E-book
13.23
drukowana A5
99.86
drukowana A5
Kolorowa
141.42
Siewca Ciszy

Bezpłatny fragment - Siewca Ciszy


5
Objętość:
606 str.
ISBN:
978-83-8155-584-5
E-book
za 13.23
drukowana A5
za 99.86
drukowana A5
Kolorowa
za 141.42
Ilustracja 1: Projekt okładki. Autor: Robert Mleczko

Siewca ciszy

Prolog

(13 maja 1918)

— Gdzie on jest?!

— Daj już spokój. Przed chwilą zemdlał, po tym jak Broniewicz potraktował go kolbą od Mausera.

— Ocucić gnoja!!! Wyrwę parszywej gnidzie ten zakłamany jęzor.

— Kazek, przestań wrzeszczeć bo jeszcze tamtych zwabisz.

— Zabiję!!! — Średniej budowy trzydziestolatek w upapranym błotem mundurze CK podoficera zdawał się w ogóle nie reagować na to, co mówił do niego drugi mężczyzna.

— Skąd ta pewność, że zrobił to celowo?

— Skąd ta pewność?! Przecież ten sukinsyn specjalnie poprowadził nas na te cholerne moczary. Przez niego trzech naszych utopiło się w bagnie.

Na chwilę obydwaj zamilkli. Po raz kolejny w przeciągu dwóch ostatnich dni w taki tylko sposób mogli uczcić śmierć towarzyszy broni.

— Przecież sam mówiłeś, że prawdopodobnie tą drogą nasi się wymknęli Niemcom…

— Tak. Ale nie tak blisko jeziora! Bardziej na wschód… Tam nie ma tych cholernych bagien. Pokazywałem gnojowi na mapie tę małą wioskę. Tamtędy można się wyrwać.

— Myślisz, że generał uciekał w tym kierunku?

— Ta droga wydaje się być najlepsza. Potem Keller z resztą korpusu na pewno odbił na zachód. Nie zaryzykuje zbyt bliskiego podejścia pod Kijów. Tam aż roi się pruskich oddziałów.

— Myślisz, że ich jeszcze dogonimy?

— Na pewno nie jeśli będziemy siedzieć tak bezczynnie. — Podoficer z zabłoconym mundurze chyżo ruszył w kierunku oddalonej od nich o kilkanaście metrów kępy wierzb, u podnóża której leżał tęgi mężczyzna w podartych chłopskich portkach i szarym, równie mocno sfatygowanym płóciennym kitlu. — Zaraz parszywy zdrajca pożałuje, że chciał nas wszystkich utopić w tym szambie. Wstawaj, chamie!!! — Coraz trudniej panujący nad sobą podoficer wymierzył mocnego kopniaka w udo nieprzytomnego przewodnika. — Rusz tą dupę!!!

— Spokojnie! — Drugi żołnierz zdecydowanym ruchem odciągnął swojego kompana od teraz już jęczącego z bólu chłopa. — Nie wrzeszcz tak! Co zrobimy, kiedy nas namierzą? Zostało nam tylko kilka naboi.

— Zobacz! Ten skurwiel cały czas był przytomny.

Podoficer wydobył z kabury pistolet. Jednym kolanem z całej siły naparł na klatkę piersiową wieśniaka, tak że ten natychmiast zawył z bólu. Osmolona lufa zdobycznego Lugera przywarła do jego nozdrzy. Oszołomiony mężczyzna otworzył przerażone oczy.

— Widzisz! Gnojek wszystko słyszał. Mów!!! Za ile chciałeś nas sprzedać?!

— Nie… Ależ panie kapitanie…

— Nie jestem kapitanem!

— Wielmożny panie… to nie tak… ja nic złego…

Podoficer dwukrotnie uderzył chłopa w twarz.

— Nie kłam!!! Czemu zaprowadziłeś nas na te cholerne bagna?! Przecież niedaleko Woroniwki jest inna wieś. Tamtędy na pewno można przedostać się na zachód.

— Panikarcha. Nie! Tam nie można… tam czerwoni… oni jeszcze gorsi od…

— Nie! Nie chodzi mi o Panikarchę. Tyle to i my wiemy. Miałeś nam pokazać drogę do tej małej wioski, na północ od Woroniwki. Pokazywałem ci na mapie…

— Tam nie można!!! — Nagle głos wieśniaka zmienił się. Nie był to już jęk torturowanego. Te trzy ostatnie słowa wypowiedział z trwogą, typową raczej dla małego dziecka, które panicznie boi się duchów z miejscowych podań. — Za żadne skarby świata… Nikt mnie nie zmusi, żebym tam poszedł…

— Jakie skarby?! Ty durniu!!! Będziesz miał szczęście, jak ci nie odstrzelę tego zakutego łba.

— Wszędzie… mogę was zaprowadzić wszędzie, do Kchalhy, gdzie stoją Prusacy albo nad sam Dniepr, gdzie roi się od bolszewików… Tylko nie tam!

— Pokarzesz nam tą cholerną drogę, albo zaraz cię tu rozwalę…

Podoficer zamachnął się na trzęsącego się ze strachu chłopa, kiedy nagle ktoś złapał go za pięść. Rozsierdzony obrócił się. To był jego kompan.

— Kazek, daj se spokój! Z chwilę naprawdę mu coś zrobisz.

— Puść!

— Nie przesadzaj!

— Puść!!! Ten gnojek zapłaci za to, że trzech naszych… — Żołnierz w zabłoconym mundurze przerwał, kiedy tylko dostrzegł kątem oka jak, jeszcze chwilę wcześniej kulący się ze strachu wieśniak, teraz szybkimi susami oddalał się w kierunku gęstych zarośli.

— Nie strzelaj! — Drugi podoficer wyrwał mu z ręki pistolet. — Tylko zdradzisz naszą pozycję

— Jak nie ja, to ten skurwiel to zrobi!

Chwilę później obydwaj zupełnie stracili z widzenia ich przewodnika.


***

Od ponad czterdziestu minut przedzierali się przez gęsty las. Według mapy, a raczej szczątków mapy, które dzień wcześniej udało im się zabrać z kieszeni kolegi zmasakrowanego kulami z ciężkiego karabinu maszynowego, szli mniej więcej na północny wschód. Gdzieś w tym rejonie mieli nadzieję znaleźć wioskę. Droga, która biegła przez tę małą osadę w kierunku Stritiwki, wydawała się jedynym bezpiecznym szlakiem wśród tych wszystkich bagien.

Chociaż było już grubo po dziewiątej, gęsta poranna mgła spowijająca rozległe mokradła wcale nie chciała odpuścić. Szli bardzo wolno. Nie tylko dlatego, żeby bardzo starannie sprawdzać czy grunt, po którym stąpają nie robi się coraz bardziej grząski, ale również po to, by nie hałasować. W pewnym momencie zdali sobie sprawę, że w tym lesie panuje głucha cisza. Nie do uwierzenia, że w środku maja, w tak bujnym zagajniku, nie mogli usłyszeć żadnego ćwierkania ptaków, brzęczenia owadów, czy też choćby krótkiego stukotu dzięcioła. Jak makiem zasiał. Każdy zaschnięty patyk pękający pod ich butami, czy też szelest przesuwanej gałęzi sprawiały wrażenie, że robią zgiełk na całą okolicę.

Nagle wszystkie drzewa i krzaki zostawili za sobą. Byli teraz na łące porośniętej gęstą trawą. Początkowo wydawało im się, że to następna przesieka, gdzie czyhają na nich liczne bagna. Wkrótce jednak odetchnęli z ulgą. W mlecznych tumanach mgły dostrzegli chałupę, kilka kroków dalej trzy kolejne. Nie widzieli jednak nikogo z mieszkańców. Nie usłyszeli choćby jednego psa ujadającego na obcych.

— Tam ktoś jest — wyszeptał kapral Broniewicz, trzeci z ocalałych żołnierzy.

— Gdzie? — Podoficer w zabłoconym mundurze zaczął nerwowo rozglądać się w każdą stronę.

— Tam, przy studni… ktoś siedzi tuż przy studni.

Nie zatrzymywali się, choć każdy kolejny krok był wolniejszy i coraz bardziej ostrożny. Mniej więcej pięć metrów od znieruchomiałej postaci zorientowali się, że to kobieta. Martwe oczy wydawały się wpatrywać w ciemnoczerwoną plamę, która rozlała się po całym jej brzuchu i udach. Dopiero teraz dostrzegli zastygłe w grymasie bólu niemowlę leżące na matczynych kolanach. Drugi z podoficerów ostrożnie podszedł do zwłok. Przez chwilę przyglądał się trupom, jakby szukał przyczyny ich śmierci. Wtem swój wzrok skierował na studnię. Z tego miejsca, gdzie stał, wydawało mu się, że coś z niej wystaje. Pochylił się nad dużą drewnianą cembrowiną. Niemal natychmiast odskoczył, jakby dotknął rozżarzone węgle.

— Niech to szlag! Ciała… tam są ciała… mnóstwo trupów.

Dwaj pozostali żołnierze od razu podeszli do studni. Okropny widok i jeszcze potworniejszy odór odrzucił obydwu z miejsca podobnie jak przed chwilą ich kompana.

— Co to za przeklęte miejsce?! — Podoficer w zabłoconym mundurze klął wciąż krztusząc się swoimi wymiocinami. — Cała studnia… cała… aż po brzegi pełna ciał… Co za potwory mogły to zrobić?!

— Ciii…

— Zwyrodnialcy!

— Ciiiiii. — kapral Broniewicz próbował go uspokoić. — Jeśli to czerwoni, to mogą tu jeszcze niedaleko być. Lepiej, żeby nie dowiedzieli się, że ktoś to odkrył…

— Patrzcie!!! — krzyknął drugi podoficer.

— Ciii…

— O tam! — Jego drżąca ręka wskazywała na osnutą mgłą stodołę znajdującą się około piętnaście metrów na lewo od nich. — Widzieliście?!

— Co?

— Tam ktoś był! Jestem pewien. Jeszcze chwilę temu…

— Przestań się wydzierać! — fuknął jego kompan.

— O, tam… Stał przy drzwiach. Klnę się na Najświętszą…

— Miał mundur? — zapytał Broniewicz — Pruski czy bolszewicki?

— Jaki pruski? Tylko te czerwone świnie byłyby w stanie coś tak okropnego uczynić…

— Nie! Żaden mundur — przerwał im drugi podoficer. — Był za mały na żołnierza. To jakiś chłopak, może dziewczyna… Za krótko widziałem. Przestraszył się nas. Pewnie myśli, że jesteśmy z tymi skurwysynami…

— Schował się w środku. — Broniewicz ostrożnie ruszył w kierunku stodoły.

— Gdzie leziesz?! — Prawie jednocześnie zaprotestowali jego kompani.

— Trzeba się dowiedzieć kto to zrobił i dokąd poszli. Nie chcę tym bydlakom wejść w drogę.

— Lepiej tam nie podchodź…

— Przecież to tylko miejscowy dzieciak. — Na krótką chwilę drwiący uśmiech wykrzywił usta kaprala. — Założę się, że sra teraz w gacie widząc jak idę w jego stronę…

Obydwaj podoficerowie popatrzyli po sobie, po czym ruszyli za Broniewiczem.


Okropny odór, wielokroć obrzydliwszy, niż ten przy studni, uderzył w nich już kilka kroków przed wejściem. Wszyscy zatrzymali się na progu. Pomimo wciąż sporej mgły, promienie majowego słońca były na tyle silne, aby rozświetlić przednią część stodoły. Tuż za drzwiami natknęli się na zwłoki starego mężczyzny. Obok niego leżały dwie martwe, nastoletnie dziewczyny. Dalej, w gęstniejącym półmroku, od trupów aż się roiło. W miejscu, gdzie ciemność zaczynała panować już niepodzielnie, nieboszczycy tworzyli makabrycznie wyglądający stos. Chociaż wcześniej trzej żołnierze bardzo krótko widzieli zabitych w studni, od razu zorientowali się, że zwłoki złożone tutaj różnią się od tamtych. Tam, na podwórku, w drewnianej cembrowinie tylko napuchnięte, trupio blade twarze oraz smród rozkładających się ciał wskazywały na to, że wszyscy są martwi. W tej stodole wieśniacy byli okropnie zmasakrowani: niektórzy z rozszarpanymi gardłami, inni z poćwiartowanymi członkami, jeszcze inni z podźganymi jak sito korpusami.

Nagle, z części budynku zupełnie zatopionej w mroku, dał się słyszeć słaby płacz. Teraz byli już prawie pewni, że to była dziewczyna. Broniewicz właśnie chciał ruszać w miejsce, z którego dochodził ten trwożny szloch, gdy wtem, gdzieś z boku, z równie zaciemnionej części stodoły, doszedł ich niesamowicie gwałtowny łomot. Jakby kilka rozwścieczonych bestii, zwiedzionych zapachem świeżej, ludzkiej krwi, za wszelką cenę próbowało wydostać się ze swojej niewoli.

— Stój!!! — Krzyknął jeden z podoficerów.

— Tam jest dziecko! Możemy jej pomóc. — Zaoponował Broniewicz.

— Ani kroku dalej!!! To może być pułapka…

— Ona może tu zginąć, jak ci wszyscy nieszczęśnicy..

— Trudno. — Zawyrokował mężczyzna w zabłoconym mundurze. — Nie będziemy jej szukać. Po prostu jak najszybciej wynośmy się stąd.


***

Dwie minuty później mijali ostatnią chałupę w tej martwej wiosce. Przez cały czas milczeli. Przerażający letarg, który panował w całej osadzie, wzmógł jeszcze bardziej ich czujność. Każdego z nich paraliżował strach. Wiedzieli, że prędzej, czy później będą musieli porozmawiać o tym, co tu zobaczyli, lecz teraz pragnęli tylko jak najszybciej opuścić to miejsce. Byli pewni, że nie są tu sami. Czuli na sobie spojrzenie. Ktoś lub coś czaiło się we mgle. Czy to była te jedyna ocalała? Może było ich więcej? Może to ci, którzy dopuścili się tego bestialskiego mordu? Jedna z bolszewickich band? Żaden z nich skrycie w to nie wierzył, chociaż ta ewentualność w tej chwili, gdy jeszcze nie zdążyli się stąd na dobre wynieść, nie była dla nich wcale najgorsza. Wycofując się z wioski nie zauważyli niczego, co wskazywałyby na to, żeby jej mieszkańcy stawili jakikolwiek opór. Wiedzieli, że nawet tak gęsta mgła nie mogłaby ukryć przed nimi wszystkich śladów przemocy, jakiej dopuściłyby się tu rozbestwione hordy czerwonych. Jeśli to jednak nie bolszewicy, to coś mogło tu nadal być, właśnie w tej chwili czaić się w mlecznych obłokach spowijających każdą chałupę, drzewo czy też płot.

Po chwili na twarzy podoficera w zabłoconym mundurze pojawił się lekki wyraz ulgi. On pierwszy usłyszał kojący śpiew słowika dochodzący gdzieś z gęstych zarośli, kilkadziesiąt metrów przed nimi, pośrodku pszenicznych pól, gdzie wschodził siew. Wszyscy trzej szli coraz raźniejszym krokiem. Jak najszybciej chcieli oddalić się od martwej osady. Już nie mogli doczekać się tego, co ich szalony i okrutny świat miał im z powrotem do zaoferowania. Pragnęli znowu słyszeć tętniący życiem las, szmer wiatru na polach i łąkach, zgiełk zatłoczonych ulic. Nawet świst kul, jęki rannych, czy też ogłuszające wybuchy pocisków artyleryjskich, nie były im teraz tak straszne.

Wszystko, tylko nie ta przerażająco głucha cisza.

Rozdział 1

1

(piątek, 17 kwietnia 1998)

…Ryk syren karetek pogotowia mieszał się z wyciem rannych pasażerów. Coraz liczniejsi gapowicze roili się po obydwu prowizorycznie zagrodzonych stronach szosy. Z trwogą i niedowierzaniem przyglądali się ratownikom medycznym, którzy narażając samych siebie, próbowali wydrzeć śmierci jak najwięcej istnień ludzkich z ogarniętych pożogą pojazdów. Syk topniejących w jaskrawopomarańczowym ogniu opon zdawał się coraz bardziej zagłuszać wrzaski wijących się w agonalnym bólu ludzi uwięzionych w ognistej kuli, która jeszcze kilka minut temu była autokarem. Z obydwu kierunków, już na dobre zakorkowanej drogi, z trudem przedzierały się kolejne pojazdy ratunkowe. Czerwono-niebieskie refleksy rytmicznie wystrzeliwane z ambulansów, wozów strażackich czy też radiowozów zaciekle cięły ciemnobursztynową poświatę ponuro unoszącą się nad miejscem katastrofy. Z upływem minut, w pośpiechu wywożeni do najbliższych szpitali ranni odsłaniali coraz więcej kałuż krwi na spękanej, asfaltowej jezdni.

Kwadrans później kręty odcinek krajowej dwudziestki ósemki, niecałe trzy kilometry za Bieczem w kierunku Nowego Sącza, wydawał się całkowicie pustoszeć, z jednym małym wyjątkiem. Kilkunastu strażaków, ratowników i policjantów nadal tłoczyło się między prawym bokiem już doszczętnie zniszczonego przez ogień autokaru, a średniej wielkości przydrożnymi drzewami — pierwszymi światkami tego najbardziej fatalnego w historii całego regionu wypadku. Kobieta, której próbowali pomóc, tego dnia miała wyjątkowego pecha. Wprawdzie wielu ludzi podróżujących w tym autobusie co ona już zginęło (niektórzy z nich w okropnych mękach, żywcem spaleni), jednakże ich agonia, nawet najbardziej bolesna, już się skończyła. Jej męki mogły jeszcze długo potrwać. Wyrzucona na zewnątrz niewiarygodnie silnym uderzeniem pojazdu, została nadziana na grubą gałąź stojącej nieopodal starej topoli. Bogato ugałęziona żerdź przeszła tuż obok serca, otarła się o jeden z kręgów piersiowych, po czym przebiła się na drugą stronę jej ciała. Gorące płomienie, teraz trawiące już doszczętnie autokar, zdążyły przypiec lewą część jej ciała zanim gałąź nie złamała się i nie runęła z całym impetem na twardą, zmrożoną jeszcze wiosennymi przymrozkami ziemię. Przeżyła i to.

Kobieta krzyczała bez przerwy. Nie ważne czy próbowano ją podnieść, czy też leżała niedręczona jakimkolwiek ruchem. Krew w jamie ustnej i krtani, zdarte od nieustannego wrzasku struny głosowe ale przede wszystkim rozdygotane, poparzone ciało sprawiały, że to co chciała powiedzieć, było tylko bełkotem w uszach ludzi starających się jej pomóc.

— Co wy, kurwa mać, tu wyprawiacie?! — Warknął postawny mężczyzna po pięćdziesiątce w mundurze, który wyglądał na oficerski. Przeraźliwe jęki poszkodowanej w wypadku kobiety musiały zwabić go tutaj aż z miejsca oddalonego o dobre kilkadziesiąt metrów.

— Komisarzu, ona oszalała. — Jeden z policjantów, zaciekle siłujących się ze zbroczoną na całym ciele krwią ranną, z trudem wysapał te kilka słów do swojego przełożonego.

— Puśćcie ją!

— Widzi pan tą gałąź? Jeśli pozwolimy jej się szarpać, będzie po niej.

— Puśćcie ją! Dla niej chyba tak będzie najlepiej.

— Może i tak. Boże, czemu ona to robi?! — Dodał równie zasapany ratownik. — Ciska się z taką siłą, jak te durne smarkacze po kwasie.

— Mówię wam! — Jeszcze bardziej stanowczym tonem odezwał się oficer. — Nie przyciskajcie jej tak mocno. Jeszcze nam tu zejdzie i będziemy mieli wszyscy przesrane. Widziałem tu już kilku pismaków z lokalnej prasy. Znowu będzie, że policja działa nieudolnie, ble, ble… i inne tam takie pierdoły.

Wszyscy popatrzyli po sobie. Raz. Dwa. Na trzy już nikt jej nie przytrzymywał. Zdziwili się, gdyż po tym kobieta nie zrobiła ani jednego gwałtownego ruchu. Teraz nie krzyczała. Mówiła, a raczej bełkotała, nieustannie łypiąc swoimi przestraszonymi oczyma na te wszystkie obce twarze.

— No, teraz jest spokojniejsza. — Prawie jowialnie zawyrokował kolejny z policjantów. Jeden z ratowników w średnim wieku od razu rzucił mu karcące spojrzenie.

— Nie takim tonem! Ta biedaczka jeszcze żyje. Może i nawet nas słyszy. — Jak najdelikatniej mógł, poprawił koc termiczny na oparzonej części jej ciała. — Wydawało mi się, że próbuje zapytać o kogoś. Jakby mówiła: „…on ...może być…”. Coś w tym stylu.

— Całkiem możliwe. — Zawyrokował komisarz. — Wielu podróżowało w tym autosanie z rodzinami.

Nagle do wszystkich uszu dobiegł piskliwy głos lekarki, która wyłoniła się zza spalonego wraku autokaru.

— Chodźcie wszyscy. W innym rozbitym aucie znaleźliśmy kolejną ofiarę. Możliwe, że jeszcze żyje.

Nie musiała powtarzać. Od razu ruszyli w kierunku wskazanym przez panią doktor. Wszyscy, z wyjątkiem jednego ratownika. Ten nadal kucał nad umierającą kobietą. Wciąż starał się zrozumieć coś więcej niż tylko te trzy słowa.

— Rogulski, do ciebie też mówiłam! — Ton nieznoszący sprzeciwu nie pozostawiał żadnych wątpliwości kto tu był szefem. — Szybko! Każda para rąk się liczy.

— Przecież nie zostawimy jej tutaj bez żadnej opieki.

— Dobra. Niech Lisowski z nią zostanie, a ty idziesz! Potrzebuję doświadczonych ludzi. Tamten tylko przeszkadza.

Młody Lisowski, dwudziestolatek bez przerwy żujący gumę, wcale nie przejął się uwagą szefowej. Dopiero od tygodnia pracował na pogotowiu jako sanitariusz, jednak już teraz miał tylko jeden, ale za to ściśle sprecyzowany cel. Jak długo nie groził mu pobór do wojska, zamierzał przezimować na tej posadzie bez żadnego zbędnego wychylania się. Właściwie więc pasowało mu to, że jego zadaniem jest jedynie asystowanie jakiejś śmiertelnie rannej kobiecie w jej ostatnich chwilach życia. Jak dobrze pójdzie nie będzie już dzisiaj musiał latać z wywieszonym językiem, wykonując polecenia tych wszystkich nadgorliwych łapiduchów.

— …on ...może być… — Jak mantrę powtarzała ranna. Wyciągnęła rękę, jakby chciała sprawdzić, czy ktoś przy niej jeszcze jest. Lisowski odniósł wrażenie, że kobieta już nie widzi. Nie chciał podać jej swojej dłoni, jednak, kiedy zaczynała panikować, ustąpił. „Jeszcze mi tylko tego trzeba, że znów zacznie wrzeszczeć”. Asfalt, choć suchy w tym miejscu, był bardzo wychłodzony w ten zimny, kwietniowy wieczór. Rozejrzał się dookoła. Na szczęście, ratownicy zostawili tu nierozpakowany koc termiczny. Położył go w miejscu, gdzie zamierzał usiąść. Zanim dopadnie ją śmierć, jeszcze trochę czasu mogło upłynąć.

— …on ...może być… tam… — coraz trudniej przychodziło jej mówić. Przez moment rozważał nawet zagadać do niej. Lecz od razu pomyślał sobie, że tylko zachęci ją do jeszcze bardziej szalonych spazmów. Wtem kobieta zamilkła. Przez krótką chwilę miał nadzieję, że to już koniec. Ona jednak czekała. Zbierała siły. Może do ostatniej już próby przekazania tego, co musiało być przekazane, zanim odejdzie.

— Mój syn… nie może tam być. — W końcu, z wielkim trudem, wyjęczała.

— Tak, oczywiście. — Nie siląc się na jakiekolwiek współczucie, młody sanitariusz postanowił zbyć ją najbardziej banalnymi słowami, jakie mu przyszły w tym momencie do głowy. — Nasi ludzie wszystko załatwią.

— Nie może być z innymi. To znowu się zacznie… — Kolejne słowa zniekształcił obfity strumień krwi, który wytryskiwał z jej ust za każdym razem, gdy chciała dokończyć.

— Proszę się nie martwić. — Widząc, że to już jej ostatnie chwile, postarał się o to, żeby barwa jego głosu była choć trochę cieplejsza. — Pani syn na pewno nie jest sam. Nasi ludzie już o to zadbają. W tym momencie z pewnością dojeżdżają już do szpitala ostatni ranni.

Mocno zacisnęła swoją dłoń na jego nadgarstku. Chciała zaprotestować. Choćby jednym słowem ostrzec. Jednakże, przez jej osłabione struny głosowe żaden dźwięk nie był już zrozumiały. Spoglądając na jej twarz, miał wrażenie, że już odpłynęła. Słyszał coraz rzadsze spazmatyczne oddechy zwiastujące rychłą śmierć. Strumień krwi, wypływający z jej ust słabł z każdym pulsem.

Umysł konającej już nie rejestrował rzeczywistości. Świadomość nikła w coraz gorzej dotlenionych płatach kory mózgowej. Trudno powiedzieć, czy to było jeszcze myślenie, czy już może tylko ostatni sen. Ktoś bardziej wrażliwy niż młody Lisowski, może by i serdecznie uścisnął jej bezwładną dłoń, może otarł krzepnącą krew z jej policzka, może i pomyślał z nadzieją, że w ostatnich chwilach złe przeczucia nie dręczyły jej matczynego serca.

2

Sanitariusz nie miał racji. Kiedy kobieta umierała, karetka z jej synem wcale nie dojeżdżała do pobliskiego szpitala. Chłopak był zaledwie kilkanaście metrów dalej. Leżał nieprzytomny w obskurnym mini-busie w przejściu między siedzeniami. Tej nocy wiele różnych pojazdów mknęło po drogach Powiatu Gorlickiego jako prowizoryczne karetki pogotowia. Na siedzeniach starego dodge’a rozlokowano przynajmniej dziesięć ofiar wypadku. Ich los nie wydawał się być taki najgorszy. W końcu siedzieli, więc nie było z nimi tak źle. Tylko Kamil Bednarz — siedemnastoletni chłopak nie pasował do tego taboru lekko rannych. U cały czas nieprzytomnego wstępnie zdiagnozowano wstrząs mózgu z możliwym urazem kręgosłupa i obrażeniami narządów wewnętrznych. Jego pech polegał na tym, że kiedy go wydobyto z rozbitego autobusu, na miejscu wypadku nie było ani jednego ambulansu. Ratownicy uznali, że lepiej będzie wysłać go jakimkolwiek pojazdem do szpitala tak szybko jak tylko to jest możliwe, zamiast czekać długie minuty na powrót karetek pogotowia.

W mini-busie tylko dwie osoby nie były ofiarami wypadku: kierowca i zarazem właściciel tego całkiem leciwego dodge’a (bez przerwy zrzędzący pod nosem na widok licznych, świeżych, krwawych plam na tapicerce) oraz młoda stażystka medycyny, która jeszcze do tej pory nie mogła odreagować tego, że jedynie po dwóch tygodniach pracy w szpitalu, zlecono jej tak poważne zadanie. Kiedy kazali jej samej jechać jednym z podstawionych pośpiesznie pod szpital pojazdów, wiedziała, że po raz pierwszy w jej bardzo krótkiej karierze medycznej będzie zdana jedynie na samą siebie. Gdy dotarli na miejsce, ogrom zniszczeń i liczba ofiar tego nieszczęścia były dla niej przytłaczające. Paraliżowała ją sama myśl, że za chwilę wniosą do jej mini-busa kilku ciężko rannych pacjentów, za których będzie całkowicie odpowiedzialna aż do chwili, kiedy dotrą do szpitala. Cały czas modliła się w myślach aby koordynujący akcją ratunkową nie przydzielili jej poszkodowanych z grupy czerwonej — tych wymagających natychmiastowej pomocy. Po kilku minutach, które wydawały się być godzinami, przekonała się, że jej prośby do wszechmogącego musiały być wysłuchane, gdyż kazano jej tylko asystować przy transporcie lekko rannych. Uczucie ulgi prysnęło ni stąd ni zowąd, kiedy w zamykające się automatycznie drzwi dodge’a załomotał jeden z ratowników.

— Musicie zabrać jeszcze jego — krzyknął sanitariusz, który natychmiast po otwarciu mini-busa zaczął ze swoim współpracownikiem wnosić do pojazdu nosze.

— Ten jest nieprzytomny — zaprotestowała. — Miałam przewozić tylko lekko rannych. On musi być w ambulansie. Z pewnością stan jego kategorycznie nie kwalifikuje się na…

— Gówno mnie to obchodzi do czego on się kwalifikuje, paniusiu! — Siła argumentów ratownika zdawała się być na tyle przekonywująca, że młoda pani doktor natychmiast uznała za bezsensowne kontynuowanie swojego wywodu. — Ten chłopak nie doczeka następnej karetki. Albo go bierzesz, albo równie dobrze możemy go już teraz wrzucić do rowu. Tylko, że wtedy to ty będziesz odpowiadać za jego śmierć.


***

Tak więc jechali teraz w kierunku szpitala powiatowego tak szybko, jak tylko stary mini-bus mógł. Chociaż kierowca cały czas wykrzesał ze starego dodge’a sto dziesięć procent mocy, nawet przez chwilę nie musiał się martwić tym, iż jego pojazd nie został wyposażony w syrenę alarmową. Dni świetności dodge spacevana z 1979 roku dawno już minęły. Jednakże, młodej stażystce — Karolinie Zając — w żaden sposób nie przeszkadzało to, że ten pordzewiały gruchot wlókł się tak niemiłosiernie wolno. Na szczęście, jej pacjenci (wszyscy, z wyjątkiem nieprzytomnego nastolatka na podłodze, zakwalifikowani do grupy żółtej) doznali tylko złamań kończyn, niegroźnych oparzeń czy też zmiażdżeń palców — nic takiego co mogło spowodować ich nagłe zejście z tego świata w czasie transportu do szpitala. W zaistniałych okolicznościach postanowiła zająć się przede wszystkim leżącym w przejściu mini-busa młodzieńcem. Oczywiście stwierdzenie „zająć się” było trochę na wyrost. Tak naprawdę, mogła tylko monitorować jego funkcje życiowe i modlić się, że do końca jazdy stan zdrowia jej pacjenta gwałtownie się nie pogorszy.

3

Waldemar Kosecki siedział na dwóch miejscach opierając się plecami o lekko zaparowane okno mini-busa. Prawym kolanem mocno napierał na oparcie siedzenia w sąsiednim rzędzie. W tych warunkach był to jedyny sposób unieruchomienia wyprostowanej lewej nogi. Otwarte złamanie golenia musiało okropnie boleć, szczególnie wtedy, gdy stary dodge spacevan przejeżdżał po wyboistej drodze. Biorąc pod uwagę to, iż podróżowali po powiatowych odcinkach pod koniec lat dziewięćdziesiątych, uszkodzona kończyna musiała mu dokuczać przez cały czas. Jednak nie narzekał. Nieliczne latarnie uliczne, rozjaśniające tylko na chwilę wnętrze pojazdu, wyłaniały z mroku na dwie, góra trzy sekundy, jego szalone spojrzenie. Nie patrzył on ani na paskudne złamanie, ani na kobietę w fartuchu, która już jakiś czas temu przyklękła nad jakimś z pewnością nieprzytomnym pacjentem położonym na podłodze tuż obok jego siedzenia. Swój wzrok nieustannie wbijał w faceta wkulonego w czerwoną, sztruksową kurtkę, prawie przyklejonego do drewnianego panelu rozdzielającego dwa okna mini-busa. Siedział naprzeciw niego, więc od razu zauważył jego okropnie zmiażdżoną prawą dłoń. Gdy bus wpadł w kolejną, tym razem jedną z głębszych dziur na tej drodze, w środku pojazdu rozbrzmiał chóralny jęk. Taki wstrząs na pewno przyprawił ich o nagły ból. Jednak Kosecki teraz milczał. Jakby zupełnie zapomniał o wystającym kawałku kości z jego lewej nogi. Gniew, jaki narastał w nim na widok człowieka trzęsącego się ze strachu po drugiej stronie dodge’a, zagłuszał jakiekolwiek inne jego doznania. Ich pojazd kolejny raz przez krótką chwilę przejeżdżał pod jasną latarnią. Przez mniej niż sekundę patrzyli na siebie. Tyle czasu starczyło mężczyźnie ze zmiażdżoną dłonią, żeby poczuć ciarki na całym ciele.

4

Ponad dwie godziny wcześniej Waldemar Kosecki wsiadał ze swoim o rok starszym bratem do autokaru relacji Krosno — Nowy Sącz. Już dawno nie widzieli takiego tłumu przed autobusem. Mogli się tego spodziewać tydzień wcześniej, kiedy to tabuny studentów zjeżdżały do domów na Święta, ale nie dzisiaj.

— Gdzie te wszystkie ludziska pchają się w piątek wieczorem? — Kiedy kilku pasażerów stojących w kolejce po bilety z pogardą zmierzyło go wzrokiem, Kosecki zamilkł.

— Twoja wina — odburknął jego brat.

— Jak to moja?

— A nie mówiłem, żeby pożyczyć auto od ojca?

— Nie. Tylko nie to. Znowu by coś znalazł w tym gracie i marudził cały kolejny miesiąc, że myśmy to zepsuli.

Kolejka przesunęła się o kolejne dwa kroki. Teraz stali już na schodku prowadzącym do prawie już pełnego autosanu. Oczy starszemu bratu zaświeciły się na widok dwóch pustych siedzeń mniej więcej na środku autokaru.

— Daj mi kasę! Ja kupię bilety. Szybko. Pchaj się tam! Tam są jeszcze dwa miejsca.

Kilkanaście sekund agresywnego slalomu pomiędzy pasażerami zakończyły się sukcesem. Waldemar Kosecki zajął miejsca ’21” i ’22”, albo przynajmniej przez chwilę tak mu się zdawało.

— Hej, ty. Nie widzisz, że tu są już czyjeś rzeczy? — Znikąd wyrosła przed nim średniej postury postać mężczyzny ubranego w czerwoną, sztruksową, wiosenną kurtkę.

— Widzisz tą torbę? — Tuż przy oknie leżała szara, najprawdopodobniej uszyta z brezentu, sporej wielkości torba podróżna. — To chyba znaczy, że byłem tu pierwszy, no nie?

Kosecki już chciał odstąpić jedno miejsce, kiedy dostrzegł w przedostatnim rzędzie jeszcze jeden niezajęty fotel. Od razu szeroki uśmiech pojawił się na jego twarzy.

— Niech pan patrzy tam, prawie na końcu. Wolne miejsce tuż obok ślicznej dziewczyny. Niech się pan śpieszy. Wielu dałoby dużo, żeby przysiąść się do takiej laski.

— Sam sobie tam siadaj — widać było, że wdzięki rudowłosej dwudziestolatki w obcisłym golfie dość wyraźnie podkreślającym jej obfity biust nie wywarły na nim żadnego wrażenia. — Ja tam wolę się nie przesiadać.

— Pan przesądny, czy co? — starszy Kosecki stał już z biletami w prawej ręce obok swojego brata. Miał nadzieję, że wspólnie przekonają faceta w jaskrawej kurtce do zmiany miejsca.

— Że co?

— No, niektórzy myślą, że jak się przesiądą z miejsca na inne miejsce…

— W dupie mam jakieś zabobony!

— No to co szkodzi zrobić innym przysługę? Pan jest sam, więc nie musi…

— Dobrze wiem jak to będzie. Zanim dopcham się tam z moimi tobołkami, już na pewno ktoś tam będzie siedział. — Nie czekając już na kolejne argumenty, jegomość w czerwonej, sztruksowej kurtce zajął miejsce od wewnątrz, demonstracyjnie włożył słuchawki na uszy, włączył walkman’a i oparł głowę o niezbyt wygodny fotel.

5

Kolejny wstrząs dodge spacevana wywołany uderzeniem lewego koła tylnej osi o ponad pół metrową wyrwę w asfalcie przypomniał Waldemarowi Koseckiemu o złamanej nodze. Trudno powiedzieć co było gorsze — fizyczny ból, cierpienie wywołane tragiczną śmiercią brata czy też świadomość, że siedzi się vis-a-vis osoby, która swoją decyzją przyczyniła się do tej tragedii.


***

Nie zawsze sprawdza się to, że najbezpieczniej jest siedzieć z tyłu pojazdu w czasie karambolu. Starszy brat Koseckiego postanowił zająć miejsce w przedostatnim rzędzie już bez kolejnych sprzeciwów.

— Ty siedź tutaj — stanowczym tonem rozkazał. — Ja usiądę obok tej kocicy. Jeszcze cię zbałamuci ta ruda cizia i znowu dostanie mi się za ciebie od starych.

Musiał się śpieszyć, gdyż kilka osób z przodu już ostrzyło sobie zęby na wolne miejsce, no i oczywiście, na bliskie towarzystwo seksownej dziewczyny siedzącej na fotelu od strony okna. Na koniec, tuż przed rozstaniem, szybkim ruchem dłoni brat zmierzwił młodszemu Koseckiemu czuprynę.

— No to młody, ja idę do tyłu. Ty tu nie dokazuj. Widzimy się w Nowym Sączu.


***

Tadeusz Kosecki nie miał zbyt dużo czasu, żeby choćby tylko przedstawić się rudowłosej. Tuż przed mostem nad rzeką Ropą autobus zderzył się tak niefortunnie z nadjeżdżającą z naprzeciwka półciężarówką, że znaczna część impetu uderzenia wprawiła tył autosanu w ruch obrotowy. Pasażerom, którzy siedzieli w drugim i trzecim rzędzie od końca, po prawej, los przydzielił pierwsze miejsca na tej śmiertelnej karuzeli. Ta część pojazdu dosłownie wbiła się w olbrzymi pień drzewa, całkowicie miażdżąc wszystkich i wszystko co tam było.


***

Kolejna uliczna latarnia wydobyła na chwilę z ciemnego wnętrza mini-busa demoniczny wzrok młodszego Koseckiego.

— Jak długo jeszcze? — Mężczyzna ze zmiażdżoną dłonią czuł coraz większe zakłopotanie. Nie chciał ponownie spotkać tego upiornego spojrzenia człowieka, który siedział naprzeciw, więc skorzystał z pierwszej okazji, kiedy młoda doktor odstąpiła nieprzytomnego pacjenta.

— Nie wiem gdzie teraz jesteśmy. Jeszcze nie znam dobrze tej trasy, ale myślę, że to już niedługo. Jak się pan czuje?

— Ta ręka okropnie boli. Nie mógłbym coś jeszcze na nią dostać?

— W szpitalu zdecydują.

— Jednak boli, jak cholera. Może jak wstanę i zrobię kilka kroków, będzie lepiej…

— NIE! Niech pan nie wstaje. Jeszcze pan nastąpi na tego biedaka. — Zdecydowanym ruchem dłoni powstrzymała go przed postawieniem nóg na podłodze. I wtedy usłyszeli ten jęk. Początkowo słaby, niewyraźny, zagłuszany przez monotonny ryk silnika, niemożliwy do zlokalizowania, potem coraz głośniejszy. Karolina Zając od razu popatrzyła w dół. Miała racje. Jej najbardziej poszkodowany pacjent odzyskiwał przytomność. Natychmiast przyklęknęła przy nim. Oprócz jednej jego ręki, która coraz śmielej błądziła w półmroku, leżał nieruchomo. Rzuciła szybkie spojrzenie na duży, cyfrowy zegar zawieszony nad stanowiskiem kierowcy. 20:41. Dopiero jechali dziesięć minut.

— Gdzie jestem? — drżącym głosem zapytał.

— Spokojne. Tylko się nie ruszaj. — Chociaż bardzo starała się, żeby być opanowaną, nie mogła powstrzymać histerii, która zaczynała ją paraliżować. Nie rozumiała skąd tak nagła zmiana samopoczucia. To nie był lęk, który można odczuwać wtedy, gdy stawką jest życie pacjenta i cała kariera. To był strach pierwotny, doznawany raczej instynktownie. Coraz bardziej niepokoiły ją dziwne dreszcze, które błyskawicznie rozpływały się po jej całym ciele. Nie było zimno, chociaż zaczynała się dopiero prawdziwa wiosna. Dobrze pamiętała, że ze względu na rannych poprosiła kierowcę, aby włączył ogrzewanie zanim jeszcze dojechali do miejsca wypadku. Więc drgania mięśni wywołane były na pewno czymś innym niż zbyt niską temperaturą. Miała za młody i za zdrowy organizm, żeby cierpieć na niedocukrzenie. Coraz mniej racjonalne myśli mącił absurdalny lęk. Słyszała szybki i poszarpany rytm serca, kiedy kolejne porcje krwi tętniczej waliły w jej bębenki uszne. Kolejna, niedorzeczna myśl już zaczęła kiełkować w jej umyśle. „A może to zawał? Mój Boże, przecież i dziadek i ojciec umarli za młodu na serce”. Ciśnienie krwi rosło a wraz z nim jej stres. Niepokój napędzał jeszcze bardziej mięsień sercowy. Ten istny mechanizm samozniszczenia mógł za chwilę spowodować palpitacje serca. Stare fobie z dzieciństwa, okresu dorastania, czy też ciężkich lat studiów medycznych mieszały się z świeżo wyimaginowanymi lękami.

— Boże, nie teraz! — Młodzieniec leżący na podłodze dodge’a, między siedzeniami był już całkiem świadomy. Co gorsza, był przerażony zachowaniem kobiety, która siedziała tuż obok niego.

— Gdzie jest moja mama?

— Co? — Karolina Zając zareagowała na jego pytanie tak, jakby dopiero teraz odkryła go leżącego na brudnej wykładzinie mini-busa.

— Jestem Kamil Bednarz. Byłem w autobusie z Agnieszką Bednarz — moją matką. Co się z nią stało? Dlaczego nas rozdzielono?

— Nie krzycz! — warknęła — Nic ci nie zrobiłam!

Młoda stażystka zaczynała coś bredzić. Jej oddech był tak szybki, jakby dopiero przed chwilą ukończyła bieg na tysiąc metrów.

— To nie moja wina. Nie ja ich zabiłam.

— „…ich zabiłam?” — z trudem jęknął jej młody pacjent. — Czy ktoś tu zginął?

Chwilę później chłopak zwracał uwagę już nie tylko na jej słowa i zachowanie. Teraz jeszcze bardziej niepokojące sygnały dochodziły go zewsząd. Gniewne obelgi, wulgaryzmy, groźby czy też pierwsze odgłosy walki upewniły go w tym, że znowu dzieje się to, przed czym uciekał zarówno dziś, jak i przez prawie całe swoje życie.

— Hej, posłuchaj mnie! — Złapał ją za ramiona i potrząsnął tak lekko, jak tylko potrafił. Wiedział, że w każdej chwili zbyt zdecydowany ruch może obudzić w jej umyśle kolejnego, jeszcze gorszego demona. — Nie ma dużo czasu. Musisz dać mi jakiś środek uspokajający. Najlepsze dla was wszystkich będzie coś tak silnego, co pozwoli mi natychmiast odpłynąć. Dalej, rób co ci mówię! Każda sekunda się liczy.

Zaniepokojony całą sytuacją kierowca włączył światła wewnątrz pojazdu. Karolina Zając chwyciła torbę i odskoczyła od nastolatka. Chociaż patrzyła na niego, był pewny, że jej przerażone oczy widzą w nim kogoś innego. Kiedy wyciągnął do niej rękę, odsunęła się o kolejny krok. Teraz zestaw pierwszej pomocy kurczowo trzymała przy piersi, jakby w każdej chwili spodziewała się ataku. Jakiś mężczyzna, gdzieś bardzo blisko niego (głos dochodził z najbliższego siedzenia) głośno płakał. Cały czas powtarzał tylko dwa słowa. Kamil Bednarz chciał podnieść się z podłogi. W miejscu gdzie leżał nie mógł widzieć nikogo oprócz roztrzęsionej kobiety w fartuchu lekarskim. Szybko musiał odpuścić. Kiedy tylko zaczął wstawać, okropne zawroty głowy natychmiast ponownie go uziemiły.

— Zabiłeś go! Zabiłeś go! Zabiłeś go!!! — Facet świrujący najprawdopodobniej na fotelu, u podnóża którego on ugrzązł, zaczynał się rozkręcać. To nie był już płacz, raczej wściekłe okrzyki kogoś, kto był gotów zabić. Nagle poczuł ból w prawym goleniu. Ktoś stanął na jego nodze. To musiała być osoba, do której te gniewne okrzyki były kierowane. Siedziała do tej pory po drugiej stronie dodge’a. Teraz uznała, że czas najwyższy zejść z fotela i uciekać z tego miejsca.

