wszechobecną pustką.

— Zwykły śmiertelnik nie przeżyłby tego, prawda? — spytał sam siebie.

Kamil wyprostował się i zacisnął pięść, uderzając nią w belkę, która pod wpływem uderzenia całkowicie się załamała.

Chłopak cofnął się, wracając do wyjścia. Przebiegł przez polanę najszybciej jak potrafił, minął tory i drzewa, ostre krzaki i wydeptane ścieżki. Przeszedł pod zepsutą siatką ogrodzenia i wskoczył na motocykl, zakładając kask.

Podmuch wiatru rozwiewał płaszcz we wszystkie strony, kiedy Kamil omijał kierowców próbujących przedostać się przez poranne korki. W ostatniej chwili przejechał przed startującą ciężarówką, cudem omijając krawężnik.

Zależy ci na moim nędznym życiu?

Chłopak prychnął pod nosem. Uczucie, które prześladowało go od tamtego spotkania, było bezlitosne. Czy odpowiedź na to pytanie, zadane mu jakiś czas temu, zmieniłaby cokolwiek? Kamil wolał o tym nie myśleć. Przyspieszył, znikając za zakrętem.

Passus

Dom Sióstr Opiekunek, Auditum


Światło odbijało się w płytkach, które Anastazja wytarła wilgotną ścierką. Cieszyła się, że wszystkie kobiety pracujące z nią na rzecz potrzebujących miały co najwyżej pięćdziesiąt lat. Nie męczyły się, wykonując różne prace. Sama Anastazja miała nie więcej niż trzydzieści wiosen, lubiła to, co robiła. Ona i pozostałe kobiety poświęciły swoje życie dla idei braterskiej miłości, w którą wierzyły bezgranicznie.

Wrzuciła ścierkę do wiaderka z ciepłą wodą i wycisnęła, odkurzając półki. Zauważyła, że na jednej z nich brakuje kilku książek. Nie musiała zgadywać — Franciszek musiał je zabrać. Odłożyła ścierkę i wytarła dłonie, idąc po schodach do pokoju ośmiolatka.

Chociaż odnalazła literaturę, pomieszczenie było puste. Łóżko zostało pościelone, zaś rzeczy umieszczono w jednym miejscu. Kobieta weszła do środka i otworzyła okno. Wyjrzała na zewnątrz, poszukując chłopca na dworze. Miała nadzieję, że znajdzie go na huśtawce lub przy kwiatach, jednak wcale go tam nie ujrzała. Zeszła na dół.

Weszła do pokoju, w którym dzieci bawiły się razem. Siostra Gabriela siedziała z kilkoma szkrabami. Dziewczynki trzymały lalki w dłoniach, rozczesując ich włosy swoimi delikatnymi palcami. Chłopcy odstawili samochody na bok, siadając przy stoliku.

— Dobrze, moi drodzy, pogramy sobie w kalambury — powiedziała Amelia, biorąc do ręki elementarz. — Jeśli dobrze sobie poradzicie, czeka was niespodzianka — Gabriela przygotowała coś słodkiego!

Słysząc szepty zadowolenia, Amelia skinęła głową, otwierając książkę.

Anastazja uśmiechnęła się lekko. Nie chcąc im przeszkadzać, wyszła na korytarz.

Wychodząc na podwórko, narzuciła na siebie kurtkę. Spojrzała na rozłożone rusztowanie i znalazła na górze mężczyzn, którzy zajmowali się naprawą przeciekającego od niedawna dachu. Uniosła rękę i pomachała im.

— Przepraszam, że przeszkadzam, nie widzieli panowie chłopca wychodzącego stąd? Nosi taką czapkę z daszkiem…

Jeden z robotników odwrócił się w jej stronę i zszedł niżej, zdejmując kask ochronny.

— Niedawno szedł tędy — odparł, wskazując ręką na ścieżkę prowadzącą do parku. — Mówił, że idzie szukać jakiegoś Natana.

Anastazja zamrugała, poprawiając okulary. Natan. Ten kot… Franciszek dbał o niego jak nikt inny. Nie spuszczał go z oczu i płakał, gdy nie mógł z nim spać. Musiał wiązać go z osobą, która stała dla niego ważna.