— Ty skurwysynu! Gdzie?! — Z perspektywy kogoś leżącego na podłodze w wąskim przejściu mini-busa, to wyglądało jak zwinny skok drapieżnego kota na swoją ofiarę. Mężczyzna, który przed chwilą nadepnął na niego, pod naporem spadającego na niego ciała napastnika upadł z powrotem na fotele, na których przed chwilą siedział,

— Przez ciebie mój brat nie żyje. Ty skurwysynu, przez ciebie! — Bełkotliwe, gardłowe, gulgoczące dźwięki, które były jedyną odpowiedzią atakowanego, wskazywały, że za chwilę zostanie uduszony. Kamil odwrócił teraz głowę do tyłu. Za nim, mniej więcej dwa rzędy siedzeń do przodu jakaś kobieta, grubo po pięćdziesiątce, rozdrapywała ranę na własnym ramieniu. Czym bardziej ją bolało, tym zajadlej rozszarpywała palcami krwawiące ciało. Nie było już czasu do stracenia. Jeszcze chwila i wszyscy w jego najbliższym otoczeniu do końca stracą nad sobą panowanie. Nie mógł dopuścić do tego, żeby ludzie zaczęli zabijać się z jego powodu. Nie znowu. Nie ci, których jedyną winą było tylko to, że znaleźli się w tym samym miejscu, co on. Zebrał w sobie całą siłę, żeby powstać. Mocno chwycił metalowy filar, łączący siedzenie z górnym lukiem bagażowym. Już z wielkim trudem zaczynał się podnosić, kiedy nagle mini-bus zaczął gwałtownie hamować. Na szczęście, uderzenie nie było zbyt mocne. Kierowcy udało się zwolnić na tyle, żeby zderzenie nie miało śmiertelnych skutków. Kamil Bednarz zastanawiał się, czy to coś, co wywoływało ten obłęd, czy raczej któryś z owładniętych szałem pasażerów dopadł już tego nieszczęśnika. Dzięki temu, że chłopak w momencie kolizji mocno trzymał się metalowego drążka, jako jeden z nielicznych nie poleciał do przodu. Jedynie osunął się kilkadziesiąt centymetrów w dół, uderzając kolanami w podłogę. Nagle poczuł, że ktoś jest teraz za jego plecami. Natychmiast się obrócił z zaciśniętymi w pięści rękoma. Spodziewał się wszystkiego. Na szczęście to była ta młoda kobieta w białym fartuchu. Nic nie mówiła, tylko obserwowała każdy jego ruch. Duże łzy spływały po przerażonej twarzy. Był pewien, że w tej chwili wydaje jej się, że stoi przed kimś innym, przed osobą, o której wspomnienia pewnie od dłuższego czasu próbowała zgubić gdzieś w najciemniejszych zakamarkach swojej podświadomości. Teraz to widmo pojawiło się w jej wyobraźni. Może był to wredny, mszczący się za nieodwzajemnione uczucia ex-chłopak z liceum, może sadystyczny ojciec albo też dręczący ją lubieżnymi propozycjami ordynator oddziału, gdzie miała pierwsze praktyki. Ludzie, którzy znaleźli się zbyt blisko niego, tak jak ta młoda pani doktor, znowu wpadali w szał i znowu działo się tak z jego powodu.

— Proszę, daj mi coś silnego na uspokojenie a obiecuję, że za chwilę nie będziesz się czuła tak parszywie.

Cofnęła się o jeden krok. Chociaż uśmiechała się, w jej oczach widział coraz większy obłęd. Ostrożnie schyliła się do torby. Wyjmując coś z niej, cały czas go obserwowała. Wkrótce mógł zobaczyć co to jest. Mała strzykawka. Kiedy podniosła ją na wysokość swojej talii, krótki odblask światła zdradził obecność igły. Trzymała to tak, jakby groziła mu nożem. W oddali mógł usłyszeć ledwo co uchwytne dla ucha syreny. Z każdą chwilą coraz śmielej przebijały się przez szalone okrzyki, jęki i łkania pasażerów mini-busa. Miał zbyt mało czasu, żeby wygrzebać się z tego pojazdu. „Kolejni ludzie: ratownicy, założę się, że też policjanci, wkrótce tu będą. Zrobi się jeszcze większy kocioł. Wszystkich ich to dopadnie. Wystarczy, że podejdą zbyt blisko. Boże! Co, jeśli gliniarze mają pistolety?”

— Proszę, posłuchaj mnie. — Zwrócił się do kobiety w białym fartuchu, tak spokojnie, jak tylko mógł. — Mam nadzieję, że za chwilę będziesz choć trochę pamiętać z tego, co teraz powiem. Jest to ważne tak samo dla mnie, jak i wszystkich innych, którzy będą się mną zajmować. — Pomimo tego, że wyglądała na coraz bardziej niepoczytalną, kontynuował. — Odnajdźcie moją matkę. Była ze mną w autobusie. Nazywa się Agnieszka Bednarz. Kładę na podłogę moją legitymację. Może się przydać. Moja mama będzie wiedzieć co robić. Nawet jeśli jest ranna, musicie ją sprowadzić.

Miał już bardzo niewiele czasu. Ponownie zebrał w sobie wszystkie siły, żeby powstać. W zaparowanych, tudzież okrwawionych oknach dodge’a zobaczył pierwszą sylwetkę szybko zbliżającą się do ich pojazdu. Pośpiesznie rozejrzał się dookoła. Przez chwilę szukał tego samego metalowego filaru, którego się trzymał podczas kolizji. Niemal natychmiast namierzył metalową konstrukcję. Obydwie dłonie mocno zacisnęły się na niej mniej, więcej na wysokości jego klatki piersiowej. Zdecydowanym ruchem głowy naparł z całej siły na chłodny, stalowy pręt. Trudno powiedzieć czy słyszał jeszcze tępy łomot pękającej kości czołowej. Wir zapomnienia coraz gwałtowniej go wciągał. Z obwicie krwawiącą głową obsunął się na to samo miejsce, gdzie kilka minut wcześniej już leżał. Znowu był nieprzytomny.

6

Jeszcze przez chwilę nie wiedziała gdzie jest. Zmysł powonienia był tym, który pierwszy ponownie zaczął odbierać realne bodźce z otoczenia. W jej nozdrzach mieszające się ze sobą zapachy potu, środków antyseptycznych i krwi nagle odblokowały pamięć. Już wiedziała, że jest w tym obskurnym mini-busie w grupą lekko rannych ofiar wypadku. Tylko, że teraz metaliczny fetor krwi był o wiele bardziej intensywny, niż wtedy… „Jakie wtedy?” Nie potrafiła sobie wyjaśnić dlaczego straciła poczucie czasu. „Przecież dopiero co to się zdarzyło. Schylałam się nad tym biedakiem. Coraz głośniej jęczał z bólu. Zaczynał odczuwać obrażenia, jakich doznał. Teraz stoję gdzie indziej ze strzykawką w ręku a ten chłopak leży na boku z krwawiącą głową. Co tu się stało?” Jej przytomniejący umysł odkrywał coraz więcej dramatycznych zmian, jakie musiały zajść, podczas tego zamroczenia. Dopiero teraz zwróciła uwagę na to, że stoją gdzieś w szczerym polu. Miejsce kierowcy było opuszczone. Rześkie, mroźne powietrze wdzierało się do wnętrza dodge’a przez na oścież otwarte drzwi z przodu. Karolina Zając rozejrzała się po całym mini-busie. Kilka osób, podobnie jak i ona wyglądało na oszołomionych. Rozglądali się na wszystkie strony, jakby również nie mogli sobie przypomnieć kilku ostatnich minut. Jej wzrok zatrzymał się na mężczyźnie, który w wypadku doznał potwornego, otwartego złamania nogi. Był on teraz po przeciwnej stronie. Przygniatał swoim ciałem do siedzenia innego pacjenta. Widać było, że nie rozumie dlaczego jego dłonie nadal zaciskają się na szyi tego człowieka. Nagle zrobiło się jej niedobrze. Ten drugi był martwy. Wytrzeszczone, martwe oczy nie pozostawiały żadnych wątpliwości. W tej chwili dotarło to też do mężczyzny ze złamanym goleniem. Natychmiast, tyleż samo z przerażeniem co obrzydzeniem, cofnął swoje ręce.

Ponownie spojrzała na nieprzytomnego chłopaka. Jej serce biło coraz wolniej. Nie oddychała już tak płytko i nierytmicznie, jak jeszcze kilkanaście sekund temu. W obydwu dłoniach nie trzymała już tak kurczowo strzykawki z igłą. Nadal pamiętała, że jeszcze nie tak dawno temu okropnie się bała, chociaż nie była w stanie sobie przypomnieć przyczyny tego paraliżującego strachu. Przyklęknęła. Chciała sprawdzić, dlaczego tak dużo krwi było w miejscu, gdzie leżała jego głowa. Naraz dostrzegła mały, prostokątny przedmiot wystający spod jego ramienia. Podniosła go do światła. To była szkolna legitymacja. Chociaż nigdy wcześniej jej nie widziała, była przekonana, że już o niej słyszała. Przyjrzała się zdjęciu. To na pewno był ten sam chłopak. Pod spodem widniały jego imię i nazwisko. Kamil Taurus. Jeszcze raz przeczytała ostatni wyraz. Bednarz. Gdzieś w zakamarkach wciąż przytępionego umysłu to nazwisko nadal pobrzmiewało. Szybko przeniosła jeszcze raz swoje spojrzenie na strzykawkę. „Proszę, daj mi coś silnego na uspokojenie a obiecuję, że za chwilę nie będziesz się czuła tak parszywie”. Pamiętała ten zrozpaczony głos. „Tak. To musiał być ten młody mężczyzna. Odzyskał przytomność i wtedy wszystko w tym przeklętym mini-busie zaczęło się psuć. Mówił, że to przez niego. Ostrzegał, że będzie coraz gorzej, dopóki będzie przytomny. Mówił coś o matce. No tak! Bednarz. Miałam znaleźć kobietę o tym samym nazwisku”.

Nagle od przedniej strony dodge’a spacevana dały się słyszeć niepokojące hałasy. Znowu jakaś kobieta wrzeszczała. Karolina Zając wiedziała, że to nie był jednak głos kogoś, kto właśnie co odkrył, że osoba siedząca obok nie żyje. To był lament zwiastujący następne, nawet groźniejsze niebezpieczeństwo. Młoda stażystka nie myliła się. Przez otwarte przednie drzwi dwóch silnie zbudowanych mężczyzn wdarło się do środka. Obydwaj mieli liczne opatrunki. Niektóre z nich całkowicie przesiąknięte krwią. Musieli też być ofiarami tego wypadku, chociaż nie przypominała sobie, żeby byli przydzieleni do jej transportu. Najgorsze było to, że teraz każdy z nich trzymał w dłoni całkiem pokaźnych rozmiarów nóż.

— Gdzie jesteś, gnojku?! — Pierwszy z nich, łysol w przykrótkiej, skórzanej kurtce warknął.

— Nie myśl, że tak łatwo odpuścimy — wtórował drugi, jak na drugą połowę kwietnia, zbyt skąpo odziany, bo tylko w białą, teraz zakrwawioną podkoszulkę, osiłek. — Wiemy świrze, że tu się schowałeś.

— Nie wyjedziesz od nas, póki nie zapłacisz za to co zrobiłeś.

„To musi być ten chłopak. Na pewno chodzi im o niego”. — Zbyt późno pomyślała o tym, żeby czymś przykryć jego twarz. Obydwoje napastnicy od razu musieli go rozpoznać, gdyż bezpośrednio ruszyli w jego kierunku. Z resztą, nie uwierzyliby jej, że to zwłoki jakiegoś staruszka.

— Zostawcie go. — Chociaż bardzo chciała zabrzmieć przekonywująco, jej trwożliwy głos zdradził ją w już w pierwszej chwili. — Nie ruszajcie go. Jest w bardzo poważnym stanie. Idźcie sobie, chyba że chcecie mieć kłopoty. Zaraz będą tu inne karetki i radiowozy.

— Stul pysk! — Ryknął z furią mięśniak w przykrótkiej, skórzanej kurtce.

— Nie wiesz, głupia kozo, kogo próbujesz chronić.

Spojrzała na jednego, potem jeszcze uważniej przyglądnęła się drugiemu. Coś dziwnego było w ich wyglądzie. Nie chodziło tu o pełną agresji postawę. W końcu takie zbiry zawsze się tak zachowują w podobnych sytuacjach. Nie podobały jej się ich odruchy: gwałtowne, prawie niedostrzegalne drgnięcia ciała. Jeśliby tylko jeden z nich to miał, pomyślałaby, że to jakaś neurologiczna przypadłość. Jednak szanse, że obydwaj chorują na to samo (mogła przysiąc, że nie ma między nimi pokrewieństwa) były bardzo małe. Jeszcze bardziej niepokojące były ich spojrzenia: dzikie, drapieżne, jakby w amoku. Nawet ludzie po prochach tak nie wyglądają. Teraz tylko trzy rzędy siedzeń oddzielały ją od nich. Nogi miała już jak z waty. Nie miała żadnych wątpliwości. Przybyli tu by zabić. Zaczynała rozumieć, że znalazła się w niewłaściwym czasie i w niewłaściwym miejscu. „Nie zasłonili sobie twarzy. Czyli albo pozbędą się świadków morderstwa, albo są tak szaleni, że mają to gdzieś. Tak czy siak, mam przesrane”.

Jej ciało, jakby wbrew jej woli, zrobiło jeden krok do przodu, zasłaniając tym samym nieprzytomnego pacjenta przed ich bezpośrednim atakiem.

— Odsuń się głupia suko! — Osiłek w zakrwawionej podkoszulce nie czekał na jej reakcję. Uniósł do góry rękę. Przez chwilę ostrze jego noża zawisło nad jej głową. Nawet nie zdążyła zasłonić się rękoma, kiedy to rozdzierający huk wystrzału rozległ się w mini-busie. Małe, ciepłe i wilgotne, ale przede wszystkim lepkie kawałeczki jego mózgu rozprysnęły się na wszystkie strony. Jeszcze nie zdołała przymknąć powiek, gdy drugi, identyczny huk ponownie wszystkich ogłuszył. Kolejny krwawy prysznic zrosił jej twarz. Kolejne martwe ciało wydało głuchy odgłos bezwładnie opadając na brudną wykładzinę starego dodge’a. Kolejne wrzaski przerażonych pasażerów wróżyły dalsze kłopoty. Kiedy otarła powieki, mogła spojrzeć w kierunku ich wybawcy. Stał nieruchomo przy samych drzwiach. Niewyraźna sylwetka wtapiała się w ciemne wnętrze mini-busa. Dziwne — jeszcze kilka sekund temu wszystkie światła były tam włączone.

— Dobrze, że zdążyliście — wyjąkała. Wiedziała, że teraz nie powinna tak bezczynnie stać, ale jej organizm na chwilę odmówił posłuszeństwa. Z resztą, nie tylko jej. Inni pasażerowie dodge’a również stanęli jak wryci. Wszystkie te rzeczy, które wydarzyły się w tak krótkim czasie mogły każdego zamroczyć. Na dodatek dwa strzały oddane w tak ciasnym pomieszczeniu na pewno niejednego ogłuszyły. Przez te kilka sekund, które trwały dla niej jak długie minuty, nikt się nie poruszył. Nawet osoba na przodzie mini-busa z nadal uniesionym pistoletem zastygła jak posąg.

— Gdzie są inni? — Karolina w końcu mogła mówić. Dopiero teraz zaczynała dostrzegać dziwne okoliczności tego zdarzenia. Nie rozumiała skąd tak naprawdę ten ktoś się tu pojawił. Wokół mini-busa nadal panowała ciemność. Chociaż ryk syren potężniał z każdą chwilą, wciąż nie widziała żadnej karetki czy też radiowozu.

— Kim jesteś? — Czuła, że jej serce znowu bije coraz szybciej. Już po raz kolejny w tak krótkim czasie strach zaczynał ją paraliżować. Spojrzała pod nogi. Tak, jak myślała. Tym razem to nie ten pokiereszowany w wypadku nastolatek był przyczyną jej lęków. Nie wyglądał na takiego, który w najbliższych godzinach odzyska przytomność. Patrząc w dół, nie mogła się powstrzymać od rzucenia choćby jednego, krótkiego spojrzenia na bezgłowe ciało mięśniaka, ubranego w krótkawą, teraz już całkowicie zakrwawioną podkoszulkę. Wciąż pamiętała jego upiorny wyraz twarzy. „Cholera! Te światła z przodu mini-busa nie mogły wszystkie naraz przestać działać o tak sobie! Czy ktoś, kto nie ma złych intencji, skrywałby swoją twarz w ciemności? Niech to szlag! A co, jeśli ten gościu jest taki sam, jak ci dwaj, tutaj”?

— Słychać, że już kawaleria nadjeżdża. Zaraz zjawi się policja. — Od razu pożałowała tego, że to powiedziała. Brzmiało to tak, jakby wystraszone dziecko, pozostawione same w domu, desperacko próbowało odstraszyć intruza sprzed drzwi banalnym „Zaraz przyjdzie tu tata.” Zdała sobie sprawę z tego, że w tej chwili jest chyba najlepiej oświetloną osobą w całym busie. „Cholera, dlaczego moja twarz zawsze zdradza to, co czuję?”. Odwróciła głowę w drugą stronę. I wtedy pierwszy raz od wielu minut coś w końcu poszło po jej myśli. W tylnej szybie dodge’a dostrzegła pierwsze niebiesko-czerwone odblaski. Odetchnęła z ulgą. Z każdą kolejną chwilą były większe i liczniejsze. Szybko zwróciła swój wzrok w kierunku nieznajomego. Miejsce obok kabiny kierowcy było już puste. Jak widmo, ten ktoś zniknął tak samo szybko, jak się pojawił.

W tym momencie zdała sobie sprawę, że nadal trzyma w dłoni laminowaną szkolną legitymację. Jeszcze raz przeczytała imię i nazwisko. Kamil Bednarz. Powiodła oczyma po innych pasażerach. Na szczęście teraz nikogo nie obchodził ten chłopak. Nikt, oprócz niej, nie kojarzył go z tymi wszystkimi dziwnymi zdarzeniami. Tyle samo z nadzieją, jak i z trwogą patrzyli na zbliżających się ratowników i policjantów. Przerażał ich widok zmasakrowanych trupów siedzących tak blisko nich. Duszący odór krwi wywoływał u nich coraz większe mdłości. Jednak w tej chwili najgorsza była niepamięć. Każdego dręczyła teraz tylko jedna obawa: „Czy ja mam coś wspólnego z tym, co tu się stało?”

7

— Niech nikt się nie rusza! Wszyscy zostają tam, gdzie teraz są! — Mężczyzna przewodzący kilkuosobowej grupie groźnie wyglądających osób w maskach filtracyjnych i niebieskich kombinezonach ochrony biologicznej dziarsko wymachiwał na wszystkie strony karabinem maszynowym, gdy przechodził obok kolejnych pasażerów dodge’a spacevana.

— Nikt nawet nie drgnie! Jeśli wam życie miłe… Będziemy strzelać bez ostrzeżenia.

Zatrzymali się metr przed zastrzelonymi dosłownie kilkadziesiąt sekund wcześniej dwoma napastnikami. Silne białe światła z ich masywnych latarek krążyły po skąpanych we krwi suficie, siedzeniach, ale przede wszystkim ciałach przerażonych pasażerów.

— To ich krew? — Ten sam mężczyzna wskazał lufą na parę zwłok leżących w przejściu. Zniekształcony przez maskę głos jeszcze bardziej potęgował strach.

— Tak. Ktoś od was był tu dosłownie przed momentem. Na szczęście zdążył. Odstrzelił im łby w ostatniej chwili. — Karolina Zając bacznie obserwowała ich reakcję na jej słowa. Wymienili między sobą krótkie spojrzenia. Tak jak podejrzewała, jej wybawca nie należał do ich zespołu.

— Pani jest lekarzem — nie do końca wiedziała czy to było pytanie, czy raczej stwierdzenie.

— Tak. Miałam ich zabrać do szpitala w Gorlicach.

— Jest pani ranna?

— Nie. To tylko krew tych dwóch.

— Co z nim? — Druga w szeregu, w tak samo posępnym ubiorze, osoba wycelowała swój karabin w kierunku nieprzytomnego nastolatka.

— A ten na podłodze. — Robiła wszystko, co mogła, żeby głos jej nie zadrżał w tej chwili. — To mój najcięższy przypadek. Nie odzyskał przytomności od samego początku.

— Czyżby? — Mężczyzna, który przed chwilą przyłączył się do rozmowy, wymownie rozejrzał się dookoła. — Czym bliżej niego, tym więcej trupów.

— Nie wiem do czego zmierzacie. Chyba nie przybyliście tutaj, żeby nas przesłuchiwać…

— Czy mówił kim jest? — Przerwał jej w pół słowa. Pomimo zniekształceń spowodowanych mówieniem przez maskę, łatwo zidentyfikowała w jego głosie narastającą irytację. — Czy się przedstawił zanim… — mężczyzna w kombinezonie dokładniej przyglądnął się ranie na czole nieprzytomnego młodzieńca — zanim uderzyła go pani czymś ciężkim w głowę?

Potrzebowała chwili, żeby pozbierać myśli. Chociaż ci ludzie w maskach naprawdę wyglądali groźnie, niczego takiego złego teraz nie robili. Pewnie na ich miejscu podobnie by się zachowywała. „To na pewno szok. Wszystkie te rzeczy, które tu się wydarzyły… Mój umysł nie może tego wszystkiego przyswoić.” Nagle zdała sobie sprawę z tego, że tak naprawdę, oni nie są dla niej problemem, tylko jego rozwiązaniem. Jeszcze kilka minut temu, zupełnie oszołomiona, zachodziła w głowę, jak pomóc temu nieszczęśnikowi na podłodze. Nie była pewna, czy zdoła ustrzec tych, co będą przy nim, gdy zacznie odzyskiwać przytomność. Teraz nie musiała się tym już martwić. Na szczęście byli inni, którzy wiedzieli, może nawet i o wiele więcej niż ona, o tym dziwnym przypadku. W tej chwili byłaby w stanie zgodzić się na pełną współpracę z nimi, gdyby jednak nie to, że jej podświadomość nieustannie wysyłała jej alarmujące sygnały. „Bądź czujna! Coś tu nie gra. Nie daj się zwieść pozorom. Nie pojawił się z nimi żaden policjant, strażak czy też ratownik. No i te cholerne maski. Nie jest dobrze. Albo obawiają się jakiejś zarazy, albo nie chcą, żeby ich rozpoznano. Niech to szlag! Z moim pechem pewnie i to i to.” Spojrzała w kierunku przedniego wyjścia, którędy właśnie wyprowadzano jedną z ocalałych pasażerek. W świetle ich reflektorów dobrze widziała jej młodą, atrakcyjną twarz. Dziewczyna rozglądała się na wszystkie strony, jakby czegoś szukała. Może, tak jak i Karolinę Zając, niepokoił ją brak karetek czy też radiowozów. Jej zapłakane oczy przez chwilę zatrzymały się na niej. Młoda pani doktor nie pamiętała tej kobiety. Musiała siedzieć gdzieś na samym przodzie. Z pacjentami w tej części spacevana prawie w ogóle nie miała kontaktu. Nagle zobaczyła coś, co ponownie tego wieczoru zmroziło krew w jej żyłach. Długa, przez moment lśniąca w świetle latarki, lufa karabinu była wycelowana w plecy dziewczyny. Człowiek, który do niej celował, nie wyglądał na bardzo opanowanego. Mocno gestykulował, jakby jej groził.

— Co się dzieje?! Gdzie zabieracie tę kobietę? Dlaczego on ją tak prowadzi? Po co mu ta broń?

Nikt jej nie odpowiedział. Ludzie w maskach zdążyli już obstawić cały mini-bus. Kolejne osoby były wyprowadzane obydwoma wyjściami dodge’a. Jeden z pasażerów postanowił stawić opór. Zamachnął się na jednego z uzbrojonych. Aby dodać sobie odwagi, albo też pozwolić ujść furii, spowodowanej całą tą sytuacją, zaczął rzucać najbardziej siarczystymi przekleństwami. Chwilę później już milczał. Sprawnym ruchem jeden z najbliżej stojących zamaskowanych uderzył masywną kolbą karabinu w skroń krnąbrnego pasażera. Natychmiast jego krępe ciało bezwładnie upadło na podłogę.

— Kim jesteście? — Karolina Zając zaczynała panikować. Traciła kontrolę nad sobą, chociaż wiedziała, że to jest ostatnia rzecz, jaką teraz może zrobić.

— Kto was tu przysłał? Gdzie pogotowie? Dlaczego jeszcze nie…

— Czy ten chłopak mówił jak się nazywa? — Ta sama osoba co przed chwilą, w podobnie bezceremonialny sposób przerwała jej. Cały czas swoją uwagę zdawała się skupiać tylko na nieprzytomnym młodzieńcu leżącym prawie pośrodku przejścia.

— Czy mówił skąd jest?

— Jak już wam powiedziałam, od samego początku nie odzyskał przytomności…

— Przestań kłamać!!! — Ostry, prawie piskliwy krzyk zdradził, że człowiek kryjący się za maską to kobieta. Dopiero teraz doktor Zając zwróciła uwagę na jej zdecydowanie węższe ramiona i drobniejszą budowę ciała w porównaniu z innymi postaciami w ponurych kombinezonach.

— Nie kłamię. Ten chłopak odniósł tak poważne obrażenia podczas wypadku, że prawie cudem jest to, że jeszcze żyje.

— Czemu go kryjesz? — Jej maska teraz prawie dotykała twarzy młodej stażystki. — Myślisz, że nie widzę świeżej rany na jego głowie?

— Rozejrzyjcie się dookoła! Czy tak trudno domyśleć się tego, że jeszcze kilka minut temu ludzie tutaj się… no, walczyli ze sobą. Ktoś musiał go przypadkowo kopnąć. Stąd ta rana. W końcu, cały czas ten biedak leży w samym przejściu.

— Znowu kłamiesz. Tylko po co? Przecież nawet nie znasz tego chłystka. Gdybyś wiedziała, co ten gnojek może zrobić… — Kobieta w niebieskim kombinezonie jeszcze raz rozejrzała się dookoła. — To, co ci ludzie wyrabiali tu kilka minut temu, jest chyba najlepszym dowodem na to, o czym mówię. Prawie was wszystkich zabił, ale ty chcesz go kryć. Ciekawe, dlaczego?

— Wszyscy cofnąć się!!! Kod pięć! — Nagle jeden ze stojących za plecami zamaskowanej kobiety mężczyzn wydał krótką, ale za to bardzo stanowczą komendę. Wszystkie postacie w kombinezonach od razu odstąpiły na krok od pasażera, do którego mierzyła karabinem ta sama osoba, co chwilę wcześniej wydała ten złowieszczo brzmiący rozkaz. Chociaż Karolina Zając została dość brutalnie odepchnięta na około dwa metry w stronę przedniego wyjścia, wciąż dobrze widziała, że chodzi im o mężczyznę z otwartym złamaniem kości goleniowej. Bardzo dokładnie przyglądali się to jego ranie, to jego oczom.

— Możliwe bezpośrednie zakażenie krwią od pacjentów A2 i A3. — Lekkie zdenerwowanie można było wyczuć w głosie osoby składającej ten krótki meldunek.

— Sprawdźcie lepiej jego źrenice! — Władczy ton kobiety w kombinezonie nie pozostawiał już żadnych wątpliwości kto tu dowodzi.

— Robią się takie same jak u tych dwóch.

— Jesteś pewien?

— Na sto procent. — Zawyrokował jeden z jej ludzi, który ostrożnie przysunął dużą latarkę do twarzy rannego pasażera. Teraz już trzy karabiny były wycelowane w głowę (można teraz śmiało powiedzieć) jednego z byłych pacjentów Karoliny Zając.

— Tym razem bądźcie bardziej ostrożni.

W takiej sytuacji ich milczenie było najlepszym potwierdzeniem tego, że zrozumieli rozkaz swojej przełożonej.

— Ewakuować pozostałych, jeśli tego nie mają! Ale najpierw, wynieście naszego śpiącego królewicza. Wszystkich innych przejmuje Zespół C. Niech ich przygotują do przesłuchań.

Karolina Zając chciała zaprotestować przeciw takiemu traktowaniu. Zamierzała naskoczyć na kobietę w masce, kiedy ta za chwilę będzie przechodzić obok niej. Ta musiała chyba odczytać jej intencje, gdyż w pewnym momencie zdecydowanym ruchem ręki dała sygnał jednemu ze swoich podwładnych, który stał tuż obok młodej stażystki, żeby natychmiast ją wyprowadził. Pomimo oporu, jaki ona, jak i kilku innych pasażerów, cały czas stawiała, po niecałych dwóch minutach młoda stażystka została wywleczona ze starego dodge’a. Od samego początku skazane na porażkę mocowanie się z drabem, prawie dwa razy większym od niej, niemal całkowicie odebrało jej siły. Dopiero haust świeżego, mroźnego powietrza na zewnątrz przywrócił jej wigor. Już chciała odwrócić się i ponownie zaatakować swojego ciemiężcę, kiedy nagle metaliczny terkot strzelających długimi seriami pistoletów maszynowych całkowicie ją sparaliżował. Jeszcze przez chwilę miała nadzieję, że te odgłosy nie pochodzą ze środka leciwego mini-busa. Moment później nie miała już żadnych wątpliwości. Przerażona patrzyła, jak, wydawać by się mogło niekończące się skrzenie wypluwających kilkanaście pocisków na sekundę Uzi, rozświetlało środkową część dodge’a spacevana. Pamiętała, że właśnie w tym miejscu ostatni raz widziała młodego mężczyznę z otwartym złamaniem golenia.

Rozdział 2

Od dwudziestu minut czekała. Znowu czekała. Na szczęście ten pokój był o wiele lepszy niż poprzedni, jeśli w ogóle klitkę, w której trzymano ją przez ostatnie dwa dni, można było określać mianem pokoju. Tutaj było przynajmniej wygodnie, prawie przytulnie, jeśli nie liczyć krat w oknach i solidnych, z pewnością zbrojonych drzwi, zupełnie odbiegających stylem od gustownego wystroju całego pomieszczenia. Siedziała na krześle, chociaż widok miękkiego fotela, ustawionego w zacienionym rogu, bezustannie ją kusił. Jednak nie mogła sobie pozwolić na takie rozprężenie. Cały czas musiała być czujna. W końcu, nie była tu jako gość. Nawet przez chwilę nie rozważała próby ucieczki. Dobrze pamiętała, jak dokładnie sprawdzono, czy zamki są zamknięte, po tym jak ją tu umieszczono. No i te koszmarnie uwierające elektrody, które umieścili jej w kilku miejscach na głowie. (Specjalny opatrunek przypominający turban nie pozwalał im się zluzować. Coraz bardziej drażniło ją to, jak uciskały na czaszkę.) Gdy dziś rano jej to zakładano, kategorycznie zabroniono zdejmować. Z ich ostrzeżeń wywnioskowała, że nawet może to zagrozić jej życiu.

Czuła się spięta, jakby znowu była w szkole i czekała na trudny egzamin. Tylko, że teraz stress był większy. Wiedziała, że czeka ją ważna rozmowa. Ktoś ważniejszy miał do niej przyjść. Koniec z badaniami i testami. W przeciwnym razie, po co robiliby sobie tyle zachodu z przeniesieniem jej z izolatki do urządzonego z tak wielkim rozmachem pomieszczenia?

Postanowiła jeszcze raz porozglądać się po pokoju. Miała nadzieję, że w ten sposób choć trochę odsunie od siebie coraz ciemniejsze myśli, jakie zaczynały ją nawiedzać. Nagle jej wzrok zatrzymał się na małym, olejnym obrazie przedstawiającym śnieżno-białego rumaka galopującego przez brzozowy zagajnik. Pamiętała, że jej młodsza siostra miała podobny plakat zawieszony nad łóżkiem. Jej ukochana Zuzia od zawsze kochała zwierzaki — szczególnie konie. Rozpłakała się na samo wspomnienie chwil, które było jej dane przeżyć ze swoją rodziną. Teraz, te wszystkie dni, może i niekiedy pełne smutku, codziennej prozy i złości, wydawały się jak sen, który z każdą kolejną chwilą stawał się tak mniej realny. Przez ostatnie czterdzieści osiem godzin, już chyba po raz tysięczny, zastanawiała się, czy jej bliscy w ogóle zaczęli martwić się o nią. Czy choć raz pomyśleli co się z nią dzieje, dlaczego nie daje znaku życia? „Ojciec pewnie nawet nie zauważył, że znowu wyjechałam do miasta. Siedzi tylko w garażu i tylko dłubie przy tym starym gruchocie. Założę się, że nawet nie pamięta, gdzie jego najstarsza córka pracuje. Prędzej mama. Kochana mama. Zawsze stoi w drzwiach, kiedy wracam. Jakby coś jej podpowiadało, że ukochana córcia zbliża się do domu…” Znowu posmutniała. Koszmarna teraźniejszość rzuciła mroczny cień na jej, jeszcze nie tak dawno, dobrze zapowiadającą się przyszłość. To, co się teraz z nią działo, przerażało ją coraz bardziej. Coraz trudniej przychodziło jej kontrolować samą siebie. W tej chwili nawet nie była do końca pewna, że chce stąd uciekać. Może lepiej będzie, kiedy jej bliscy zapamiętają ją taką, jaka była wcześniej?

Nagle wzdrygnęła się. Ktoś bardzo szybko otworzył drzwi. Jej pięści zacisnęły się tak mocno, że długie paznokcie powbijały się w dłonie. Zaraz, mogła ujrzeć twarz, kogoś, kto mógł okazać się jej łaskawcą lub też ciemiężcą. Poczuła ulgę, gdy zobaczyła, że to kobieta. W końcu, ktoś, z twarzą o tak łagodnych rysach, ubrany w turkusowy kostium od samego Ralpha Laurena (jak mniemała), nie mógł być jej katem. W głębi duszy wiedziała, że to, co teraz sobie wmawia, jest bardzo naiwne, lecz co innego jej pozostało? Do krzesła na którym siedziała, nieznajoma dostawiła swoje. Usiadła bardzo blisko niej. Zbyt blisko. Wcześniej nigdy nie byłby to żaden problem.

— Zastanawiasz się z pewnością, dlaczego nie trzymam się od ciebie z daleka? — Kobieta musiała widzieć tę konsternację na jej twarzy.

— Przepraszam. Nie rozumiem…

— Rozumiesz! Nie próbuj grać ze mną w jakieś gierki. Patrzysz na mnie i zastanawiasz się kim ja do cholery jestem. Dlaczego tak kuszę los? Przecież w każdej chwili mogłabyś zrobić ze mną to, co z tym facetem. — Dopiero teraz zauważyła plik fotografii w dłoni kobiety. Nieznajoma, jakby od niechcenia, rozsypała je na niezbyt oddalonym od nich stoliku.

— Nie spojrzysz na nie?

— Jestem naszprycowana.

— To tylko twoja wymówka. Jakoś przed chwilą, kiedy robiłaś mały rekonesans tego pokoju, nie miałaś problemów z widzeniem.

— Odpowiadam na pytanie.

— Że co? — Kobieta w turkusowym kostiumie powiedziała to tonem, który w ogóle nie pasował do jej dystyngowanego wyglądu.

— Odpowiadam tylko na pytanie, dlaczego pani kusi los. Naszpycowaliście mnie jeszcze raz, żebym nie rzuciła się znowu na kogoś.

— Całkiem błyskotliwa odpowiedź, jak na kogoś, kto miałby być, jak to ujęłaś: „naszprycowany”.

— Jak mam to rozumieć? — Oczy dziewczyny naraz się ożywiły. Chociaż bardzo się starała, nie mogła ukryć kiełkującej nadziei w swoim głosie. — Jestem czysta?

Nieznajoma nic nie mówiła. Zbliżyła tylko swoją twarz do młodej pacjentki i chwyciła jej lekko roztrzęsione ręce za wiotkie nadgarstki. Dopiero teraz, kiedy ich oczy nie dzieliło więcej niż dziesięć centymetrów, dziewczyna zwróciła uwagę na jej niezwykłe, prawie szmaragdowe tęczówki. Nie wiedziała czy to próba nawiązania bliższego kontaktu, czy też kolejne badania. Pamiętała, że przez ostatnie czterdzieści osiem godzin wszyscy, którzy ją odwiedzali przede wszystkim sprawdzali jej oczy.

— Tak, wiem — nieznajoma zaczęła lekceważącym tonem. — Moje tęczówki są niezwykłe, ale nie umywają się do twoich. Ty chyba najlepiej rozumiesz, jak irytujące to jest, kiedy wszyscy, którzy cię spotykają po raz pierwszy gapią się na ciebie, jak na wybryk natury. Kto jeszcze w rodzinie to ma? Chodzi mi o twoje lewe oko. Różnobarwność jednej tęczówki.

— Mama. Babcia też miała.

— Pewnie nie było takiego faceta, któremu takie błękitne oko z dwoma cudacznymi brązowymi paseczkami nie zawróciłoby w głowie.

— Przepraszam. — Dziewczyna zająknęła się. Najwidoczniej obawiała się, że jej rozmówczyni źle zareaguje na zmianę tematu. — Czy przed chwilą dobrze panią zrozumiałam? Teraz nie jestem na żadnych prochach?

— Tak jest. W tej chwili nie jesteś niczym naszprycowana.

Lekki uśmiech okrasił jej młodzieńczą twarz.

— Jednak obawiam się, że nie mam dla ciebie dobrych wiadomości. — Zapadła cisza. Twarz kobiety zastygła w bezruchu. Żadna jej część nie zdradzała, co w tej chwili czuje nieznajoma.

— Nie możemy cię wypuścić.

— Jak to? Przecież czuję się już lepiej. Wystarczy na mnie popatrzeć.

— Posłuchaj…

— Cokolwiek mi daliście, działa!

— Zrobiliśmy badania kilkakrotnie. Niestety masz to we krwi…

— Jak? Przecież wszystko dobrze pamiętam. Nie mogłam zarazić się przez krew!

— Musisz tutaj zostać.

— Nie! Już się tak nie zachowuję, jak wtedy…

— Wciąż chcesz zabijać…

— Proszę popatrzyć na mnie! Cokolwiek to było, już tego nie ma.

— Zostajesz tutaj.

— Znam swoje prawa. Nie możecie mnie o tak sobie zamknąć!

— Tu będzie najbezpieczniej dla innych i dla ciebie samej…

— Posłuchaj! Nie będziesz, suko, decydować za mnie! Nieważne co się stało, mam prawo dalej żyć. Kilkakrotnie mnie badaliście, więc na pewno już wiesz, że jestem w ciąży. Każdy sąd to uwzględni…

Kobieta ponownie przybliżyła się do niej. Znowu chwyciła jej nadgarstki. Tylko, że tym razem to był prawdziwie stalowy uścisk. W tej chwili dziewczyna prawie żałowała, że już nie czuje tej dzikiej mocy, która, chociaż ubezwłasnowolniała ją, dawała jej niewiarygodnie dużą siłę i satysfakcję, graniczącą z euforią, ze sprawienia komuś cierpienia. Twarz nieznajomej zatrzymała się jeszcze bliżej, prawie dotykając lekko różowych policzków dziewczyny.

— Tylko dlatego, że jesteś w ciąży, nadal żyjesz.

To jedno zdanie, wypowiedziane tak spokojnie i obojętnie, całkowicie ją poraziło. Brzmiało jak groźba, zapowiedź nieuniknionego końca.

— Zapomnij o wszystkim. Dla świata już przestałaś istnieć. Nie strasz nas rodziną, sądem, czy co tam sobie nie wymyślisz. Wystarczy tylko to, że według nich twoje ciało doszczętnie spłonęło w wypadku. Już nikt więcej nie będzie o ciebie wypytywał.

— Więc po co to wszystko?

Kobieta zignorowała te pytanie. Wstała. Odeszła na kilka kroków, po czym wolno wróciła. Tym razem zatrzymała się za plecami dziewczyny. Położyła swoje dłonie na opatrunku zakrywającym jej głowę. Niespodziewanym, szybkim szarpnięciem zdarła biały turban wraz ze wszystkimi elektrodami. Dobrze przewidziała jej reakcję. Młoda pacjentka tylko krzyknęła. Z trudem, ale udało jej się zapanować nad bólem, strachem, no i przede wszystkim gniewem.

— Widzę, że nie dałaś się sprowokować. — Nieznajoma ponownie usiadła, tym razem po drugiej stronie stolika. Nawet na chwilę nie spuszczała z oczu swojej rozmówczyni. — Ty naprawdę chcesz mi udowodnić, że wszystko z tobą w porządku.

Dziewczyna milczała. Zwiesiła głowę i zmrużyła oczy. Ponownie wzdrygnęła się na nagły hałas uderzającego o blat ciężkiego przedmiotu. Od razu wiedziała co to jest. Od dwóch dni już kilka razy skuto jej ręce podobnymi kajdankami.

— Obsłuż się sama. Chyba już wiesz, jak to działa? Przykuj się do nogi od stolika. Nie musisz się martwić. To bardzo solidnie zainstalowany mebel.

Dziewczyna nie zareagowała na jej słowa.

— Przykuj się!

— Nie.

— Jeśli tego nie zrobisz, za chwilę będę zmuszona cię zastrzelić — Teraz w prawej dłoni kobieta trzymała pistolet. Jej twarz nie była już obojętna. Z każdą kolejną sekundą stawała się coraz bardziej niespokojna. — Widzisz. Musiałam osobiście z tobą porozmawiać. Na własne oczy zobaczyć co dzieje się z kimś, kto to ma. Te elektrody, które przed chwilą miałaś na głowie, działają na część twojego mózgu podobnie, jak środki farmakologiczne, które wcześniej ci podawaliśmy. Tłumacząc najprościej: podtrzymują prawidłowe funkcjonowanie niektórych ośrodków kory mózgowej. Tych, które to coś, co jest w twojej krwi, upośledziło. Chyba się już domyślasz, co za niedługi czas może się stać. Według moich obserwacji zrobisz się niebezpieczna za kilkadziesiąt sekund. Wierz mi, nie chcę cię skrzywdzić, ale jeśli będę musiała, nie zawaham się pociągnąć za spust.

— Więc to jest w moim mózgu. — W jej głosie słychać było tyle samo nadziei, co i przerażenia. Płakała. Przyłożyła obydwie dłonie do twarzy.

— Nie rób tak! Chcę cały czas widzieć twoje oczy. — Kobieta już nie siedziała przy stoliku. Stała dwa kroki dalej z wycelowanym w dziewczynę pistoletem.

— Czyli już wiecie co to jest. Możecie pomóc…

— Nie zamykaj powiek!

Młoda pacjentka lekko pochyliła się do przodu. Chwyciła kajdanki.

— Przykuj się do stolika! Natychmiast. — Kobieta odbezpieczyła swojego Walthera.

— Więc mam jeszcze szansę. Mamy szansę…

— Rób, co ci każę! Dziewczyno, nie żartuję!!!

Młoda pacjentka już miała nałożyć jedną ze srebrnych obręczy na nadgarstek, gdy nagle znieruchomiała. Wyglądało to tak, jakby lalce zrobionej w rzeczywistych rozmiarach ktoś wyciągnął baterie. Po chwili znowu ożyła, lecz nieznajoma od samego początku zauważyła niewielkie różnice w jej ruchach. Teraz jej dłonie mocno ściskały obydwa końce kajdanek w sposób, jakim dusiciel trzyma sznur, tuż przed atakiem na swoją ofiarę. Kobieta w turkusowym kostiumie na chwilę podniosła rękę do góry. Musiał to być jakiś umówiony sygnał, gdyż od razu otworzyły się drzwi, w których pojawiło się dwóch ubranych w ciemne mundury i uzbrojonych w pistolety maszynowe mężczyzn. Wycofywała się z pokoju cały czas trzymając dziewczynę na muszce. Była już na progu, kiedy młoda pacjentka popatrzyła się w jej stronę. Jej oczy, teraz lekko wytrzeszczone, ze znacznie rozszerzonymi i rozjaśnionymi (jak u denata) źrenicami, wbijały drapieżne spojrzenie w nadal celującą do niej z Walthera nieznajomą.

— Zamykajcie! — W najmniejszym stopniu niewzruszonym całą zaistniałą sytuacją głosem wydała rozkaz. — Upewnijcie się, czy wszystkie zabezpieczenia są aktywowane. Teraz jest o wiele silniejsza.

Jakby na potwierdzenie tych słów, ogłuszający łomot rozległ się po całym korytarzu. Wszyscy z niedowierzaniem popatrzyli na drzwi, które, od nieludzko silnych uderzeń, wydawały się wyginać.

— Czekajcie tu na dalsze rozkazy. — Równie oschłym tonem zakomunikowała swoim podwładnym. Ruszyła ku dużemu, podwójne przeszklonemu wyjściu, nie zważając na coraz bardziej szalone ataki swojej pacjentki. W wewnętrznej kieszeni turkusowej kamizelki zadzwoniła komórka. Natychmiast odebrała, nawet nie sprawdzając kto jest jej rozmówcą.

— Tak. Właśnie skończyłam… — Tym razem starała się, żeby w jej głosie było więcej życzliwości. — Nie myliliśmy się. Już go prawie mamy… Tak, dziewczyna ma te same objawy. Na sto procent infekował nasz klient. Złapiemy go… Zostawia coraz świeższe ślady.

Zatrzymała się przed drzwiami. Popatrzyła się za siebie, jakby chciała upewnić się, że jej ludzie na pewno nie słyszą tej rozmowy.

— Nie. Nie traktuje jej ulgowo. — Prawie szeptała teraz do słuchawki. — Chciałam jeszcze raz upewnić się, że… Oczywiście, że nie. To, że jest w ciąży, nic nie zmienia… Tak jest, też tak uważam. To tylko naraziłoby nas na jeszcze większe ryzyko… Tak jest. Umieściliśmy ją w odosobnionym miejscu, a moi ludzie mają tłumiki… Tak, natychmiast zajmę się tym.

Otworzyła wyjście. Po drugiej stronie korytarz był zupełnie pusty. Kiedy tylko zamknęła za sobą dźwiękoszczelne drzwi, ustał uciążliwy łomot. Gdyby nie jedna monotonnie mrucząca świetlówka, byłoby cicho, jak makiem zasiał. Wybrała numer na swojej komórce. Po około dwóch sekundach ktoś odebrał.

— Czas zaczynać. — W jej głosie ponownie można było wyczuć nutę despotyczności.

Rozdział 3

1

(wtorek, 2 lipca 2019)

— Co ty do cholery wyrabiasz, Taurus?

— Już mówiłem, inspektorze, to nie moja wina. Po prostu, ten gościu zupełnie ześwirował w pokoju przesłuchań. Odbiło mu i tyle. Myślę, że to była tylko kwestia czasu, kiedy mózg tego gnojka się zlasuje…

— Co ty mi tu pieprzysz!!! Znowu wzywano ambulans do osoby, którą przesłuchiwałeś?!

— Co ja na to poradzę? Facet rozprowadza dragi pod stadionem, więc na pewno udawało mu się zawsze odłożyć trochę tego gówna dla siebie. Hera już zupełnie zażarła mu ten móżdżek…

— Taurus, tak samo tłumaczyłeś się ostatnim razem.

— Cóż. Ludzie, których przesłuchuję na komendzie, raczej nie pijają herbatki na spotkaniach grup różańcowych…

— Przestań! — warknął Michalski. — O tym jeszcze będziemy musieli pogadać, ale nie dziś. Jesteś tu z innego powodu.

Teraz dopiero dostrzegł na twarzy swojego przełożonego coś nowego. Kamil, stary bywalec na dywaniku u podinspektora Michalskiego, uważał te spotkania za wielkie wyzwanie ale i całkiem niezłą rozrywkę. Chociaż uszy bolały od ogłuszającego krzyku, bawiła go szczególnie niezbyt umiejętnie udawana przez starego policjanta ojcowska srogość. Już dawno temu Taurus stracił rachubę, ile to już razy poczciwy Michalski udzielił mu tych swoich głośnych prawie na całą komendę reprymend. Powód tych upomnień zazwyczaj był taki sam — oskarżenia o psychiczne znęcanie się nad przesłuchiwanymi. To jedno słowo „psychiczne” ratowało mu skórę wiele razy. Gdyby udowodniono mu, że zostawił chociaż najmniejsze zadrapanie na ciele aresztanta, już dawno wylaliby go z tej roboty. Jednakże, ostatnio Taurus zaczął podpadać Michalskiemu z innego powodu. Coraz trudniej mu było ukryć to, jak bardzo potrzebuje prochów i wódy, żeby udawać normalnego.

— Taurus, tym razem to coś poważnego — kciuk wraz z palcem wskazującym znowu skubały siwiejącą brodę podinspektora. Kamil dobrze wiedział, że to nigdy nie wróżyło niczego dobrego. Michalski nie byłby nigdy dobrym pokerzystą. Ta oznaka zdenerwowania zawsze dawała kilka chwil przewagi jego rozmówcy. Zanim zapytał szefa komu znowu podpadł, postanowił błyskawicznie odtworzyć w pamięci swoje ostatnie dni. Przynajmniej te chwile, kiedy nie był naćpany. Miał nadzieję, że, gdy już padnie pytanie, da to mu kilka bezcennych sekund na ukrycie niewłaściwych reakcji przed wnikliwym spojrzeniem jednego z najlepszych, jeszcze za czasów komuny, gliniarzy w Małopolsce.

— Co ma pan podinspektor na myśli?

— Taurus, przestań mi tu pieprzyć!!! Znowu dałeś się złapać drogówce, kiedy byłeś nawalony.

— Nie nazywałbym tak tego, panie podinspektorze — Kamil poczuł ulgę. Chodziło tylko o kolejne spotkanie z nadgorliwymi młodymi z patrolu drogowego. Początkujący policjanci niejednokrotnie go zatrzymywali. Legitymacja Wojewódzkiej Komendy czyniła jednak cuda. W ramach zawodowej solidarności zawsze go puszczali. Niestety, raporty, oczywiście nigdy formalne, docierały do przełożonych.

— Kiedy mnie złapali byłem pod wpływem środków uspokajających.

— Gówno mnie obchodzą wyjaśnienia w stylu „to była aspiryna, benzodiazepin czy też butapren”. Mnie interesują tylko fakty. A najważniejszym dla mnie i dla ciebie w tej chwili jest to, że dałeś się zatrzymać policji stołecznej. Tyle razy wam, głąby, powtarzałem: Macie być trzeźwi, jak świnie, gdy prowadzicie na ich terenie. Po tym, jak przejęliśmy ich śledztwo w aferze Słotnickiego, już nie są do nas tak przyjaźnie nastawieni.

— A byli kiedykolwiek?

— Tym bardziej trzeba było sobie dać na wstrzymanie! — wrzasnął Michalski. — Teraz wykorzystają każde nasze potknięcie.

— Jakoś się wszystko znowu rozejdzie po kościach.

— Nie tym razem — pożółkłe (z pewnością od zawsze obecnego w jego gabinecie dymu papierosowego) oblicze podinspektora potwierdzało powagę ostatnich złowieszczych słów — Bartnicki z Komendy Głównej zrobi wszystko, aby nam dokopać.

Kamil Taurus czuł, że to dobry moment, aby coś powiedzieć, najlepiej mądrego. Na pewno niczego takiego, co w zaistniałej sytuacji mogłoby podrażnić Michalskiego jeszcze bardziej. Jednakże, z każdą kolejną chwilą coraz szybciej jego umysł paraliżowała potrójna, zażyta dziesięć minut wcześniej dawka Xenticu.

— Mam coś dla ciebie. Musisz… — policjant zawiesił głos. Najwidoczniej nie mógł odnaleźć w biurku tego, co właśnie teraz chciał wręczyć swojemu podwładnemu. Wśród szelestu przekładanych kartek papieru słychać było obijanie się ciężkiego przedmiotu (z pewnością pistoletu) o cienkie dno szuflady. Po chwili, w dużych, pulchnych palcach trzymał śnieżno-białą wizytówkę. — Musisz poddać się leczeniu. Ze względu na delikatność zaistniałej sytuacji, zrobimy to w mniej konwencjonalny sposób.

— Nie mam zamiaru iść na odwyk. — Taurus odpowiadał jakby był już przynajmniej w drugiej fazie upojenia alkoholowego. Zmiana w jego sposobie mówienia nie umknęła uwadze komisarza.

— Kurwa mać! Ty nawet teraz jesteś naćpany! Co się z tobą dzieje? — gniew w głosie policjanta wygasł tak szybko jak się pojawił. Kilka sekund zastanawiał się co zrobić. Nagle drugą ręką chwycił słuchawkę telefonu, wybrał numer z pamięci, po czym tylko rzucił okiem na wizytówkę, aby sprawdzić czy się nie pomylił. Gdy czekał na połączenie wnikliwie wpatrywał się w źrenice swojego podwładnego. Po dłuższej chwili jego ucho przeszyło wysoko tonowe pyknięcie.

— Tu Michalski… Mnie również… Tak, dzwonię w tej sprawie, o której mówiliśmy dziś rano. — Ton głosu komisarza zdradzał, iż nie prosił on swojego rozmówcę o żadną uprzejmość. Przeciwnie, wyglądało to tak, jakby pozwalał on tej osobie zrewanżować się za jakąś przysługę, lub miał jakieś haki na nią. — Chcę przyśpieszyć wasze spotkanie… No, może dzisiaj to troszkę za wcześnie — policjant zerknął raz jeszcze w oczy Kamila, gdzie piwne tęczówki ustępowały coraz bardziej rozlewającej się czerni źrenic. — Zdecydowanie za wcześnie. Tak, jutro będzie zdolny przyjść na pierwszą wizytę… Ja już się postaram, żeby był czysty.

Rozmowę zakończył tak samo, jak ją rozpoczął — bez żadnych grzeczności. Przez chwilę zgrabnie w dłoni przekręcał prostokątny kartonik z wydrukowanym tak dużą czcionką nazwiskiem, że nawet widzący coraz niewyraźniej Taurus mógł je przeczytać. Wyglądało to tak, jakby kalkulował, czy warto zrobić ten ryzykowny dla jego kariery krok. Ćpun, który siedział przed nim, w normalnych okolicznościach, nie tylko wyleciałby z policji, ale też dostał wyrok. Michalski nawet nie chciał się domyślać jaki towar można by znaleźć w jego domu. On natomiast mógłby stracić stołek za tak długie tolerowanie patologicznych zachowań swojego podwładnego. Tyle, że Taurus nigdy nie funkcjonował w firmie, jako normalny pracownik. Nawet nie był prawdziwym funkcjonariuszem. Oficjalnie jego praca polegała na wspomaganiu policyjnych psychologów, ale tak naprawdę podinspektor używał go jako środka ostatecznego. W istocie, Taurus nigdy z nikim innym nie współpracował. Dostawał najbardziej beznadziejne przypadki negocjacji z bredzącymi psycholami, czy też najtrudniejsze przesłuchania z wyjątkowo zatwardziałymi bandytami. Z tych tylko powodów Michalski cały czas go trzymał przy sobie. Nawet, gdy sposobem życia przypominał tych, których pomagał posłać za kratki.

Stary policjant jeszcze raz spojrzał na coraz gorzej radzącego sobie z utrzymaniem pionu Taurusa. Tak, to była najlepsza linia obrony przed Bartnickim i innymi durniami ze stolicy. Nagana i przymusowe leczenie uchronią go nawet, gdy ich donosy dotrą do samej góry.

— Jutro o dziesiątej będziesz w tym miejscu — biała wizytówka wylądowała tuż przed splecionymi dłońmi Kamila — jeśli się tam nie zjawisz, nie pokazuj się tu już więcej.

Coraz bardziej zamroczony mężczyzna, dość zgrabnie podniósł lśniący kartonik. Przeczytanie krótkiego tekstu teraz już przysporzyło mu zdecydowanie więcej kłopotów.

— Doktor M.G Hyznar. Specjalista terapii uzależnień. — tym razem chciał to powiedzieć tak wyraźnie, jak prezenter radiowy. Niestety w uszach Michalskiego przypominało to bardziej bełkot urżniętego męża, który nadaremnie udaje przed wściekłą żoną trzeźwego. — Wziąłem tylko środki nasenne panie komisarzu.

— Inspektorze.

— No, tak. Rzeczywiście. Panie inspektorze. Według mnie, to jest lekka przesada, żeby z tym od razu lecieć do psychiatry.

— Psychologa.

— Niech będzie psycholog. Nieważne. Chodziło mi o to, że jeśli każdego w tym kraju człowieka z podobnymi problemami do moich trzeba byłoby posłać na kurację odwykową, Polska stałaby się giganycz… giga...ach… jednym wielkim zakładem odwykowym.

— Morda w kubeł!!! — szef policji nie chciał już więcej ukrywać swojego poirytowania. Rzucił pustą paczkę Marlboro do szuflady. Kiedy stwierdził, że nie znajdzie tam nowego opakowania, z dużym wysiłkiem schylił się do dolnej szafki. W poszukiwaniu papierosów ostrożnie przekładał kilka ciężkich przedmiotów. Nagle zagryzł lekko dolną wargę, gdy dość głośno zabrzęczały butelki (jedna pusta, druga prawdopodobnie do połowy upita). Choć Taurus był już na dużym haju, tak dobrze znany wszystkim alkoholikom odgłos, nie uszedł jego uwadze.

— Czy ty w ogóle słyszysz co mówisz? Ćpuny na twoich przesłuchaniach pieprzą takie same bzdury. Jutro masz się tam stawić, punkt dziesiąta — teraz Michalski używał głosu sędziego, który już wydał wyrok w sprawie i nieważne, co jeszcze doszłoby do jego uszu, nie miał zamiaru zmieniać werdyktu. Chwilę później papieros w ustach podinspektora oraz jego buty na biurku obwieściły podwładnemu, iż czas audiencji dobiegł końca.

Można by to nazwać szczęściem w nieszczęściu, że Kamil był już całkowicie otępiony potrójną dawką Xenticu. Z tak odurzonym umysłem nie miał szans na jakąkolwiek ciętą ripostę, której by z pewnością żałował następnego dnia. Wychodząc więc z jego gabinetu, nie spytał swojego szefa, czy pozdrowić od niego, czyli od starego pacjenta, doktora Hyznara — specjalisty od terapii uzależnień.

2

(środa, 3 lipca 2019)

Słodkie świergolenie ptaków lekko wybudzało go z narkotycznego snu. Było to o wiele przyjemniejsze od piskliwych tonów budzika. Nagle przypomniał sobie, że miał punktualnie o dziesiątej zjawić się na ulicy Wiśniowy Sad. Właśnie co miał zaczynać histeryczną krzątaninę typowego śpiocha, nieszczęśnika, którego sen okazał się mocniejszy od nastawionego poprzedniego wieczoru alarmu, gdy zdał sobie sprawę z tego, iż jest dopiero kwadrans po czwartej. Rzeczywistość wypierała z jego umysłu senny letarg. Kilka sekund później wiedział znowu, że jest początek lipca — w końcu śpiew ptaków i promienie słońca w jego sypialni były czymś normalnym o tej porze dnia.

Poprzedniego dnia po rozmowie z Podinspektorem Michalskim wrócił prosto do domu. Jak tylko dowlekł się do łóżka, mógł nareszcie pozwolić, żeby silny środek nasenny zaczął w pełni działać. Spał prawie czternaście godzin. Gdyby nie wczorajsze, mało przyjemne spotkanie ze swoim szefem i jeszcze bardziej frustrująca wizyta u psychologa za około sześć godzin, czułby się w pełni zrelaksowany. Wstał. Postanowił najpierw wziąć prysznic, zanim podejmie jakąkolwiek decyzję. Kiedy się rozbierał znalazł w wewnętrznej, lewej kieszeni marynarki białą wizytówkę. Zaklął pod nosem, gdy wyczytał gdzie jest położona ulica Wiśniowy Sad. Mała osiedlowa uliczka w Nowej Hucie. „Niech to szlag trafi! Dlaczego to zawsze musi być po drugiej stronie miasta?”

W trakcie śniadania, przez moment powrócił mu dobry nastrój, kiedy w radio usłyszał „Careless Whisper”. Zawsze serce biło mu szybciej, gdy rozbrzmiewał aksamitny saksofon, a za chwilę miękki głos George’a Michael’a przywoływał wspomnienia jego ostatnich beztroskich dni. Później, gdy on i jego rodzina gorzko doświadczyli, jak los potrafi z nich zakpić, już nigdy nie odczuwał prawdziwego szczęścia. Z tego życia zostały mu jedynie wspomnienia. Czy tylko wspaniałe?… — Najwidoczniej tak. Na pewno były w dzieciństwie smutek i łzy, ale jak to zwykle bywa z ludzką pamięcią, ponure chwile pokrył pył zapomnienia. Pozytywna selektywność wspomnień oszukuje bardziej zuchwale z biegiem lat. Kamil coraz częściej czuł się jej naiwną ofiarą. Z upływem czasu samotność tylko pogłębiała jego nostalgię za szczęśliwym bytem (czy do końca autentycznym — tego nie chciał wiedzieć).

Był inny — to już wystarczyło, aby być odrzuconym. Niestety, gdy ludzka odmienność staje się realnym zagrożeniem dla środowiska, wtedy jest się już również znienawidzonym i potępionym. Nadprzyrodzona zdolność Kamila okazała się darem i przekleństwem. Posiadał prawdziwą moc, której nie potrafił ujarzmić. Mógł ją tylko w umiarkowanym stopniu kontrolować i to jedynie przez krótki czas. Dzień wcześniej, kolejny raz był zmuszony do próby zapanowania nad nią. Jeszcze raz powiodło się. Znowu jednak kosztem, tym razem trzech pigułek silnego środka nasennego.

Kamil Taurus rozpoczynał kolejny dzień czując się nieszczęśliwym, nieprzewidywalnym i jak zawsze niebezpiecznym. Zegarek wskazywał 5:10. Zakładając nawet najgorsze korki na krakowskich ulicach, miał mnóstwo czasu, żeby dotrzeć na Wiśniowy Sad. Bezchmurne niebo obiecywało wspaniałą pogodę na cały dzień. Przylegające do jego małej posiadłości pola oświetlało coraz wyżej pnące się po niebie słońce. Odległe od okna w sypialni o niecałe trzysta metrów kępy drzew z każdą chwilą rzucały krótszy cień na falujący od lekkiego powiewu wiatru dywan niezliczonych jaskrawo-żółtych, znacznie w tym roku spóźnionych, kwiatków rzepaku. Miał wielką ochotę na spacer o poranku. Jednak po chwili zrezygnował, gdy usłyszał zatrzaskującą się bramkę wejściową. Wiedział, że staruszek z naprzeciwka wpadł na ten sam pomysł co on. Stary człowiek, z pewnością ojciec właściciela domu z numerem 19b, od czasu do czasu odwiedzał swoje dziecko, sądząc po imponującym wyglądzie posesji, całkiem nieźle radzące sobie w życiu. Niejednokrotnie mijali się na ścieżce prowadzącej na ostatnie łąki, jeszcze niewydarte naturze przez postępującą, jak złośliwy nowotwór, urbanizację Krakowa. Na początku udawało się Kamilowi ograniczyć do zwykłego „dzień dobry”. Wkrótce jednak ponad siedemdziesięcioletni amator porannych przechadzek zapragnął uciąć sobie z nim pogawędkę. Nie powinien był ulegać staruszkowi, jednak samotność doskwierała mu tak dokuczliwie, iż postanowił złamać zasady, jakimi zawsze się kierował.

Już po kilkudziesięciu sekundach żałował. Gdy jego rozmówca złapał się za klatkę piersiową w okolicach serca, a grube perły potu pokryły jego czoło, Taurus wiedział, że to niekoniecznie oznaczało problemy z układem krążenia. Pod pretekstem wykonania natychmiast telefonu pod 999 chyżo opuścił sędziwego mężczyznę. Po krótkiej chwili obserwował reakcje staruszka przez szparę w solidnym, drewnianym płocie. Doświadczenie podpowiadało mu, że na szczęście nie stali, zbyt długo obok siebie i że, samopoczucie siedemdziesięciolatka zacznie się tak szybko poprawiać, jak przed ponad minutą się pogarszało. Miał rację. Anulował przed chwilą wybrany numer w swoim telefonie komórkowym, rzucił okiem jeszcze raz, tak dla pewności, na ojca sąsiada i wrócił do domu.

Czas wlókł się niemiłosiernie. Przez okno w sypialni (najlepszy punkt obserwacyjny w całej posiadłości) dostrzegł znanego mu staruszka. Ten w końcu dokuśtykał do tego miejsca, gdzie ogrodzenie nie przysłaniało już więcej widoku na ścieżkę wijącą się przez łąkę. Taurus odczuwał złość. Emeryt, którego nie znał z imienia ani też nazwiska, kradł mu jedną z ostatnich przyjemności, jaką mógł zaznać w swoim pustelniczym życiu. Dopiero 5:16 a on nie miał nic ciekawego do zrobienia. Szanse na sen też były iluzoryczne. Kiedy stwierdził, iż nie uda mu się zrelaksować przed wizytą u psychologa, postanowił zająć swój umysł czymś innym. Na stoliku wciśniętym w nieoświetlony porannym słońcem kąt sypialni leżał opasły folder. Tak, to pozwoli mu na chwilę zapomnieć o spotkaniu. Postanowił zająć swój umysł czymś innym, aby uwolnić się od presji. Musiał to rozegrać najlepiej, jak mógł, jeśli zamierzał tu zostać. Chociaż miał dopiero trzydzieści osiem lat, był już zmęczony ciągłym uciekaniem.

Otworzył plastikową teczkę — materiały, które miały go przygotować do przesłuchania w najbliższy czwartek. (Nie przykładał do nich dużej wagi. W końcu, nigdy nie chodziło o pytania, jakie zadawał tym szumowinom, tylko zawsze o to, jak blisko nich siedział w pokoju przesłuchań). Duża, kolorowa fotografia drażniła jego wzrok intensywną czerwienią. Plamy krwi stanowiły główny motyw zdjęcia. Dobrych kilka sekund zajęło mu odgadnięcie, która krawędź sztywnego, matowego wydruku jest górną częścią obrazu. Kamil Taurus oglądał tę fotografię już kilka razy. Roztrzaskana głowa leżała w karmazynowej kałuży. Dopiero na kolejnym zdjęciu, wykonanym z większej odległości, można było zidentyfikować płeć i określić w przybliżeniu wiek ofiary tej zbrodni. Młody mężczyzna w dżinsowej kurtce zmarł blisko ławki, w małym parku na jednym z krakowskich osiedli. Prawie w ogóle nie pobrudzony emblemat Wisły Kraków, naszyty na prawym rękawie, zdecydowanie nie pasował do całkowicie splamionego krwią ubioru. Kolejna, bezsensowna śmierć. Żniwo nienawiści pseudokibiców piłki nożnej. Policja w tym mieście zawsze miała z tym wielkie problemy, jednak teraz, po tym, jak ponad miesiąc temu, podczas ustawki, trzech kiboli Cracovii zginęło, nie było dnia, żeby nie dochodziło do jakiegoś, bardziej lub mniej brutalnego aktu zemsty.

Sprawa zabójstwa wyglądała więc dość standardowo. Aresztowano nawet podejrzanych. Taurus przesłuchiwał już jednego z nich dwa dni wcześniej. Jak to zwykle bywa z kibolami, do niczego się nie przyznawał, dopóki Kamil nie użył swoich sekretnych zdolności. Potwierdził swój udział w zbiorowym ataku na dwóch zwolenników Wisły Kraków, aczkolwiek zaprzeczył temu, iż miał coś wspólnego z tą zbrodnią. Typowy bełkot drobnego dilera, a zarazem i ćpuna, któremu dragi zaczęły zżerać już mózg. Monitorujący to przesłuchanie funkcjonariusze długo będą pamiętać furię, w jaką ten oprych wpadł po kilku minutach rozmowy z człowiekiem, którego sam podinspektor Michalski wyznaczył. Agresja, jaką wtedy pokazał, była jak najbardziej na rękę największym szychom w krakowskim garnizonie policji. Od razu skłoniono śledczych zajmujących się tą sprawą do przypisania podejrzanemu również tego morderstwa. Szybki i spektakularny sukces w walce ze stadionową chuliganerią, pod tych wszystkich wydarzeniach z ostatniego miesiąca był konieczny, jeśli chcieli uniknąć kontroli z MSWiA. Kiedy stwierdzono, że nie miał on żadnego alibi na ten czas, jego los był już przesądzony. Wszyscy świętowali kolejny sukces w walce ze stadionowymi bandytami. Niektórzy już szykowali galowe mundury na przyjęcie kolejnych odznaczeń.

Kamil Taurus nie do końca wiedział, czy powinien podzielić się swoimi wątpliwościami z Michalskim. Stary gliniarz był trudny do rozgryzienia. Nie do końca było jasne jaki ma stosunek do tej próby zamiecenia wszystkiego pod dywan. W końcu, to on zdecydował się wysłać Taurusa, żeby przesłuchiwał. A co, jeśli zrobił tak, bo spodziewał się tego ataku agresji. Na pewno już wcześniej donoszono mu o podobnych reakcjach aresztantów na jego obecność.

3

Kiedy pojawił się na ulicy Wiśniowy Sad 3, już wiedział, że nie będzie to wizyta, jaką sobie wyobrażał jeszcze kilka chwil wcześniej. W myślach stworzył sobie obraz całkiem sporych rozmiarów instytucji, najprawdopodobniej nowoczesnej kliniki. Ostatnio takie placówki wyrastały jak grzyby po deszczu we wszystkich polskich aglomeracjach, szczególnie na ich peryferiach. Gdy wysiadał ze swojego nissana qashqaia nie stanął na rozległym, pełnym nowych, drogich aut parkingu, okalającym futurystycznie wyglądające budynki. Z trudem wcisnął swój samochód pomiędzy dwa stare volkswageny dość skutecznie blokujące osiedlową, jednopasmową drogę. Spojrzał raz jeszcze na wizytówkę. Wszystko się zgadzało. Ponad czterdziestoletni, czteropiętrowy blok odstraszał przechodniów wyraźnymi zaciekami na elewacji — najlepszym dowodem na to, że Nowa Huta nie jest miejscem, gdzie mieszkańcy rozkoszują się czystym powietrzem. Wystające z brudnej ściany balkony rzucały trwożny cień na oświetlony lipcowym słońcem tynk. Wszedł do pierwszej klatki. W końcu na trzecim piętrze znalazł drzwi z nazwiskiem Hyznar. Kiedy naciskał dzwonek po raz szósty czy siódmy, nieśmiało wykluwała się w nim nadzieja, że nikogo nie zastanie w domu. Michalski nic mu nie zrobi. W końcu on wypełnił swoją część zobowiązania.

— Pan Taurus, jak mogę przypuszczać — wejście do mieszkania nagle się rozwarło a na progu stanęła kobieta w eleganckim stroju, który w ogóle nie przypominał lekarskiego fartucha.

— Tak. Ja do pana Hyznara.

— Obawiam się, że jest pan w błędzie.

— Czy to nie jest Wiśniowy Sad 3 przez 8?

— Komisarz Michalski najwidoczniej nie powiedział panu, że doktor Hyznar jest kobietą.

— Faktycznie, myślałem o posiwiałym, szalonym naukowcu przypominającym z wyglądu Einsteina albo innego podstarzałego jajogłowego.

— Ja też spodziewałam się kogoś innego, bardziej eleganckiego i przystojnego. — Gdyby nie to „kogoś bardziej eleganckiego i przystojnego”, z uśmiechu, jaki zakwitł na jej twarzy, wywnioskowałby, że go trochę podrywa.

— Świetna riposta.

— Żadna riposta. Michalski zawsze przysyła mi tylko samych młokosów albo podtatusiałych urzędasów. Miałam nadzieje, że w końcu spotkam prawdziwego detektywa, podobnego do tych z hollywoodzkich filmów.

— Nie jestem detektywem.

— Tak wiem o tym. Ma pan rację. — Otworzyła szerzej drzwi do swojego mieszkania. — To była riposta, no… ale nie do końca świetna. Oczywiście, pana szef wprowadził mnie całkiem dobrze w tę sprawę — Teraz ton jej głosu wskazywał, że skończyła żartować.

— Z tego co Michalski mówił, miałam się spotkać z Kamilem Taurusem, pracownikiem cywilnym policji. Lat trzydzieści osiem. — Dokładnie przyglądała się jego twarzy. — Nie wygląda pan na więcej niż dwadzieścia pięć, góra dwadzieścia sześć.

— Już słyszałem to kilka razy. No cóż. Nie jestem w stanie tego teraz udowodnić. Nie mam przy sobie dokumentów. W takim razie przyjdę kiedy indziej.

— Nie, nie. Proszę wejść dalej. Pański szef ostrzegał, że będzie pan próbował jakiś sztuczek. Śmiało. Proszę za mną. Musimy się trochę pośpieszyć — szczupłą ręką wskazała mu drogę do przyciemnionego gabinetu.

„Przyganiał kocioł garnkowi” — Taurus zamruczał pod nosem. Jej drobna budowa ciała też musiała już zmylić wielu nieznajomych, którzy próbowali odgadnąć jej wiek. Tylko coraz głębiej rzeźbiące jej cerę zmarszczki w okolicach oczu zdradzały, iż trzydzieści-pięć lat stuknęło jej więcej niż dekadę temu.

Kamil Taurus właśnie co miał przekroczyć próg do jej mieszkania, gdy nagle zdał sobie sprawę, że nie zaaplikował sobie jeszcze środka uspokajającego. Był zły na siebie. „Ale ze mnie idiota! Jak mogłem o tym zapomnieć? Nie ważne czy to przez ten cholerny upał, czy też przez moją głupotę, powinienem trzymać się za wszelką cenę planu”. Plan był ryzykowny — zażyć odpowiedni lek, który dość skutecznie stłamsi jego nieprzewidywalne oddziaływanie na zachowanie innych, ale jeszcze przez czas jakiś nie zdradzi osobie, przeprowadzającej z nim rozmowę, że cokolwiek brał. Nie był jednak na tyle naiwny, żeby zakładać, iż wszystko pójdzie jak z płatka. Bądź co bądź, miał spotkać się ze specjalistą od uzależnień, a nie pierwszym lepszym urzędnikiem, który o metodach rozpoznawania obecności w organizmie narkotyków lub innych takich świństw dowiaduje się z internetowych poradników. Gdyby został przyłapany przez doktora Hyznara, planował zażyć coś, co w mgnieniu oka uwolni jego niekontrolowaną moc. Wtedy umysł faceta byłby już jego. Praktyka zdobyta na przesłuchaniach w Komendzie Wojewódzkiej Policji pozwalała mu manipulować w ograniczonym stopniu emocjami swoich rozmówców. Nigdy jednak nie śmiał nazywać tego kontrolą.

Przedzierając się zatłoczonymi ulicami Krakowa w kierunku ulicy Wiśniowy Sad, Kamil Taurus knuł całkiem niezłą (tak przynajmniej wtedy mu się wydawało) intrygę. Zakładał, że Hyznar musi mieć spore grzeszki na sumieniu. Ze sposobu, w jaki stary glina zwracał się do niego przez telefon, można było prawie być pewnym, że je on Michalskiemu z ręki. Wystarczyło tylko wydobyć z niego kilka kompromitujących go informacji lub nawet sprowokować do zrobienia czegoś, co mogłoby skorumpować naukowca na tyle, aby go uciszyć. To Taurus mógł zrobić. Głównie tym przecież zajmował się od ponad dwóch lat. Plan byłby dobry, gdyby nie jeden szczegół — Hyznar okazał się być kobietą.

Kiedy tak bezpretensjonalnie pani doktor uśmiechnęła się do niego, nie potrafił już o niej myśleć, jak o wyzutym z wszelkich uczuć psychologu, który najprawdopodobniej sprzeniewierza się swoim zawodowym i moralnym zasadom, albo też przerabia ludzkie troski na niezliczone statystyki, diagnozy i ekspertyzy. Znowu dopadła go ta beznadziejna ckliwość. Nagle zaczęło go obchodzić przez co będzie musiała przejść, gdy pozwoli jej przebywać zbyt długo, zbyt blisko niego. Czy to było normalne? Pewnie, że nie. W końcu, jak ktoś, kto spędził prawie całe życie w samotności, mógł zachowywać się normalnie? Brak zażyłych kontaktów z ludźmi, szczególnie z płcią piękną, był przyczyną pewnej emocjonalnej naiwności. Jego cały świat zawalił się, kiedy właśnie wchodził w okres dojrzewania. Dlatego też nie miał szansy, jak większość jego rówieśników, doświadczyć, jak boleśnie łamią serce najładniejsze koleżanki w ostatniej klasie podstawówki, albo dodają skrzydeł zalotne spojrzenia sympatii, siedzącej dwie ławki dalej na matematyce. W jego życiu były tylko dwie kobiety. Obydwie kochał. Obydwie kochały i jego. Każda z nich zapłaciła za tą miłość najwyższą cenę. Może stąd ta jego słabość do pani Hyznar. Pewna forma zadośćuczynienia za to, co się wydarzyło ponad dwadzieścia lat temu.

W końcu przestąpił próg.

— Czy uważa mnie pani za szaleńca?

— Nie rozumiem. — Doktor Hyznar zatrzymała się w drzwiach prowadzących do pokoju, gdzie zapewne przyjmowała i innych pacjentów. Z każdą chwilą kompaktowa żarówka coraz lepiej oświetlała rzędy opasłych woluminów schludnie poukładanych na kilku poziomach półek. Wygodna sofa zajmowała znaczną część pomieszczenia. Zastanawiało go, czy wszyscy psychoanalitycy muszą przyjmować pacjentów w ciemnych pomieszczeniach.

— Czy boi się mnie pani? Założę się, że nie. W przeciwnym razie, nie spotkalibyśmy się w tym mieszkaniu; nieważne jak poufna jest ta sprawa dla komisarza Michalskiego.

— Pracuje pan dla policji, wiec stoi chyba po właściwej stronie barykady.

— Dobre to z tymi barykadami, choć dość naiwne. — Przez moment nie mógł powstrzymać śmiechu. — Pani naprawdę czerpie całą wiedzę na temat gliniarzy z telewizji i kina.

— Nigdy nie twierdziłam, że jestem ekspertem kryminalnym.

— Słusznie — jak najszybciej przytaknął jej, kiedy poczuł narastającą irytacje w jej głosie. Miał nadzieję, iż to był tylko efekt jego niezbyt grzecznej uwagi. Jednak, na wszelki wypadek wycofał się kilka kroków aż do schodów, prowadzących w dół klatki. Szybko ocenił dystans miedzy nimi — ponad pięć metrów zawsze opóźniało tą dziwną reakcje. Kobieta spostrzegła ten niepokojący manewr, ale udała, iż całą swoją uwagę poświęca odnalezieniu jakiegoś przedmiotu na jednej z półek. Fakt, że nie odgryzła mu się czymś w stylu „I kto się teraz boi?” utwierdził go w przekonaniu, że tak naprawdę pani doktor zaczęła już swoją pracę psychoanalityka.

— Mam propozycję — zaczął ostrożnie — nic takiego ważnego. Chodzi o to, że nie mogę wejść do tego mieszkania.

— Przepraszam. Wiem. Nie jest u mnie najczyściej, ale…

— Nie! Nie to miałem na myśli. Proszę sobie wyobrazić najgorszy przypadek klaustrofobii o jakim pani kiedykolwiek słyszała…

— Chyba nie będzie mi pan wmawiał, że cierpi pan i na to. To już dwa problemy, z którymi…

— Niech mi pani nie przerywa. Może i czasem źle się czuję w małych pomieszczeniach…

— To w końcu ma pan, czy też nie ma tej klaustrofobii?

-No...nie. To był taki głupi pomysł aby wyciągnąć panią z tych ponurych murów — nagle obydwoje skierowali spojrzenia na otwierające się naprzeciwko drzwi. Stara, wścibska sąsiadka w najmniejszym stopniu nie starała się ukryć, że z rozmysłem chce przerwać ich konwersację na klatce schodowej.

— Niech pan wchodzi do środka. Szkoda każdej chwili. Jeszcze tyle pracy przed nami — Kamila rozbawiła ta desperacka próba ratowania dobrej reputacji pani psycholog w oczach najbliższych sąsiadów. Jednak gdy zamykała wejściowe drzwi, dostrzegł, że wysłała w kierunku niedyskretnej babuni figlarny uśmieszek. Doznał olśnienia. Po raz kolejny uświadomił sobie, w jak naiwny sposób spostrzega otaczający go świat, a szczególnie tę jego kobiecą część. Tak naprawdę, Hyznar od samego początku przekomarzała się z wiedźmowatą staruszką. Przecież przy tak intensywnych wizytach pacjentów staruszka musiała ją już od dawna brać za prostytutkę dorabiającą we własnym mieszkaniu.

— Zazwyczaj przyjmuję w gabinecie. Jednak, z powodu pańskich lęków — tu lekko zmrużyła lewe oko, co z pewnością miało oznaczać tylko to, że traktuje je jako niezbyt wyrafinowany wykręt — możemy usiąść w pokoju gościnnym. Jest tam dużo miejsca, ale ostrzegam, nie muszę siedzieć dziesięć centymetrów od pacjenta, aby stwierdzić, że coś bierze.

Tak więc plan wyprowadzenia doktor Hyznar na zewnątrz, gdzie była szansa utrzymania bezpiecznego dystansu między nimi, spalił na panewce. Połknięcie pigułki miałoby teraz znikomy efekt. W tej chwili mógł już zrobić tylko jedną rzecz. Powoli ruszył w kierunku krzesła, które prawie stykało się z fotelem już zajętym przez panią psycholog.

— Dziesięć centymetrów to doskonała odległość. Wolałbym, żeby pani nie miała żadnych wątpliwości w sprawie mojego domniemanego uzależnienia — kobieta nie potrafiła ukryć zdziwienia spowodowanego nagłą zmianą zachowania Taurusa.

— Nie chcę obiecywać żadnych cudów. Mówię to od samego początku. Nawet, jeśli udowodni mi pan w tej chwili, że jest czysty, nie załatwi to całej sprawy? — Kamil udawał dość duże zainteresowanie tym, co starała się mu wytłumaczyć, jednakże cała jego uwaga skupiała się na tym jak pani psycholog reaguje na bliski kontakt z jego (w obecnej chwili nieokiełznanymi żadnym środkiem odurzającym) demonami. Choć lekko uśmiechał się do niej, czuł się podle. Jego starania, żeby uchronić ją przed torturami psychicznymi, które lada moment miały nastąpić, spełzły na niczym.

Jeszcze trochę się wahał. Z jednej strony żal mu było patrzeć na jej cierpienia. Z drugiej, nie chciał kolejnej wizyty, podczas której będą chcieli mu grzebać w głowie, tym bardziej, że następna najprawdopodobniej odbyłaby się w klinice lub innym, jeszcze bardziej nieprzyjemnym dla niego miejscu. Tam jego sztuczki nie będą miały żadnych szans powodzenia. Musiał zrobić to tu i teraz. „Wystarczy jedna rzecz, może jakiś pikantny szczegół z jej życia, którym będę mógł zamknąć jej usta. Wtedy łatwo pójdzie na układ. Jedno, może dwa kłamstewka w tygodniu dla Michalskiego na temat mojej lipnej terapii a nigdy już mnie nie zobaczy.”

Z głębokiego zamyślenia wyrwała go przytłaczająca cisza, panująca w całym mieszkaniu. Kobieta już od pewnego czasu nic nie mówiła. Prawą ręką gładziła lewe ramię, najpierw jakby ją coś tam bolało, potem zaczęło to przypominać objawy zdenerwowania. Z każdą chwilą coraz bardziej ignorowała swojego pacjenta. Ukradkowe spojrzenia w kierunku ściennego zegara, wiszącego na przeciwległej ścianie, wkrótce zastąpiła niemal bezustannym gapieniem się na pozłacane wskazówki. Z każdym tyknięciem jakiś lęk stopniowo paraliżował jej ciało.

— Jeśli chodzi o powód mojej wizyty… — nagle przerwał, gdy metaliczny, lekko przytłumiony odgłos dzwonka rozlał się po wszystkich pomieszczeniach. Doktor Hyznar w mgnieniu oka wystartowała w kierunku swojego gabinetu. Białe, solidne drzwi trzasnęły o stalowe odrzwia. Ktokolwiek inny zachodziłby w głowę, kto lub co na klatce schodowej mogło wywołać u kobiety tak skrajne przerażenie. Twarz Kamila nie okazywała żadnego zaskoczenia. Wszystko związane z jego nadprzyrodzonymi zdolnościami było niewytłumaczalne, z wyjątkiem jednego. Po wielu latach zdołał zaobserwować pewną prawidłowość — nie zmieniał ludzkich emocji tylko je potęgował — był takim swoistym wzmacniaczem uczuć. Jeszcze pół godziny wcześniej tę kobietę trapiły jakieś problemy. Teraz owe troski urosły do rozmiarów śmiertelnie groźnych fobii, które sączyły, jak truciznę, do jej żył niebezpiecznie dużą ilość adrenaliny. Pamiętał, jak wspominała coś o tym, że muszą się śpieszyć. To z pewnością jej kolejny pacjent. Taurus nie był zaskoczony, tylko zły. Wściekał się na tego natrętnego gościa. Już po raz piąty ktoś nacisnął przycisk dzwonka. Cały plan wziął w łeb. Trudno będzie teraz wyciągnąć doktor Hyznar z tamtego pokoju. Nici z całej intrygi. W końcu cisza ukoiła jego narastające od dłuższej chwili poirytowanie. Ktokolwiek był za drzwiami wejściowymi, dał za wygraną i odszedł.

Teraz nie było jakiegokolwiek sensu forsować wejścia do azylu pani Hyznar. Aby stłumić zagrażającą jej życiu histerię, musiał natychmiast opuścić te miejsce. Spojrzał przez wizjer. Klatka schodowa na tym poziomie była pusta. Lekko otworzył drzwi. Chwile później zbiegł już dwie kondygnacje w dół. Uświadomił sobie, że niepotrzebnie zachowuje się jak zbieg. Postanowił uspokoić oddech, zanim wyjdzie z klatki schodowej. Nie mógł się już doczekać, jak usiądzie w swoim klimatyzowanym Nissanie i odjedzie. Gorące słońce, nieuchronnie zmierzające po bezchmurnym niebie ku lipcowemu zenitowi, rozpalało coraz bardziej nie tylko osiedlowe uliczki. Żar wdzierał się bezlitośnie do wnętrza budynków. Zostało mu jeszcze osiem schodków, aby wydostać się z tego bloku. Nagle jego serce zamarło. Przeraźliwy wrzask musiał wydrzeć z letniego letargu wszystkich mieszkańców, jak i nielicznych przechodniów. Nie potrafił zidentyfikować źródła hałasu.

— Mój Boże! Heniek dzwoń na pogotowie! To ta kobieta z góry. — Sekundę później Kamil domyślił się, że jest to głos lokatorki z mieszkania, koło którego właśnie przechodził. Jej lament wylewał się przez zamknięte wejściowe drzwi i przez okno, gdzie, z pewnością, chwilę wcześniej musiała wypatrywać dobrego tematu do kolejnych osiedlowych plotek. Ktoś wybiegł z pierwszego piętra. Po chwili na klatce schodowej i przed nią roiło się od spragnionych sensacji gapowiczów. Sporych rozmiarów kałuża krwi, okalająca leżące na chodniku zwłoki doktor Hyznar, wytyczała granicę, której żaden świadek nie śmiał przekroczyć.

4

Kamil Taurus wciąż nie mógł dojść do siebie. Od kilku minut siedział w samochodzie. Co chwilę kolejna osoba, lekko przyśpieszonym krokiem, mijała jego qashqaia. W lewym bocznym lusterku widział coraz liczniejsze zbiorowisko ciekawskich, które tłoczyło się wokół martwej doktor Hyznar, jak pszczoły lepiące się do roztopionego cukierka. Nie zjawił się jeszcze żaden radiowóz czy też ambulans. Wewnętrzny głos kazał mu przekręcić kluczyk w stacyjce i odjechać jak najszybciej z tego przeklętego miejsca. Mogą sobie go zawieszać, czy też zwalniać. W końcu nie musiał pracować dla policji. Mówiąc szczerze, w ogóle nie musiał pracować. Jedna z nielicznych korzyści bycia wybrykiem natury. Chociaż jego dar pozbawił go rodziny i przyjaciół, oraz skazał go na dozgonne budzenie się z sercem przepełnionym lękiem i wyrzutami sumienia, często też pomagał mu w szybkim i łatwym zdobywaniu pieniędzy. W każdej chwili było go stać na to, aby wysiąść ze swojego nowego samochodu i nie oglądając się na nic, nawet niczego nie zabierając z domu, uciec w inne miejsce. Prawdę mówiąc, już tak kilka razy uczynił. Jednakże, zdawał sobie sprawę z tego, iż oddalając się teraz z ulicy Wiśniowy Sad, skazałby się na wieczną ucieczkę. Wszyscy zinterpretowaliby śmierć doktor Hyznar jako morderstwo dokonane przez niezrównoważonego, uzależnionego od prochów świra. Już był tropiony przez jakieś typy spod ciemnej gwiazdy. Gdyby zaczęła ścigać go jeszcze policja, czy Interpol, nie miałby już szansy zaznać w życiu spokoju.

Postanowił zostać. Zdjął lewą rękę z posrebrzanej klamki, żeby odszukać telefon. Już się schylał, kiedy znajomy, subtelny stukot, wydobywający się z jego komórki, dobiegł do jego uszu. Sygnał dźwiękowy natychmiast naprowadził prawą dłoń na miejsce pod siedzeniem kierowcy. Nie najnowszy model Nokii musiał mu wcześniej wypaść z kieszeni podczas wysiadania. Na ciemno-niebieskim wyświetlaczu LCD pojawił się komunikat o otrzymaniu trzeciej, nowej wiadomości tekstowej. Wszystkie SMS-y wysłał ten sam nieznany mu abonent. Otworzył ostatniego. Zerknął na trzy wyrazy. Jego twarz natychmiast pobladła. „UCIEKAJ WYRZUĆ TELEFON”. Sparaliżowała go nie tylko ta krótka wiadomość, ale przede wszystkim dylemat przed jakim w tym momencie stanął. Zniknąć i tym samym jednak zostać głównym podejrzanym, czy też zostać i stawić czoło tym wszystkim nieprzyjemnym sytuacjom, jakie na pewno nastąpią po dzisiejszych wydarzeniach. Nieznajomy kazał mu pozbyć się wszystkiego i jak najszybciej zbiec z ulicy Wiśniowej. Jednakże ciekawość dotycząca treści dwóch pierwszych wiadomości stanowiła pokusę nie do odparcia.