Kobieta otworzyła furtkę i opuściła posesję.

Kolorowe liście spadały z drzew na ścieżki, dzieciaki zbierały je razem z kasztanami toczącymi się po dróżkach. Dorośli stali nad nimi, obserwując swoje pociechy biegające po całym placu. Park był przepełniony rozmowami, gdy Anastazja mijała kolejne osoby, poszukując Franciszka.

Chłopiec wymknął się bez słowa pomimo tego, że siostry go pilnowały. Nie musiał szukać Natana, mógł po prostu wyjść i nie wracać przez długi czas. Wszyscy martwili się o niego, lecz on przychodził pod sam koniec dnia, wysłuchiwał kazań Gabrieli i szedł spać. Bez smutku, bez złości. Bez jakichkolwiek emocji. Jedyne, czego potrzebował teraz do życia, to książki, nieco pożywienia i spokój. Wolne chwile spędzał z Natanem. Nie chciał z nikim rozmawiać. Wieczorami składał z kartek samolociki i wypuszczał je przez okno, obserwując, jak znikają.

Anastazja pokręciła głową, zastanawiając się, jak to zrozumieć. Owszem, Franciszek nie miał łatwego życia. Trafił do sierocińca z powodu piekła w rodzinnym domu. Jego rodzice byli alkoholikami, wyżywali się na wszystkim i wszystkich. Odebrano im prawo do wychowania dziecka. Za namową Józefiny, decyzją zaprzyjaźnionego z Evansami sędziego, Franciszek trafił do sióstr. Ośmiolatek jeszcze nigdy nie był tak zamknięty w sobie. Zmienił się, zaś Anastazja nie potrafiła tego w żaden sposób wyjaśnić. Żadna z sióstr nie znalazła odpowiedzi na to pytanie.

Anastazja otuliła szyję kołnierzem, zatrzymując się nad rzeką. Zmarszczyła brwi, poprawiając okulary. Franciszek nie znosił wody. Bał się jej. Więc kim był malec siedzący na mostku, wpatrujący się w lśniącą taflę?

Anastazja zeszła na dół, idąc powoli w stronę dziecka. Stając na pokrytych piaskiem deskach, spojrzała na czapkę z daszkiem zsuwającą się z głowy Franciszka. Na jego kolanach siedział rudy kociak, delikatnie machając ogonem. Widząc kobietę, zwierzak podniósł głowę i miauknął, co rozproszyło chłopca. Odwrócił się i spojrzał na Anastazję obojętnym wzrokiem.

— Franciszku? — zaczęła kobieta. — Martwiłam się o ciebie… Dlaczego znowu wyszedłeś bez słowa?

Ośmiolatek chuchnął na włosy wchodzące mu do oczu i wzruszył ramionami, głaszcząc kota.

— Powinieneś coś zjeść. Musisz pamiętać o tym, że wciąż rośniesz.

— Nie jestem głodny — mruknął pod nosem.

Anastazja usiadła obok chłopca, otulając się płaszczem. Zerknęła na niego z ukosa. Nie miał na sobie kurtki, jedynie stary, znoszony sweter. Nie trząsł się jednak, nie było mu zimno. Natan zmrużył oczy, podwinął ogon i przytulił się do ośmiolatka. Francis pociągnął nosem i spojrzał przed siebie. Machał nogami, siedząc na moście i wpatrywał się w rzekę płynącą przez Auditum. Odetchnął ciężko i spuścił wzrok.

— Dlaczego wszyscy, których kocham, mnie zostawiają?

Kobieta wzdrygnęła się, słysząc to pytanie. Franciszek bardzo często podejmował trudne kwestie, chcąc wiedzieć o wszystkim. Ten problem również nie należał do najłatwiejszych. Nie wiedziała, co odpowiedzieć.

Położyła mu dłoń na ramieniu. Odwrócił się w jej stronę.

— Franciszku… Potrafisz obdarzyć kogoś bezinteresowną miłością? Nie wymagać niczego od osób, które są dla ciebie ważne?