„Puk, puk” — tym razem to nie był sygnał telefonu komórkowego. Za szybą, tuż obok kierownicy promieniała naturalnym uśmiechem kobieca twarz. Platynowa blondynka obdarzyła go tak ciepłym spojrzeniem, że Kamil na krótką chwilę zapomniał o ostrożności i bezwiednie dotknął przycisk opuszczający przyciemniany, szklany panel.

— Przepraszam pana. Trochę się zgubiłam na tych osiedlowych ulicach — minęło kilka sekund zanim intuicja zaczęła podpowiadać mu, że coś jest nie tak — Czy mógłby mi pan pomóc?

— Niestety, też nie mieszkam w tych okolicach… — Syk z małej, metalowej puszki rozproszył jego uwagę. Było za późno, kiedy zorientował się, że tak naprawdę, nie ma do czynienia ze zbłąkaną turystką. Słodko-gorzki posmak już rozpływał się po jego nozdrzach i ustach. Gdy usilnie próbował zrozumieć kolejne słowa kobiety, blado-niebieska mgiełka, wydobywająca się z maleńkiego pojemnika, porzuconego na tylnym siedzeniu Qashqaia, rozlała się po całym wnętrzu samochodu. Gaz, którym kobieta go uraczyła, miał o wiele mocniejsze działanie, niż jego najsilniejsze środki odurzające.

Ostatnim wspomnieniem tego strasznego poranka, jakie umysł Kamila zdołał zarejestrować, było jego nieporadne szamotanie się z grupą sanitariuszy w zupełnie nieznanym mu, prawie surrealistycznym miejscu. Ciągnęli go gdzieś w zamkniętym pomieszczeniu, chociaż dźwięki rozbrzmiewały tak, jakby odbijały się o rozległe górskie zbocza. Sztuczne światło raziło gorzej niż najgorętsze lipcowe słońce w samo południe.

5

(sobota, 7 października 1989)

Powieki Agnieszki Bednarz stawały się coraz cięższe. Lekko chrypliwy głos Richarda Marx’a leniwie wylewał się z głośników samochodowych. Jego „Right Here Waiting” wspięło się już na 19 pozycję Listy Przebojów Programu Trzeciego. Szczęściem w nieszczęściu było to, iż radio dzisiaj działało i nadawano jej ukochany program właśnie tego dnia, kiedy ośmioletni synek miał szkolną zabawę. Przynajmniej, chwilami mogła zapomnieć o mękach, jakimi bezsprzecznie było niemiłosiernie dłużące się oczekiwanie w starym „Maluchu” na koniec dyskoteki. Nie była wysoka, jednak kilkadziesiąt minut w puszce na sardynki, którą miliony Polaków nazywało samochodem, powodowało zdrętwienie dolnych kończyn. W tej chwili podziwiała swojego męża za anielską cierpliwość. Co on robił ze swoimi długimi nogami, gdy byli w dłuższej trasie? Jak mu się udawało nigdy nie przekląć, kiedy kolejny, bolesny skurcz zamieniał prowadzenie auta w prawdziwe tortury?

Na jej nieszczęście, padało zbyt obwicie, aby pospacerować i rozprostować kości. Tylko przez krótką chwilę rozważała opcję przeniesienia się do budynku szkolnego. Gdy tylko przypomniała sobie, które przemądrzałe i zmanierowane mamusie pomagają tym razem w organizacji szkolnej zabawy, postanowiła zacisnąć zęby i poczekać na Kamila w ich wysłużonym fiacie 126p. Nie cierpiała tych próżnych laleczek Barbi, kiedy każdym swoim ruchem, słowem i spojrzeniem chciały pokazać wszystkim innym swoją wyższość. Zachowywały się tak, jakby każda rozmowa, każde spotkanie były tylko po to, żeby móc się pochwalić wśród plebsu górami pieniędzy, które ich małżonkowie zgarniali na półlegalnych interesach na po-PRL-owsiej rynku. Spojrzała na zegarek. Zostało jeszcze około pół godziny. Zmrużyła zmęczone całodniowym wysiłkiem oczy. Sączące się z głośników wolne rytmy sprawiały, iż z każdym taktem jej górne powieki coraz bardziej opadały. Nagle energiczne uderzenia otwartymi dłońmi o zmatowiałą ze starości maskę „Malucha” wyrwały ją z sennego wiru. Niepokój trwał tylko krótką chwilę.

— Już jestem — mierzący nie więcej niż metr trzydzieści, chuderlawy chłopiec wpadł do samochodu — pobudka!

— Wcale nie śpię.

— Aha.

— Naprawdę. Twoja matka nie jest jeszcze staruszką, która musi się zdrzemnąć kilka razy w ciągu dnia.

— Marcin mówi, że tak.

— Co! Który Marcin? — Pani Bednarz uwielbiała przekomarzać się ze swoim synem w ten sposób. Dumna była z jego, za każdym razem coraz mądrzejszych ripost.

— Marcin Godliński. Na pewno pamiętasz go z meczu. — Gdy Kamil zajął miejsce na tylnym siedzeniu, opuściła przedni fotel pasażera i zatrzasnęła prawe drzwi.

— To co? Twój kolega twierdzi, że jestem stara?

— Pewnie! Tak jak wszystkie inne dziewczyny, które nie chodzą już do podstawówki.

— No tak — kobieta udała, że odetchnęła z ulgą. — Czyli jest jeszcze szansa, że twój ojciec nie będzie mnie nazywał staruchą.

Na szczęście ich samochodzik odpalił za pierwszym razem. Teraz, głębokie westchnienie było w stu procentach autentyczne. Ostatnią rzeczą, której w tym momencie chciała, była kompromitacja przed opuszczającymi szkolny budynek mamusiami. Od razu ją zauważyły. Wszystkie stały na szkolnym parkingu, z rozkoszą oddając się ich nowobogackiemu rytuałowi długiego i ostentacyjnego szukania w markowych torebkach kluczyków do swoich nowych Mercedesów czy też BMW.

— Tańczyłeś z jakąś fajną dziewczyną?

— Mamo! Przestań!

— Przecież po to są te wasze dyskoteki. — Łezka zakręciła się jej w oku, gdy przypomniała sobie jak podobne problemy z nieśmiałością wobec koleżanek mieli chłopcy w jej szkolnych latach. Najwidoczniej, nic się nie zmieniło przez ponad dwie dekady.

— Mam nadzieję, że przynajmniej dobrze się bawiłeś z kolegami.

— Pewnie! Tata Pawła kupił mu nowe gry…

— No nie! Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że gdy dziewczyny z klasy siedziały przy ławkach, czekając na jakikolwiek taniec, wy znowu łapaliście jajka na tych beznadziejnych konsolach.

— Mamo! Żadne jajka. Paweł ma GameBoy’a!

— Młody, posłuchaj tego, bo powiem to tylko raz. — Kamil na chwilę zamarł bez ruchu. Nigdy matka tak nie odzywała się do niego. — Nie myślałam, że to kiedykolwiek przejdzie mi przez usta, ale muszę przyznać, że twój ojciec był w twoim wieku o wiele bardziej romantyczny.

— Że co…?

— Ach… z resztą nic… — W ciągu ostatnich dwóch minut Agnieszka Bednarz westchnęła po raz trzeci. Tym razem jej gest oznaczał rezygnację. W tej chwili nie czuła się na siłach, żeby wytłumaczyć swojemu synowi nawet w najbardziej lapidarny sposób zawiłości stosunków damsko-męskich. Obydwoje zamilkli. Rytm kolejnego przeboju wydawał się synchronizować z wycieraczkami przesuwanymi zdecydowanym ruchem po przedniej szybie „Malucha”. Znała doskonale tę piosenkę, jednakże coś ją niepokoiło w jej brzmieniu. Pewien dźwięk zupełnie nie pasował do całości kompozycji. Co gorsze, stawał się on coraz głośniejszy. Nagle zimny pot rozlał się po całym jej ciele. Samochód nadjeżdżający z na przeciwka trąbił coraz groźniej. Dosłownie w ostatniej chwili zorientowała się, iż kierowany przez nią pojazd jedzie po przeciwnym pasie jezdni. Jeszcze jedna chwila, a nie miałaby żadnej szansy, żeby powrócić na swoją część drogi. Zatrzymała samochód w najbliższym, bezpiecznym miejscu. Dopiero teraz miała odwagę spojrzeć na syna. Było tak, jak się spodziewała — blada cera wskazywała, że jeszcze nie nie wyszedł z szoku. Dla przeciętnego ośmiolatka pojęcie śmierci jest zupełnie abstrakcyjne. W tej chwili jej Kamil nie spoglądał oczyma dziecka.

— Musimy zatrzymać się na kwadrans. — Przed chwilą prawie zabiła siebie i swojego syna, jednak teraz w jej głosie strach nie mieszał się ze wstydem. W tej chwili kobieta mówiła, jakby ją dopiero co obudzono. Próbowała jedynie wykrzesać ostatnie siły, aby nie zapaść w głęboki sen. — Nie wiem dlaczego, ale czuję się tak zmęczona.

— Mamo, co się stało?

— Nic, kochanie. Nie denerwuj się. Zostań w środku. Mamusia wyjdzie troszkę na świeże powietrze.

Każda kropla deszczu, rozpryskująca się na ciepłym czole, wydawała się wybudzać panią Taurus z letargicznego snu. Kolejny wdech jesiennego, rześkiego powietrza przywracał świadomość, a wraz z nią budził przerażenie na samą myśl tragedii, jakiej mogła być przyczyną.


***

Było już grubo po północy. Jeden z ostatnich komarów lewitował wokół jasnożółtej żarówki, zawieszonej pod samym środkiem kuchennego sufitu. Krople deszczu leniwie uderzały o zewnętrzny parapet. Agnieszka i Marek Bednarzowie w bezruchu siedzieli po przeciwnych stronach stołu. Żadne z nich nie upiło nawet łyka herbaty, która już dawno temu przestała parować z dwóch, sporych rozmiarów kubków ozdobionych kolorowymi napisami „MAMA” i „TATA”. Lekko napuchnięte i zaczerwienione dolne powieki zdradzały, iż kobieta nie tak dawno przestała płakać.

— Nie wiem dlaczego się tak zaczęłam zachowywać. Nic takiego się tego dnia nie wydarzyło, żebym musiała w taki sposób odreagować. — Jej oczy po raz kolejny zaszkliły się. — Zresztą, o czym ja tutaj rozprawiam! Nigdy wcześniej nie przyszłaby mi do głowy myśl, że kiedykolwiek uderzę Kamila. Zawsze byłam dumna z tego, jak postępujemy z naszym synem. A teraz nie wiem, co on sobie pomyśli o mnie, kiedy jutro zobaczy w lustrze swoją posiniaczoną twarz.

— Kochanie, przestań się zadręczać. — Marek delikatnie dotknął jej coraz bardziej drżącą dłoń. — Cokolwiek złego się stało, nasz syn wciąż będzie pamiętał o tym, jak wspaniałą mamą jesteś. Jeden wieczór nie może przekreślić to wszystko dobro, które mu dałaś od pierwszego dnia jego życia. Będę mu zawsze przypominał, przez jakie męczarnie musiałaś przejść, aby go urodzić i jeśli kiedykolwiek o tym spróbuje zapomnieć to… — jego głos zamarł, gdy uświadomił sobie, co zamierzał powiedzieć.

— Kamil nigdy mi tego nie wybaczy.

— Teraz już przesadzasz! Skarcone dziecko ma w zwyczaju się gniewać na rodzica za otrzymaną karę — nie ważne jaka on była. Ale jego gniew znika tak szybko, jak się pojawił. Jestem pewien, że za dwa dni znowu będziecie razem świetnie się bawić w parku…

— Przestań!!! — Odgłos tępego uderzenia pięścią o kuchenny stół zaskoczył nawet samą Agnieszkę. Nie podejrzewała, iż w bezruchu nocy będzie tak głośny. Natychmiast pożałowała swojej niekontrolowanej reakcji. Nie chciała obudzić ich syna w tym momencie. Wolała również, aby jej mąż nie był świadkiem jakiegokolwiek agresywnego zachowania z jej strony, szczególnie po tym co się wydarzyło kilka godzin wcześniej. — Mówimy chyba o dwóch innych zdarzeniach. Po pierwsze, w samochodzie Kamil nie został ukarany. Nazwijmy to po imieniu, ja go tam pobiłam…

— Ależ to było tylko kilka…

— Nie przerywaj! — Złość w jej głosie ponownie górowała nad rozpaczą. — Nie jest tak ważne ile razy go uderzyłam, czy też której pięści użyłam. Biłam ośmioletniego, maleńkiego chłopczyka.

Ja, jego rodzona matka, ta, która miała go zawsze chronić. Jestem ci wdzięczna za to, że próbujesz mnie pocieszać, kochanie, ale nie potrafię sobie wybaczyć tego, co zrobiłam. Mówisz o karze, jaką mu wymierzyłam. On tak naprawdę tylko wsiadł do samochodu i… tyle. Kamil w niczym nie zawinił. To ja zbzikowałam…

— A okoliczności tego zdarzenia? — Marek Bednarz przeżywał w tym momencie najtrudniejsze chwile ich małżeństwa. Był wściekły, gdy tylko zobaczył pokiereszowaną twarz ich syna wbiegającego do domu. Kiedy dowiedział się od żony, iż nie była to sprawka niefrasobliwych kolegów z klasy, tylko jej samej, chciał jej po prostu przyłożyć. Teraz dziękował Bogu, że się powstrzymał. — Opowiedz wszystko od samego początku. Musi być jakieś racjonalne wytłumaczenie tego, co się stało.

— Nigdy wcześniej nie czułam się tak dziwnie. — Agnieszka zmrużyła oczy, próbując przypomnieć sobie najmniejsze szczegóły tego tragicznego wieczoru. — Gdy czekałam na niego, byłam znużona. Każdy się tak oczywiście zachowuje po ponad godzinie wysiadywania w aucie. Kiedy dał znać o swoim przybyciu, jak to ma w zwyczaju, stukając w maskę samochodu, wybudziłam się do pewnego stopnia. Jednak później, senność zaczęła powracać. Odpływałam z każdą kolejną minutą. Nie potrafiłam rozróżnić rzeczywistych bodźców od tych wyimaginowanych.

Na chwilę zamilkła. Marek wyczuł, że było jeszcze coś, o czym bała się lub wstydziła wspomnieć. Lekko pochylił się w jej kierunku. Czule położył swoje dłonie na jej ręce.

— Wtedy, już naprawdę w ostatniej chwili, zobaczyłam reflektory samochodu. Dwie oślepiające kule nie przesuwały się jednak w lewo, jak to zawsze wygląda z perspektywy kierowcy. Coraz gwałtowniej rozrastały się po obu stronach przedniej szyby. — Poczuła, jak na krótką chwilę jego dłoń mocno ścisnęła jej nadgarstek. Musiał mieć coraz większe trudności z pohamowaniem swojego wzburzenia. — Tak, dziś nie tylko pobiłam nasze dziecko, ale i prawie je zabiłam. Tylko wciąż nie rozumiem, jak mogłam się znaleźć po drugiej stronie jezdni.

Powoli wstała od stołu. Nie wyszła jednak z kuchni. Przysunęła najbliższy taboret do kremowego kredensu. Bardzo wolno, jakby miała trzydzieści lat więcej, weszła na stołek. Lewą ręką zaczęła obmacywać najwyższą półkę.

— Wiedziałem, że nie do końca rzuciłaś papierosy. — W tym momencie zupełnie nic nie obchodził go ich dawny spór dotyczący jej palenia, ale nie przychodził mu do głowy żaden inny pomysł na to jak zachować się po tym, co chwilę wcześniej wyjawiła. Zdawał sobie sprawę z tego, iż musi coś powiedzieć, lecz po prostu, nie miał innego, lepszego pomysłu.

— Kilkanaście sekund później zatrzymaliśmy się — usiadła z powrotem przy stole z żarzącym się „klubowym” w jej, wciąż roztrzęsionej, prawej dłoni — sprawdziłam, czy Kamil jest bezpieczny, potem wyszłam ochłonąć na świeże powietrze. Zimny deszcz bardzo szybko wyrwał mnie z tego dziwacznego letargu. Czym bardziej realny stawał się świat, tym okropniej się czułam.

Złościłam się na samą siebie za to, co mogłam uczynić. Krople deszczu z każdą chwilą wydawały się gęstsze i zimniejsze. Po chwili senność zupełnie zniknęła. Wsiadłam do samochodu. Kamil nie spuszczał ze mnie swojego wzroku nawet na chwilę. Na początku było to nawet krzepiące, że martwi się o to jak się czuję. Chwilę później jechaliśmy dwadzieścia kilometrów na godzinę wolniej niż zwykle. Coraz bardziej padało, ale deszcz był tylko wymówką. Wciąż drżałam na samą myśl tego, co mogło się stać kilka minut wcześniej. Cały czas wyobrażałam sobie ten moment, kiedy nasze auto zderza się z tamtym samochodem. To ciągle powstrzymywało moją stopę przed silniejszym wciśnięciem gazu. Upłynęło kilka minut, zanim usłyszałam pierwszy klakson. Ci durnie, którzy jechali za mną, tracili już cierpliwość. Spojrzałam w lewe lusterko. Te wszystkie niekończące się światła oślepiały mnie. Zaniepokoiła mnie pewna potworna myśl, która od pewnego czasu coraz głośniej tłukła się w mojej głowie. Z wielką satysfakcją przyśpieszyłabym, gdyby któryś z tych tryskającym testosteronem pacanów próbował mnie w końcu wyprzedzić. Nie miałabym wtedy nic przeciwko temu, żeby nagle, z drugiej strony, nadjechał jakiś inny pojazd, najlepiej ciężarówka lub coś w tym stylu.

Zapaliła następnego papierosa. Marek powoli wstał. Chwilę później otworzył na oścież okno. Dym drażnił jego gardło, jednak uznał za właściwe nie przerywać żonie w tej chwili kolejnym wykładem na temat szkodliwości substancji smolistych. Czuł, że Agnieszka już nigdy więcej nie odważy się być tak szczera, jak w tym momencie. Aby spróbować żyć nadal normalnie, od rana będzie musiała bezpowrotnie zatrzeć niektóre wspomnienia z tego wieczora.

— Na tym odcinku droga była wyjątkowo kręta, więc nikt nie ryzykował manewru wyprzedzania w deszczową noc. Ludzie jadący za nami coraz częściej ponaglali mnie ryczącymi klaksonami. Boże, ja nigdy wcześniej nie czułam takiej złości. Gdyby któryś z nich próbował mnie minąć w tamtej chwili, przysięgam, byłam w stanie nawet zepchnąć go na pobocze. Nagle dotarł do moich uszu głos Kamila. Komentował sposób w jaki prowadzę auto. Zapytał, czy w naszym samochodzie jest więcej niż dwa biegi. Teraz wiem, że tylko próbował rozładować napiętą atmosferę. Boże, co za licho siedziało wtedy we mnie? W tej chwili nasz Kamil nie był moim synem. W tej strasznej chwili byłam zdolna do… — Przerwała. Kciukiem otarła spływającą po policzku dużą łzę. — Wydawało mi się, że on po prostu był po stronie tych żałosnych dupków. Naraz, po prawej stronie drogi zobaczyłam opuszczony już o tej porze sklepowy parking. Tak we mnie kipiało, że musiałam się tam zatrzymać, choćby na chwilę. — Agnieszka Taurus drżącą ręką strzepnęła popiół na blat stołu. — Nie wiem kiedy moja prawa dłoń zamknęła się w pięść i wylądowała na twarzy naszego syna. Jego szok był silniejszy od bólu. Nie zdążył zapłakać. Stracił przytomność już po drugim, może trzecim moim uderzeniu. Naraz obłęd, w który kilka chwil wcześniej wpadłam, zaczął powoli zanikać.

Nie mogła już więcej usiedzieć przy tym stole. Powstała i podeszła do kuchennego okna. Jeden z psów z najbliższego sąsiedztwa zaczął głośno ujadać.

— I wtedy poczułam się najpodlej w całym moim życiu.

6

(środa, 3 lipca 2019)

Powrót do świadomości nie należał do przyjemnych. Okropnie bolała go głowa. Każdy kolejny puls wlewał w jego mózg większe cierpienie. Usta zdrętwiały od słodko-metalicznego posmaku. Umysł jeszcze nie kojarzył wszystkich faktów. Kamil Taurus powoli przypominał sobie, jak został obezwładniony. Upłynęło jeszcze kilka chwil. Znowu potrafił skupić swój wzrok na otaczających go przedmiotach. Wdzięczny był losowi za to, że miał przebudzenie w stylu James’a Bonda a nie, jak w większości historii science fiction, w małym pokoju, pozbawionym jakichkolwiek mebli, z intensywnie jarzącym się chłodną barwą białego światła sufitem i psychodelicznymi odgłosami, które nigdy nie zwiastują niczego dobrego. Próbował, najpierw ręką, potem nogą odnaleźć krawędź łóżka. Nie był pewien co bardziej go zdziwiło, fakt, że wydawało się ono nigdzie nie kończyć, czy też niesamowita miękkość jedwabnej pościeli spowijającej wszystko dookoła.

— Mam nadzieję, że warunki, w jakich pana przyjmujemy, chociaż trochę zrekompensują niezbyt miły sposób nawiązania z nim znajomości. — Ciepły, kobiecy głos dobiegał zza ogromnej kamiennej donicy. Gęsty bukiet polnych kwiatów skutecznie zacieniał miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą Kamil leżał zupełnie nieprzytomny.

— Gdzieś, całkiem daleko od Krakowa, Warszawy czy innego miasta.

— Co?

— Ja tylko odpowiadam na pytanie, które na pewno miał pan zamiar zadać — sposób w jaki mówiła wydał mu się na tyle powabny, że nie zważając na wciąż narastające męczarnie związane z wybudzeniem ze snu narkotycznego, bezwiednie sprawdził czy, i w co, jest ubrany.

— Nie można w dzisiejszych czasach zwyczajnie podejść do faceta i się przedstawić? Musicie od razu gazem… ach — jego dłoń odkryła w gęstych włosach, tuż nad lewą skronią kolejne źródło bólu (pokryty przyschniętą krwią ogromny guz) — No i jeszcze to. Włóżcie sobie gdzieś tą jedwabną pościel. Też mi rekompensata. Kto walnął mnie w łeb….

— To był czysty przypadek. Podczas upadku uderzył pan w coś twardego — nieznajoma wyłoniła się zza chaszczy tylko na pierwszy rzut oka niedbale poukładanych krwistych maków, szmaragdowych jasieńców i śnieżnobiałych lepnic. Jej prosta, ale i za razem elegancka kremowa sukienka doskonale uwydatniała jej wszystkie kobiece wdzięki.

— Zaraz… ja tą buziuchnę, kurwa, już gdzieś widziałem. No pewnie! Panienka pukająca w okno. — Powrót jego pamięci nie robił na niej żadnego wrażenia. Tym bardziej styl, w jakim to wyrażał. — Świetny sposób nawiązywania nowych znajomości. Pewnie gdy umawia się pani z facetem na drugą randkę, to oprócz bukietu kwiatów musi mieć też maskę przeciwgazową.

— Mam tylko nadzieję, że w tym kiepskim dowcipie chodziło raczej o ten gaz rozpylony w pańskim samochodzie, a nie o coś bardziej osobistego. Niezbyt elegancko jest robić kobiecie przytyki na temat jej zapachu.

— Zdecydowanie to pierwsze. — Pomimo rozpalonej bólem głowy, odwzajemnił się jej ciepłym uśmiechem. — Jestem w kiepskim stanie, ale nie na tyle złym, żebym miał obrażać kobietę.

Chciał dodać „piękną”, ale od razu wydało mu się to zbyt prostackie w tej sytuacji.

— Pana szczęście. Już zaczynałam rozważać potraktowanie pana kolejną dawką tego samego gazu. — Subtelny uśmiech na jej twarzy utwierdził go w przekonaniu, że to też tylko żart.

— Taki sam suchar, jak ten mój wcześniejszy dowcip — krótko skomentował.

— Dobra. Jesteśmy kwita…

— Zresztą, tyle tego świństwa się nawdychałem, że kolejna puszka nie zrobiłaby już dużej różnicy. Że nie wspomnę o zapachach. Ich też nie czuję.

— Wkrótce wszystko wróci do normalności — usiadła koło niego i lekko chwyciła go za nadgarstki. Dotyk był tak delikatny, że mógł go potraktować nawet jako czuły. Jej dłoń tylko muskała jego skórę. Robił, co tylko mógł, żeby nie pokazać jej, jaką przyjemność sprawia mu ten fizyczny kontakt. „Przecież uprowadzono mnie, mam gigantycznego kaca no i w dodatku, tuż przed tym wszystkim przyczyniłem się do samobójstwa tej kobiety… No, jak jej było? Niech to szlag! Nadal mam luki w pamięci. Cholera. Cokolwiek mi dali, to coś ma niezłego kopa. Ciekawe, jak to działa na…”

Nagle perły zimnego potu pojawiły się na jego czole. Wyszarpnął swoje lekko drżące ręce z jej dłoni. Uważnie przyglądał się jej reakcjom.

— Proszę się nie martwić. Mnie tak łatwo nie da się przekonać do skoku z czwartego piętra. — Nie zaniepokoiły go te słowa, lecz dziwny sposób w jaki je wypowiedziała. Czyżby było już zbyt późno, aby odsunąć się od niej i powstrzymać zmiany, najprawdopodobniej fatalne, w jej zachowaniu. Przecież kilka, może kilkanaście, godzin wcześniej to coś, co w nim siedzi, tak szybko zabiło. Spojrzał jej prosto w oczy.

— No i co? Wyglądam na kogoś, kto zaraz oszaleje? — W jej głosie było tyle samo arogancji, co beztroski. Jeszcze raz przyglądnął się jej niewiarygodnie szmaragdowym źrenicom. Miały zupełnie taki sam odcień, co wystające z kamiennej donicy jasieńce. W tej chwili jednej rzeczy był pewny. Już dawno nie widział tak opanowanego pokerowego spojrzenia.

— Zadbaliśmy o to, żeby te… nadzwyczajne umiejętności, które pan posiada, nie przeszkodziły nam w rozmowie.

— Jakie umiejętności… O co tu chodzi? — Kamil nie potrafił zapanować nad drżeniem głosu. Tak wiele lat życia w cieniu. Wszystko co robił, każda minuta każdego dnia i nocy, podporządkowane było temu, aby ukryć przed ludźmi jego tajemnicę. Rodzice się poświęcili, aby świat, zawsze tak okrutny dla odmieńców, nie odkrył go i zniszczył w jakimś tajnym laboratorium, w obskurnej klatce objazdowego cyrku, czy też podczas linczu dokonanego przez sąsiadów tyleż samo rozsierdzonych, co i zalęknionych jego niewytłumaczalnymi mocami. Stało się to. W końcu znaleźli go.

— Nie wiem co to za miejsce i kim pani jest, ale na pewno…

— Spokojnie — delikatnie położyła dłonie na jego nieco rozdygotanych pięściach. Lekko i powoli złączyła je i schowała pod ciepłym kokonem uplecionym z jej palców. Ten przyjacielski odruch prawie zadziałał. Kamil trochę się rozluźnił. Ten gest był miły. Chwilę zastanawiał się nawet, czy tak właśnie wygląda szczery, przyjacielski gest. Jeśli tak, to już zazdrościł wszystkim normalnym ludziom.

— Proszę się nie obawiać. Tu jest bezpiecznie. — Słowa wymawiane bez pośpiechu i półszeptem koiły, lecz tylko do pewnego momentu. Gdy spojrzał na drobnej budowy ręce, wciąż okalające jego dłonie, zdziwiło go nienaturalne położenie jej kciuków. Wydawały się nienaturalnie lewitować. Teraz dopiero zwrócił uwagę na lekko muśnięte czerwonym lakierem paznokcie. Jak kocie pazury; były za długie i za ostre, żeby dotykiem uspokajać. Jego umysł stopniowo wydobywał się z narkotycznego letargu. Jeszcze w tej chwili po jego mózgu błądziło syczenie węża, który bezustannie powtarzał jedno słowo „bezpiecznie”. Od chwili gdy odzyskał przytomność, kobieta mówiła do niego spokojnym, łagodnym, czasami nawet zmysłowym tonem. Lecz w ostatnim zdaniu zdecydowanie przesadziła z tkliwością. To nie był już głos przyjaciela. Takim tonem przebiegły agent ubezpieczeniowy osacza swoją kolejną ofiarę.

— Obawiam się, że nie jestem tym facetem, którego szukacie. Żadnych, jak to pani ujęła „nadzwyczajnych umiejętności” nie posiadam.

— Proszę nie być tak skromnym.

— Naprawdę. Ostatni raz, kiedy ktoś nazwał mnie wyjątkowym, zdarzył się jeszcze w akademiku. Nikt nie miał tak mocnej głowy jak ja — spojrzał na nią. Zupełnie zignorowała to co powiedział — No, a jeśli chodzi o moją współpracę z policją, to czasem mam po prostu trochę szczęścia. Niekiedy udaje mi się dla nich przyskrzynić jakąś wredną mendę, innymi razy wszystko się sypie. Ale o tym już chyba wiecie.

— Skończmy już te podchody. Ja nie jestem dobrą matką chrzestną z bajki, a pan nigdy nie był na studiach z tego samego powodu, dla którego odbywamy tę rozmowę. — W jej dłoni pojawił się papieros. Najwidoczniej, na razie nie mała zamiaru go zapalić. Był on bardziej rekwizytem podczas ich rozmowy.

— Widzę, że jednak nie zgarniacie z ulicy pierwszego, lepszego faceta.

— Nie ma pan pojęcia jak dobrze, i jak długo, znamy ten przypadek. Pańskie umiejętności…

— Nie nazywałbym tego umiejętnościami. Nie mogę nad tym zapanować. No, oczywiście nie wliczając w to szprycowania się, czy też przytępiania umysłu proszkami nasennymi. — Stanął, chociaż wokół głowy wirowała rozszalała karuzela. Pomimo coraz bardziej intensywnych odruchów wymiotnych postanowił wytrwać w pozycji stojącej. Wiedział, że to był koniec kurtuazji. Ich rozmowa weszła w kolejną fazę. Strach lecz również i ciekawość opanowały jego myśli. Przez wiele lat z nikim nie zamienił ani jednego słowa na temat tych niezwykłych właściwości. Teraz, po raz pierwszy, ktoś inny niż jego rodzice mógł wyrazić jakąś opinię. Cokolwiek, byleby mogło to pomóc mu w odnalezieniu sposobu, jak się tego pozbyć lub, jak z tym żyć.

— Może i nie panuje pan nad tym, ale nie bójmy się tego głośno powiedzieć. To jest potężna…

— Broń.

— Niekoniecznie. To jest potężna… Panie Taurus, czy ma pan zawsze w zwyczaju przerywać innym w pół zdania? Widzę tutaj nieograniczone możliwości — dostrzegła mały tryumf w jego oczach po tym, jak nie udało się jej znaleźć żadnego adekwatnego rzeczownika dla słowa „potężna” — ale, ma pan rację. Osoby ze złymi intencjami mogłyby uczynić z pana super-zabójcę, który nie musiałby się martwić o alibi.

— A wy, oczywiście jesteście tymi dobrymi.

— Powiedzmy, że jesteśmy tymi, którzy walczą z tymi najgorszymi — zapalniczka w jej drobnej dłoni rozżarzyła końcówkę długiego papierosa. Wybrała najlepszy moment na efektowne zaciągnięcie się mentolowym dymkiem.

Kamil Taurus był w głębokim szoku. Któż na jego miejscu by nie był? Samobójstwo doktor Hyznar, uprowadzenie go z krakowskiego osiedla, spotkanie z intrygującą, piękną kobietą, która mogła być jego zbawczynią, ale też i okrutnym oprawcą. To wszystko, jak i wiele innych niezwykłych doznań ograniczały jego racjonalne myślenie.

— Co takiego mi podaliście? Najwidoczniej, mówiła pani prawdę. To coś w ogóle nie działa na panią. Aby tak stłumić ten, nazwijmy to „dar”, musiałbym wziąć przynajmniej potrójną dawkę Xenticu. Po trzech pigułkach mój język byłby…

— Tak wiem, jakie są objawy: senność, ból i zawroty głowy, splątanie, uczucie drętwienia, podwójne widzenie, niezborność ruchów, zmniejszenie libido i tak dalej…

— Widzę, że mam do czynienia z lekarzem. Znowu. Ta kobieta, która wyskoczyła przez okno, była psychologiem…

— Czyli żadne „znowu”. Psycholog nie jest lekarzem. Powinien pan to wiedzieć. Przecież spotyka się z nimi co chwila na komendzie…

— Ale zachowywała się, jak każdy konował. Pani, tak jak ona, też chce wyciągnąć ze mnie wszystko, co się da, na temat tego cholerstwa…

— Też? — Jakby na potwierdzenie swoich słów chwyciła, tym razem już bardziej zdecydowanie, jego nadgarstek. Dość groteskowo wyglądała pani doktor sprawdzająca jedną ręką puls pacjenta, gdy w drugiej, w tym samym czasie leniwie tlił się papieros. — Na pewno kilka przed chwilą wymienionych symptomów jest odczuwalnych i w przypadku tego specyfiku, ale to przede wszystkim skutek tego nieszczęśliwego upadku. Wkrótce i one ustąpią.

— W końcu dowiem się co mi daliście, czy też nie? — Słabym lecz stanowczym ruchem uwolnił swoją dłoń. — Chyba, że to kolejna tajemnica. Nie wiem z kim rozmawiam, gdzie i w jakim celu mnie wywieziono oraz jakim świństwem trujecie mój mózg i wątrobę.

— A skąd ta pewność, że to właśnie pan jest pod wpływem jakiegoś farmaceutyku? — Takiej odpowiedzi na pewno się nie spodziewał. Natychmiast było to widać w jego zachowaniu. Poczuł się jak ostatni idiota, któremu trzeba było wyjaśnić, jak pięciolatkowi, iż przez te wszystkie lata zawsze miał drugą możliwość zminimalizowania swojego fatalnego oddziaływania na innych.

— Dzięki bardzo.

— Za co?

— Teraz przynajmniej już wiem, jak zorganizować sobie życie — wystarczy poderwać jakąś narkomankę lub alkoholiczkę i nigdy nie pozwolić jej wytrzeźwieć. Wtedy mielibyśmy szansę, żeby nasz związek był normalny.

— Rzecz, którą tu podano, w ogóle nie przypomina żadnego środka odurzającego. Proszę popatrzyć na mnie. Czy wyglądam na wstawioną? Jest to środek, który usprawnia działanie synaps hamujących w naszym organizmie poprzez obniżenie potencjału błonowego komórek.

— Spokojnie, pani doktor! Nie jesteśmy na wykładzie na uniwersytecie. Może pani mi to wyjaśnić prostymi terminami. W końcu, jak to pani sama mi wytknęła, nigdy nie byłem na studiach.

— Proszę uwierzyć. Sama nuda. Wystarczy, jak powiem, że to coś znieczula układ nerwowy, ale bez żadnych symptomów typowych dla upojenia alkoholowego, naćpania się, czy też zażycia większej dawki środków uspokajających.

— Świetnie. Kiedy ja dostanę moją dawkę? — Uśmiechnęła się lekko, ale kiedy uświadomiła sobie, że dostrzegł grymas na jej twarzy, natychmiast spoważniała. — Nic o was nie wiem, ale jestem skłonny zaryzykować i poddać się eksperymentom. Brałem już takie rzeczy, że nic mi bardziej nie zaszkodzi.

— Proszę się rozejrzeć. — Jej prośba trochę zbiła go z tropu. — Czy jesteśmy w szpitalu, albo też jakiejś klinice? Nie sprowadzamy tu ludzi, żeby ich leczyć.

— Więc po jaką cholerę mnie tu przywlekliście?

— Ubrania są w szufladzie, a posiłek w następnym pokoju. — Nagły przypływ gniewu w jego głosie wydawał się nie robić na niej żadnego wrażenia. Chwilę później stała już w drzwiach kompletnie ignorując narastającą frustrację mężczyzny.

— Czy jestem tutaj więźniem?

— Wszystko zależy od pana. Czy woli pan przyjąć naszą gościnę, czy też siedzieć w areszcie śledczym z dość poważnymi zarzutami. Bez świadków nie łatwo jest udowodnić, że się nie było w mieszkaniu w chwili, gdy ta psycholog wypadła z okna — zwinnym ruchem ręki wyjęła srebrny klucz z zamka i celnie rzuciła go na łóżko. Nie było w tym żadnej ostentacji. — No i niech pan nie zapomina o tamtych.

— Czyli o kim?

— No, o tych gorszych od nas.

7

(niedziela, 8 października 1989)

Kilka minut przed pierwszą październikowe słońce nie było już na tyle wysoko na niebie, aby zmusić Agnieszkę Bednarz do ściągnięcia ciepłego popelinowego żakietu. Snuła się samotnie po jeszcze nie całkiem obeschłym po nocnym deszczu chodniku, bezwiednie mijając ludzi wracających z niedzielnej sumy. Chciała jak najbardziej odwlec w czasie powrót do domu. Bała się spotkania z synem po tym, do czego doszło poprzedniego dnia. Na szczęście nie musiała się obawiać tej konfrontacji w tej chwili. Marek, z samego rana zabrał Kamila na ryby. Jej kochany mąż, jak zwykle, miał najlepszy pomysł. Ich dziecko miało prawo jej nienawidzić w tej chwili. Rozmowa ojca z synem w miejscu, do którego obydwaj uwielbiali przyjeżdżać, wydawała się jedynym rozsądnym pomysłem na ratowanie ich rodzinnego życia po tym koszmarnym sobotnim wieczorze.

Niekiedy mijały ją kobiety z ich małymi pociechami — niektóre w wózkach, inne troskliwie, może i czasami nadgorliwie trzymane za rękę. Czym więcej szczęścia widziała w oczach tych dzieci, tym bardziej cierpiała. Jej wszystkie marzenia, które snuła od pierwszej chwili, gdy się tylko dowiedziała, że jest w ciąży, zwiędły wczoraj, kiedy po raz pierwszy uderzyła Kamila w twarz.

Nawet nie spostrzegła, gdy stąpała już po wąskiej ścieżce, prowadzącej do ich maleńkiego ogrodu z tyłu domu. Zastygła z przerażenia. Zza na wpół zwiędłych krzaków bzu dostrzegła ich zmatowiałego fiata. Nie była gotowa na spotkanie z synem tak szybko. Od początku dnia oszukiwała samą siebie. Nieważne, kiedy wróciliby z wycieczki: czy to na obiad, czy też przed północą, nie była w stanie stanąć twarzą w twarz z Kamilem. Nie musiała długo walczyć z pokusą ucieczki. Nieistotne w tej chwili dokąd i na jak długo. Już właśnie chciała się obrócić na pięcie i czmychnąć za nieprzycinany od niepamiętnych czasów żywopłot, oddzielający ich od najbliższych sąsiadów, gdy nagle wyłowiła wzrokiem niepokojący szczegół. W ich samochodzie miejsce dla kierowcy nie było puste. Kilka metrów bliżej „malucha” upewniła się, że to jej mąż nieruchomo siedzi w środku. Dlaczego zostawił Kamila w takiej chwili? Złość wobec lekkomyślnego małżonka przyćmiła w tym momencie jakiekolwiek obawy, które targały nią jeszcze kilka sekund wcześniej. Z każdym krokiem coraz bardziej rozsierdzona szybko dobiegła do ich rodzinnego pojazdu. Marek wciąż się nie ruszał. Widok obfitych plam krwi na jego szarej, ortalionowej kurtce na krótką chwilę ją oszołomił. Zapomniała o ostrych słowach reprymendy, którymi jeszcze moment wcześniej chciała go obrzucić. Strach paraliżował jej struny głosowe.

— Kamil… — grymas cierpienia na twarzy był najlepszym dowodem na to, z jakim trudem przychodzi jej mówić. — Gdzie go zostawiłeś? Cholera, miałeś go przez cały czas pilnować…

— Jest w domu, w swoim pokoju. — W jego tonie wyczuła tę samą bezradność, jaka ogarnęła ją, gdy poprzedniego wieczora wysiadała z samochodu. W pamięci wciąż miała żywy obraz ich syna kulącego się jak zaszczute zwierzę na tylnym siedzeniu „malucha”, kiedy tylko odchyliła do przodu siedzenie kierowcy. Markowi udało się wyciągnąć ich dziecko z auta dopiero po tym, jak ona weszła do domu.

— Czyja to krew?

— Nie jego. Kamilowi nic nie jest — jej mąż nadal przerażał martwym spojrzeniem. Gdyby nie kilka słów, które a nieukrywaną obojętnością wycedził, pomyślałaby, iż śmierć dopadła go za kierownicą fiata.

— Jesteś ranny?

— Nie.

— Więc skąd te plamy? Na miłość boską, mów!

— To nie my… — pierwszy raz jego powieki mrugnęły. — Nie my odpowiadamy za to, co się dzieje od wczoraj.

— O czym ty mówisz? — Z początku zupełnie nie rozumiała o co może mu chodzić, jednak bolesne wspomnienia sprzed kilkunastu godzin pozwoliły jej domyśleć się, jaka była przyczyna jego letargu. Kiedy zajechali wczoraj wieczorem pod dom, czy Marek nie dostrzegł podobnego obłędu na jej twarzy? Kolejne sekundy ciszy tylko potwierdziły jej obawy.

— Ostatniej nocy trudno mi było wyobrazić sobie, jak bijesz bez opamiętania naszego syna. Kocham cię z wielu powodów, ale to właśnie twoją łagodną naturę zawsze podziwiałem najbardziej. Do dzisiaj prędzej uwierzyłbym, że zielone ludziki podmieniły mi żonę, niż, że moja Agnieszka podniosła rękę na kogokolwiek. Jednak dzisiaj — przerwał, jakby nie był pewien czy to, co zaraz powie, nie zmieni w sposób nieodwracalny ich życia — poczułem… coś dziwnego. Trudno to nazwać. To było we mnie, choć z każdą chwilą nabierałem pewności, że pochodzi to od naszego syna. Nie było to złe, ale instynkt podpowiadał mi, że znajduję się w niebezpieczeństwie.


***

(Kilka godzin wcześniej) Siedzieli w ich ulubionym miejscu, tuż obok tej przechylonej wierzby — Kamil na brzegu, ojciec na grubej gałęzi z bosymi nogami zanurzonymi w leniwie płynącej rzece. Było tak cicho… tak przyjemnie… Chwilami Marek prawie zapominał o tym, co wydarzyło się zeszłego wieczoru. Nagle poczuł, jak jego stopy dostają się w zimny prąd rzeczny. Z reguły, skóra potrzebowała kilku sekund aby przyzwyczaić się do o kilka stopni niższej temperatury. Wtedy, gdy cieplejsza woda znowu powracała, było jeszcze przyjemniej. Tym razem było jednak inaczej. Ten nieprzyjemny moment szoku termicznego nie tylko nie przemijał, ale i zaczął się wzmagać. Z każdą sekundą kolejne lodowate sztylety wbijały się w jego skórę. Nawet nie zauważył chwili, kiedy chłód przeobraził się w ból. Wtem wszystko zaczęło wracać do normalnego stanu. Nagle uzmysłowił sobie, że jest sam. Instynktownie zwrócił głowę w kierunku rzeki, jednak jego oczy nie mogły znaleźć Kamila. Jego obawy dotyczące niebezpiecznych wirów znajdujących się tuż przy drugim brzegu jeszcze się nie zdążyły skrystalizować, gdy usłyszał kilka głosów, w tym jeden tak bardzo dobrze mu znany.

— No chodź tutaj! Nie bój się!

— Tata nie pozwala mi…

— No nie przesadzaj. Przecież mieszkamy w tej samej okolicy. Konrad? Tak masz na imię.

— Kamil.

— No pewnie! Jak mogłem zapomnieć? Kamil, pomóż nam szybko. Dłużej już nie wytrzymamy w ten sposób. — Przed chłopcem dwóch grubo po pięćdziesiątce panów w ciemnozielonych brezentowych kurtkach i woderach powyżej ich kolan zmagało się z długą, naprężoną do granic możliwości wędką. Wyglądało to komicznie. Para podtatusiałych, jak można sądzić po ich okazałych brzuchach, wielbicieli smażonych rybek i piwa, przywarła do wędziska wykonując nieskoordynowane ruchy, jakby każdy z nich, podczas pierwszej lekcji tanga, za wszelką cenę próbował prowadzić.

— Mówiłem ci głupolu, żebyś wziął ten podbierak, zanim zarzucisz…

— Bzdura! Gdyby nie ja, to byś w ogóle nie zabrał połowy sprzętu nad rzekę. Z ciebie taki wędkarz jak z koziej dupy rajzentasza. — Chociaż ostatniego słowa chłopiec nie zrozumiał, swawolny ton sprzeczki tych w średnim wieku jegomości z sąsiedztwa rozwiał wszelkie obawy. Chwilę później Kamil stał tuż przy nich z dość pokaźnych rozmiarów podbierakiem.

Marek Bednarz postanowił z powrotem usiąść. Ich głosy, całkiem donośne podczas tej zabawnej sprzeczki, naprawdę pozwoliły mu rozpoznać w nich ludzi z dość bliskiego sąsiedztwa. Przez kolejne chwile bawił się wyśmienicie oglądając ich nieporadne starania wyłowienia całkiem sporych rozmiarów ryby. Dość kiepsko im szło odgrywanie ról doświadczonych wędkarzy, gdyż jego syn wkrótce zaczął się niespokojnie rozglądać, jak gdyby obawiał się, że ktoś z jego znajomych mógł go zobaczyć w towarzystwie tych dziwaków. Nagle wszystko przycichło. Żyłka przestała szarpać ich wędką a pluski, które jeszcze chwilę temu mąciły odbicie zieleni na tafli leniwie sunącej rzeki, zupełnie ustały. Nietrudno było się domyśleć z gestów obydwu mężczyzn, iż obwiniali się wzajemnie o utratę najprawdopodobniej jednej z największych zdobyczy wędkarskich w ich całym życiu.

Reakcja ojca na kolejne wydarzenia była całkowicie instynktowna. Biegł w ich kierunku tuż po tym jak jeden z nich, ten wyższy, gruchnął z całej siły w głowę swojego kompana. Każdy po takim ciosie upadłby jak rażony gromem lub, w najlepszym przypadku, osłonił dłońmi bolesną ranę. Ten facet nawet na chwilę nie podniósł rąk. Jednym, dynamicznym ruchem zgiął wędzisko. Gdy tylko pręt pękł, jego prawe ramie nieznacznie się podniosło. Wyglądało to, jak gdyby wyluzowany dziennikarz z młodzieżowej rozgłośni muzycznej niechlujnie podstawiał mikrofon swojemu rozmówcy. Kilka następnych kroków bliżej przerażonego ojca, mężczyzna ten przypominał już bardziej Bruce’a Lee, który właśnie co wyprowadził swój kolejny, śmiertelny cios. Marek był już na tyle blisko, żeby móc usłyszeć słowa ich sprzeczki. Nikt nic jednak nie mówił. Do jego uszu docierał tylko przytłumiony charkot przerywany na krótko wytryskającą obwicie z gardła krwią tętniczą. Po przełamanej, teraz tkwiącej w szyi wyższego mężczyzny, wędce spływała jasnoczerwona struga. Chwilę później, która jak to zwykle w takich sytuacjach bywa wydawała się nieskończenie dłużyć, ojciec przypomniał sobie o Kamilu. Stał kilka kroków od miejsca zbrodni. Podbierak leżał na trawie u jego stóp. Drugie tak przerażające przeżycie w ciągu jednej doby całkowicie go oszołomiło. Patrzył na oprawcę i jego ofiarę tak, jakby w ogóle ich tam nie było. Wtedy raniony wędkarz upadł na ziemię. Żył jeszcze kilka sekund. Spazmatycznymi ruchami bezskutecznie próbował wyciągnąć złamane wędzisko ze swojego gardła.

— Widziałeś wszystko. Ten gnojek mnie pierwszy zaatakował. — Słowa były skierowane do chłopca, lecz gdy zabójca odwracał się do niego, po raz pierwszy zdał sobie sprawę z obecności jego ojca. Nie wiadomo, kiedy zakrwawione dłonie wędkarza złapały Marka.

— A ty to kto?

— Jestem tutaj z moim…

— Czego tu kurwa chcesz?! — Jego lepkie palce coraz silniej zaciskały się na ortalionowych fałdach kurtki wędkarskiej. Wtem przeniósł swoje spojrzenie na Kamila. Nie potrafił ukryć wściekłości. Kiedy zaczął się rozglądać na wszystkie strony, Marek wiedział, że to ostatnia szansa aby uciec i ocalić syna. Prawa, górna warga obcego nieznacznie się podniosła. Szyderczy uśmiech poszerzył się, gdy szaleniec upewnił się, iż nikogo innego nie ma w całej okolicy.

— Uciekaj! — Ojciec doskonale zsynchronizował ten okrzyk z ciosem, który wymierzył mężczyźnie w okolice krocza. To zawsze działa. Mieli chwilę na ucieczkę, zanim przejmujący ból jeszcze będzie zatrzymywał jego mordercze intencje. Kamil nadal stał jak wryty. Bednarz senior wydzielił więc z całych sił kopniaka w tors napastnika. Nie chcąc już marnować kolejnych sekund, mocno chwycił chłopca i popędził tak szybko, jak tylko było to możliwe w kierunku samochodu. Zimny pot naraz go oblał, gdy bębenki uszu zaczął rozrywać przeraźliwy wrzask Kamila. Obawiał się, że zakrwawione ręce napastnika już prawie dosięgają jego pleców. Musiał być gotowy do obrony. Zrzucił malca tak łagodnie, jak to tylko było możliwe na trawę. Odwrócił się. Chwilę później mógł zacisnąć pięści. Tylko…, że nie było to wcale potrzebne. W oddali zabójca teraz klęczał nad swoim kompanem. Dość spora odległość między nimi nie pozwalała na to aby dostrzec mimikę jego twarzy, lecz ze sposobu, w który zwiesił głowę nad swoją ofiarą, można się było domyśleć, iż poczucie winny całkowicie stłumiło w nim wściekłość.

Wtedy właśnie Marek Bednarz skojarzył te wszystkie dziwne zachowania żony, swoje i tych nieszczęśników znad rzeki z tym, że zawsze miały one miejsce, gdy Kamil był w pobliżu. Kiedy popatrzył na wciąż krzyczącego syna, był już pewny tego, że to właśnie jego malec jest przyczyną tych wszystkich okropnych wydarzeń. Chociaż przerażenie spowodowane makabryczną zbrodnią dopiero teraz wywołało u chłopca atak paniki czy też szału, nie potrafił podejść i go przytulić. Chciał, ale coś go powstrzymywało. Podobnie, jak kilka minut wcześniej nad rzeką kąsający chłód, teraz uczucie lęku ogarniało jego ciało. Nie miał wątpliwości — ta sama rzecz powodowała te dziwne zachowania. Oblał go zimny pot, gdy przypomniał sobie, jak zeszłej nocy Agnieszka opisywała swoją gwałtowną i niekontrolowaną huśtawkę nastrojów, gdy wysiadała a potem wracała do samochodu, w którym siedział ich syn. To samo działo się tutaj. On też zaczynał tracić kontrolę nad swoimi reakcjami. W jego żyłach kipiało coraz więcej adrenaliny, serce przyśpieszało, zmuszając płuca do gwałtowniejszych, aczkolwiek płytszych oddechów. Dlaczego tak się działo? Przecież już całkiem sporo czasu upłynęło, od kiedy oszalały wędkarz przestał im zagrażać. Tylko w jeden sposób mógł sprawdzić, czy jego obawy mają rację bytu. Nie spuszczając nawet na chwilę oczu z Kamila, zaczął się wycofywać. Z każdym kolejnym krokiem jego pobudzenie słabło. Kilkanaście kroków dalej zanikały wszystkie anomalie. Jeszcze miał nadzieję, że to tylko niesamowity zbieg okoliczności, że jest to normalny, choć dość spóźniony, efekt uspokojenia się. Jednakże, gdy znów zbliżył się do, nadal oszołomionego całym tym zajściem, syna na około trzy metry, obłęd wracał.

8

(czwartek, 4 lipca 2019)

Kolejny, upalny dzień rozgrzewał do czerwoności wszystkie blaszane parapety. Żaluzje w oknach Komendy Wojewódzkiej dość skutecznie powstrzymywały wciąż oślepiające popołudniowe światło. Jednakże, przez szczeliny, gorące, zwrotnikowe powietrze bezlitośnie wdzierało się do wnętrza całego budynku, w tym też do gabinetu podinspektora Michalskiego. Ten władczo rozsiadł się na swoim wygodnym, obitym prawdziwą skórą fotelu. Ledwie co zwracał uwagę na to co mówią jego podwładni usytuowani na, o wiele mniej komfortowych, krzesłach. Wszyscy oficerowie i aspiranci dość ciasno oblegali kwadratowy stół, który (każdy szanujący się dekorator wnętrz by to potwierdził) całkowicie zagracał dość obszerny gabinet naczelnika wydziału kryminalnego. W tak upalne popołudnie było najtrudniej ukryć, jak bardzo nużą Michalskiego raporty ze spraw, które właśnie co prowadzili jego ludzie. Coraz częściej wydawało mu się, że w swojej długiej służbie, najpierw w PRL-owskiej milicji, potem w policji III Rzeczpospolitej, widział już wszystko, poznał wszelkie powody dla których ludzie popełniają zbrodnie oraz umiał przewidzieć, czy — i w jaki sposób — dany złoczyńca będzie złapany. Zmieniały się tylko nazwiska, nazwy ulic oraz rysy twarzy ofiar i ich oprawców. Coraz rzadziej pojawiały się prawdziwe wyzwania, które mogły uchronić go przed totalnym wypaleniem się w tym zawodzie. A może to już się stało? Nawet w najgorszych nocnych koszmarach nie chciał o tym śnić. Może już zatracił swój genialny instynkt psa gończego w dniu, gdy przyjął stanowisko naczelnika wydziału?

Piątka jego ludzi również nie okazywała zbyt wielkiego entuzjazmu. Z pewnością gorące, lipcowe popołudnie nikogo nie nastrajało do intensywnej pracy. Ponadto młode, najzdolniejsze w tej części kraju policyjne wilczki, skrupulatnie wyselekcjonowane przez samego Michalskiego, też instynktownie wyczuwały brak zaangażowania ich szefa w prowadzone przez nich śledztwo. Od pewnego czasu domyślali się, że ci, z góry, już postanowi jak cała sprawa ma się zakończyć. Na domiar złego, od rana wszyscy w firmie szeptali o tajemniczym zniknięciu Kamila Taurusa. Oczywiście, kierownictwo twierdziło, że ich cywilny współpracownik jest na zasłużonym urlopie wypoczynkowym. (Czy oni naprawdę nie zdają sobie sprawy z tego, że w takiej chwili, każdy, bez wyjątku, rozumie to jako „TEN FACET MA TERAZ NAPRAWDĘ PRZESRANE”? ) Podopieczni podinspektora Michalskiego, którzy w końcu od samego mistrza zdobywali szlify w węszeniu, sami mieli swoich informatorów rozsianych po całym Krakowie. Jedna z wtyczek komisarza Daniela Gryczy donosiła o dziwnym zniknięciu Taurusa na jednym z osiedli w Nowej Hucie, na którym, w tym samym czasie doszło do dziwnego wypadku. Nie trzeba nadzwyczajnych zdolności dedukcyjnych samego Sherlock’a Holmes’a aby stwierdzić, że dwukrotne pojawienie się słowa „dziwne” w jednym zdaniu z reguły zwiastuje zajęcie dla detektywa.

— Sarnecka, co z zabójstwem tego kibola Wisły? — Michalski w wielu kwestach był gliniarzem starej daty. Nie pochwalał tych nowych trendów, które młodsza kadra oficerska, jak on to zawsze z pogardą mówił: „zerżnęła z tych kretyńskich seriali policyjnych”. Dla niego, zwracanie się do swoich przełożonych po imieniu tylko osłabiało jego autorytet. — Chyba ci, z prokuratury nie czepiali się znowu wszystkiego. — Zapalił kolejnego papierosa. Gdy kojąca dawka nikotyny rozpływała się po jego zasmolonych płucach, uznał, iż teraz będzie w stanie wysłuchać z dobrze udawanym zaciekawieniem kolejnego sprawozdania, nieważne, jak bardzo będzie ono podobne do kilkudziesięciu poprzednich.

— Sprawa wydaje się być zamknięta, panie podinspektorze. Zdzisław Nigborowicz, lat 28, członek jednej z kilku ultrasowskich grup kiboli Cracovii, przez pierwszy dzień aresztu wypierał się popełnienia zbrodni na Jacku Michaliku, lat 26, u którego stwierdzono rozległe…

— Tak, tak, wszyscy wiemy jak ten facet skończył. — Tym razem, ton Michalskiego nieznacznie się zmienił, co nie umknęło uwadze siedzących tam policjantek i policjantów. Ich szef wypowiedział te słowa tak, jakby szybko chciał ich wyrzucić.

— Chyba ten upał bije staremu na łeb. — Komisarz Grycza przeczytał wiadomość na komórce, którą od kilku już minut trzymał włączoną pod blatem stołu. SMS był od Grzgorza Janika. Janik, też w randze komisarza, też znudzony na śmierć, siedział z drugiej strony gabinetu.

— Czemu tak myślisz?

— Jak mu się szybko zmienił nastrój.

— Przesadzasz

— Gada, jak cichodajka zaskoczona nagłym powrotem męża. Jakby się bał że zobaczymy go z kimś.

— Że ci sie kurwa chce tyle stukac wklawiaturę

— Zabijam nudę.

— Racja. Wszystko lepsze od tego stękania sarneckiej.

— Ciekawe jak Sarna stęka w sypialni ;)

— Tobie tylko duppy w głowie

— :)

— Zdzisław Nigborowicz został przesłuchany trzy razy… — Aspirant Sarnecka kontynuowała sprawozdanie, po tym jak przewróciła dwie kartki w swoim notatniku.

— Dalej, dalej… — Już prawie burknął coraz bardziej zniecierpliwiony Michalski.

-...Następnie, w czasie kolejnego przesłuchania podejrzanego, tym razem przez Taurusa, Nigborowicz niespodziewanie przyznał się do zabójstwa, chociaż dowody, które były mu przedstawione…

— Tak, tak… to wszystko jest nam dobrze znane. — Michalski znowu jej przerwał. Jasne było, że chce jak najszybciej pozbyć się ich ze swojego gabinetu.

— Panie podinspektorze, to ja już, tak naprawdę, nie wiem gdzie mam zacząć i co mam mówić. — Sarneckiej coraz trudniej było ukrywać swoje poirytowanie.

— Albo lepiej… najlepiej odłóżmy to na jutrzejszy ranek. — Jego ludzie popatrzyli na niego, potem po sobie. Jeszcze nie byli pewni, czy ich szef właśnie kazał im się wynosić, czy tylko chce szybko przejść do kolejnej sprawy. Wtedy dobiegł ich uszu wygłuszony odgłos domykających się drzwi do gabinetu Michalskiego. Ich wszystkie spojrzenia zatrzymały się na skrywającej się w półmroku postaci. Chociaż Janik wytężał wzrok, nie mógł się dobrze jej przyglądnąć. Pół minuty później wszyscy byli już za drzwiami. Stary policjant nic nie mówił. Wyglądał na takiego, który spodziewał się tej wizyty. Otworzył drzwi od biurka i wyciągnął szklankę do połowy napełnioną wódką. Jego gość wciąż stał w tym samym, najskąpiej oświetlonym miejscu w całym pomieszczeniu.

— Na co czekasz? Siadaj!

Taurus spodziewał się ze strony swojego szefa cierpkich krzyków, ciskania w niego krzesłami lub lapidarnego „wynoś się stąd”, lecz te chłodno wypowiedziane słowa zupełnie zbiły go z tropu.

— Mam nadzieję, że nie obiecałeś im za dużo. — Michalski z każdą kolejną chwilą coraz bardziej zaskakiwał Kamila tym jak wiele wiedział, lub też raczej domyślał się, w sprawie wydarzeń z ostatnich kilkudziesięciu godzin.

— Czy te SMS-y były od…

— Tak. Wysłałem je, chociaż już wtedy domyślałem się, że gówno pomogą.

— Jednak dziękuję panu podinspektorowi za…

— Taurus, przestań mi tu pieprzyć! — ulubione powiedzonko szefa może i by rozbawiło go na chwilę, gdyby nie śmiertelnie poważne oblicze Michalskiego i sygnał (lewym palcem wskazującym stary policjant zaczął lekko stukać w swoje ucho), że pokój jest na podsłuchu. — W niezły kanał wpuściłeś się a zarazem i całą firmę. Tyle razy mówiłem, że ten twój nałóg spaprze ci życie, a kolegom i przełożonym przysporzy masę kłopotów.

— W tym momencie trudno mi jest cokolwiek powiedzieć na moje usprawiedliwienie…

— Morda w kubeł, Taurus! Nie przypominam sobie, żebym pozwolił ci mówić — Kamil nigdy nie przypuszczałby, że naczelnik ma tak dobre aktorskie zdolności. Jego oczy nie zarejestrowały chwili, gdy w pół zgięta karteczka wylądowała na stole, zaledwie kilka centymetrów od jego splecionych dłoni. Nie musiał jej obracać. Litery były duże i napisane przez kogoś, kto z pewnością za młodu intensywnie ćwiczył sztukę kaligrafii. „ZA PÓŁ GODZINY W TOALECIE NA DRUGIM PIĘTRZE”. Przez kilka sekund nie wiedział co ma robić. Michalski od razu przyszedł mu w sukurs, gdy tylko dostrzegł niezdecydowanie na twarzy swojego podwładnego.

— A teraz wypierdalać z mojego biura! — W pierwszym momencie Taurus pomyślał, że jego przełożony trochę przesadził. Bądź co bądź, Michalski słynął z tego, że nieważne, z jak nędzną gnidą miał do czynienia, bardzo rzadko plugawił swoje usta mocnymi wulgaryzmami. Sytuacja, jednak była wyjątkowa. Mniejsza z tym, kto ich teraz podsłuchiwał. Co lepiej uwiarygodniłoby w tej chwili słowa starego policjanta, jak nie siarczyste przekleństwo?


***

Kamil otwierał drzwi do toalety w co do sekundy wyznaczonym przez podinspektora czasie. Punktualność nigdy nie była jego mocną stroną, jednak po krótkiej rozmowie z Michalskim w jego gabinecie nie mógł myśleć o niczym innym, tylko o tym co chce powiedzieć mu szef. Gryzło go to, ile tak naprawdę stary glina wiedział o nim samym i o ludziach, których spotkał zeszłego dnia. Michalski stał przy jednej z umywalek. Spoglądał na odbicie swojego podwładnego w jedynym ocalałym, niezbyt czystym lustrze w tym pomieszczeniu.

— Od samego początku czułem, że z tobą jest coś nie w porządku, Taurus. — Podinspektor podszedł do niego, upewnił się, że nikogo nie ma na korytarzu, po czym zamknął drzwi masywnym, staroświeckim kluczem z ogromną dziurką. — W całym budynku mogli podrzucić pluskwy, ale tutaj, ręczę głową, nie mieli żadnych szans.

— Nie wiem co mam powiedzieć, panie podinspektorze.

— Na razie nie mów nic. Pozwól, że ja pierw skończę. — Końcówka kolejnego papierosa rozżarzyła się, aby chwilę później lekko słodki dym rozprzestrzenił się po całej toalecie, nie dość jednak skutecznie maskując odór moczu. — Przyjąłem cię dlatego, że jesteś najlepszy w tym co robisz. Jednak z każdą kolejną sprawą nabierałem przekonania, że sposób, w który zmuszasz tych drani do przyznania się do swoich zbrodni, nie ma racjonalnego wytłumaczenia.

— Przecież są zapisy wideo z każdego mojego przesłuchania. Nie robiłem niczego takiego, żeby…

— Jeszcze raz ci mówię — nie przerywaj! Ten kibel jest bezpieczny, ale dla twoich nowych przyjaciół jest to kwestia kilkunastu minut, żeby nas tu znaleźć. — Michalski znowu szeptał. — Kiedy już zacząłem przyzwyczajać się do tego, że jesteś niezłym świrem, do końca porąbanym, ale za to bardzo skutecznym w tym co robisz, dotarła do mnie informacja, która ścięła mnie z nóg. A, jak na pewno słyszałeś od wielu glin w tym wydziale, mnie jest dość trudno zaskoczyć.

Michalski przerwał na chwilę. Chciał zobaczyć jak jego podwładny zareaguje na te złowieszcze słowa.

— Kiedy ostatnio korzystałeś z Krajowego Centrum Informacji Kryminalnych?

— Czego? Nie… pamiętam — Kamil nie spodziewał takiego pytania. Równie dobrze jego szef mógł zapytać o pojemność gaśnic na Komendzie, szybkostrzelność jakiś tam nowych pistoletów, których nazw nigdy nie spamięta z powodu zbyt skomplikowanej kombinacji cyfr i liter, czy też o jakąkolwiek inną pierdołę w żaden sposób nie dającą się połączyć z tym, o czym chciał porozmawiać z Michalskim.

— Centrum Informacji Kryminalnych? — powtórzył lekko poirytowany podinspektor.

— Musiałbym chwilę pomyśleć. — Taurus przypominał sobie, że kilka lat wcześniej wręczono mu coś, co mogło być kodami dostępu do różnych takich tam tajnych, poufnych czy też niejawnych serwisów (nigdy nie starał się dociekać, jaka jest różnica między nimi). Nigdy nie potrzebował takich rzeczy. Jemu zawsze wystarczało to coś, co w nim było, aby przyszpilić drania.

— Nie masz co myśleć. Sprawdziłem dokładnie. Logowałeś się tylko dwa razy. Każdy śledczy potrzebuje tego jak powietrza. Ryzykowałem własnym tyłkiem, udostępniając ci dostęp a ty raczyłeś odwiedzić ten serwis DWA razy. I to w pierwszym tygodniu swojej pracy w policji.

— Bardzo mi przykro, szefie. — Taurus odpowiedział szyderczym tonem. — Pewnie przeproszę od razu za firmowe długopisy. Muszę się przyznać, że nimi też często nie piszę… — Cios, jaki niespodziewanie spadł na prawą szczękę Kamila, był najlepszym dowodem, że Michalski, pomimo swojego wieku i stanowiska, nadal nie stroni od siłowni.

— Posłuchaj, durniu! Zdaję sobie sprawę, że odgrywasz jakąś komedię, aby dalej się kamuflować. Pewnie robisz to od bardzo dawna. Niestety ani ty, ani ja nie mamy wiele czasu na kwadrans zwierzeń, więc morda w kubeł i postaraj się zrozumieć jak najwięcej z tego, co teraz powiem. — Taurus dopiero teraz zwrócił uwagę na zachowanie policjanta. Co prawda, w tej chwili, Michalski był wściekły, jak rój podrażnionych os, ale, na szczęście, nie popadał w żadne stany maniakalne. Najwidoczniej lek od atrakcyjnej pani doktor naprawdę działał. Co prawda, innym wytłumaczeniem mógł być zapach wódki, który Kamil wyczuł od swojego szefa, gdy ten w nagłym przypływie gniewu, złapał go za koszulę. „Ciekawe ile już dzisiaj wychlał? Na pewno dość, żeby się dobrze znieczulić.” Tak czy owak, to że Michalski nadal nie świruje, choć on jest tak blisko niego, było obiecujące. Teraz, kiedy tyle dziwnych i niedobrych rzeczy działo się wokół niego, potrzebował choćby iskierki nadziei.

— Krajowe Centrum Informacji Kryminalnych od kilkunastu lat pomaga glinom, ale nie tylko, w znajdywaniu śladów przestępstw, czy też kojarzeniu pozornie nie powiązanych ze sobą zbrodni w Polsce, a ostatnio, również i w całej Europie. Jednak niewielu — Michalski rzucił krótkie spojrzenie w kierunku drzwi — bardzo niewielu ludzi wie o tym, że oprócz istniejących tam trzech wydziałów, istnieje jeszcze jedna sekcja. Możliwe, że jest to polska filia struktury CIA, której celem jest inwigilacja, a nawet archiwizacja całego światowego internetu. Oni mają wszystkie, dosłownie wszystkie informacje, jakie kiedykolwiek zostały umieszczone w sieci. Cała zawartość jest nieustannie filtrowana przez supernowoczesne wyszukiwarki. Dla naszej branży to jest prawdziwa grota Alladyna.

Taurus milczał. Pulsujący ból w szczęce przekonał go, że lepiej zastosować się do poleceń starego i nie przerywać mu w tym momencie.

— Przez te wszystkie lata przysporzyłem sobie niezliczone rzesze wrogów, ale i na szczęście zyskałem też kilku przyjaciół. Właśnie jeden z nich wie jak powiedzieć w świecie cybernetycznym „Sezamie, otwórz się”. Pomaga mi w najbardziej beznadziejnych przypadkach. A teraz najciekawsze… — podinspektor sięgnął po kolejnego papierosa — W jednej ze spraw została wymieniona twoja osoba. Chcesz wiedzieć co wtedy pokazało się na monitorze?

Taurus nadal nic nie mówił. W innych okolicznościach uznałby to pytanie za prowokację, dość nieporadną próbę wyciągnięcia z niego jakichkolwiek informacji na temat jego dziwnych umiejętności. Jednak teraz, po tym wszystkim, co się wydarzyło przez ostatnie dwa dni, mógł założyć, że taki stary lis, jak Michalski, sporo już wie albo się domyśla. „Cokolwiek na mnie znalazł, na pewno to nie jest jakaś błahostka. Gdyby to była kolejna skarga z drogówki albo zeznanie któregoś z tych żuli, którzy sprzedają mi prochy, nie fatygowałby się, żeby rozmówić się ze mną aż tutaj. No i ten podsłuch…”

— 17 kwietnia 1998. — Choć Michalski szepnął, ta data przez dłuższą chwilę rozbrzmiewała, nie tyle co w uszach Taurusa, tylko raczej w jego głowie, jak ogłuszający trzask pioruna. — Czy ten dzień coś dla ciebie znaczy?

Kamil cały pobladł. Teraz żałował, że nie ma przy sobie kilku tabletek Xenticu, czy też innego świństwa.

— Widać po tobie, że jednak tak. — Podinspektor zamaszystym ruchem przejechał dłonią po swoich siwych, lekko przerzedzonych włosach w sposób typowy dla kogoś, kto właśnie zdał sobie sprawę w jak grząskie wpadł bagno. Tą samą ręką wyciągnął z kieszeni małe zdjęcie. — Twoja jedyna fotografia z liceum. Choć przez ten cały czas unikałeś aparatów, jak diabeł święconej wody, wpadłeś w jeden kadr. Kurde! Mało co się zmieniłeś. Kamil Bednarz. Przynajmniej zostawiłeś sobie prawdziwe imię. Ciekawe, ile razy już zmieniłeś nazwisko? Dobry jesteś. Jak to mówią: Najciemniej, przy samej latarni. Znalazłeś robotę u tych, którzy powinni cię już dawno temu przyskrzynić…

— Za co?! — warknął Taurus. — Za to, że w wypadku zginęła moja matka a ja zostałem ranny? Że kilku szaleńców zaczęło mordować…

— Wiesz, jak cię znalazł mój człowiek? To Centrum Informacji… pal licho z nazwą… Ten program namierzył cię po kilku innych twoich przygodach. Wystarczyło tylko wpisać w przeglądarkę kluczowe słowa: „dziwne zdarzenia”, „hipnoza”, „zbiorowa histeria” i już byłeś, jak na widelcu. O zdarzeniu z okolic Biecza dowiedziałem się na samym końcu. A co z hotelem Olimpia w Poznaniu, z kasynem w Szczecinie, czy też z centrum handlowym w Bratysławie? Tam też to nie twoja sprawka? Czemu tylko wtedy, gdy ty tam byłeś ludzie zaczynali skakać sobie do gardeł? Dlaczego tylko w twoim towarzystwie nietykalny w całym mieście szef gangu skazuje sam siebie na dożywocie, strzelając w biały dzień na ulicy do kogo tylko popadnie?

Michalski na chwilę przerwał. Kiedy upewnił się, że szmer spływającej wody w rurze to tylko fałszywy alarm, kontynuował.

— No i te okropieństwa z 17 kwietnia. Taurus, jeszcze dam wiarę w to, że można mieć dwa wypadki tego samego dnia, ale jak to jest możliwe, żeby wszyscy ludzie z tego mini-busa, który was wtedy wiózł do szpitala, spalili się na proch. Wszyscy? Kurde! Przecież nawet w piecu krematoryjnym coś zawsze zostaje. No i jeszcze ty. Jak to możliwe, że stoisz tu teraz przede mną? Przecież wtedy wnosili cię do pojazdu nieprzytomnego. Tak zeznało dwóch sanitariuszy. Co jest grane? Wszyscy zginęli, a ty wydostałeś się z busa o własnych siłach?

— Nic nie pamiętam…

— Gówno prawda! Albo kryjesz tych, którzy cię stamtąd wyciągnęli, albo to ty, sam wykończyłeś tych wszystkich ludzi…

— Jak to, wszyscy? Nikt nie przeżył?

Michalski bacznie przyglądał się oszołomionemu Taurusowi. Zastanawiał się, czy smutek i przerażenie na jego twarzy to tylko efekt dobrej gry aktorskiej, czy raczej naturalna reakcja na tak hiobowe wieści.

— Chcesz mi więc powiedzieć, że nic o tym nie wiedziałeś?

— Nie.

— Nie wierzę! Przecież musiałeś dowiadywać się o swoją matkę. Wtedy wszyscy gadali o tych dwóch wypadkach przez dobrych kilka tygodni…

— Właśnie, że nie! Długi czas nie mogłem… nie byłem w stanie tam przyjechać. Grób mamy odwiedziłem dopiero po kilku latach.

— Co tak długo ci zeszło?

Kamil nie odpowiadał.

— Czyli wychodzi na moje. Kryjesz tych, którzy to zrobili. Trzymali cię gdzieś w jakimś laboratorium, aż do chwili, kiedy udało ci się zwiać.

— Nic z tych rzeczy! Dopiero teraz dowiaduję się, że są ludzie, którzy na mnie polują…

— Przestań pieprzyć takie głupoty! Niby dlaczego co chwilę się przeprowadzasz i zmieniasz tożsamość?

— Robiłem to właśnie dlatego, żeby uniknąć polowania na siebie. Kiedy czułem, że niektórzy zbytnio zaczynają się mną interesować, jechałem gdzie indziej.

— Jeśli mówisz prawdę, to znaczy, że już cię odnaleźli.

— Jeśli to oni, dlaczego mnie wypuścili?

— No właśnie. To mnie gryzie. Tyle zachodu, żeby cię w końcu zgarnąć, a teraz jeszcze to…

— A teraz co?

Michalski przerwał. Szybko wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. Kamil domyślał się, że zapalenie kolejnego papierosa, właśnie teraz, było tylko pretekstem, aby nie kończyć jakiejś myśli.

— Ciekawe, co ci kazali zrobić?

— Nic mi nie kazali.

— Bzdura!

— Biorę tylko udział w pewnym eksperymencie…

— Taurus, już ci to mówiłem. Cokolwiek ci obiecali, na pewno nie powiedzieli jak wysoką cenę będziesz musiał…

— Nie jestem dla nich tak ważny. Co mogliby chcieć od faceta, który nie jest pewien, czy za kwadrans będzie jeszcze na wolności? Jak prokuratur połączy samobójstwo tej Hydzik z innymi…

— I tu się zdziwisz. Wyobraź sobie, że mniej więcej dwie godziny temu zniknęły wszelkie zarzuty wobec ciebie? Wszystkie! Rozumiesz? Dziś rano zadzwoniłem nawet do tego bydlaka Bartnickiego z Komendy Głównej i wiesz co — udawał głupiego, twierdząc, że nigdy jego ludzie cię nie zatrzymali. Jak ten macho ze stolicy, w peruce à la Połomski, nagle nabiera wody w usta to znaczy, że naprawdę duże ryby są ubabrane w tym gównie. — Michalski zrobił przerwę na prawie dziesięciosekundowego sztacha. — Tak więc twoja kartoteka jest czysta. Żadnych mandatów, czy też oskarżeń tych wszystkich gnid o znęcanie się nad ich klientami podczas przesłuchań, żadnych donosów „życzliwych kolegów z pracy” na temat przyjścia do pracy w stanie wskazującym. Nic też na temat śmierci doktor Hydzik. Jesteś, Taurus, czysty jak łza. Teraz to mógłbyś wpędzić w kompleksy nawet samą Matkę Teresę.

— Po co mieliby to wszystko robić?

— Trudno powiedzieć. Na pewno ma to coś wspólnego z twoimi niezwykłymi umiejętnościami. Trzeba będzie ostrożnie powęszyć…

— Czyli pomoże mi pan…

— A mam teraz jakieś inne wyjście? Te gnojki, w tych swoich gabinetach, są bardziej bezwzględni niż gangsterzy. Zniszczą każdego, kto może zagrozić ich karierom. Musimy bardzo uważać. Kurwa mać!!! — Pięść Michalskiego uderzyła w drzwi od jednej z kabin. Od razu pożałował tego niekontrolowanego wybuch gniewu. Taurus milczał. Domyślał się, że w tej chwili jego szef bije się z myślami. „Ciekawe czy stary teraz żałuje tego, że wysłał mi te SMS-y z ostrzeżeniem? W końcu, kiedy wychodziłem od doktor Hydzik, oni już tam na mnie czekali. Z drugiej strony, taki stary lis, jak on, zdaje sobie sprawę z tego, że wplątał się w to wszystko już wtedy, gdy informator przesłał mu te wszystkie rewelacje.”

— Musimy wymyślić sposób, w jaki będziemy się kontaktować. — Po chwili Michalski znowu mówił szeptem. — Muszę poprosić mojego znajomego o więcej informacji…

Nagle ktoś energicznie szarpnął klamką od strony korytarza. Obydwoje zamilkli. Zaczęli pilnie nasłuchiwać odgłosów zza drzwi. Ktoś tam nadal stał. Michalski jak najciszej podszedł do jednej z kabin i pociągnął za spłuczkę. Jeszcze tylko przez chwilę spadająca do muszli klozetowej woda miała robić hałas. Innym, tym razem typowym kluczem do łucznika, zdecydowanie otworzył drzwi do kolejnej kabiny. Kamil wszedł tam ponaglany przez starego policjanta. Od razu zdziwił go brak ceramicznego sedesu. Zamiast tego, zobaczył w ścianie średnich rozmiarów kwadratowe przejście — najprawdopodobniej otwór na dawną windę towarową.

— W szybie jest drabina. Idź śmiało. — Taurus poczuł lekkie pchnięcie w bark.– Cały czas w dół, aż do samej piwnicy. Potem dasz już sobie radę.

— A pan?

— Nic. Jak zwykle nieregulaminowo chowam się z cygarem w gębie po wyłączonych z użytku kiblach Komendy Wojewódzkiej od kiedy weszła ta kretyńska ustawa. — Kolejny papieros wsunął się w skrzywione drwiącym uśmiechem usta Michalskiego. — Ale pamiętaj! Uważaj na to, co ci zaproponują. Nie ważne czego od ciebie chcą i co ci w zamian obiecują, prędzej czy później pożałujesz współpracy z tymi skurwysynami.

9

Pięć minut później Kamil opuszczał budynek Komendy Wojewódzkiej. Nigdy do tej pory nie czuł się tak dziwnie. Wzburzenie wywołane tym, co przed chwilą usłyszał od Michalskiego, mieszało się ze zmęczeniem. Zastanawiał się czy to ostatnie jest efektem ubocznym nowych, cudownych proszków, czy po prostu burzliwe wydarzenia z ostatnich czterdziestu ośmiu godzin w końcu dawały mu się we znaki. Racjonalny umysł kazał mu wracać do domu i postarać się uporządkować wszystkie elementy układanki, składającej się na jego zwariowane życie. Jednak, mentalność dziecka, której nigdy, przez te wszystkie lata bycia dziwolągiem, nie potrafił się pozbyć, teraz kusiła go, aby w końcu spróbować czym jest prawdziwe życie wśród innych ludzi. Dosłownie zżerała go ciekawość, jak to jest być wśród nich, gdy umysł nie jest otumaniony żadnym farmaceutycznym świństwem.

Wszedł do pierwszego, lepszego pubu. Z powodu kolejnego, upalnego dnia w mieście, pod wieczór, ponad dwa razy więcej smakoszy piwa i wielbicieli snookera, niż zazwyczaj, tłoczyło się w „Cue Bar”. W tych okolicznościach miał do wyboru przysiąść się do jakiegoś stolika lub spróbować wcisnąć się przy barze. Nagle wpadł mu do głowy genialny pomysł. Wyciągnął telefon i wyszukał pewien numer. Sygnał zajętości nie zniechęcił go. Wyszedł z zatłoczonego lokalu przewidując, że knajpiany gwar nie pomoże mu w rozmowie. Przy wejściu do „Cue Bar” było względnie cicho. Odczekał kilka minut, po czym wybrał ten sam numer jeszcze raz. Połączenie nastąpiło natychmiast.

— Masz tupet, żeby teraz do mnie dzwonić. — W kobiecym głosie słyszał więcej radości, niż pretensji. Ta druga, zresztą, było niezbyt dobrze udawana. — Co ty sobie myślisz? Nie lubię być traktowana jak jakaś naiwna dziewka z prowincji, której numer telefonu wyrzuca się do kosza tuż po tym, jak się ją przeleciało!

— Przepraszam cię… er… — zawahał się — przepraszam cię bardzo…

— No, nie! Nie mów mi, że nawet nie pamiętasz jak mam na imię.

— Aniu, przestań! Po prostu nie wiem, jak mógłbym cię przeprosić. — Taurus nigdy nie był zagorzałym zwolennikiem telefonów komórkowych, jednak w tym momencie, upewniwszy się, że to Anna, a nie Aneta czy też Adriana, dziękował ich wynalazcom za to, że umożliwili użytkownikom korzystać z funkcji „kontakty”.

— Próbowałam codziennie dodzwonić się do ciebie, ty draniu! — Chwila ciszy uciążliwie się przeciągała. Chciał już użyć jakiejś historyjki w stylu: pilnej, ale tajnej operacji, z której dopiero co wrócił do kraju. Jednakże, bardzo dobrze pamiętał z ich jedynego spotkania, że Anna była z tych kobiet, które nie dają sobie wciskać byle jakiego kitu. Choć nie powiedziała tego wprost, domyślił się, że jest grubą rybą w jakimś dużym i ważnym na rynku wschodnio-europejskim przedsiębiorstwie. Wiele razy już się przekonał, że takim ludziom trzeba kłamać w bardziej wyrafinowany sposób, albo po prostu, mówić prawdę.

— Po co dzwonisz?

— Chciałbym się z tobą spotkać.

— I co, nie usłyszę żadnych wyjaśnień?

— A chcesz, żebym skłamał?

Przez kolejne kilka sekund słyszał w słuchawce tylko jej lekki, rytmiczny oddech.

— O dziewiątej u mnie.

Krótki trzask w słuchawce. Zanim schował komórkę, zerknął na zegarek. Miał grubo ponad dwie godziny. Postanowił wrócić do domu i porządnie przygotować się do tego spotkania. W końcu, tak naprawdę, dziś wieczorem miał pierwszą prawdziwą randkę od wielu lat..

Kilka minut później, przekręcając kluczyk w swoim qashqai’u, po raz kolejny, z nieskrywaną przyjemnością, przypominał sobie jedyne spotkanie z Anną. Na moment lubieżny uśmiech pojawił się na jego twarzy. Niezwykłe zdolności Kamila, zazwyczaj tak zgubne dla innych, jednak użyte w odpowiednim miejscu i we właściwej chwili mogły przynieść bardzo pozytywne skutki. Podczas zbliżeń z kobietami, które od czasu do czasu spotykał w swoim prawie pustelniczym życiu, ten jego nadprzyrodzony talent miał moc przewyższającą wszystkie afrodyzjaki. Wystarczyło, że postarał się w pierwszych pięciu, czasami dziesięciu minutach ich spotkania wywrzeć dobre wrażenie, to potem wszystko, dosłownie wszystko już zależało od niego. Uwielbiał ten czas, gdy mógł zbliżyć się do partnerki, będąc pewnym tego, że teraz nic niemiłego jej się nie przydarzy. Wręcz odwrotnie.

Zawsze największym afrodyzjakiem dla niego było samo podniecenie kobiety, z którą był. Kiedy czuł, jak jej ciało omal wije się z rozkoszy, czasami udawało mu się na krótką chwilę uwierzyć, iż jest, choćby najmniejsza szansa na to, że samotność do końca nie strawi jego życia. Ta nadzieja zawsze okazywała się płonna już następnego ranka, kiedy musiał uciekać z sypialni kochanki, zanim ta otworzy oczy. Tak trudno było przewidzieć jak ona zareaguje tuż po przebudzeniu.

Dlatego też nigdy nie chciał zapamiętywać ich imion. Jeszcze jako nastolatek w tragicznych okolicznościach przekonał się, że dla niego nie ma szans na normalny związek. Wtedy to postanowił nie angażować się uczuciowo. Czym bardziej którąś z nich polubił, tym szybciej musiał pozbyć się jej ze swojego życia. Czmychając przed świtem z mieszkania kochanki, nie tylko usuwał ze swojej komórki jej numer, ale też starał się wymazać z pamięci wspomnienia wszystkich miłych, a czasami i cudownych chwil, które potem, gdy w nocy w swoim dużym, pustym domu zżerała go samotność, tylko potęgowały jego cierpienie. Nie mógł pozwolić sobie na to, żeby po raz kolejny przyczynił się do zguby bliskiej mu osoby.

Ponad dwa lata temu prawie to postanowienie złamał. Około dziesięć lat młodsza od niego kobieta tak bardzo go oczarowała, że kilkakrotnie uległ pokusie ponownego spotkania się z nią. Ich upojne noce, choć za każdym razem coraz bardziej rozpalały jego namiętność, wywoływały w nim coraz większe wyrzuty sumienia. Dorota (nigdy nie zapomniał jej imienia, podobnie jak nigdy nie skasował jej numeru w swojej komórce) nie próbowała ukrywać przed nim, jak bardzo angażuje się w to „coś”, czego on nawet nie miał odwagi nazwać związkiem. Zupełnie paraliżowała go sama myśl, że prędzej, czy później nadejdzie ten dzień, kiedy odkryje jego klątwę i będzie cierpieć z tego powodu. Potem, bez choćby jednego słowa wytłumaczenia, Dorota przestała się z nim spotykać. Chociaż doskwierała mu tęsknota, odczuwał wielką ulgę. Jakby ogromny ciężar spadł mu z serca. W końcu, to nie on musiał być tym draniem, który zakończył tę znajomość.

Jednak teraz, gdy w końcu była szansa uwolnić się od swojej klątwy, czuł, że mógłby spróbować, jak to jest być z kimś dłużej, niż tylko dwie, czy też trzy noce. Dziwna sprawa… Numeru do Anny też nigdy nie skasował. Zrządzenie losu? Nie wierzył w takie bzdury. Ona była inna, nawet od Doroty. I nie myślał tak tylko z powodu jej naprawdę niezwykłej urody i ciekawej osobowości. W końcu spędzili ze sobą raptem kilka godzin i rozmowa zdecydowanie nie zajęła im najwięcej czasu tamtej zimowej nocy. Chodziło o to, że podobnie jak i on, wiodła żywot samotnika. Kariera zżerała całe jej życie, rzucając co weekend nędzne ochłapy czasu, które pozwalały jedynie na przelotne i niezobowiązujące znajomości, czy też zatopienie wszelkich trosk w kilku kieliszkach markowego kalifornijskiego wina. Po prostu, wydawała się doskonałą kandydatką dla takiego dziwoląga jakim był on sam.

10

Czerwone słońce schowało się już do połowy za zalesionymi pagórkami. Kolejne, krótko przystrzyżone trawniki tonęły w cieniu lipcowego wieczoru. Dopiero teraz, szczególnie w przydomowych ogrodach, czy też na bardziej lub mniej zagraconych asortymentem prosto z Leroy Merlin tarasach, małe osiedle wybudzało się z upalnego letargu. Dziecięcym gwarem, tudzież zalotnym przekomarzaniem nieznudzonych jeszcze sobą młodych małżonków, domy zdawały się dumnie głosić wszem i wobec, że życie się w nich toczy. Jednakże, w jednym budynku, stojącym na samym skraju głównej, osiedlowej uliczki, pomiędzy dwoma, cudem ocalałymi przed piłami deweloperów, wiekowymi dębami, czaiła się martwa cisza. Aczkolwiek, dla najbliższych sąsiadów nie był to żaden powód do niepokoju. W końcu Korzeniowscy właśnie dzisiaj rozpoczynali swój dawno wyczekiwany urlop nad morzem. Nareszcie, po dwóch długich latach, Marta dała za wygraną wobec niekończących się perswazji męża i zadecydowała, że ich maleńka Sara jest gotowa przeżyć kilkanaście dni bez mamusi ze swoją ukochaną babcią. W końcu mogli wyjechać na ich trochę spóźniony miesiąc miodowy.