Ośmiolatek spojrzał na Natana, po czym niepewnie skinął głową.

Więc nie możesz też wymagać, by zostały przy tobie na zawsze, jeśli Bóg je wezwał — pomyślała, nie chcąc wypowiadać tych słów na głos. Mogłaby go tym zranić. Zamiast mówić cokolwiek, objęła go lekko, przytulając do siebie.

— Dzięki temu życie nabiera wartości, nie uważasz? — rzekła.

Malec zamyślił się.

— Ludzie za szybko odchodzą, siostro Anastazjo — odparł.

— Zawsze płaczemy za tym, czego nie mamy i za tym, co straciliśmy. Dziwne, prawda? Ale wiedz też, że wciąż pojawiają się nowi ludzie, którymi trzeba się zająć… Których trzeba pokochać. Jesteś w stanie przelać uczucia na kogoś, kto jeszcze ich nie otrzymał?

Franciszek nabrał powietrza w usta i wypuścił je powoli. Po jakimś czasie skinął głową.

— Obiecujesz? — spytała, on zaś to potwierdził. — Dobrze. Pamiętaj o tym. Możemy teraz wrócić do domu? Pomożesz mi rozłożyć talerze.

Ośmiolatek spojrzał na Natana. Kot dotknął noskiem jego policzka. Chłopiec uśmiechnął się do futrzaka i przytulił go do siebie. Po chwili położył go na pomoście i wstał, ocierając dłonie o spodnie. Anastazja również się podniosła, poprawiając jego czapkę, po czym ruszyli w stronę sierocińca.

Goście

Główne Archiwum w Auditum


Acris wysiadł z samochodu, stając przed gmachem archiwum. Przyglądał się jego majestatycznym kolumnom i ogromnym drzwiom, chcąc niezauważalnie przemknąć po schodach. Zastanawiał się, jak ma to zrobić. Wokół kręciło się sporo ludzi, z którymi nie chciał mieć do czynienia. Odetchnął ciężko i zamknął drzwi, kliknął przycisk przy kluczykach i ruszył przed siebie, podrzucając brelok do góry.

W szklanych drzwiach odbiło się światło starych żyrandoli, gdy Acris pociągnął za masywną klamkę, by dostać się do środka. Przy biurku siedziała młoda kobieta, którą mógłby już znać, gdyby nie to, że dość często zmieniano tu pracowników, przenosząc ich z miejsca na miejsce. Acris poprawił okulary i chrząknął lekko, stając przed ladą.

— Słucham? — Pytanie padło z rubinowych ust, których właścicielka została tutaj posadzona stosunkowo niedawno. Mężczyzna wiedział, że w innym przypadku od razu poproszono by go o dowód tożsamości oraz wszelkie niezbędne dokumenty dotyczące sprawy, w jakiej się tu stawił. Uśmiechnął się i podał jej to, czego potrzebowała.

— Oliver Acris. Chciałem znaleźć coś przydatnego do pracy.

Kobieta przyglądała się jego zdjęciu na dokumencie przez jakiś czas, jednocześnie spoglądając na jego twarz. Domyślał się, co ją dręczyło — każdy, kto miał z nim do czynienia, zachodził w głowę, dlaczego Acris cały czas wygląda jak początkujący student.

Po to tutaj przybył, by poszukać materiałów. Tym bowiem zajmują się studenci, prawda?

Gdy odebrał kartę, przyglądał się osobom spacerującym w alejkach pełnych dokumentów. Nie zakładał, że będą spoglądać mu przez ramię, ale wolał być ostrożny. Z doświadczenia wiedział, że nie warto ufać nikomu na zapas. Przetarł okulary ściereczką i ruszył w głąb korytarza.

Znajdował się w archiwum, do którego niewielu mieszkańców Auditum miało dostęp. Acris wiedział, że w gruncie rzeczy nie wzbudza zainteresowania jako zwyczajny psycholog więzienny. Aby znaleźć materiały dotyczące historii Zimmermanna, stanął przed regałem, przyglądając się najważniejszym wydarzeniom sprzed niemal dziesięciu lat.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 56.54