Wczesnym rankiem, tuż przed wyruszeniem na Balice, Korzeniowscy mieli zostawić pod wycieraczką Nowaków klucz do garażu. Karol Nowak, najlepiej zorientowany na osiedlu sąsiad, zdziwił się trochę, gdy kilka godzin później zaglądał do ich umówionej skrytki i nie znalazł tam nic oprócz całkiem sporej warstwy piachu. Bardzo szybko wytłumaczył to sobie tym, iż byli pewnie zbyt podekscytowani wyjazdem do Grecji, aby pamiętać o planowanej deratyzacji dolnych pomieszczeń swojego domostwa. Na szczęście, jego wścibska z natury żona podglądnęła kiedyś, jak Korzeniowscy chowają zapasowy klucz pod jedną z donic, okalających frontowe wejście do ich domu. Karol Nowak rozważał nawet przez krótką chwilę, aby przedzwonić do sąsiada i upewnić się, jak ma postąpić nazajutrz, gdy zjawi się facet od gryzoni, lecz koszt rozmowy do Peloponezu w Grecji skutecznie go zniechęcił. Wprawdzie coś tam słyszał w telewizji o zniesieniu opłat roamingowych w Europie, lecz nie do końca był pewny, czy od tego roku, i czy do każdego kraju.

„Jakoś będzie.” — pomyślał, rozpalając grilla w ogrodzie — „Zanim jutro przyjadą z tej firmy, Paweł na stówę sam zadzwoni. W końcu to jego interes”.

11

— Punktualny jesteś — lekko zamknęła za nim drzwi — jeszcze jakbyś odbierał telefony lub oddzwaniał, powiedzmy, wcześniej niż pół roku po otrzymaniu wiadomości, moglibyśmy kiedyś zostać partnerami. Oczywiście, chodzi mi o interesy.

— Nie jestem pewien, czy robimy w tej samej branży.

— Jak mnie pamięć nie myli, to wolisz białe — wręczyła mu kryształową lampkę do połowy napełnioną Beringerem Charddonnay’em. Sobie nalała tego samego. Kamil domyślił się, że to nie był jej pierwszy kieliszek tego wieczoru.

— Jeszcze raz przepraszam cię za to co…

— Nie ma o czym mówić. Nie marnujmy czasu na gadanie. — Właśnie chciał szczerze skomplementować jej pełną gracji, karmazynową sukienkę, kiedy kątem oka, odstawiając wino na ławę, dostrzegł, jak ta część jej garderoby ląduje na krześle. Rozwarł usta, jak dwunastolatek, który pierwszy raz w życiu otworzył Playboy’a. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć jej różowe, lekko schłodzone posmakiem wanilii i cynamonu kalifornijskiego wina wargi namiętnie przylgnęły do jego ust.


***

Było tuż przed północą. Nieznacznie chłodniejsze powietrze z zewnątrz niechętnie wpływało przez otwarte na oścież okna sypialni do ciemnego pokoju, gdzie w obszernym łóżku wciąż obydwoje leżeli. Nie przytulali się do siebie. Nie puszczali dymka z papierosów, co na dużym, kinowym ekranie zawsze oznaczało dopełnienie miłosnego rytuału. Mówiąc szczerze, Kamil Taurus pierwszy raz w życiu żałował, że nie kurzy tych świństw. Nie musiałby teraz martwić się, co ma robić ze swoimi rękami. Dotykać jej spoconego, aksamitnego ciała, czy też grać twardziela i założyć je za głowę, udając, że właśnie w tym momencie przydałaby mu się mała drzemka.

— Dziś było inaczej. — Jej słowa zaskoczyły go nie dlatego, że przerwały trwającą już ponad dziesięć minut ciszę w sypialni. Powiedziała bez żadnych emocji te trzy słowa, które dla kochanka mogą być tyle pochwałą, co siermiężną kpiną.

— Dlaczego nic nie mówisz?

— Czyli… chcesz powiedzieć, że było do niczego.

— Ach, wy faceci i wasze wybujałe ego. — Jej smukłe ręce zaczęły szukać czegoś pod poduszką.

— Więc, w czym problem?

— No właśnie — w niczym! Co prawda, spodziewałam się ponownie tak cudownego … o rany, jak to ująć? No wiesz. Wtedy to był zupełny odjazd. Oczywiście, nie ujmując nic twojej męskości dziś wieczorem… nigdy wcześniej nie wiedziałam, że moje ciało jest zdolne do takich rzeczy. Nazajutrz myślałam nawet, że wsypałeś mi do kieliszka jakieś świństwa, ale na szczęście dla ciebie samego, znajomy lekarz — kumpela ze studiów — nic nie wykryła.

Znowu cisza.

— Przynieść ci trochę wina? — Kamil uznał przedłużającą się chwilę milczenia za zbyt irytującą. Nie chciał, żeby domyśliła się tego, jak bardzo pragnął poznać jej opinię o jego dzisiejszej kondycji jako kochanka. Chwilę później stał przy niej z wyciągniętym w jej kierunku kieliszkiem. Tym razem, prawie wypełnionym po brzegi.

— Nie wiem czy powinnam. — Dzisiaj jeszcze nie słyszał, żeby jej głos brzmiał tak obojętnie. — Jutro rano mam ważne spotkanie.

Jej słowa odebrał jako znak, że pora się zbierać. Odstawił jej wino na nocny stolik. Po chwili zaczął się ubierać. Przez cały ten czas Anna była zajęta swoim iPhonem.

— Wyśpij się przed tym twoim ważnym spotkaniem.

Znowu ta cholerna cisza. Wychodził już z sypialni, kiedy wreszcie się odezwała.

— Co powiesz na to, żebyśmy następnym razem zrobili to w bardziej tradycyjny sposób?

W ostatnich latach Kamil Taurus nie przywykł do tego, aby to inni wprawiali go w stan konsternacji. Jego, ledwie co, dostrzegalne zmieszanie wywołało na jej twarzy lekki, złośliwy uśmiech.

— Nie wiem o czym w tej chwili myślisz, ale mi chodziło o to, że może kolejnym razem, zanim pójdziemy do łóżka, zadzwonisz do mnie trochę wcześniej, powiedzmy, przed Bożym Narodzeniem, i zaprosisz mnie na jakąś przyzwoitą randkę.

— Masz to jak w banku — szczerze uśmiechnął się, zamykając drzwi do jej mieszkania. Nie opuścił jeszcze kamienicy, gdy zadzwoniła jego komórka. Display pokazywał tylko jeden wyraz „Anna”. Wcisnął przycisk z zieloną słuchawką. Od razu przyszło mu do głowy, że jej głos był równie zmysłowy przez słuchawkę, jak i w rzeczywistości.

— I jeszcze jedno. W XXI wieku kobiety też lubią dostawać kwiaty. — Już szykował jakąś błyskotliwą ripostę, kiedy w słuchawce rozległ się monotonny, przerywany sygnał.

12

(piątek, 5 lipca 2019)

Kilkanaście minut wcześniej stary dzwon w odległym o kilometr klasztorze głucho wybił północ. Nowak nie mógł zasnąć. Gdzieś w sąsiedztwie, dość dalekim, gdyż odgłosy były ledwo co słyszalne, jakieś dziecko przeraźliwie wrzeszczało. Każde tyknięcie budzika przybliżało go do 5:15, kiedy to będzie musiał znowu zwlec się z łóżka i wyruszyć do pracy. Tęsknił za rześkim, zimowym powietrzem. Teraz w te upalne noce nigdy nie miał szansy zapaść w głęboki sen. Jednak ta noc była wyjątkowo nieznośna. W ciemnościach sypialni zbierały się wszystkie jego lęki, których nawet słodkie wzdychania śpiącej u jego boku żony nie mogły rozgonić. Nienawidził tego uczucia, gdy strach, tak naprawdę nie wiadomo przed czym, łapał go za gardło. Nie wiadomo czy bał się tego co się już wydarzyło, czy raczej przyszłych zdarzeń? Nagle pozazdrościł Korzeniowskiemu. Ten to ma dobrze: plaża, chłodna bryza, kojący szum morza…


***


Majestatyczne, kilkudziesięcioletnie dęby, które tak jak w upalny, lipcowy dzień chroniły dom Korzeniowskich przed palącym słońcem, tak teraz skutecznie skrywały go przed blado-srebrzystą poświatą księżyca w pełni. Przez duże okno tylko skąpe żółtawe światło z oddalonej o ponad czterdzieści metrów ulicznej lampy nieśmiało wdzierało się do wielkiego salonu, malując na gładkich ścianach rozmazane kształty gałęzi drzew. Dolne części pokoju tonęły w smolistym półmroku. Gdyby ktoś stojący na zewnątrz teraz spróbował podpatrzeć, jak wygląda w środku, nie miałby żadnych szans dostrzec urokliwego śnieżobiałego perskiego dywanu, ani zastygłych na nim zwłok Pawła Korzeniowskiego.


***


(Ponad 24 godziny wcześniej)

Morderca czaił się w środku. Wybrał sobie maleńką, zupełnie ciemną spiżarnię, która sąsiadowała z kuchnią. Mógł już zabić mężczyznę, który wrócił do domu ponad dwie godziny wcześniej, lecz nie tak sobie to zaplanował. Dawno temu przekonał się, że wszelkie odstępstwa od planu powodują tylko niepotrzebne komplikacje. Od samego początku, gdy tylko ich znalazł, chciał zaatakować wtedy, kiedy wszyscy, cała rodzina, będzie w komplecie. Nagle usłyszał zatrzaskujące się drzwi. W końcu Marta Korzeniowska powróciła do domu.

— Kochanie, gdzie jesteś? — Wysoka, elegancka, lekko korpulentna, długowłosa szatynka z widoczną ulgą postawiła ciężką brezentową torbę w przedpokoju. — Paweł! Nie czas na żarty. Musimy o czymś pomówić.

— Nie ma się czym zamartwiać. W końcu jeszcze został tylko jeden dzień do wyjazdu. — Jej mąż pojawił się znienacka, dumnie trzymając w ręce szarą karteczkę ze ściennego kalendarza. Zawsze bawił ją ten trochę nienaturalny, zbyt teatralny sposób mówienia. Teraz jednak w ogóle nie zwracała na to uwagi. — Dziś, czwartego lipca, nareszcie twój dzielny rycerz zaśnie snem sprawiedliwego, gdyż już jutro spełni swą obietnicę i zabierze damę jego serca na wymarzone i dawno temu planowane wakacje do przecudownej Hellady.

— Właśnie o tym musimy porozmawiać. — Marta otworzyła drzwi do kuchennej spiżarni. Jej małżonek nadal stał rozluźniony w przedpokoju z półmiskiem dorodnych czereśni, zerwanych tuż po zachodzie słońca z ich ogrodu.

— Jak tam nasz mały skarb? Bardzo płakała, kiedy zostawiałaś ją u twojej mamy?

— Właśnie, chodzi o Sarę.

— No, nie. — Z jego twarzy natychmiast zniknął uśmiech. — Obiecałaś, że tym razem nie zmienisz zdania.

— Wiesz, jaka jest moja mama…

— Daj spokój kochanie. Już tyle razy to przerabialiśmy. Mała na pewno będzie się dobrze czuć u babci. Twoja mama dokładnie wie, jakie lekarstwa i kiedy jej podawać, no i jakby co, zawsze możemy podać jej telefon do lekarza Sary. — Chwilę później przeraźliwy kobiecy pisk przeszywał membrany w jego uszach. Jeszcze chwilę na jego twarzy gościł złośliwy uśmieszek. Przez myśl przemknęło mu niedawne wspomnienie, gdy Marta panicznie podrygiwała na widok polnej myszki w jednym z pokoi. Jednakże, gdy teraz zobaczył jej śmiertelnie poważny wyraz pobladłej ze strachu twarzy, wiedział, że to coś poważnego, o wiele bardziej poważnego. Powoli cała wyszła z mroku kuchennej spiżarni. Zmroził go błysk ostrza kuchennego noża, przystawionego do jej gardła.

Morderca nic nie mówił. Pomału ale stanowczo popychał ją w kierunku jej męża. Z twarzy Korzeniowskiego zniknął uśmiech. W jednej chwili zapomniał o wakacjach w Grecji i o wszelkich innych problemach. W tak ekstremalnej sytuacji już nic nie zostało z tego pogodnego usposobienia, którym ponad minutę wcześniej przywitał żonę. Cały drżał. Wiedział, że życie Marty jest zagrożone. Co dziwne, w ogóle nie przerażał go wygląd samego napastnika. „Chuderlawy ćpun z jakimiś szmatkami na rękach. Żenada! Pewnie, gdy dziś rano przeszukiwał pokój swojej babci albo młodszej siostry, nie znalazł skórzanych rękawiczek. Co za zero. Bezmózgowiec. Nie jest beznadziejnie. To jakiś pieprzony amator. Myśli, że wystraszy mnie swoją co najmniej o dwa numery za dużą kurtką i jeszcze większym kapturem na tej tępej łepetynie. Podejdź no jeszcze, skurwysynie, ze dwa metry, a przekonasz się, co to znaczy zadrzeć z niewłaściwym facetem.”

Wtem, jakby intruz potrafił czytać w jego myślach, zatrzymali się. Korzeniowska zaczęła szlochać. Ostrze noża coraz bardziej naciskało na skórę w okolicach jej krtani.

— No, dobra. Mów, czego chcesz. — Chociaż starał się mówić jak najspokojniej, drżący głos Pawła zdradzał teraz jego podenerwowanie.

— Nie musisz tego robić. Weź sobie co chcesz i zostaw nas…

Napastnik błyskawicznym ruchem sięgnął ręką do kieszeni w spodniach. Wyciągnął coś pobrzękującego, po czym rzucił to w kierunku gospodarza domu. Srebrne kajdanki upadły tuż obok lewej stopy Korzeniowskiego.

— Nie mamy zbyt dużo pieniędzy w domu, ale na pewno znajdziemy coś, co sprzedasz za niezłą kasę.

Przez dłuższą chwilę wszyscy zamarli w bezruchu. Paweł miał jeszcze nadzieję, że mężczyzna w kapturze rozważa jego propozycje. „W końcu, po co ten skurwiel by tu przychodził? Wróciłem do domu ponad dwie godziny wcześniej, niż zwykle. Gnojek nie mógł wiedzieć, że właśnie dzisiaj zaczynam urlop. Musiałem go spłoszyć, kiedy zamierzał nas obrabować. Dlatego schował się w spiżarni. Grunt to odciągnąć popaprańca od Marty. Jak to zrobię, rzucę się na niego.”

— Hej, mam pomysł! — W jego głosie z każdym kolejnym słowem było słychać mniej histerii. — Na górze mam trochę rodzinnych pamiątek. Czemu nie pójdziemy tam, ja i ty? Oczywiście możesz mnie skuć… Albo jeszcze lepiej. Przypnij moją żonę gdzieś tutaj, a mnie możesz przyłożyć nóż do gardła, jeśli chcesz być pewny, że niczego nie wykombinuję.

Intruz w kapturze jeszcze chwilę stał w bezruchu, po czym wolną ręką, stanowczym ruchem, pokazał na leżące na podłodze kajdanki.

— Nie żartuj sobie. Tam, na górze będzie z kilka dobrych tysiączków…

Korzeniowski przerwał, gdy zobaczył, jak nieznajomy odstawia nóż od gardła jego żony. Zamierzał już powiedzieć coś w stylu: „No widzisz. Możemy się dogadać”, kiedy niespodziewanie, dłoń mordercy, która jeszcze chwilę wcześniej wskazywała na kajdanki, mocno złapała Martę za włosy i jednym, gwałtownym szarpnięciem przekrzywiła jej głowę prawie o czterdzieści pięć stopni. Lśniące ostrze zatopiło się w jej małej, delikatnie ukształtowanej małżowinie usznej.

— Nie!!! Co ty kurwa robisz?! — Wrzasnął Korzeniowski. — Zostaw ją, ty bydlaku! — Chciał już ruszyć żonie na pomoc, lecz obawiał się, że tak może tylko sprowokować intruza do zadania jej śmiertelnego ciosu. Ostrze noża zatrzymało się mniej, więcej w połowie ucha. Twarz, szyja i ramiona Marty całe były we krwi. Pomimo okropnego bólu i jeszcze gorszego przerażenia, nie krzyczała. Szlochała, czasem pojękiwała, gdy cierpienie stawało się nie do zniesienia, jakby obawiała się, że jej krzyk sprowadzi na nich jeszcze gorsze nieszczęście.

Morderca nie zamierzał już dłużej czekać. Jeszcze mocniej pociągając za jej włosy, zdawał się wysyłać ostatnie ostrzeżenie.

— Stój!!! — Korzeniowski od razu zrozumiał, że napastnik nie blefuje. — Dobra… już dobrze… Zrobię, co chcesz.

Mężczyzna w kapturze, palcem wskazującym ręki, którą coraz wścieklej tarmosił grzywkę Marty, najpierw pokazał na kajdanki, potem na najbliższy kaloryfer. Chociaż Paweł od razu zrozumiał, próbował jeszcze odwlec w czasie ten moment, gdy, przykuwając się do rury, stanie się już zupełnie bezbronny. Niestety, tę zwłokę natychmiast opłaciła kolejną dawką nieludzkiego cierpienia Marta. Ostrze noża rozcięło następne kilka milimetrów chrząstki w jej uchu. Korzeniowski musiał dać za wygraną. Nie spuszczając nawet na sekundę oczu z napastnika, podniósł kajdanki, podszedł do ściany i założył jedną z obręczy na miedzianą rurę. Jeszcze się wahał. Zastanawiał się, którą rękę zostawić wolną. „Prawa jest silniejsza. Jeśli chce mnie zabić, skurwiel będzie musiał zbliżyć się do mnie. Kiedy podejdzie z tym nożem, większą szansę będę miał z prawą.” Już chciał wkładać lewy nadgarstek do metalowej obręczy, gdy nagle zmienił zdanie. Sekundę później zakuł swoją mocniejszą rękę.

Mężczyzna w kapturze natychmiast wyciągnął ostrze z wciąż obwicie krwawiącego ucha Marty. Na szczęście, zrobił to bardzo sprawnie, tak że nie przysporzył jej dodatkowego cierpienia. Od razu schował nóż do kieszeni. Korzeniowscy nawet nie zdążyli zastanowić się czy to dobry znak, kiedy naraz zaskoczył ich kolejny odgłos zamykających się kajdanek. Zanim Marta zdała sobie sprawę z tego, że tym razem jej lewy nadgarstek ugrzązł w stalowym uścisku posrebrzanej obręczy, jej oprawca ciągnął ją w kierunku drugiego kaloryfera. Po chwili i ona była uwięziona. Upiorny nieznajomy powrócił do miejsca, gdzie jakiś czas temu Korzeniowska upuściła swoją torebkę. Przykucnął tuż przed kilkoma przedmiotami, które wypadły podczas jego brutalnego ataku na ich właścicielkę. Pod dużym opakowaniem nawilżanych chusteczek dostrzegł skórzany portfel. Szybko go otworzył. Korzeniowski odczytał to jako nie najgorszy znak. Znowu zaczął się pocieszać tym, że to jednak rabunek. Facet nic nie mówił i bardzo dobrze maskował swoją twarz. W końcu, nie zawracałby sobie tym głowy, gdyby naprawdę chciał ich zabić. Jednak chwilę później Paweł stracił resztki nadziei. Intruz wyjął z przedniej przegrody portfela tylko jedną rzecz. Nic innego nie interesowało go, oprócz jednej fotografii. Korzeniowski dobrze wiedział co to za zdjęcie. Dzień wcześniej sam podarował je żonie. Spojrzał na Martę. Po jej przerażonych oczach domyślił się, że i ona zrozumiała prawdziwe intencje napastnika.

Mordercy nie śpieszyło się bardzo. Jakby doskonale wiedział, że jego ofiary nie spodziewają się żadnych gości, dziś czy też przez kolejnych kilkanaście dni. Stał bez ruchu. Obojgiem rąk trzymał fotografię ich córeczki tuż przy klatce piersiowej. Nie było szansy zobaczyć jego twarzy, gdyż ciemno-szary kaptur spadał mu prawie do połowy nosa. Po chwili znowu przykucnął. Tym razem szukał czegoś w torebce. Znalazł prawie od razu. Jej identyfikator z pracy oraz różowy Samsung Galaxy S8. Nawet teraz, kiedy przeglądał zawartość telefonu, nie zdecydował się ściągnąć wełnianych rękawiczek. Trwało to dobre kilka minut. W końcu przestał. Włożył komórkę do kieszeni. Teraz przez chwilę uważnie przyglądał się plakietce, którą zawsze nosiła w biurze. Znacznie się ożywił, jakby właśnie co znalazł sposób, jak zrealizować jeden ze swoich obłąkanych pomysłów. Chwilę rozglądał się po przedpokoju. Zainteresował go mały stolik tuż przy wejściu do salonu, na którym stał telefon stacjonarny. Natychmiast tam podszedł. Kiedy sięgał po coś, co leżało na dolnej półce, Marta już się domyślała jakie są jego zamiary.

— O mój Boże! — Zaczęła lamentować, chociaż tak bardzo próbowała się powstrzymać. Nie chciała swoją histeryczną reakcją go drażnić. Od razu, gdy w dłoni mordercy zobaczyła książkę telefoniczną, wiedziała co zamierza. Dobrze pamiętała, że ze wszystkich znanych jej osób, tylko jej matka (człowiek starej daty) używała jedynie telefonu stacjonarnego. „Kiedy wchodziłam do domu, musiał słyszeć o tym, że dzisiaj pojechałam odwieść Sarę do mamy. Boże mój, co on chce od naszej kruszynki? Przecież zaraz znajdzie w książce adres. Jezu! Jak mam ostrzec mamę?”

— Kochanie, co się dzieje? — zapytał, jeśli to jeszcze w tej sytuacji było możliwe, coraz bardziej zaniepokojony Paweł.

— On to zrobi! — była bliska histerii. — Nie chodzi mu tylko o nas. On już to wie!

— Wie, co?!

— Znalazł w mojej komórce numer…

— Przestań! — Natychmiast jej przerwał. Od razu zrozumiał, co żona ma na myśli. — Nic nie mów!

— To na nic. Cholera… ty bydlaku!!! — W przypływie desperacji zaczęła tupać nogami i wrzeszczeć w kierunku ich oprawcy. Korzeniowski pobladł, kiedy zobaczył, jak facet w kapturze jeszcze raz dokładnie sprawdza identyfikator żony, a następnie przeszukuje książkę telefoniczną. Dobrze pamiętał, że Marta miała na tej cholernej plastikowej wywieszce dwa nazwiska: jego i panieńskie. Kilka razy nawet kłócili się z tego powodu. Ona twierdziła, że „Sadowska” (po ojcu, który przez wiele lat był dyrektorem dużego, krakowskiego przedsiębiorstwa) pomoże jej w wielu trudnych rozmowach z kontrahentami, on czuł się nieco poniżony tym, że „Korzeniowska” nie do końca jej wystarcza.

Nie było chwili do stracenia. Już nie chodziło tylko o nich samych ale o Sarę. „Ten psychol chce skrzywdzić nasze dziecko. Nie pozwolę skurwielowi jej tknąć.” Naprężył mięśnie ręki, która była przykuta do kaloryfera. Przez chwilę na jego twarzy pojawił się diabelski uśmieszek. Ich sytuacja jeszcze nie była beznadziejna. Kilka minut wcześniej, kiedy Paweł przypinał się do grzejnika, przypomniał sobie o nie do końca sfinalizowanej wiosennej termomodernizacji. Wściekał się przez ostatnie kilka tygodni, gdy firma odpowiedzialna za to, wielokrotnie wystawiała go do wiatru. W końcu, obiecali, że na pewno wszystko porządnie skręcą po ich powrocie z Grecji. Teraz musiał mieć tylko nadzieję, że ci godni pożałowania fachowcy naprawdę odstawili fuszerkę i uda mu się we właściwym czasie wyrwać obręcz kajdanek z rury.

Korzeniowski nie mógł już czekać na lepszą okazję. Nie teraz, gdy wiedział jakie są zamiary napastnika. „Co, jeśli zaraz wyjdzie z adresem matki Marty w ręce, a nas zostawi sobie na deser? Jak wtedy im pomogę? Muszę szybko coś wymyślić. Tylko nic lipnego. Ten ćpun nie wygląda na głupiego. Cholera! Muszę zwabić go jak najbliżej. Tylko jak?”

— Hej, gnojku! — Do głowy przyszedł mu pomysł. Może nie genialny, ale lepsze to, niż nic. Wolną rękę schował za swoje udo. Udawał, że trzyma w niej komórkę. — Witaj, skurwysynie, w dwudziestym pierwszym wieku! Jak kogoś napadasz, upewnij się, że nie ma on w kieszeni telefonu. Zaraz wszyscy gliniarze z okolicy…

Zadziałało. Intruz od razu rzucił się w jego kierunku. Tego właśnie Korzeniowski pragnął w tej chwili. „Ten skurwysyn jest na tyle blisko, że może mi się udać.” Całą swoją siłą, masą ciała i gniewem szarpnął stalowe sidła. Stało się to, o co modlił się od kilku minut — prowizoryczne połączenie kaloryfera z miedzianą rurą puściło bez większego oporu. Niestety, siła pędu była tak duża, że w tym newralgicznym momencie nie miał kontroli nad swoim ciałem. Całym impetem uderzył w lędźwiowy odcinek pleców nieznajomego. Wystarczająco mocno, aby go odepchnąć, jednak za słabo i nie tak, jak zamierzał — w głowę lub też kark. Ich oprawca potrzebował mniej niż sekundy, żeby odpowiedzieć na cios. Wróciła jego czujność i wzmogła się w nim wściekłość. Korzeniowski ponownie spróbował atakować. Tym razem nie miał już najmniejszych szans. Jedno perfekcyjnie wyprowadzone przez mężczyznę w kapturze kopnięcie w sam splot trzewny odrzuciło Pawła na kilka metrów. Zanim upadł na śnieżno-biały, perski dywan w salonie, uderzył jeszcze skronią o bok sofy. Marta zaczęła krzyczeć z całych sił. Morderca znowu wyciągnął nóż z kieszeni. Żwawo ruszył w jej kierunku. Tak bardzo teraz hałasowała, że musiał ją jak najszybciej uciszyć.


***

(piątek, 5 lipca 2019)

Pierwsza po północy. Uderzenie klasztornego dzwonu po raz kolejny rozniosło się rezonansem po zatopionym w mroku oraz lekkiej, letniej mgiełce osiedlu. Pan Nowak przeklął po nosem.

— Czy ci mnisi kiedykolwiek słyszeli o ciszy nocnej?

— Spróbuj herbatki z melisy — rozespanym głosem doradziła mu żona, przewracając się na drugi bok.

— E… tam. Te wasze ziółka gówno mi pomagają. Gdyby nie to, że muszę jechać do pracy, strzeliłbym sobie dwie setki i dawno bym już spał.

— Dobry pomysł, kochanie. Weź więc dwie torebki, jak myślisz, że ci to pomoże.

Karol Nowak już chciał tłumaczyć nie do końca rozbudzonej małżonce o co mu chodziło, ale szybko zrezygnował. Znowu będzie się czepiać, że sięga do kieliszka przy każdej okazji.

— Nie wypiję żadnych ziółek. Za gorąco na pieprzone herbatki.

— Że co…?

— Nic. Powiedziałem „Za gorąco na p-a-r-z-o-n-e herbatki”.

— Więc idź się napić zimnego mleka.

— A pomoże zimne mleko na sen?

— Oczywiście — głos miała coraz bardziej poirytowany. — Na pewno mnie pomoże, jak sobie stąd pójdziesz.

Nowak wolno wstał. Przez na oścież otwarte okno dobiegał go lekki szum dębowych liści. W końcu pojawił się wiaterek. Postanowił wyjść na zewnątrz. Rześkie powietrze bardziej mu pomoże, niż melisa.

— Słyszałaś? — tym razem wypowiedział to tak podniesionym głosem, że żona aż wzdrygnęła się.

— Człowieku, co się z tobą dzisiaj dzieje?!

— Ććć… Cicho skarbie! Przez chwilę nic nie mów i posłuchaj. — Obydwoje wytężyli słuch. Dębowe liście ponownie przycichły, natomiast świerszcze na okolicznych łąkach rozkręcały się coraz bardziej. Nic poza tym.

— Jeśli nie przestaniesz, idę spać do dzieci.

— Dobrze już kochanie. Zostań tutaj. To ja wyjdę na zewnątrz. Może świeże powietrze pomoże mi.

— Dobry pomysł. Aha, jak już wychodzisz na podwórko, przerzuć ten duży, nadmuchiwany basen na drugą stronę. Niech schnie do rana. Jutro go wyczyszczę i oddam Korzeniowskim.

Chwilę później Nowak wpatrywał się w czarne niebo upstrzone migoczącymi gwiazdami. Miał racje. Na zewnątrz było przyjemnie. Prezenterzy z TVN Meteo z pewnością określiliby to jako komfort termiczny. Usiadł na plastikowym krześle ogrodowym. Nagle znów usłyszał ten dźwięk. Słaby, modulowany, jakby ze starego syntezatora odgłos, chwilami podobny był do miauczenia kotki w czasie rui. Sekundę później brzmiał zupełnie inaczej.

— Nie myliłeś się. — Choć głos żony był ciepły i spokojny, sam fakt, że powiedziała te słowa prawie do ucha w momencie, kiedy nie spodziewał się nikogo za swoimi plecami, przyprawił go o gęsią skórkę.

— Kurcze! Przestraszyłaś mnie.

— Masz za swoje. Ty mnie za to rozbudziłeś.

— No to mamy remis. — Lekko dotknął jej bioder. Jego palce wolno zaczęły ciągnąć ją ku sobie, aż usiadła mu na kolana.

— Przed chwilą też słyszałam coś dziwnego. Bardzo to przypominało wczorajszy hałas, tylko, że teraz wydawał się o wiele słabszy, no i rzadziej się powtarza.

— Myślisz, ze to koty?

— Nie. Jak wtedy wytłumaczyć te stukanie?

— Słusznie. Też wydawało mi się, że ktoś uderza w pudło, czy może w drzwi.

Przez następne minuty już nie powtarzały się te dźwięki. Nowak coraz mniej przejmował się tajemniczymi odgłosami z sąsiedztwa. Jego uwagę bardziej absorbowała teraz półprzeźroczysta podomka, w której żona wyszła na podwórko.

— Chyba to coś już przestało. Chodźmy do domu. Przypomniałem sobie jeszcze jeden, tym razem niezawodny, sposób na zdrowy sen. — Teraz jego dłonie już nie ograniczały się tylko do gładzenia jej uda.

Dość długo przeciągali powrót do domu. Już prawie zapomnieli, jak wspaniałe mogą być chwile, podczas których powoli, bez żadnego pośpiechu czy też rutyny pozwalają swoim namiętnościom się rozpalić. W końcu ruszyli. Wciąż całując i tuląc się do siebie, zaledwie dreptali w kierunku tarasu. Niespodziewanie, ona straciła równowagę. Na zupełnie zaciemnionej części trawnika o coś się potknęła.

— Co to może być? — Zapytał, zupełnie niezainteresowany otrzymaniem odpowiedzi Nowak.

— Nic takiego… tylko basen Korzeniowskich.

— No, tak. Przewrócę go na drugą stronę rano, zanim wyjadę.

— Dobry pomysł. A teraz, do sypialni…


***

Klasztorny dzwon, prawie jak w Dickensowskiej „Opowieści Wigilijnej”, wybił drugą po północy. Teraz Nowak już nie narzekał na zakłócanie nocnej ciszy. Przytulił się do obnażonego, pokrytego maleńkimi perłami potu ciała żony. Chyba ponownie ją obudził. Tym razem, jej to już tak bardzo nie przeszkadzało.

— Kochanie?

— Co znowu?

— Tak sobie myślę…

— Karolku… — ciężko odetchnęła. — Przecież miałeś już spać. Jak pójdziesz jutro do pracy?

— To już dzisiaj…

— No właśnie. Znowu będziesz miał oczy na zapałkach…

— Powiedz mi, dlaczego tak ci się śpieszy z tym basenem?

— Co? — Teraz już nie próbowała ukryć poirytowania w swoim głosie. — Naprawdę nie masz, chłopie, większych zmartwień?

— Korzeniowscy powiedzieli, że nasze dzieci mogą go używać, dopóki oni nie wrócą z urlopu.

— Ależ nie, Karolku. Oni nigdzie nie pojechali. Kurczę, myślałam, że już o tym rozmawiałeś z Pawłem.

— O czym?

— No, o tej awanturze z matką Korzeniowskiej. Wczoraj… — pani Nowak spojrzała na elektroniczny budzik. — Teraz to już będzie przedwczoraj, Marta zabrała małą Sarę do babci, tak, jak wcześniej zaplanowali. Kiedy wychodziła, mała zaczęła strasznie płakać. Nie wiem tak naprawdę o co później poszło. Marta dzwoniła, gdy była w drodze do domu. Nie mogła się połączyć z Pawłem. Więc zadzwoniła do nas. Była cała roztrzęsiona podczas tej krótkiej rozmowy. W pewnym momencie, szlochając, powiedziała tylko, że już nigdy nie zostawi Sary z taką jędzą jak jej matka.

— Dziwne. Od wczoraj ich dom wygląda, jakby wszyscy wyjechali. — Nowak wstał z łóżka i podszedł do okna. Zaczął uważnie spoglądać na rozpływające się w czerni nocy kontury posiadłości Korzeniowskich. — Myślę, że zrobili zmianę w rezerwacji i pojechali w trójkę. W końcu mają kasy jak lodu. Dla takich nie ma sytuacji bez wyjścia. Mogli przynajmniej wysłać jednego SMS-a.

— Nie, kochanie. Miałeś rację. Coś tutaj nie gra. — Pani Nowak podeszła do męża. Teraz w jej głosie można było wyczuć coś pomiędzy uniesieniem i obawą. W tej chwili i ona wytężała wzrok, próbując dostrzec, czy jakiekolwiek okno u sąsiadów jest otwarte. — Jest jeszcze coś.

— Co takiego?

— Następnego dnia, gdzieś po południu, zadzwoniła do mnie matka Marty. Mówiąc szczerze, niezbyt przyjemna kobieta. W ogóle nie dała mi dojść do głosu. Aż głupio mi było, jak wieszała wszystkie psy na swojej córce. Na koniec kazała przekazać Marcie, żeby już nigdy nie pokazywała się jej na oczy.

— No dobra, ale co to ma wspólnego z …

— Poczekaj! Jeszcze nie skończyłam. Po chwili, ten babsztyl jeszcze raz zadzwonił. Kazała przekazać „swojemu wyrodnemu dziecku”, że ta zostawiła u niej swój paszport i że może go odebrać, gdy jej nie będzie w mieszkaniu. Później dodała coś o kluczach, które Marta miała zostawić u sąsiadki z naprzeciwka, a na koniec rzuciła słuchawką.

— Więc nie polecieli do Grecji.

— Bez paszportów raczej nie da rady.

Obydwoje zamilkli. Znowu spoglądali w kierunku domu Korzeniowskich, tym razem trochę inaczej, jakby ukradkiem.

— Na początku, te dziwne odgłosy, a teraz oni. Coś niedobrego tu się stało. — Nagle Nowak zaczął się pośpiesznie ubierać.

— Gdzie jest telefon? Zadzwońmy na policję!

— Jeszcze nie! A co, jeśli zrobimy z siebie pośmiewisko? Lepiej idź do dzieci. Zamknij drzwi na klucz i czekaj.

— A ty co? — Nowakowa z niepokojem obserwowała, jak jej mąż, uzbrojony tylko w latarkę wychodzi z pokoju.

— Powęszę trochę. Obserwuj mnie przez okno. Gdyby się coś złego lub dziwnego stało — dzwoń natychmiast na policję.

Karol Nowak stąpał już po podwórku Korzeniowskich, gdy jego małżonka jeszcze się nie uporała ze wszystkimi schodami wiodącymi do sypialni ich dzieci. Śpieszył się tak, jakby to była akcja ratunkowa a nie sąsiedzki patrol. Najbliżej miał do miejsca, gdzie mógł podejrzeć salon. Głową przywarł do boku domu. Gdy upewnił się, że wszystkie okna są szczelnie zamknięte, wycelował latarką w środek pokoju.


***

Ciężko oddychała. Może dlatego, że biegła szybko do góry po schodach. Może upalna noc tudzież strach, który nią opanował były tego przyczyną. Jak najciszej mogła, otworzyła żaluzje. Tego jeszcze brakowało, żeby dzieci zaczęły teraz płakać. Wyjrzała na zewnątrz. Od razu wiedziała gdzie jest Karol. Około trzydzieści metrów dalej, wiązka białego światła z ledowej latarki niezbyt skutecznie przeciwstawiała się ciemnościom panującym w tej części ogrodu Korzeniowskich. Nagle wszystko pogrążyło się w całkowitym mroku. Trzask łamanych gałęzi, tępe odgłosy biegu po trawniku oraz ciężki oddech męża symultanicznie zakłóciły ciszę nocną w najbliższym sąsiedztwie. Chwilę później Karol Nowak wpadł do domu. Spotkali się na schodach. Nigdy wcześnie nie widziała go tak bladego. Nie zamienili ani jednego słowa. Zanim wręczyła mu telefon, wybrała numer 997.


***

— Kiedy przyjadą?

— Nie wiem. Powiedzieli, że tak szybko, jak to jest możliwe. Kazali zamknąć wszystkie okna oraz drzwi i czekać w środku.

— A co z Martą i małą Sarą?

— Mówiłem już. — Nowak, najwidoczniej nie panował już nad swoimi emocjami. — Widziałem tylko Pawła.

— Może one nadal…

— Nie wiem! Po tym co zobaczyłem, po prostu spanikowałem. Tak szybko uciekałem, że nawet nie pamiętam kiedy upuściłem latarkę.

— Kochanie, zdaję sobie sprawę, że to było okropne, ale… — Paulina Nowak zawahała się przez chwilę. — Od chwili, gdy wiemy, że w tym budynku może być cierpiące dziecko, inaczej interpretuję te hałasy, o których wcześniej mówiliśmy.

— Nie rozumiem.

— Może teraz przesadzam, ale… no wiesz… Trudno mi to wyjaśnić. Powiem to inaczej. Pamiętasz, ile razy te przeklęte koty podczas godów hałasowały nam w nocy? Za każdym razem wydawało nam się, że to jakieś dziecko przeraźliwie płacze… A jeśli teraz jest na odwrót?

— O kurwa!!! — Nowak rzucił się w kierunku małego stolika przy drzwiach wejściowych, gdzie mieli w zwyczaju trzymać w półkulistym glinianym wazonie wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy. — Tutaj musi być ten klucz do ich garażu. Masz rację. Jak mogłem być tak głupi? Wczoraj, jeszcze za dnia, słyszałem jakiś płacz. Dochodził właśnie z garażu Korzeniowskich. Gdybym tylko wtedy wiedział, że nie wyjechali…

— Nie ma czasu na gdybanie. Pośpiesz się!

— No nie, ale ze mnie dureń — uderzył się w czoło. — Przecież klucz do ich domu jest w jednej z donic przed domem. Sama mi to mówiłaś…

— Zbyt ryzykowne. Tam jest teraz tak ciemno…

— Ale przynajmniej jesteśmy pewni, że ten cholerny klucz tam jest.

— Szukaj dalej!

— Po co?

— Gdzieś tu musi być ten stary… ten, co kiedyś znalazłam w trawie. Miałam go oddać, ale jakoś zawsze zapominałam.

— Szybko! Nie ma czasu! Wysyp wszystko na podłogę. — Nowakowie zapomnieli w tej chwili o niebezpieczeństwie, jakie wciąż mogło grozić im i ich dzieciom. Przeżywali, każde na swój sposób, katusze na samą myśl, że tuż przed ich nosem, od ponad doby, umierała mała dziewczynka.

Na szczęście, zapasowy klucz do garażu Korzeniowskich był przypięty do ogromnego, metalowego breloczka z emblematem Audi. Dłoń Karola szybko wyłowiła z pokaźnej sterty cztery połączone ze sobą posrebrzane koła.

— Bierz drugą latarkę.

— Co ty robisz? Przecież kazali nam czekać w domu. A co, jeśli morderca jest…

— Bzdura! Pomyśl. Czy jakikolwiek psychol siedziałby bezczynnie przez ponad dzień na miejscu zbrodni i to jeszcze wtedy, gdy jego niedoszłe ofiary próbują zaalarmować sąsiadów. Rozumowanie męża było dość przekonywujące. W mgnieniu oka obydwoje byli już przy garażu Korzeniowskich. Spora dawka adrenaliny sprawiła, że nie przejmowali się tym, co mogli zobaczyć, czy też raczej usłyszeć, na pogrążonym w mroku dębowych cieni podwórku najbliższych sąsiadów. Cała ich uwaga skupiała się na tym, co czeka na nich tuż za masywnymi drzwiami. Nowak przekręcił klucz w zamku. Ostatni głęboki wdech. Zdecydowanym ruchem przyciągnął do siebie drewnianą bramę. Ich pierwsze kroki wewnątrz już nie były tak zdecydowane. Potrzebowali chwili, aby oswoić się z gorącym, intensywnie nasyconym oparami benzyny i zapachem oleju silnikowego powietrzem. Dwie jasne wiązki światła zaczęły skanować garaż. Nagle jedna z nich zgasła. Latarka wypadła z drżącej ręki Nowakowej, gdy ta zajrzała do środka stojącego tuż przy tylnej ścianie Audi A2. Histeryczny krzyk żony nie zaskoczył Nowaka. Spodziewał się takiej reakcji. Już wchodząc do środka czuł się, jakby byli w rodzinnym grobowcu. Instynktownie skierował światło na samochód. Na tylnym siedzeniu, w zastygłej pozie siedziała, wciąż uwięziona w dziecięcym foteliku, Sara Korzeniowska. Nie płakała, ani nie biła już swoją małą rączką w zamkniętą, wciąż zaparowaną szybę Audi.

13

Od wschodu, coraz grubszą kreską jasny błękit oddzielał horyzont od wciąż gwieździstego nieba. Gdzieś w oddali słychać było narastające wycie syren. Kamil Taurus nie czuł zmęczenia, chociaż nie zmrużył oka tej nocy. Po tym jak pożegnał się z Anną, postanowił dalej upajać się normalnym życiem. Po dwugodzinnym wałęsaniu się szlakiem krakowskich pubów zawędrował do kasyna, gdzieś w okolicach Rakowickiej. Teraz opuszczał tę jaskinię hazardu, co prawda o ponad dwanaście tysięcy złotych biedniejszy, ale za to przynajmniej o trzy promile alkoholu radośniejszy. Czuł się nadzwyczaj dobrze. Prawie świetnie. Po prostu, pierwszy raz dobrze się bawił, grając w karty, chociaż wcześniej bardzo często miał z nimi do czynienia. Przez kilka ostatnich lat poker był dla niego pracą. Zarobił na nim o wiele więcej, niż dzisiaj przegrał. Bez skrupułów wykorzystywał swój dar do zgarniania dość dużych pieniędzy. Mówiąc najkrócej, jego przeciwnicy przy stole nie potrafili umiejętnie blefować, gdy przychodziła najważniejsza część rozgrywki. Dziś w nocy grał na luzie, no i po raz pierwszy nie musiał pośpiesznie opuszczać kasyna unikając zawistnych spojrzeń innych hazardzistów czy też wszechobecnych obiektywów kamer przemysłowych.

Po chwili siedział już za kierownicą nissana. Puk, puk.

— No i jak tu nie wierzyć w deja vu — szepnął pod nosem.

W oknie, tak samo, jak dwa dni wcześniej, kusił go uwodzicielski uśmiech doktor X. (Dopóki nie pozna jej imienia, tak właśnie postanowił ją nazywać). Znowu chciała, jak wtedy w Nowej Hucie, żeby otworzył szybę w drzwiach. Jego palec lekko dotknął przycisku. Tym razem zaskoczył swoją femme fatale. Co prawda opuścił do połowy szybę, ale tylko od strony pasażera.

— Przepraszam, że nie jestem zbyt uprzejmy, ale jakoś nad ranem nie mam ochoty na kolejny odjazd. Nie wiadomo co wrzucisz mi do auta tym razem. Ostatnio strasznie napierdalała mnie głowa. — Prawie krzyczał, żeby go dobrze słyszała. Zapukała jeszcze raz. Szyba po jego stronie obniżyła się o nie więcej, niż centymetr.

— Widzę, że dzisiaj żaden granat z gazem usypiającym nie byłby nawet potrzebny. Jeszcze dwa drinki, a sam odpłyniesz, panie Taurus. — Choć starała się, żeby nie okazywać emocji, w jej głosie można było wyczuć podenerwowanie.

— Żadne drinki. Dopiero po nich, dziś rano, głowa by mi napierda… — Zawahał się. Po lekko zmarszczonym czole widać było, że w tym stanie z trudem przychodzi mu dobrać bardziej odpowiednie słowa. — Chciałem powiedzieć, że miałbym całkiem uciążliwy ból głowy. — Popatrzyła na niego z politowaniem.

— No to co, wpuścisz mnie do środka? Porozmawiamy normalnie?

— Jak pokażesz kieszenie i co masz w torebce.

Powoli otworzyła swoją czarną, skórzaną Bellicci.

— Proszę, przestań. Żartowałem. — Roześmiał się. — W końcu, po co miałabyś znowu potraktować mnie gazem?

— Skąd ta pewność, że potrzebowałabym jakiegoś gazu? Może właśnie sięgałam po broń?

— Wow!!! — Jego ton stawał się coraz bardziej kpiarski. — To zabrzmiało super.

— Wysiadaj!

— No, nie. Właśnie miałem ci otworzyć drzwi…

— Wyjdź z auta! — Zabrzmiało to tak, jakby rzeczywiście rozkazywała mu z pistoletem w ręku. Po chwili stał obok niej. Choć bardzo się starał, nie mógł przestać się chwiać.

— Siadaj po drugiej stronie. Odwiozę cie do domu. — Pokręciła głową z dezaprobatą. — Cokolwiek dzisiaj piłeś, to świństwo sponiewierało cię bardziej niż twoja standardowa potrójna dawka Xenticu.


***

Nissan qashqai zatrzymał się tuż przy bramie wjazdowej. Pierwsze promienie lipcowego słońca bardzo dobrze już oświetlały napis na granitowej tabliczce: WILCZY STOK 18B. Chwilę siedzieli w milczeniu, zanim ona odpięła pasy bezpieczeństwa.

— No i jak było?

— Super. A o co pytasz? — Taurusowi język jakby plątał się mniej, niż jeszcze kwadrans wcześniej.

— O to, jak działa nasz środek, oczywiście.

— Czyli o cały wieczór?

— Raczej o całą noc. Jeszcze nikt od nas nie był na tyle głupi, żeby sprawdzać jak reaguje CLM-9 z kilkoma litrami alkoholu. — Na tyle już wytrzeźwiał, że mógł teraz wyczuć w jej głosie reprymendę. — Trudno znaleźć aż takich kretynów do tak niebezpiecznych eksperymentów.

— Obawiam się, że kiepski ze mnie obiekt doświadczalny. Mój organizm ma o wiele większą tolerancję na różne używki niż przeciętny…

— Nie dla eksperymentów medycznych zainteresowaliśmy się tobą! — Nie ukrywała, że irytuje ją ten buńczuczny ton pijanego macho.

— Więc, o co chodzi?

— O to, że mamy układ. Pomyśl, jak dużo zrobiliśmy dla ciebie przez ostatnie 24 godziny. Gdyby nie my, siedziałbyś teraz na głodzie w areszcie z mocnymi zarzutami morderstwa, albo, co jest bardziej prawdopodobne, leżałbyś przypięty pasami do łóżka w jakimś zakładzie dla obłąkanych, czekając na swoich oprawców w białych kitlach. A ty, jak się odwdzięczasz?

— Nic takiego się nie stało.

— Jak to nic? Zaraz tylko, jak wróciłeś do miasta, spiskujesz z tym starym, nawiedzonym Michalskim, chlejesz w co drugim krakowskim pubie i przepuszczasz, o tak sobie, kilkanaście tysięcy w pokera! Takich ludzi bardzo łatwo zapamiętać…

— Co to ma wspólnego z naszym układem? — Kamil czuł, że jego umysł błyskawicznie trzeźwieje. Tam, gdzie jeszcze chwilę wcześniej był rausz, teraz narastał gniew. — Nie wydaje wam się, że to moje prywatne sprawy?

— Słuchaj! Wczoraj nie podpisałeś umowy na roczną subskrypcję „Newsweek’a”, tylko zacząłeś współpracę z wpływowymi, bardzo wpływowymi ludźmi. Ludźmi, którzy dbają o swoich, ale kiedy ich rozczarujesz, robią się wyjątkowo nieprzyjemni.

— Brzmi to jak groźba.

— Tak właśnie miało brzmieć! Powiedzmy, że daję ci jedną szansę. Więcej już nie będę nadstawiać za ciebie głowy. Postaraj się tak nie rzucać wszystkim w oczy. Zachowuj się, mniej więcej tak, jak przed naszym pierwszym spotkaniem.

— Zaraz. Czegoś tu nie rozumiem. Zgadzam się na współpracę z wami, ponieważ chcę coś zmienić w moim parszywym życiu, tyle tylko, że wy nie życzycie sobie, żebym cokolwiek w nim zmieniał.

— Taurus, nie rozśmieszaj mnie! Pracujesz dla nas, bo to jest jedyny sposób, żeby uniknąć pierdla albo jeszcze czegoś gorszego…

— Czyżby?

— Tak, wiem. Zaraz mi powiesz, że jesteś świetny w dawaniu nogi…

— Dokładnie. — Czym bardziej Taurus się irytował, tym szybciej trzeźwiał. — Gdybym tylko chciał, już dawno nie byłoby mnie tu. Przystałem na wasze wstępne warunki, bo znudziło mi się już to uciekanie. Mam dość tych wszystkich przeprowadzek. Ale jeszcze bardziej nie mogę znieść tego ciągłego kamuflowania się, patrzenia na zegarek, liczenia godzin od zażycia ostatniej dawki jakiegoś pieprzonego proszku, nieustannej obawy, że facetowi, który ze mną rozmawia za kilkanaście sekund tak odbije, że będzie chciał zabić mnie albo samego siebie.

— Cierpliwości, panie Taurus. — Po raz pierwszy od początku ich rozmowy, w jej głosie pojawiło się coś, co można było porównać, jeśli nie do życzliwości, to przynajmniej do bardzo umiarkowanej empatii. — To tylko kwestia kilku dni, gdy, nie tylko przyzwyczaisz się do nowej sytuacji, ale nawet spodoba ci się nowe życie.

— Jakie nowe życie? Chyba nowy łańcuch. Mam to gdzieś!

— Już wkrótce przekonasz się, jak bardzo się mylisz… — Wysiadła z Nissana. Gdy zaczęła poprawiać czarną, obcisłą sukienkę, przypomniał sobie, z jak cholernie atrakcyjną kobietą rozmawia. Chwilę później stał już obok niej. Świeża cera na jej twarzy przeczyła temu, że jest ponad cztery godziny po północy.

— No to co, zapraszasz mnie do środka, czy też nie? — Od razu rozbawił ją szarmancki uśmieszek na jego twarzy. — Nie obiecuj sobie zbyt dużo. Jak już mówiłam, dbamy o tych, którzy chcą z nami współpracować, ale nie aż tak. Chcę tylko zaaplikować kolejną dawkę i już mnie nie ma. A poza tym, chyba musisz naładować trochę baterie po spotkaniu z panną Anną Rostoń.

— Do licha! Wy naprawdę lubicie dużo wiedzieć.

— Wszystko, a nie tylko „dużo”. To spora różnica.

14

Najważniejsze dla Nowaka było wyjść jak najszybciej z tego zatęchłego garażu. Nie chodziło tu nawet o zapewnienie Sarze większej ilości tlenu. Szczerze mówiąc, wątpił, czy jeszcze uda jej się pomóc. Po prostu paraliżowała go sama myśl, że gdzieś w tych ciemnościach leży zmasakrowane ciało jej matki, albo co gorsza, wciąż czai się morderca. Może właśnie teraz próbował dopełnić swoją makabryczną zbrodnie. W tej chwili Nowak nie był już tak do końca pewny tego, co chwilę wcześniej mówił żonie. A co, jeśli ten psychopata przedkłada zaspokojenie swoich bestialskich pragnień nad racjonalne myślenie? Tak naprawdę, nie wiadomo co takiego popaprańca najbardziej kręci.

Jak najszybciej odpiął pasy i wyniósł, wciąż nieruchomo siedzącą w foteliku dziewczynkę na podwórko. Postawił ją na trawniku tuż obok stojącej bezradnie żony.

— Czy ona…

— Chyba tak. — Lekko przyłożył swoją rękę do jej szyi. — Nic nie wyczuwam.

— O Boże… — Paulina Nowak schowała w geście rozpaczy swoją twarz w dłonie.

— Kochanie, weź się w garść! Biegnij jak najszybciej do dzieci. Zamknijcie się w ich pokoju. Ja tu poczekam na policję. — Strach w jego głosie motywował ją do szybkiego działania. Kiedy chwilę później zamykała za sobą drzwi do domu, Nowak doznał prawdziwego olśnienia. Dopiero teraz zwrócił uwagę na to, że pomimo upalnej nocy ciało małej Sary było za ciepłe jak na nieboszczyka. W następnym momencie serce zaczęło mu walić jeszcze mocniej, kiedy palcami wyczuł na karku dziecka kropelki potu. Rozglądał się dookoła, szukając pomocy. Musiał radzić sobie sam. Żałował tego, że dopiero co wysłał Paulinę do domu. Przez chwilę starał sobie przypomnieć z dawno temu odbytego kursu pierwszej pomocy, co powinien w takiej sytuacji zrobić. Położył dziewczynkę na trawie. Od wschodniej strony zaczęły dobiegać do jego uszu słabe, aczkolwiek wzmagające się syreny. Nagle dostrzegł na tle jaśniejącego jutrzenką nieba, poruszającą się w jego kierunku sylwetkę. Poczuł się raźniej, wiedząc, że zbliżające się radiowozy i karetki pogotowia zaalarmowały już sąsiadów.

— Pomocy!!! Tutaj jest umierające dziecko. Wody! Szybko przynieście wody!

Wtedy właśnie blednące już w coraz śmielszej poświacie poranka reflektory poraziły na chwilę jego wzrok. Pierwszy na miejscu zbrodni zjawił się granatowy Opel Vectra C z kogutem na dachu.

15

Kamil Taurus nie miał żadnych problemów ze znalezieniem ulicy Korabnickiej. Chociaż znajdowała się na samym skraju nowego osiedla, można było odnieść wrażenie, że dzisiaj rano jest to centrum Skawiny. Przejeżdżając wąskimi uliczkami, obstawionymi po obu stronach prawie identycznymi domami, widział mieszkańców, którzy albo pośpiesznie zmierzali w to miejsce, albo z typowym dla małomiasteczkowych społeczności podnieceniem wskazywali swoim sąsiadom lekko drżącymi z wrażenia rękoma miejsce, gdzie ostatniej nocy wydarzyła się tragedia. Gdy, skręcając na kolejnym skrzyżowaniu, dostrzegł na końcu asfaltowej jednokierunkowej drogi dwa stare dęby, majestatycznie piętrzące się wśród jeszcze mizernie prezentujących się młodych drzewek, był już w stu procentach pewny, że to jest miejsce, gdzie Michalski kazał mu z samego rana bezzwłocznie jechać.

Sprawa była dość dziwna. (Jak, zresztą, prawie wszystko, co się od kilku dni działo w jego życiu). „Stary nigdy jeszcze do tej pory nie kazał mi pracować poza samą Komendą. Dlaczego zdecydował się na to właśnie teraz? To nie ma sensu. Kiedy już jest pewny tego, że ze mnie nieźle pokręcony świr, powinien trzymać mnie pod kloszem, a nie wysyłać w teren. Niech to szlag! Może tu jednak nie chodzi o naszą ostatnią rozmowę w kiblu? Może to przez tę sprawę z morderstwem tego gościa z parku? Tak, teraz pamiętam. W zeszłym tygodniu Grycza z Janikiem mówili coś o tym, żebym odpuścił. Jak oni to ujęli? Nie mam ruszać gówna, które już przyschło… Ci z samej góry mówili… Kurwa mać! Nie do końca pamiętam. Nieźle musiałem być wtedy cyknięty, że tak mi się film rwał. W każdym razie możliwe, że staremu kazali mnie jak najszybciej odsunąć od tego śledztwa. Cholera! Tak też nie dobrze. Za dużo ludzi zaczyna mi się coraz uważniej przyglądać. Może jednak czas już na przeprowadzkę? Tak byłoby najłatwiej. Tylko że, jak teraz ucieknę, nie dowiem się co na mnie mają: Michalski i jego cyberszpieg, czy też ta ślicznotka. No i to jej cudo. Kurwa! Nie pamiętam tej głupiej nazwy. Tak czy siak, Gdybym zdobył to coś, moje życie mogłoby się w końcu zmienić.”

Nagle, z całej siły wdepnął hamulec. Od razu zapiszczały opony samochodu jadącego z nim. Kierowca zaczął wściekle trąbić. Taurus ruszył. Ze złością walnął pięścią w podłokietnik. „Kurwa mać! Ale ze mnie dureń! Jak mogłem o tym nie pomyśleć! Michalski zadzwonił do mnie prawie dwie godziny po tym, jak ta laska dała mi kolejną dawkę tego leku. Nici z przesłuchania.” Po chwili uspokoił się. „Nie mam czym się przejmować. Jak nic nie wyciągnę ze świadków, świat się nie skończy. Ile razy tym napuszonym snobom po psychologii kryminalnej nic się nie udawało? Po to mnie właśnie stary zatrudnił. Trudno. Dzisiaj ktoś będzie musiał poprawiać robotę za mnie.”


***

Powoli wysiadł z samochodu. Nie było najmniejszej szansy zostawić Qashqaia bliżej niż pięćdziesiąt metrów od miejsca zbrodni. Gdy niepewnie kroczył pomiędzy licznymi, niedbale zaparkowanymi radiowozami, ambulansami i nieoznakowanymi służbowymi pojazdami drażniło go narastające uczucie leku. Chociaż był pewny tego, iż tym razem swoją bliską obecnością nie rozbudzi najohydniejszych i najpodlejszych emocji u ludzi, z którymi za niedługo miał się spotkać, wiedział, że nie jest tu bezpiecznie. To ten jego „szósty zmysł”. Już nie jeden raz ostrzegał go przed czającym się złem. Dzięki niemu kilka razy uniknął pułapek, które przy różnych okazjach zastawiali na niego ludzie poszkodowani przez jego paranormalne umiejętności. Większość z nich ze strachem i wstydem unikała go, obwiniając samych siebie za ich niestosowne zachowanie. Byli jednak i tacy, którzy wracali. Ich zawsze musiał się obawiać. Teraz ten dziwny niepokój dręczył go znacznie bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Czym bliżej był domu, wokół którego roiło się od ludzi w różnych mundurach, tym gorsze miał obawy.

Wcześniej Michalski przez telefon nie zdradził mu żadnych szczegółów, lecz teraz Kamil zaczynał zdawać sobie sprawę, do jak okropnej zbrodni musiało tu dojść. Czuł jak zimny pot spływa mu po plecach. Miał wrażenie, że negatywne emocje wciąż unoszące się nad tym miejscem, niczym złowieszcze gradowe chmury skraplają się na jego ciele. Nie potrafił tego sobie wyjaśnić, ale czuł, jakby wcale nie były mu one obce. Już teraz przerażała go sama perspektywa poznania szczegółów zbrodni, które miał dopiero za chwilę zobaczyć oraz o które miał następnie wypytywać w trakcie przesłuchań.

— No, w końcu jesteś. Ile można jechać od ciebie do Skawiny? Przecież to prawie przedmieścia Krakowa. — Przed drzwiami do domu zastąpił mu drogę około trzydziestoletni, bardzo dobrze zbudowany mężczyzna.

— Michalski zaskoczył mnie swoim telefonem. Miałem jeszcze kilka spraw do załatwienia, więc…

— W porządku. Przynajmniej ty nie zwalasz całej winy na korki. — Komisarz Daniel Grycza, jeden z pupili Michalskiego, powiódł wzrokiem z ledwo co dostrzegalnym szyderstwem po pani aspirant Justynie Sarneckiej, która niezbyt przejęła się przytykiem starszego kolegi.

— Dla mnie zawsze lepszym wytłumaczeniem będzie nieprzejezdna obwodnica, niż to, co robi ten facet. — Wcale nie próbowała ukryć pogardy, kiedy mierzyła lekko zmrużonymi oczyma Taurusa. — Tylko go sobie powąchaj. Nawet tak silny zapach kawy z cytryną, miętowej gumy do żucia i dobrej wody kolońskiej nigdy nie ukryją fetoru na wpół przetrawionej gorzały.

— Taurus, czy tobie już kurwa całkiem odbiło? Michalski już dawno powinien załatwić ci miejsce w Monarze, zamiast przysyłać cię do takich spraw! — Daniel Grycza kilkakrotnie rzucił spojrzeniem to na Kamila to na nadgorliwą aspirant, następnie w familiarnym geście położył swoją rękę na ramię Taurusa, przytulił go w sposób bardzo przypominający powitanie dwóch ojców narodów z dawnego obozu socjalistycznego, po czym parsknął śmiechem, jak najbardziej niewłaściwym w tej sytuacji.

— Dobrze, że wróciłeś, Kamil. Już baliśmy się, że cię wywalili, albo nawet i gorzej…

— Przepraszam za spóźnienie, ale ja…

— Daj spokój. Z tym Monarem to był żart. Naszej pani aspirant chyba telefon od Michalskiego przeszkodził gdy … no wiesz, robiła … te sprawy. Dlatego teraz jest tak cięta jak osa. — Komisarz Grycza w tym momencie spodziewał się ze strony Justyny Sarneckiej kilku niewybrednych inwektyw, jednak doczekał się tylko jednego, za to w stu procentach środkowego palca wystającego z drobnej, kobiecej dłoni.

Chwilę później wszyscy troje przeszli pod białą taśmą zabezpieczającą z napisem „Policja”. Dla wielu glin, szczególnie tych, których zawodowa rutyna nie przytępiła jeszcze wrażliwości na ludzką krzywdę, ta foliowa wstęga działała tak, jak na aktorów postawienie stopy na deskach sceny- wszelkie codzienne, poważne czy też trywialne sprawy przestają istnieć. Podobnie ludzie Michalskiego teraz wkraczali na posępne cmentarzysko przy ulicy Korabnickiej, jeszcze niespełna dwie doby temu sielskie podwórko Korzeniowskich, odsuwając w niebyt doczesne problemy, próbując utożsamić się z odtwórcami tej tragedii. Każde z nich, na swój własny sposób doświadczało przytłaczającego przekonania, iż cienka linia między życiem a śmiercią nie jest jedynie wytworem wybujałej wyobraźni hollywoodzkich scenarzystów, lecz zupełnie realną ewentualnością. Daniel Grycza pierwszy stanął na schodach prowadzących do drzwi frontowych. Dwóch funkcjonariuszy z pionu technicznego właśnie wnosiło swój sprzęt do salonu. Aspirant Sarnecka chwilę później przeszła obok niego. Zatrzymała się przy samym progu. Grycza zauważył, że Taurus waha się zrobić kolejny krok.

— No dalej. — W głosie policjanta było tyle samo zachęty, co tonu rozkazującego.

— Michalski kazał mi tylko przesłuchać ich sąsiadów.

— Nie przesadzaj. Nie takie rzeczy już widziałeś.

— Idę porozmawiać z tymi Nowakami. — Kamil wiedział, że dłużej nie może przebywać w tym miejscu. Z każdą kolejną sekundą jego serce biło coraz szybciej. Nie mógł już się skupić na niczym innym, tylko na paranoicznej myśli, iż zło, najprawdopodobniej pochodzące od samego mordercy, zaczynało go osaczać, coraz głębiej penetrując jego świadomość. Czyżby ten specyfik (nagle przypomniał sobie jego nazwę) CLM-9, który miał być swoistym firewall’em i izolować jego niebezpieczne zdolności od otaczających go ludzi, działał podobnie złośliwie, jak cybernetyczne trojany — z pozoru pomagał, ale w rzeczywistości wpędzał go w nowe, jeszcze gorsze kłopoty? „A może ta laska miała zupełną rację? Kurde. Nie powinienem był tyle chlać wczoraj”.

— Zresztą, rób jak chcesz. — Grycza spojrzał to na Taurusa, który nawet nie czekając na jego aprobatę szedł już w kierunku sąsiedniego domostwa, to na twarz aspirant Sarneckiej triumfującej spojrzeniem w stylu „a nie mówiłam, że ten degenerat gówno nam pomoże”.

16

— Nie wiem dlaczego nie mogliśmy razem z żoną odbyć tej rozmowy. Chyba nie jesteśmy podejrzanymi? — Karol Nowak wszedł do pokoju gościnnego zupełnie inaczej, niż to zrobiła jego żona dwadzieścia jeden minut wcześniej. Kamil już po pierwszym spojrzeniu gospodarza domyślił się, iż usiadł w niewłaściwym fotelu. Terytorium samca alfa zostało naruszone. Teraz był pewien, że dobrze zrobił, prosząc Paulinę Nowak jako pierwszego świadka. Z tym facetem mógł sobie nie poradzić w swoim debiucie. Pierwsze przesłuchanie bez swojego paranormalnego oręża mogło być totalną katastrofą. Gdy tylko doprowadzono Taurusa do domu Nowaków, to ona wyglądała na całkowicie oszołomioną niedawnymi wydarzeniami. Była tak przejęta zbrodnią w sąsiedztwie, że nieważne, jak nieprofesjonalnie zadałby jej pytania, wyrzucałaby z siebie taki sam histeryczny bełkot.

— Proszę się nie denerwować, Panie Nowak. Takie są procedury. Obawiam się, że i tak będziemy musieli się spotkać w komendzie, ale wolałby porozmawiać z państwem tutaj, na miejscu, gdy jeszcze można…

— Co z małą? Czy przeżyła? — mężczyzna przerwał Kamilowi zanim ten zdążył zadać pierwsze pytanie. Już teraz cholernie brakowało mu jego dziwnych uzdolnień. Nici z jego niezawodnej emocjonalnej broni.

— Chodzi o tę dziewczynkę…

— Tak, Sarę. Nikt nic nie wiedział, kiedy pytałem.

— Albo nikt nie chciał panu powiedzieć. — Obserwując coraz większe zdziwienie na twarzy przesłuchiwanego Taurus zastanawiał się, czy — i na ile — jest ono udawane. — Mówmy szczerze. Nie można na tę chwilę zupełnie wykluczyć, że mordercą nie jest ktoś z sąsiedztwa.

— Pan se chyba żartuje. Kto z naszych mógłby zrobić coś takiego?!

— Jeśli to są żarty, to, jak widać, nikogo one nie śmieszą.

Musiało to zabrzmieć dość groźnie, gdyż gospodarz zdawał się zatopić dobre dziesięć centymetrów głębiej w fotelu. Jego oczy już tak zuchwale nie szukały wzrokowej konfrontacji z przesłuchującym. Milczał. Po chwili mówił ale już o wiele łagodniejszym tonem.

— Ta kruszynka codziennie bawiła się z naszymi dziećmi, więc chyba nie będzie to wielka afera, jeśli powiecie nam, czy w ogóle jeszcze żyje.

Kamil czuł, że zaczyna kontrolować przesłuchanie. Po raz pierwszy od przybycia tutaj prawie całkowicie zniknęły te paskudne, irracjonalne lęki. A może CLM-9 nie blokowało już całkowicie jego paranormalnych mocy? Trudno mu było to stwierdzić. Przecież po kilku godzinach od zaaplikowania mu pierwszej dawki upił się prawie do nieprzytomności. Znowu żałował swojego postępku. „Jak mogłem być tak głupi, żeby się schlać w tak ważnym momencie? Laska miała jednak zupełną rację, gdy się tak na mnie wydarła kilka godzin temu. Piwo, wódka, po tym jak mnie łupie głowa, nie wiadomo, co tam jeszcze było. Może te okropne odczucia przed domem Korzeniowskich, kilka minut temu, to tylko pijackie zwidy? Taka biała myszka w wersji dla porypańców, jak ja”. Naraz przypomniał sobie o przesłuchaniu. Facet siedzący naprzeciwko dziwnie patrzył na niego. Taurus domyślił się, że musiał zauważyć jego rozkojarzenie.

— Wszystko w porządku, panie władzo?

Chciał już sprostować, że nie jest policjantem, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. „Niech sobie tam myśli, że jestem gliną. Przynajmniej czuje jakiś respekt. Może coś z niego wyciągnę”.

— Jeszcze raz. Proszę mnie dobrze zrozumieć. — Nowak uznał, że jego rozmówca znowu go słucha. — To była dla nas okropna noc. My po prostu chcemy wiedzieć co się stało z Sarą. Jak myślicie, że jestem podejrzanym, możecie mnie nawet zabrać w kajdankach, ale proszę nie trzymajcie nas w niepewności…

— Mała żyje.

Oczy Nowaka zaszkliły się. Taurus był pewny, że w tej chwili facet siedzący naprzeciw niego nie udaje.

— Była bardzo odwodniona, ale teraz już czuje się coraz lepiej. Każda minuta się liczyła. Można powiedzieć, że uratował pan jej życie.

— Niech pan pyta o co tylko chce. — Po policzku mężczyzny spłynęła duża łza. — Jeśli to co wiem może pomóc w złapaniu tego skurwysyna, odpowiem na każde pytanie.

Taurus tak naprawdę nigdy nie stosował się do wytycznych dotyczących standardowego przesłuchiwania. Wiedział, że podinspektor Michalski trzyma go w komendzie wojewódzkiej bynajmniej nie z powodu jego zamiłowania do regulaminowych działań. Do tego miał aż zbyt wielu żądnych sukcesów zawodowych absolwentów Szkoły Policyjnej w Szczytnie. Tak więc teraz, gdy jego intuicja podpowiada mu, że Karol Nowak jest niewinny, postanowił ominąć te wszystkie bzdurne pytania, które mogły tylko zniechęcić świadka do pełnej współpracy.

— Kiedy zaczął pan podejrzewać, że w domu sąsiadów doszło do tragedii?

— Zeszłej nocy nie mogłem zasnąć. Leżąc w łóżku, w pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, co mnie tak męczy. Ten cholerny upał, i spora porcja grillowanego boczku, późnym wieczorem z reguły mogą się dać we znaki, ale nie aż tak. Nagle uświadomiłem sobie, że coś jest nie tak z domem Korzeniowskich. Trudno mi jest to wyrazić słowami, ale…

— Rozumiem. Przejdźmy do chwili, kiedy postanowił pan wyjść z domu i sprawdzić, czy u sąsiadów wszystko jest w porządku.

— Mało powiedziane „wyszedłem”. Prawie drzwi z futryny nie wyrwało, kiedy wybiegałem na pole…

— No właśnie. Co pana skłoniło do tego? Inni by próbowali dzwonić, może trochę powęszyć… Skąd ta gwałtowna reakcja?

— Podczas rozmowy z żoną dowiedziałem się, że Marta Korzeniowska zostawiła swój paszport w domu matki. Jakby w tej chwili jakiś alarm włączył mi się w głowie. W końcu, jak mogli polecieć do Grecji bez paszportu?

— Podróżuje pan często?

— Raczej nie. Tak się zapożyczyłem, żeby kupić ten cholerny dom, potem jeszcze umoczyliśmy z kredytem we frankach, że pewnie przez kolejne trzysta lat nie będzie mnie stać na wakacje ani za granicą, ani na Mazurach.

— A mówią, że wiedza jest najważniejsza w życiu. Gówno prawda! — Karol Nowak zmarszczył brwi. Nie rozumiał co miał na myśli przesłuchujący. Kamil Taurus natychmiast dostrzegł tę konsternację. — Chodzi mi o to, że gdyby pan pamiętał o Strefie Schengen, nie uratowałby pan zeszłej nocy małej Sary.

— Kurde! Faktycznie! Nie musieli mieć paszportów aby wyjechać do kraju Unii Europejskiej.

17

— No i co się dowiedziałeś od tych Nowaków? — Głos Michalskiego w słuchawce telefonu nie był tak znudzony, jak zwykle. Kamil nie miał cienia wątpliwości, że podinspektor traktuję tę sprawę bardzo priorytetowo.

— Nic nadzwyczajnego. Na pewno oni tego nie zrobili. Natomiast myślę o czymś innym… — Taurus zamilkł na chwilę. — Nie do końca wiem, czy o tym mówić, a przede wszystkim, jak o tym powiedzieć, żeby pan nie wziął mnie za już całkowicie szurniętego.

— Mów, Taurus. Nie trać czasu.

— Zbliżając się do domu tych Korzeniowskich, zacząłem odczuwać coś dziwnego… Trudno mi to wyrazić słowami. Jakbym… Podobnie jest, gdy chce się użyć jakiegoś wyrazu. Wie się, co to za wyraz, ale wciąż się go nie pamięta. Jakby gdzieś w mojej głowie było coś, co jakoś wiąże się z tą masakrą… no, nie wiem… Czuję, że to nie przypadek, że tu jestem. — Taurus przerwał na chwilę. Jeszcze się wahał czy zadać to pytanie. — Szefie. Spytam wprost. Czy dlatego mnie tu pan wysłał, bo ta sprawa ma jakiś związek z…

— Przestań pieprzyć głupoty! — Michalski prawie krzyknął. — Chyba znowu się schlałeś albo naćpałeś! O takich pierdołach, Taurus, możesz sobie pogadać, jak będziesz na kiblu, a nie wtedy, kiedy składasz meldunek swojemu przełożonemu. Jasne?

— Jak najbardziej, panie podinspektorze. — Kamil od razu zrozumiał, co jego szef miał na myśli. Był zły na samego siebie. „Jak, kurwa, mogłem zapomnieć o tym, że stary cały czas może być podsłuchiwany? Co za debil ze mnie! Przecież pierwszą rzecz, którą zrobili to podsłuch w komórkach”.

— To przez to miejsce, szefie. Nigdy wcześniej nie pracowałem w terenie… tam gdzie jeszcze leżą trupy…

— Już dobra.

Przez dłuższą chwilę obydwaj milczeli. Teraz Taurus dostrzegł dobrą stronę tej sytuacji. Przynajmniej, po tak gwałtownej reakcji podinspektora, upewnił się, że wszystkie te sprawy są ze sobą powiązane.

— Długo ci jeszcze zejdzie? — Głos Michalskiego znowu był spokojny, prawie monotonny.

— Myślę, że po przesłuchaniu ostatniego świadka wrócę do Krakowa.

— Kto tam jeszcze był?

— Ten Nowak wspominał o sąsiedzie, który przybiegł na podwórko tuż po tym, jak ten zaczął wzywać pomocy.

— Dobra. Kiedy skończysz, chce szczegółowej relacji. Sprawa jest pilna, więc przyjedź do mojego domu. Dopóki żona nie wróci muszę pilnować wnuczki.

— Dobrze. — Taurus rozłączył się. Przez chwilę zastanawiał się, czy Michalski naprawdę jest tak pewny tego, że w jego domu nie ma podsłuchu, czy naprawdę stary policyjny pies bawi się też dziś w niańkę.

Wychodząc z pokoju gościnnego Taurus przeszedł obok pani Nowak i jej dwóch synów. Kobieta spróbowała uśmiechnąć się do niego, lecz szok, w którym wciąż była, wymalował na jej obliczu tylko trwogę. Po okazałych rozmiarach ich bagażu domyślił się, że Nowakowie postanowili wywieźć swoje dzieci jak najdalej od tych okropieństw.

Nie musiał długo szukać współpracowników z Komendy Wojewódzkiej. Całą gromadą stali na trawniku, prowadząc żarliwą rozmowę. Chciał już podejść do jednego z nich aby zapytać gdzie czeka ostatni świadek, ale nagle zmienił zdanie. „Będzie jak zawsze w takich sytuacjach bywa. Zaczną mnie odsyłać od jednego bałwana do następnego.” Ponownie wyciągnął komórkę z kieszeni i wybrał numer do Daniela Gryczy.

— Co, już skończyłeś? — Niemal natychmiast rozległ się w słuchawce głos komisarza. — Masz coś ciekawego?

— Od Nowaków nic nowego już się chyba nie dowiemy. Z wyjątkiem ostatnich dwóch dni, nic wcześniej niezwykłego nie widzieli ani nie słyszeli w sąsiedztwie. Porozmawiam jeszcze z tym sąsiadem, który przybiegł na podwórko Korzeniowskich tuż przed przybyciem naszych. Może ten facet coś widział.

— Byli więc jeszcze inni naoczni świadkowie oprócz Nowaków?

— No, tak.

— Pogadaj z nim i jeśli nic rewelacyjnego z niego nie wyciągniesz, możesz wracać… co…

zaraz… — Przez chwilę Taurus zupełnie zgłupiał. Dopiero głosy w tle, najprawdopodobniej należące do techników policyjnych wciąż węszących po domu Korzeniowskich, wyjaśniły mu, że Grycza ostatnie słowa kierował już nie do niego. — Muszę teraz kończyć.

— Nie!!! Nie rozłączaj się! Miałem nadzieję, że powiesz mi gdzie są pozostali świadkowie.

— Poszukaj Tadka Gawędę. On miał poszperać w sąsiedztwie. — Połączenie zostało przerwane. Kamil zaklął pod nosem. Stanął przy ogrodzeniu. Z tego miejsca miał pełny widok na podwórka obydwu rodzin. Stąd miał sporą szansę wypatrzeć policjanta, o którym mu przed sekundą wspomniał Grycza. Trudno było nie zauważyć sierżanta sztabowego Gawędy, a szczególnie jego opasłego brzuszyska. Stał on za samochodem. Jego napęczniały do absurdalnych rozmiarów tułów, z trudem opięty stalowo-niebieskim mundurem, wystawał zza kilkunastoletniego Volkswagena Nowaków. Karol Nowak właśnie co sprawdzał, czy ich synowie są dobrze zapięci. Jego żona już siedziała za kierownicą. Taurus podszedł do Tadeusza Gawędy gdy auto jeszcze stało w miejscu.

— Grycza mówił, że znajdziesz mi tego ostatniego świadka. — Mina sierżanta wskazywała, że chłopisko zupełnie nie wie o co tu chodzi — Jestem Kamil Taurus. Pracuję dla…

— Wiem kim jesteś. Tylko nie kumam, o czym gadasz. Nikt inny z całej okolicy nie był w sąsiedztwie domu Korzeniowskich zeszłej nocy. Przynajmniej nikt do tego się nie przyznaje.

Kamil już chciał siarczyście zakląć (w końcu, przez te kilka lat w policji nauczył się, że jest to najlepszy sposób prowadzenia czasami niewiarygodnie trudnej sztuki negocjacji z kadrą podoficerską jak i oficerską), gdy w tym samym momencie zadzwoniła jego komórka.

— Jest bardziej zuchwały, niż się tego spodziewałem. — Głos Michalskiego jeszcze nigdy nie brzmiał tak niepewnie. — Wysłaliśmy naszych do matki Marty Korzeniowskiej, żeby osobiście powiadomić ją o tej tragedii. Kiedy przez długi czas nie otwierała…

— Ją też dopadł.

— Niestety, tak.

— W takim razie już wiadomo, że temu skurwielowi chodziło o małą…

— Tak. — Przerwał mu coraz bardziej poruszony Michalski. — Sara miała zostać u babci. Dlatego morderca nie szukał jej po domu. Musiał zaczaić się gdzieś na parterze. Zaatakował kiedy Korzeniowska wróciła od matki. Pewnie dziecko zasnęło w samochodzie i zamierzała prosić męża o jej przyniesienie. Niech to! Nie stracili do końca zimnej krwi i nie zdradzili temu rzeźnikowi gdzie jest mała.

— Czyli to już pewne. On ich obserwował.

— Niestety wszystko na to wskazuje. Miał plany, które mu pokrzyżowano. Takie świry nigdy nie odpuszczają w takiej sytuacji. Albo wyżyje się na kimś innym, albo będzie się starał dopaść małą.

— No właśnie. Co z dzieckiem?

— Całkiem nieźle. Od razu wysłałem do szpitala najlepszych ludzi, jacy byli jeszcze pod ręką. Nie ufam ludziom Stachowiaka. Od razu dadzą się podejść. Wystarczy, że ten nasz gnojek wpadnie do pokoju małej jako sanitariusz albo lekarz, ci amatorzy nawet nie poczują, jak im wszystkim poderżnie gardła…

— O cholera! — niespodziewanie fuknął Taurus.

— Co jest?

— Niech to szlag!

— Co się dzieje?

— Jak mogłem o tym nie pomyśleć? Sąsiad widmo… Dlatego żaden glina tutaj go nie widział. Ten popapraniec wciąż tu jest! — Nagle Taurus odwrócił głowę w kierunku Volkswagena Passata. Nowakowa właśnie zapaliła silnik. Samochód prawie od razu ruszył. Kamil natychmiast wystartował w jego kierunku. Biegł co sił w nogach. Karol Nowak, który jeszcze przed chwilą stał przed wciąż zastawioną policyjnymi wozami bramą wjazdową i machał odjeżdżającej rodzinie, natychmiast opuścił rękę. Dostrzegł ten desperacki bieg. Natychmiast domyślił się, że tu chodzi o jego dzieci i żonę. Teraz Taurus krzyczał. Wrzeszczał do policjantów stojących najbliżej Volkswagena, żeby za wszelką cenę go zatrzymali.

18

— Co tu się kurwa dzieje! — Byli znowu w tym samym pokoju. Karol Nowak tym razem nie zamierzał siadać. Widać było, że coraz gorzej radzi sobie ze stresem.

— Niech się pan uspokoi. Żona i dzieci zaraz pojadą pod eskortą naszych najlepszych ludzi do bezpiecznego miejsca.

— Nie znam pana na tyle, żeby powierzyć mu moją rodzinę.

— Siadaj pan i przez chwilę uważnie posłuchaj. — Głos Taurusa zabrzmiał na tyle groźnie, że Nowak posłusznie opadł na fotel. — Teraz jesteśmy waszą jedyną szansą. Gdybyśmy nie zatrzymali pańskiej żony, nie wiadomo gdzie ona i wasi synowie by teraz byli.

— To absurd! Przecież ten szajbus nie będzie, jak jakiś pieprzony listonosz, łaził teraz od drzwi do drzwi po całej ulicy…

— Możliwe, że ma pan rację. Jest duża szansa, że morderca już tutaj nigdy nie wróci, a wasze życie stanie się znów normalne, ale musimy mieć stuprocentową pewność. Dlatego też dobrze byłoby, gdyby mógł pan teraz postarać się lepiej współpracować z nami.

— To jakiś pieprzony koszmar. — Po kipiącej furii sprzed kilku sekund nie zostało ani śladu. — Jak mogę pomóc?

— Wygląda na to, że jest pan jedyną osobą, która widziała go. — Włączył się do rozmowy Grycza, który siedział trochę bardziej z boku.

— Jak to?

— Zeznał pan, że gdy zorientował się, że Sara Korzeniowska żyje, zaczął wzywać pomocy.

— No tak. Przybiegł tu wtedy jakiś facet z sąsiedztwa. W tym samym momencie przyjechaliście wy.

— No właśnie. Interesuje nas ten facet. — Komisarz powstał z krzesła. Zaczął robić drobne kroki tuż za fotelem, w którym siedział gospodarz domu. — Jak on wyglądał?

— O cholera! — Twarz Nowaka przypominała kogoś, kto właśnie dowiedział się o katastrofie samolotu, na który kilka minut wcześniej się spóźnił. — Ten skurwiel tu był.

— Jest to całkiem prawdopodobne.

— Cokolwiek, co pan pamięta może pomóc. — Taurus mówił bardziej jak na sesji terapeutycznej, niż na przesłuchaniu.

— Nic z tego. Tyle się działo, że bardzo krótko na niego patrzyłem…

— Cokolwiek pan sobie przypomni może bardzo pomóc w jego odnalezieniu.

Teraz wstał Nowak. Wolnym krokiem podszedł do półki, na której stała barwna fotografia przedstawiająca dwóch chłopców na huśtawce. Taurus i Grycza milczeli. Domyślali się tylko, jak trudna to musi być chwila dla ojca. Szaleniec, który zmasakrował jego najbliższych sąsiadów, mógł to samo uczynić jego Pawełkowi i Jankowi. A jeszcze wczoraj Nowak był przekonany, że spłata tego cholernego kredytu na ich dom będzie jego największym zmartwieniem przez kolejne dwadzieścia pięć lat.

— Coś mi się przypomniało. Gdy spojrzałem na niego, opierał się o tą samą huśtawkę. — Wręczył zdjęcie w plastikowej, przeźroczystej ramce Kamilowi. — Dziwne, ale jakby nagle ta fotka odblokowała coś w mojej głowie. Tak. Przypominam sobie, że nie był ani wysoki ani niski. Nie był gruby. Na chudego jak patyk też nie wyglądał. Po prostu, przeciętny facet w wieku trudnym do odgadnięcia. To przez ten kaptur na głowie.

— Widzę, że macie w tym pokoju sporą kolekcję rodzinnych zdjęć. — Powiedział Grycza zatrzymując się na dłużej przy jednej z półek. — To zostało zrobione nie tak dawno, no nie?

— Tutaj są tylko najnowsze dzieła mojej żony.

Komisarz chciał już powęszyć w innej części pokoju, jednak zmienił zdanie. Postanowił obejrzeć wszystkie nowe fotografie. Może na nich był jakiś klucz do tej zbrodni. W końcu, co najmniej kilka dni wcześniej, morderca musiał z jakiegoś, niezbyt odległego, miejsca obserwować dom Korzeniowskich.

Taurus musiał wpaść na podobny pomysł, gdyż z trudem podniósł się z wygodnego fotela i podszedł do oszklonej biblioteczki, na której stało kolejnych kilkanaście rodzinnych zdjęć.

— Hmm…

— Coś nie tak panie Nowak? — Grycza szybko odstawił to co właśnie miał w ręku. — Przepraszam, że jestem tak wścibski, ale w policji…

— Nie. Śmiało, proszę sobie przeglądać. Chodzi o to, że jak pana kolega tak lekko zgiął ręce w łokciach, wstając z fotela, przypomniała mi się ta poza. Tak, teraz pamiętam. Ten facet w podobny sposób oparł się o huśtawkę, patrząc w naszym kierunku. Wtedy myślałem, że panikował, że podobnie jak ja nie wiedział co ma robić. W tej chwili wydaje mi się, a nawet jestem pewien, że on w ogóle nie biegł. Ten skurwiel tam siedział i obserwował. O Boże! Gdyby nie te wszystkie syreny, które z każdą kolejną sekundą wyły coraz głośniej, pewnie poszedłby w naszą stronę. Mój Boże! — Karol Nowak zadrżał na całym ciele. — Przecież wystarczyło tylko, że przyjechalibyście kilka minut później… Zabiłby nas wszystkich!

— Niech pan się uspokoi. Tego nie możemy być pewni. — Grycza próbował go uspokoić.

— Oczywiście. Najpierw podszedłby do mnie. Nawet udawałby, że przyszedł pomóc, a kiedy tylko straciłbym go z oczu, zaszedłby mnie od tyłu i w mgnieniu oka skręcił kark. Całkiem prawdopodobne, że moja żona widziałaby z okna dziecięcej sypialni, jak martwy upadam na trawnik. Potem zabiłby małą Sarę. Kurwa mać!… Paulina nie połączyłaby się jeszcze z policją, kiedy on wywarzałby już drzwi do naszego domu. A potem już tylko schody…

— Proszę się uspokoić. — Wtrącił Taurus. — Ogląda pan za dużo kryminałów. Teraz jest tu wielu policjantów, którzy nie pozwolą skrzywdzić pańskiej rodziny. — Dziwna rzecz. Kiedy tak próbował odstresować Nowaka, przypomniała mu się słynna scena z „Terminatora”, w której główną bohaterkę (jeszcze bardziej dziwne, ale na imię też miała Sara) podobnymi zapewnieniami uspokajał komisarz posterunku. Kamil za często oglądał ten film w dzieciństwie, żeby nie pamiętać, że chwilę później, cały komisariat Los Angeles Police Departament został starty z powierzchni przez Schwarzenegera, odgrywającego rolę paskudnego cyborga.

— Muszę się napić. — Nowak nalewał już wódkę do jednej z trzech kwadratowych szklanek, zanim jeszcze zdążył zaproponować ją swoim gościom. — Wiem, że jest całkiem wcześnie, ale nie codziennie człowiek się dowiaduje, że otarł się o śmierć. Mam nadzieje, że panowie nie odmówią.

— Gdzie tam wcześnie — skwitował Grycza. — Jedna setka nigdy nie zaszkodzi, szczególnie w taki dzień.

— Ja może tylko sok. — Słowa Kamila najwidoczniej rozbawiły policjanta. Z trudem powstrzymał się od parsknięcia śmiechem.

— Co, boisz się, że będzie od ciebie czuć?

— Może. — Taurus zupełnie zignorował jego zaczepkę.

— No dalej, napij się. Przecież masz te twoje miętówki.

— Wolę sok.

— Przestań się wygłupiać, Taurus.

— Nie. Zaraz jadę do Michalskiego…

— Tym bardziej, nie masz się czym przejmować. Dzisiaj stary nie wyczułby nic, nawet gdyby cysterna z jabolem rozwaliła się tuż przed jego domem.

Kamil popatrzył na Grycze z wyrzutem. Ten (choć nie do końca wiedział, czy chodzi o naśmiewanie się z ich szefa przed osobami postronnymi, czy też o jego ogólnie zbyt beztroski ton, jak na sytuację w której się znaleźli) po chwili już nic nie mówił.

— Pomarańczowy czy jabłkowy? — Nowak zapytał, kiedy uznał, że policjanci skończyli.

— Wszystko jedno.

Prawie jednocześnie wychylili swoje drinki. Taurus od razu pożałował swojego wyboru. „Do diabła. Taki kac, a ja, durny, marnuję tak dobrą okazję na klina. Mam nadzieję, że na jednej kolejce się nie skończy”.

— No to co? Wracamy do roboty. — Zdecydowanym ruchem Grycza odstawił pustą szklankę na blat stołu.

— Może jeszcze jeden…

— Nie, panie Nowak. Dzięki. Obowiązki wzywają. — W tej chwili Kamil nie wiedział na kogo jest bardziej wściekły: na siebie, czy też na Gryczę, próbującego właśnie teraz zgrywać przemądrzałego gliniarza.

Policjant wyciągnął z kieszeni telefon. Czekając na połączenie, wolno podszedł do półki ze zdjęciami. Ktoś odebrał już po chwili.

— Wyjdźcie na podwórko… Nie za chwilę! — Wrzasnął do słuchawki. — Teraz. Ruszcie te swoje tyłki. Tak, bardzo ważne… Chyba mamy jego odciski. — Jeszcze raz chwycił jedno z rodzinnych zdjęć. Popatrzył na Nowaka, na którego twarzy malowało się coraz większe zdumienie.

— No to gdzie jest ta huśtawka, o której pan mówił?

Rozdział 3

1

(6 grudnia 1989)

Zamknęła się w pokoju w ostatniej chwili. Dysząc, jakby właśnie co przebiegła kilka kilometrów, osunęła się, coraz silniej przywierając spoconymi plecami do chłodnych drzwi. Zapadła cisza, tak głęboka, że mogła usłyszeć swoje, wciąż bijące w szaleńczym tempie, serce. Wiedziała, że ma tylko kilka sekund. Miała rację. Przeraźliwy łomot chwilę później wprawił jej nerki w wibracje graniczące z bólem. Jej mąż już zupełnie nie kontrolował swojego gniewu. Mizerna imitacja dębowych desek powstrzyma go jeszcze przez moment. Każde kolejne uderzenie kruszyło ostatnią zaporę oddzielającą ją od potęgującego się amoku Marka. Teraz cały impet wściekłych uderzeń skupił się na środkowej części drzwi. Nie były to już razy wydzielane pięściami, czy też desperackie kopnięcia. Jakby cała masa ciała jej męża, zwielokrotniona nieracjonalnym gniewem, próbowała się wedrzeć nie tyle do ich sypialni, co do jej głowy. W uszach każdy kolejny wstrząs wzmagał niepokojące drżenie… dzwonek…

„Jaki dzwonek”?

Zduszony dźwięk telefonu nieustępliwie wybudzał Agnieszkę. Cichy, jednakże namolny dzwonek sprawił, iż koszmar, który jeszcze chwilę temu graniczył z rzeczywistym bólem, teraz gwałtownie się dematerializował. Poderwała słuchawkę zanim zaczęła tego żałować.

— Hallo. Hallo. Czy mówię z panią Bednarz?

— Tak. — Ograniczyła się tylko do jednego słowa. Potrzebowała jeszcze chwili, żeby uspokoić głos.

— Karolina Śliwa, wychowawczyni Kamila z tej strony.

— No tak, zapomniałam, że to dziś. — Spojrzenie Agnieszki zatrzymało się na średnich wymiarów pudle, obwiniętym w kolorowy papier z widocznymi świątecznymi motywami. — Jeszcze dzisiaj ktoś przywiezie do szkoły paczkę. Proszę się nie martwić. Święty Mikołaj nie zapomniał…

— Nie. Proszę pani, nie dzwonię w sprawie klasowych prezentów. Chodzi o to, że jutro już będą dwa równe miesiące, kiedy Państwa syn był ostatni raz w szkole…

— Jak już pani wcześniej mówiłam, Kamil jest chory. Mogę przynieść kolejne usprawiedliwienie, jeśli to jest konieczne.

— Obawiam się, że to za mało. Proszę mnie zrozumieć. Dyrekcja naciska na mnie. Tak długa absencja musi być udokumentowana lekarskim zaświadczeniem.

— Oczywiście. Wkrótce przywiozę zwolnienie lekarskie.

— A jak się teraz czuje Kamil?

Agnieszka Bednarz aż zagryzła dolną wargę. Od początku rozmowy, cały czas modliła się w myślach, żeby nauczycielka nie zadała tego pytania. Odra, nawet najbardziej przewlekła, nie trwa 60 dni.

— Lekarz mówi, że to niezwykły przypadek. W jego wieku z reguły nie ma tak poważnych powikłań. Najgorzej jest z jego oczami. Światłowstręt bardzo mu dokucza. Jednakże to mu prawdopodobne przejdzie. Najbardziej martwimy się o jego wzrok. Wciąż nie widzi nic dobrze z odległości większej niż trzy metry. Jest całkiem możliwe, że to mu już zostanie. — W tej chwili Agnieszka dziękowała opatrzności za to, że w klasie maturalnej zesłała na nią tę chorobę. Teraz przynajmniej znała jej wszystkie symptomy. Wciąż pamiętała jak uciążliwa może być odra, kiedy przechodzi się ją w wieku nastoletnim. W końcu, najlepiej wpleść kłamstwo w prawdziwą historię.

— Proszę go pozdrowić ode mnie, no i oczywiście od całej klasy.

— Dziękuję. Zaraz to zrobię.

— Do widzenia.

— Do zobaczenia — natychmiast się rozłączyła. Wiedziała, że każde kolejne zdanie w jej ustach mogło brzmieć coraz mniej wiarygodnie.


— Musimy coś z tym zrobić — słuchawka wypadła jej z ręki. Przez chwilę nie była pewna komu udało się niepostrzeżenie podejść tak blisko. Wiedziała, że mogą to być tylko dwie osoby. W normalnych warunkach nie miałaby żadnych trudności z rozróżnieniem ich głosów. Cóż, ostatnie tygodnie nie należały do najbardziej typowych w życiu rodziny Bednarzy. Już wszystko jej się mieszało. Nagle do jej nozdrzy dopłynął miły zapach wody kolońskiej, którą od kilku lat używał Marek. Chwilę później ciepłe dłonie męża zaczęły czule gładzić jej lekko drżące ramiona. Głęboki oddech ulgi wydobył się z jej piersi.

— Przestraszyłeś mnie.

— Nie możemy go chować w jego pokoju do końca świata. Prędzej czy później przyślą tu jakiegoś kuratora lub kogoś w tym stylu.

— Już nigdy tego nie rób. Myślałam, że Kamil…

— No właśnie. Czy słyszysz swoje słowa? Boimy się własnego dziecka.

— To co mamy zrobić?! — Marka już od wielu dni nie dziwił ten szeptany krzyk żony.

— Niech go ktoś przynajmniej obejrzy.

— Już przecież mówiliśmy o tym. Chcesz, żeby zamknęli Kamila w jakimś laboratorium? Będą go trzymać w izolatce nie wiadomo jak długo, może i przez całe jego życie.

— Wiem. Znajdziemy kogoś odpowiedniego. Nie musimy od razu…

— Marek, o czym ty mówisz? — Ostry szept zmienił się już w histeryczny szloch. — Nie ma takiej osoby, której moglibyśmy zaufać…

— No właśnie. To jest twój problem. Nie chcesz zaryzykować.

— Nie mogę.

— Czasami tak trzeba, aby wygrać…

— Cholera! Chodzi o naszego syna, a nie o pokera. — Potęgujący się w jej głosie gniew wzmógł czujność Marka. Szybkie spojrzenie w kierunku drzwi. Na szczęście wciąż były zamknięte. Obydwoje siedzieli na łóżku w miejscu oddalonym od wyjścia na korytarz o przynajmniej pięć metrów. Nawet gdyby Kamil tam teraz stał, najprawdopodobniej jego przeklęta moc nie mogła być przyczyną rosnącej agresji u jego żony.

— Posłuchaj. Na razie udaje nam się go chronić, ale to jest tylko kwestia czasu, kiedy przed nasz dom zajedzie kilka czarnych lub ciemnozielonych masywnych samochodów, z których wysiądzie kilkunastu agentów policji, wojska czy jeszcze innych służb, o których istnieniu nawet nie mamy pojęcia.

— Nie! Nikt nie przyjedzie do nas, dopóki nie zdradzimy tajemnicy naszego syna jakiemuś nadgorliwemu psychoanalitykowi, czy też innemu znachorowi, który będzie chciał zrobić karierę na przypadku Kamila.

— Agnieńku. Wystarczy, że w końcu złapią tego faceta, no wiesz — wędkarza, który zabił swojego znajomego. — Marek dostrzegł w oczach żony wzbierające łzy. Wspomnienie pierwszych godzin ich rodzinnego koszmaru sprzed dwóch miesięcy po raz kolejny rozdrapało nigdy nie zagojoną ranę. — Po pierwszym przesłuchaniu gliny pomyślą, że facet po prostu próbuje się ratować przed oskarżeniem o morderstwo. Potem, prawie tak jak w każdym hollywoodzkim kryminale, jakiś ambitny młody wilk z wydziału zabójstw zacznie drążyć temat i … bardzo szybko skojarzy zeznania zabójcy z tajemniczą absencją chłopca w miejscowej szkole, no a potem…

— Wiec wyjedźmy stąd.

— Uciekać? Ale gdzie? Nawet gdyby udało nam się wyemigrować… no nie wiem… do Argentyny, prędzej czy później, Kamil musiałby być między ludźmi …

— Twój pesymizm po prostu przeraża mnie.

— Nie, Agieńku. Nie jestem pesymistą. Raczej staram się myśleć w racjonalny sposób. No, nie wiem… może stworzyć mu jakiś pancerz, jakąś ochronę… Jeśli odległość osłabia jego moc, całkiem możliwe, że jakiś inny czynnik może też to zrobić. Po prostu, musimy go znaleźć. Czym prędzej, tym lepiej.

— Może i masz rację. — Nagle zaczęła się zachowywać zupełnie inaczej. Na chwilę z jej oczu zniknęło przygnębienie. Jakby chwilę wcześniej, po wielu dniach tonięcia w otchłani czarnych myśli i mniej lub bardziej racjonalnych lęków, dostrzegła smugę światła, przysłowiowy promyczek nadziei. Energicznym ruchem wydobyła coś spod poduszki. Nie od razu Marek skojarzył mały, srebrny, lekko chroboczący między drobnymi palcami żony przedmiot. — Czy pamiętasz, jak Kamil przeraźliwie krzyczał trzy noce temu?

— Uch, nawet mi o tym nie przypominaj. Prawie nie dostałem zawału. Ale nie ma czemu się dziwić. Po tym wszystkim przez co ostatnio przeszedł. Dziwne, że przez te wszystkie tygodnie nie zdarzyło mu się coś podobnego.

— Pamiętasz, że to ja wtedy poszłam do niego, a ty czuwałeś na korytarzu, tak na wszelki wypadek?

— Coś wzięłaś? — W końcu domyślił się co Agnieszka może trzymać w dłoni. — Też o tym wcześniej pomyślałem. Nie wydaje ci się jednak, że to jest całkiem niepraktyczne rozwiązanie? Nie możemy poprosić wszystkich, żeby zażywali leki uspokajające, zanim przyjdą nas odwiedzić.

Na jej dłoni spoczywał prostokątny, aluminiowy blistr. Marek od razu dostrzegł, że nie było tam już ani jednej tabletki.

— Bardzo się bałam, gdy wtedy wchodziłam do jego pokoju. Tej nocy została mi tylko jedna pigułka. Chociaż wiedziałam, że bez niej mogę oszaleć w bliskiej obecności Kamila, nie wspomnę już o perspektywie bezsennej nocy, nie mogłam znieść tego przeraźliwego krzyku. Wiedziałam, że demony ostatnich wydarzeń w końcu go dopadły. Poprosiłam go, żeby ją połknął. Zrobił to bez żadnego sprzeciwu. Potem… poczułam ulgę. Wiedziałam, że w łóżku leży ten sam chłopiec, którego znaliśmy przedtem. Nawet nie pamiętam kiedy zasnęłam.

— Chcesz powiedzieć, że udało ci się zatrzymać to cholerstwo? Czemu mi wcześniej o tym nie powiedziałaś?

— Bo to trwało tak bardzo krótko. — Łzy spłynęły z jej obydwu oczu prawie w tym samym momencie. — Gdy się obudziłam, wiedziałam, że muszę wyjść z jego pokoju tak szybko, jak tylko to było możliwe.

2

(10 grudnia 1989)

Przymknęła piekarnik. Sernik jeszcze nie był gotowy. Słodki melanż zapachów wanilii i rodzynek rozpływał się po całej kuchni i dalej do innych pomieszczeń. Niecierpliwiła się coraz bardziej. W pewnej chwili nie była już pewna, co ją najbardziej drażni: wciąż niedopieczone ciasto (pamiętała, iż ostatnim razem zrobił się okropny zakalec), czy też przedłużająca się nieobecność Marka i Kamila. Podeszła do kredensu. W radio od kilku godzin mówili o zdemontowaniu pomnika Lenina w Nowej Hucie. W kółko jedno i to samo. Jeszcze dwa miesiące wcześniej cieszyłaby się, tak jak większość ich znajomych. Jednak teraz była obojętna na te wszystkie zmiany, które zachodziły w kraju. Ich świat skurczył się do kilkunastu metrów. Włączyła magnetofon. Ciepły, lekko wibrujący głos Roy’a Orbisona też nie przynosił jej ukojenia. Słoneczne klimaty „California Blue” przywoływały ostatnie wakacje nad Zalewem Solińskim. Jak to możliwe, że jeszcze nie tak dawno mogli wieść tak beztroskie życie? Brak tej normalności dosłownie sprawiał jej fizyczny ból. Wyciągnęła już rękę z zamiarem wyłączenia radiomagnetofonu, gdy doszedł jej uszu odgłos gwałtownie otwieranych drzwi wejściowych.

— Mamo! — Strach ścisnął jej serce, lecz tylko na ułamek sekundy. Już po chwili wyczuła radosne nuty w podnieconym głosie syna. — Mamo!!! Gdzie jesteś?

— A gdzie może być twoja matka? Wiadomo, że tam gdzie zwykle — w kuchni. Co się stało?

— Gdy przymocowywaliśmy z tatą antenę, przechodził Zbyszek ze swoimi rodzicami.

Słowa te brzmiałyby złowieszczo w ich obecnej sytuacji, gdyby nie coraz większy entuzjazm Kamila. Miała wrażenie, jakby powrócił chłopak, którego pamiętała jeszcze przed tą szkolną dyskoteką.

— Powiedzieli, że wielu ludzi wracających z kościoła widziało nas w ogrodzie, więc specjalnie wybrali tę drogę, żeby się z nami spotkać.

— Rób coś koło domu w niedzielę, a zaraz całe miasteczko ma cię na językach. — Dołączył do nich Marek. On też promieniował radością, której już dawno w nim nie widziała.

— Popatrz co dostałem od nich. — Spory ciężar w białej, plastikowej torbie utrudnił Kamilowi tryumfalne wzniesienie prezentu. Jego drżące z nadmiernego wysiłku ręce zatrzymały się na wysokości klatki piersiowej. — Same smakołyki. Nawet mój ulubiony marcepan.

— Wspaniale! Podziękowałeś im?

— Oczywiście, mamo.

— Podszedłeś do nich? Nie za blisko… — Już się stało. Zanim ugryzła się w język, żałowała, że zadała to ostatnie pytanie. Chłopiec uśmiechał się nadal. Z jego twarzy jednak, jak za dotknięciem różdżki, zniknęła autentyczna radość. Agnieszka poczuła się znowu podle. Zrozumiała, że Kamil cieszył się przede wszystkim z tego spotkania a nie z powodu podarunku. Trafił znowu wśród ludzi i …tym razem nic takiego dziwnego się nie wydarzyło.

Od samego początku wiedziała, że ich syn cierpi nawet bardziej niż oni sami. Już nie mogła znieść jej własnej bezsilności. Nie potrafiła pomóc własnemu dziecku. Albo nawet gorzej, z jej zachowania Kamil mógł wielokrotnie wywnioskować, iż jego rodzona matka ma wobec niego wrogie zamiary. Każdego dnia modliła się, aby mogła znaleźć sposób, żeby się do niego zbliżyć. A teraz, kiedy w końcu na chwilę udało mu się zapomnieć o tym wszystkim, ona zadaje tak kretyńskie pytanie.

— Kamil zachował się wspaniale. Podziękował Świtalskim, porozmawiał z nimi, a nawet zaprosił Zbyszka na najbliższą sobotę. — Jej kochany Marek, jak zwykle przyszedł jej z pomocą. Podszedł do syna, szorstko, aczkolwiek w pewnym sensie troskliwie pogłaskał go do spoconych włosach.

— Naprawiliście antenę? — Zgodziła się z mężem, że najlepiej będzie teraz zmienić temat.

— No pewnie. Nasz młody bohater trzymał maszt anteny cały czas, nawet gdy wiało jak diabli.

— Wiedziałam, że mogę na was liczyć, wy moi mężczyźni. — Ukradkiem spojrzała na Kamila. Tego się właśnie obawiała. Chwila, kiedy udało mu się zapomnieć o swoim nowym, okropnym darze, minęła, całkiem możliwe, że na długi czas. A chociaż był dopiero 10 grudnia, ostatnie trzy dni w tym domu były już jak święta. Krótki azyl. Cieszyli się każdą chwilą spędzoną znów razem. Każde z nich wiedziało, że jest to rozwiązanie tymczasowe. Na początku nie chcieli mówić chłopcu o tabletkach. Po całonocnej debacie jednak doszli do wniosku, że muszą trzymać się wszyscy razem, jeśli chcą uratować tę rodzinę. Poza tym, Kamil nie był tak głupi, żeby nie dostrzec nagłej różnicy w swoim stanie.

— Czyli mogę już włączyć telewizor?

— Tak. Będziesz mogła obejrzeć swój ukochany serial. No dalej, Kamil. Chodź ze mną. Musimy odłożyć narzędzia.

— Czy ktoś widział moją rękawice kuchenną? Gdzieś się zapodziała, a według tego przepisu sernik ma być wyciągnięty od razu z piekarnika. Nie chcę się poparzyć.

— Masz kochanie moje rękawiczki. Potem połóż je przy lustrze, obok czapki.

— Dobra. Wracajcie szybko. Zaraz sernik będzie gotowy. Taką mam, przynajmniej, nadzieję.

— Dobrze, mamo.

— Chwila! Po co bierzesz tę torbę z sobą? Na oko waży dość sporo. Daj mi ją. Obiecuję, że nie zjem ci żadnej czekolady.

— Czekoladki możesz wziąć. Tylko nie ruszaj marcepanów.

— No jasne.

Kamil wręczył jej plastikowy pakunek. Od razu poczuła, że jej palce zrobiły się lepkie. Podniosła pakunek na wysokość swojej twarzy. Chciała wypatrzeć w którym miejscu wycieka roztopiona czekolada czy też likier z jakiegoś pogniecionego cukierka. Naraz jej nogi zrobiły się jak z waty. To była krew. Przypomniała sobie zakrwawione ręce męża, kiedy z Kamilem wrócili znad rzeki.

— Spokojnie Aguniu. Nic się takiego nie stało. — Marek od razu zauważył panikę na jej twarzy. — Po prostu Kamil się skaleczył, gdy naprawialiśmy maszt anteny. Nie zauważyliśmy jednej wystającej śruby. Nie ma się czym zamartwiać. Na początku krwawiło dość sporo, ale teraz już jest w porządku. Odniesiemy narzędzia i od razu pójdziemy do łazienki przemyć ranę.

Znowu została sama w kuchni. Jedyny głośnik radiomagnetofonu „Kasprzak” (podobnie jak epoka, w której powstał, jego dni były już policzone) zupełnie sobie nie radził z linią basu w kolejnej piosence. Każde następne uderzenie perkusji zdawało się rozdzierać papierową membranę schowaną za czarną metalową siatką. W takiej sytuacji najprędzej jak to możliwe wyłączała muzykę. Jednakże nie teraz. Nigdy nie zrobiłaby tego, gdy do jej uszu dopływały hipnotyzujące dźwięki „Lullaby”. Szepczący głos wokalisty THE CURE jak zwykle wywołał gęsią skórkę na jej ciele. Z łazienki doszedł ją śmiech. Najpierw chłopięcy, potem męski. Jak to możliwe? Jeszcze tydzień temu żyli w piekle. W tym momencie była po prostu szczęśliwa, potrafiła docenić całe dobro, którym życie ją obdarowało. Usiadła na taborecie. Cieszyła się wszystkim, co było dookoła niej. Już tak dawno nie słyszała, jak jej Marek i Kamil spędzają ze sobą tak dobrze czas. Każdy ich kolejny żart wywoływał coraz bardziej okazałe salwy śmiechu. Leniwie rozbrzmiewająca kołysanka THE CURE (teraz jej słuch całkowicie ignorował wszelkie trzaski i zgrzyty starego głośnika) powoli wprowadzała ją w przyjemny letarg. Nawet zapach sernika stawał się coraz bardziej obiecujący. Z zadowoleniem zauważyła, że Marek też od dawna nie był tak radosny. Jego śmiech stawał się głośniejszy i trwał coraz dłużej. Nie wiedziała w którym momencie zaczęła powtarzać słowa piosenki. „...człowiek-pająk będzie miał ze mnie ucztę dziś wieczorem. Cicho się śmieje i trzęsą mu się nogi…” To był jej ulubiony fragment „Kołysanki”. Kiedykolwiek puszczała tę kasetę podczas prac domowych w kuchni, lubiła sobie ponucić właśnie tę część. Nie zastanawiała się nigdy dlaczego właśnie ten fragment.

Wyłączyła piekarnik. Wnętrze ich domu powoli poddawało się ciemności. Nadchodziły już najkrótsze grudniowe dni. Muzyka THE CURE wciąż pulsowała w jej uszach. Jednak teraz zdecydowanie bardziej złowieszczo brzmiał ten sam utwór. Robert Smith kończył śpiewać (chociaż lepiej byłoby to nazwać szeptem) drugą zwrotkę. Tego fragmentu nigdy wcześniej nie próbowała nucić. Prawdę mówiąc, nigdy nie zadała sobie trudu by go dobrze zinterpretować. To, co teraz słyszała nie brzmiało tak trywialnie, jak cały utwór jej się zawsze wydawał, od kiedy go nagrała na kasetę z radiowej „Trójki”. „...nie opieraj się tak, bo tylko bardziej będę cię pragnął. Zbyt późno już by uciekać, czy też włączać światło. Człowiek-pająk będzie miał ze mnie ucztę dziś wieczorem…” Mrok coraz bardziej zuchwale wypełzał z każdego kąta. Tylko przez matową szybę w drzwiach od łazienki blado-żółte światło przedzierało się do ciemniejącego z każdą chwilą wnętrza domu. Teraz słychać było tylko śmiech Marka. Tak jej się przynajmniej zdawało z początku. Jednakże, gdy zaczęła się dokładniej przysłuchiwać tym odgłosom, z każdą kolejną sekundą miała coraz większe wątpliwości, że to jej mąż wydaje takie dziwne dźwięki. Zaniepokojona podniosła się z taboretu, gdy do jej uszu dobiegał już tylko pusty, bezduszny chichot. Chwile później biegła w kierunku łazienki. Teraz odgłosy zza drzwi przypominały bardziej zarzynane prosię, niż głos istoty ludzkiej. Złapała za aluminiową klamkę. Na szczęście nie zamknęli się w środku. Jednym, gwałtownym szarpnięciem rozwarła drzwi i… poczuła, jak dreszcz przeszedł po jej całym ciele.

3

(piątek, 5 lipca 2019)

Kolejne letnie popołudnie nie zwiastowało upragnionej przez wszystkich lipcowej ulewy. Zamiast tonąć w jasnobrunatnych kałużach, ozdobionych żółtawym pyłkiem z lip, asfalt krakowskich ulic z każdą minutą coraz widoczniej zmieniał stan skupienia na płynny. Koła samochodów bezlitośnie rozjeżdżały ciemnoszarą maź tworząc na ulicach coraz głębsze koleiny. Kamil Taurus nie zwracał najmniejszej uwagi na odczyt temperatury na zewnątrz qashqaia. Nic dziwnego. Poziom empatii dla mieszczuchów smażących się w nagrzanych murach miasta był odwrotnie proporcjonalny do wydajności samochodowej klimatyzacji jego wozu. W pewnym momencie poczuł osobliwe ciarki. Czyżby to były oznaki słabnącego działania CLM-9? Pewnie znowu nie powinien zbliżać się do nikogo. Dlaczego nie dała mu kolejnej dawki na później? Przecież kobieta widmo nie będzie zjawiać się za każdym razem, kiedy tylko jego mózg znów zacznie emitować to coś, co zmienia ludzi w emocjonalne zombi. A może… (Nagle nieprzyjemny chłód rozlał się po całym jego ciele.) Jak mógł o tym nie pomyśleć! Tej lasce, a raczej ludziom których ona reprezentuje, właśnie o to chodzi. „Otrzymasz następną działkę, jeśli tylko będziesz posłuszny.”

W tym momencie stara melodia Lady Pank zaczęła dochodzić do jego uszu. Nie przypominał sobie, żeby wcześniej włączał radio w samochodzie. Sprawdził. Wyświetlacz nie jarzył się błękitnym światłem. Bezwiednie zwolnił. Zaczął rozglądać się dookoła. Znał doskonale linie melodyczną tego utworu, lecz za żadne skarby nie mógł sobie przypomnieć tytułu. Może dlatego, że nigdy nie przepadał za taką muzyką. Nagłe olśnienie… Te dźwięki wydobywały się z dołu, prawie spod siedzenia, po jego lewej stronie. Dłoń od razu namierzyła grającą, jak też i wibrującą komórkę. Wcisnął na klawiaturze zieloną słuchawkę.

— Nie wymieniaj mojego nazwiska. Nie wiadomo kto jeszcze ostatnio szperał w twoim wozie. — Głos podinspektora Michalskiego wcale go nie zaskoczył.

— Właśnie jadę do…

— Żadnych szczegółów.

— No dobra. — Odpowiedział lekko poirytowany Taurus. To, co podinspektor teraz wyczyniał, wydawało mu się przynajmniej bezcelowe, jeśli nawet nie absurdalne. „Stary przesadza. Chyba przecenia ludzi, dla których ta laska pracuje.”

— Całkiem szybko odbierasz telefony. Zważywszy na to, że to nie twoja komórka, nawet za szybko.

— Jeśli to wróg — na nic jakiekolwiek maskujące manewry. Ktoś kto zadał sobie tyle trudu aby podrzucić telefon do całkiem dobrze zabezpieczonego auta, na pewno wiedziałby, gdzie teraz jestem. Jeśli jednak to sprzymierzeniec — po co miałbym zwlekać?

— Niepoprawny z ciebie optymista, jeśli uważasz swoją brykę za „całkiem dobrze zabezpieczoną”. No dobra. Nie po to bawiłem się w agenta 007, żeby teraz pieprzyć o dupie Maryni. Jeszcze tylko przez jakiś kwadrans ten telefon będzie bezpieczny. Jeśli teraz istnieje takie coś jak „bezpieczny telefon”. Cholera, co za czasy…

— Bez urazy…, ale właśnie pan to robi. — Taurus ugryzł się w język. W ostatniej chwili powstrzymał się przed wypowiedzeniem słowa „szefie”.

— Że gadam o…

— Tak. Pieprzy (…oczywiście, za przeproszeniem) o dupie Maryni.

Krótka cisza w słuchawce. Po chwili dwa szybko po sobie następujące pyknięcia. Stary Michalski na pewno zaciągał się znowu papierosem. Zważywszy na to, że było grubo po drugiej, podinspektor musiał zacząć już tego dnia drugą paczkę Marlboro.

— Czy pamiętasz sprawę Bednarskiego z Nowej Huty?

— Tak. Ale o co chodzi z tym Bednarskim…?

— Pierwsze proponowane przez ciebie miejsce jego pobytu. Jeśli wciąż je pamiętasz, nic teraz nie mów! Jedź tam. Myślę, że dwie, góra trzy godziny wystarczy ci by zgubić ogon. Zostaw gdzieś tego twojego qashqaia. Na pewno coś w nim podłożyli. Jak już będziesz na miejscu, wchodź bez pukania. Przez jakiś czas nie powinno tam być żadnych lumpów. Postarałem się, żeby ich trochę przepędzić z tego terenu. W kuchni, w niebieskim kredensie zobaczysz stary przewód telefoniczny.

— Ale jak mam…

— Nie przerywaj! Na podłodze w twoim samochodzie, między tylnymi a przednimi siedzeniami zostawiłem stary stacjonarny aparat telefoniczny. Na pewno będzie działał. Wtedy możemy swobodnie porozmawiać. Teraz kończę zanim namierzą tą komórkę. Pozbądź się jej jak najszybciej.


***

— Już minęły trzy godziny. — Głos Michalskiego w słuchawce zakłócały krótkie trzaski. — Co tak długo? Zaczynałem podejrzewać, że się rozmyśliłeś. Na pewno od naszej ostatniej rozmowy w komisariacie kilka razy już cię kusiło, żeby to wszystko zostawić i spieprzać stąd.

— Skąd ta pewność, że teraz nikt nas nie będzie podsłuchiwał? — Kamil postanowił zmienić temat. Już przez tak długi czas nikomu nie ufał. Nie czuł się dobrze z tym, że ten stary, chytry lis zbyt wielu rzeczy się domyślał. „Nie wiadomo jaką on prowadzi grę. Może próbuje mnie podejść, zmiękczyć. W końcu, tym się zajmuje od kilkudziesięciu lat”.

— To jest jeden z wielu budynków w Nowej Hucie wznoszonych w czasach komunizmu ku chwale najwspanialszego ustroju politycznego, jaki kiedykolwiek istniał na całym świecie. -Trzask, który teraz Kamil usłyszał, brzmiał inaczej, jakby krótkie splunięcie. — Budowany głównie w ramach czynu społecznego ludu pracującego Krakowa i najbliższych okolic. Czyli najprawdziwszy PRL-owski bubel. Nic tu nie jest w porządku. Wszystko na opak: przewody elektryczne, sieć gazowa, kanalizacja no i telefony. Wszystko pomieszane jak w sokowirówce. Jestem pewien, że nawet CIA nie poradziłaby sobie z monitorowaniem połączeń z tego budynku. Podejrzewam, że Telekomunikacja Polska nawet nie wie o tych łączach. Likwidacji nielegalnego przedłużenia linii raczej nigdy się nie zgłasza w urzędzie.

— Po co aż tyle ostrożności? Przecież i tak wiadomo, że się znamy. Kobieta, która od samego początku gada ze mną w ich imieniu, (nie pamiętam, żeby kiedykolwiek mi się przedstawiła) dała mi jasno do zrozumienia, że wie o pana udziale w tej spawie…

— Czyli w jakiej sprawie? Czy sprecyzowała, co ma na myśli?

— No… trudno mi to powiedzieć. Jeśli dobrze pamiętam, powiedziała coś o spiskowaniu…

— W takim razie, oni gówno wiedzą. Typowa, tania podpucha. Przecież to nie głupcy. Domyślają się, że nabrałem podejrzeń, po tym, jak ci wyczyścili całą kartotekę. Dopiero kiedy zaczną podejrzewać, że dowiedzieliśmy się więcej o ich działalności, wtedy mamy przesrane.

— Chyba nie walczymy z żadną mafią, pieprzoną agencją wywiadowczą, czy coś w tym stylu?

— Skąd ta pewność? Nieważne, czy to Cosa Nostra, Yakuza, CIA, KGB, Mosad czy inna cholera, każda z nich ma wiele takich „korporacji”, jak ta reprezentowana przez ludzi, którzy cię niedawno zwerbowali. Piorą tam wielką kasę, czy też finansują eksperymenty, na które żaden rząd nigdy nie wyraziłby zgody.

— Przynajmniej oficjalnej zgody — przyznał Taurus.

— No właśnie. Najgorsze jest to, że ludzie, którzy cię znaleźli, mają ogromne wsparcie na samej górze.

— Wyczyszczenie mojej teczki, czy też anulowanie mandatów, jeszcze nie robi z nich aż takich…

— Jeszcze nie wiesz wszystkiego! — Przerwał mu coraz bardziej poirytowany Michalski. — Pół godziny po tym, jak wyjechałeś ze Skawiny, pod domem tych Korzeniowskich zjawiły się trzy czarne BMW-ice. Kilku facetów w garniturach od razu podeszło do tej huśtawki, gdzie nasi właśnie kończyli zabezpieczać ślady mordercy. Uwierz mi, Wersalu nie było. Ich szef wręczył Gryczy komórkę, zanim ten zdążył cokolwiek powiedzieć. Po drugiej stronie był ktoś z MSW. Z samej góry. Kazał natychmiast przekazać wszystko, co tam znaleźliśmy, tym gorylom w czarnych marynarkach. Grycza mówi, że gdy chciał jeszcze protestować, jeden z tych przyjemniaczków krótko ale dosadnie warknął „WYPIERDALAĆ!”.

— Mogą tak w ogóle zrobić?

Fuknięcie Michalskiego było jedyną odpowiedzią.

— Czyli jednak… — Taurus cicho zaklął pod nosem. — Przeczucie mnie nie myliło.

— Niestety nie. Zarówno tobą, jak i tą zbrodnią, interesują się twoi nowi znajomi.

— No, ale chyba coś udało się Gryczy, czy też Sarneckiej przemycić?

Kamil wyczuł, że przez krótką chwilę podinspektor się waha. „Nie ufa mi. Szczególnie teraz, gdy sprzątnęli mu sprzed nosa taki trop”.

— Niestety nic. Wszystko zabrali.

„Czyżby? Łże stary pies jak z nut. Zanim odjechałem, widziałem, jak część materiału technicy już zabierali”.””

— Dlaczego komuś zależy tak bardzo, żeby policja nie mogła przyskrzynić tego gnoja? — Choć Taurus starał się mówić najspokojniej, jak tylko w tej chwili mógł, czuł, iż Michalski domyśla się tego, że nie kupił bajeczki o zarekwirowaniu wszystkich materiałów.

— Po prostu, wiedzą kto to jest. Skurwysyny znają mordercę, ale nie pomogą nam go złapać. Mają w dupie to, że zginą kolejni.

— Myśli pan, że będzie ciąg dalszy?

— Na stówę! Ten psychol dopiero się rozkręca.

— Niech to… — Kamil ciężko odetchnął. — No, a co z mieszkaniem matki Korzeniowskiej? Tam też zjawili się faceci w czerni?

— Nie.

— Dziwne.

— Co w tym dziwnego? — Michalski znowu mówił opanowanym głosem. — Po prostu mają swoje wtyki u nas. Tam nie przyjechali, bo dobrze wiedzieli, że nic nie mamy.

— Przynajmniej jedno jest już pewne. Ten gnojek musiał wcześniej narozrabiać…

— Bo?

— Boją się, że moglibyśmy go znaleźć po odciskach. Ten skurwysyn musi już mieć założoną kartotekę.

— Niekoniecznie. — Kolejna przerwa na odpalenie następnego Marlboro. — W dwudziestym pierwszym wieku nie wystarczy tylko wytrzeć linie papilarne z powierzchni, którą się dotyka, żeby pozostać anonimowym. Szczęka by ci opadła, gdybyś wszedł do nowoczesnego laboratorium. Przy odrobinie szczęścia, nowa technologia pozwala namierzyć kolesia, nawet wtedy gdy jakakolwiek odsłonięta część jego ciała miała jedynie styczność z przedmiotem. Zawsze coś tam zostanie. Jeśli szybko zabezpieczy się mikroślady, lub coś w tym stylu (mój stary łeb już tego nie ogarnia), można odtworzyć cały kod DNA, albo dowiedzieć się, co jada, pije lub ćpa, na co jest chory. Stępień robi u mnie za jajogłową. Ona by to lepiej wytłumaczyła.

— Czyli co?

— Myślę, że nie chodziło im o ujawnienie tożsamości mordercy, tylko raczej o to, co moglibyśmy znaleźć w tych cholernych mikrośladach. Niech to szlag! Gdyby przyjechali pięć minut później… Jak dorwę tego szpicla…

Taurus milczał. Miał coraz większe wątpliwości, czy dobrze postąpił przychodząc ze swoim problemem do Michalskiego. „Co on kombinuje? Dlaczego nie chce mi powiedzieć o próbkach materiału, które wcześniej wywieźli jego ludzie? Może myśli, że to ja ich powiadomiłem? O kurwa! A jeśli podejrzewa mnie? …że ja to zrobiłem? Tylko taki wariat, jak ja, mógł dokonać tej zbrodni… Nie! Przecież on wie, że nie robiłbym tyle zamieszania z zatrzymaniem Nowakowej i jej dzieci przed domem. Z drugiej strony, może to Michalski kazał Gryczy uczestniczyć w drugim przesłuchaniu Nowaka. Nigdy wcześniej nikt mi nie asystował. Grycza pewnie olałby to, że tak histerycznie zareagowałem, pomyślałby, że to przez to moje picie i ćpanie… Miał tam tyle roboty… i od razu zachciałoby mu się pogadać z Nowakiem?”

Kamil nagle odwrócił się. Ktoś skradał się za nim. Po chwili Taurus odetchnął z ulgą. Na szczęście, to był tylko bezdomny kot. W słuchawce słyszał jedynie, jak kolejny raz stary policjant zaciąga się papierosem. Dopiero teraz zaczął się dokładniej rozglądać po pomieszczeniu, do którego Michalski kazał mu przyjść.

„Dziwne to miejsce. Za czysto tu, jak na schronienie dla bezdomnych…”

— Jesteś tam jeszcze? — W końcu podinspektor się odezwał. — Co się dzieje?!

— Nic. Fałszywy alarm. Jakiś kot wlazł do środka…

— Dobra. Czas się nam kończy. Nieważne jakie patałachy i po ilu głębszych kładły kable telefoniczne w tej ruderze, i tak te skurwysyny wkrótce nas namierzą. Taurus, jedno, bardzo ważne pytanie. Ale musisz być ze mną szczery…

„Nie jest źle.” — Lekki uśmiech pojawił się na twarzy Kamila. — „Wygląda na to, że to jednak nie jest pułapka.”

— Czy ci ludzie, dla których pracujesz, każą ci coś zażywać? Jakieś pigułki, prochy…? Może znalazłeś jakiś ślad na swoim ciele po zastrzyku?

— Dziś rano, tuż przed telefonem od pana, kobieta, o której już wspominałem, zrobiła mi drugi zastrzyk…

— Zmusili cię, czy byłeś na tyle głupi, żeby przystać na ich propozycję?

— Przecież pan wie, że mnie wtedy zgarnęli z osiedla. Dali mi to coś, kiedy byłem nieprzytomny…

— I co, działa?

— Dużo by tu gadać…

— No, dobra. Nie teraz. — Michalski umilkł. Coś obmyślał. — Nikomu z laboratorium nie można ufać. Będziemy musieli wtajemniczyć Stępień. Pobierze trochę twojej krwi i ją zbada.

„Jednak znalazł coś w tych próbkach. Dobrze się domyślałem… Stary lis wykiwał tych w czarnych garniturach i to samo chce robić teraz ze mną.”

— Mam nadzieję, że nie wymiękasz, Taurus?

Cisza.

— Teraz już musimy iść do końca. — Michalski zaczął szeptać. — Nawet, jeśli o nas nie wiedzą, na pewno się dowiedzą. Nie chodzi tylko o ciebie i o mnie. To jest duża sprawa. Jak już ci kiedyś mówiłem, kiedy tacy ludzie upaprzą sobie ręce czyjąś krwią, nie odpuszczą nikomu. Możesz uciekać, ale i tak znowu cię znajdą. Ze mną, pal licho, gdy ma się taki fach, trzeba się z tym liczyć. Boję się o żonę, córkę i jej małe brzdące.

— W takim razie, gdzie i kiedy? — Po kolejnej, kilkusekundowej ciszy zapytał Kamil.

4

Czaił się w krzakach zaledwie kilka kroków od domu. Miał doskonałe miejsce: ukryte przed wszystkimi żarówkami, wystarczająco daleko od otwartych okien, aby nie martwić się niewielkimi hałasami, jakie mógł robić, jednakże dość blisko, żeby podsłuchać co nieco. Było już tak późno, że dzieci na pewno spały w swoich łóżkach. Taki był plan. Rozbrykane brzdące, pałętające się teraz po domu, mogły wszystko popsuć. Dom, bardzo okazały i nowoczesny, stał na szczęście z dala od innych posesji. Żadnych problemów ze wścibskimi sąsiadami, podglądaczami, którzy w każdej chwili mogli zadzwonić na policję. Wiązało się to oczywiście z większym ryzykiem uruchomienia jakiegoś cholernego alarmu. Jeśli stać ich na taką willę, było więcej niż pewne, że dużo zainwestowali w ochronę. Musiał się więc liczyć z nagłą zmianą planów, gdyby, pomimo wszelkich przygotowań, coś źle poszło.

Już miał właśnie rozpoczynać, gdy nagle, dotąd ledwie co uchylone okno w pokoju gościnnym rozwarło się na oścież. Kobieta położyła coś ciężkiego na zewnętrznym parapecie.

— Mam nadzieję, że jeszcze mi pomożesz, zanim znów, na kilka godzin, zabarykadujesz się w tej swojej kanciapie.

— Muszę iść. Mam dużo roboty. — Zrozumiał dopiero ostatnie słowa. Mężczyzna musiał właśnie co wejść do tego samego pokoju, gdzie przebywała jego żona.

— Nie. Nie tym razem.

— Ależ kochanie…

— Tym razem nie ustąpię. Kolejna noc przed komputerem. Obiecałeś, że pomożesz mi, więc…

— To jest bardzo ważne. Już wkrótce, jak to wszystko się skończy, będę miał o wiele więcej czasu dla dzieci, no i dla ciebie.

— Obiecanki cacanki. Zawsze tak mówisz. Idź przynajmniej wynieś śmieci.

— No dobrze. Wyniosę je rano, zanim pojadę do pracy.

— Tylko znowu nie zapomnij. Nie chcę, żeby worek stał do następnego tygodnia. W tym upale i tak już teraz śmierdzi. A ty chciałeś owczarka. Już widzę, jakbyś się nim zajmował.

Jej ostatnie słowa były coraz słabiej słyszalne. Kobieta zniknęła tak szybko, jak, przed chwilą, się pojawiła. Nie było już na co czekać. Ruszył w kierunku okna, które dosłownie sekundę wcześniej rozświetliło się na jasny pomarańcz. Jeszcze raz zerknął w stronę drogi. Całkowita ciemność oraz cisza zakłócana tylko monotonnym cykaniem świerszczy. Dziś w nocy, nikt nie powinien widzieć go w tej okolicy.

5

(10 grudnia 1989)

Od dłuższego czasu byli w kuchni. Teraz przypominała ona bardziej twierdzę, niż najbardziej rodzinne pomieszczenie w domu. Od niepamiętnych czasów nie zamykali tego miejsca na klucz. Dziś wieczorem nie czuli się wystarczająco bezpieczni pomimo tego, że ich syn został uwięziony w swoim pokoju na górze. Obydwoje potrzebowali ucieczki przed nim, a raczej przed tym, czym się stawał. Dwa grube koce całkowicie chroniły kuchnię przed oczyma przypadkowych przechodniów. Zasłonki, zresztą bardzo ładne z ludowymi ozdobnikami w zakopiańskim stylu, nie mogły teraz im zapewnić absolutnej prywatności. On siedział na taborecie. Marta Bednarz stała tuż za nim. Jego grymas bólu potęgował się za każdym razem, kiedy dotykała jego ran.

— Jeszcze chwilę musisz wytrzymać. — Kolejny wacik nasączony wodą utlenioną lekko dotknął krwawiącej, najprawdopodobniej ciętej, rany, na prawym ramieniu. Szybki i płytki oddech oznaczał, że tabletki przeciwbólowe jeszcze nie zadziałały w pełni.

— Może masz coś mocniejszego?

— Nie żartuj. Cztery tabletki to i tak za dużo.

— Dwie więcej mnie nie zabiją.

— Nawet nie próbuj się wygłupiać. Może jednak… — zawahała się na chwilę — …powinniśmy zadzwonić na pogotowie?

— Niemożliwe. Przecież zamknęliśmy go tam, na górze.

— No właśnie. Jest zamknięty na cztery spusty. Drzwi, na szczęście, są bardzo solidne.

— Nie myślę o jego ucieczce. Chodzi mi o te wszystkie pytania, które zaczną zadawać. Prędzej czy późnej będą chcieli sprawdzić, co z nim jest. Do cholery! To należy do ich obowiązków.

— To pozwól, proszę cię jeszcze raz, zawieść się do szpitala. Te rany muszą być szyte…

— Myślisz, że tam nie będą pytać? W takich przypadkach lekarze mają obowiązek zawiadomić policję.

— Zmyślimy coś.

— Nie!

— W dzisiejszych czasach nawet ulice małych miasteczek są niebezpieczne. Powiemy, że jakiś nieznajomy zaszedł cię od…

— Przestań, kurwa, ględzić o tym szpitalu! — Buteleczka z wodą utlenioną upadła na podłogę. Wiedział, że użył za mocnych słów. Ton jego głosu przeraził ją jeszcze bardziej, jeśli tego dnia było to w ogóle możliwe. Chciał wstać, żeby podejść do niej i ją uspokoić, ale nie mógł. Jakikolwiek ruch pokaleczonym tułowiem rozpalał rany.

— Wybacz. Po prostu już nie wytrzymuję.

— Wiem.

— Tym bardziej, chcę cię przeprosić. Ty też nie masz lekko.

— Chciałam tylko pomóc…

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 13.23
drukowana A5
za 99.86
drukowana A5
Kolorowa
za 141.42