Prawdziwa przygoda pachnie morzem, dymem cygar, skórą, drewnem i aromatem roślin, które nigdy nie wyrosną na twoim podwórku.
Maja Lidia Kossakowska, Więzy krwi
Rozdział I
Pamiętnik Henry’ego Pevera
Był 25 czerwca 1994 roku. Spokojne sobotnie popołudnie. Na przedmieściach Londynu padał delikatny, letni deszcz. Krople wody powoli i z gracją uderzały o wilgotny już bruk ulicy. Na zewnątrz wiał lekki wiatr, który filigranowo przesuwał morza trawy w przydomowych ogródkach.
Dwudziestokilkuletni Nick Pever siedział w swoim wygodnym fotelu i przeglądał gazetę z najnowszymi wiadomościami dotyczącymi okolicy.
Ten wysoki, niebieskooki szatyn od zawsze budził sympatię w gronie rówieśników. Swoim koleżeństwem i spokojnym podejściem do każdego problemu potrafił opanować każdego choleryka. Jego spostrzegawczość i zaradność nie raz nie dwa wyciągała go z tarapatów. Zadziwiał swoją tolerancją i wyrozumiałością. Wymagał od siebie więcej niż inni. Ta ponadprzeciętna ambicja niekiedy działała jak miecz obosieczny, bo bywało i tak, że zarywał noce na nauce do egzaminów i zaniedbywał dobre nawyki żywieniowe. Emanował rzetelnością i odpowiedzialnością. Kochał sztukę, szczególnie malarstwo i muzykę. Był dobrodusznym realistą, zawsze skorym do pomocy. Miewał swoje dąsy, jednak były to jedynie przejściowe fanaberie.
Z czasopisma pachnącego jeszcze farbą drukarską dowiedział się między innymi, że na przeciwnej ulicy ma powstać kilka zupełnie nowych, nowoczesnych domów jednorodzinnych.
W jego niewielkiej kawalerce wynajmowanej od dobrego znajomego ze studiów mógł co najwyżej pomarzyć o takim mieszkaniu. Nie było go bowiem stać na taki luksus. Pracował w lokalnej fabryce obuwia kilka przecznic dalej, więc nie przelewało mu się. Na samochód też nie miał wystarczającej sumy pieniędzy, toteż dojeżdżał rowerem bądź szedł pieszo, gdy pogoda sprzyjała. Pomimo tego lubił swój zawód. Czuł się spełniony. Miał niezbyt dobrze płatny, ale za to prosty i uczciwy fach. Dla niego pieniądze nie grały pierwszych skrzypiec. Matka wychowała go w duchu skromności i bezinteresowności.
Na łamach dziennika opublikowano porywający artykuł szlagierowego redaktora, z którego wynikało, że kilka dni temu miasto wydało całkiem pokaźną kwotę na gruntowny remont miejskiego skweru. Budżet miasta uszczuplał o prawie sto tysięcy funtów. Posadzono kilkanaście nowych drzew, krzewów i kwiatów. Kolorowe rabaty stworzone z róż i nagietków koiły zmęczony wzrok przechodniów. Odrestaurowana została też klasyczna fontanna, licząca już parę dobrych stuleci. Ponadto wyrównano wszystkie dróżki i alejki oraz naprawiono i odmalowano połamane płoty.
Nick zjadł swoje ulubione maślane herbatniki i popił czarną herbatą. Zaczął podświadomie rozmyślać o niespodziewanie i przedwcześnie zmarłym tydzień temu ojcu. Przypominał sobie o ich wspólnych spacerach po lesie i spędzonych razem chwilach. Rozmyślał o jego uporczywych, wieczornych nieobecnościach i wystygłych kolacjach. Ojciec Nicka był zapalonym antropologiem. Ciągle był zajęty swoimi badaniami, jednak zawsze starał się znajdować czas dla syna. Często brał udział w ekspedycjach naukowych i wyjeżdżał na długie tygodnie gdzieś hen daleko od rodzinnego miasta. Wracał szczęśliwy i zadowolony ze swojej pracy. Zgłębiał wiedzę na temat nieznanej dotąd cywilizacji mieszkającej gdzieś na dalekim oceanie. Nicka niespecjalnie interesowały odkrycia i obserwacje ojca. Uważał, że studiowanie jakiejś dzikiej, prawie wymarłej kultury nie jest niczym ekscytującym. Nie spodziewał się, że wkrótce jego zdanie na ten temat miało się zmienić.
Nick usłyszał rozlegający się dźwięk dzwonka do drzwi. Był zaskoczony, ponieważ nie oczekiwał niczyjej wizyty ani żadnej korespondencji. Na jego twarzy można było dostrzec grymas mieszanki niepokoju i zaintrygowania.
Udał się do drzwi. Nacisnąwszy klamkę, najpierw lekko je uchylił, następnie otworzył na oścież. Rozejrzał się wokół, ale nie dostrzegł nikogo, kto mógłby nacisnąć guzik.
Na wycieraczce znalazł niewielki pakunek zawinięty w jasnobrązowy papier, opleciony ciemną dratwą. Wziął paczkę do ręki i obejrzał ją z każdej strony. Nie znalazł na przesyłce tożsamości nadawcy. Nick wrócił do pokoju i ostrożnie przeciął dratwę okalającą tajemniczy przedmiot. Rozpakował zawiniątko i wyciągnął stary, lekko pognieciony, hebanowy brulion. Na okładce widniał tytuł: „Pamiętnik Henry’ego Pevera”. Nick nie mógł uwierzyć własnym oczom. Właśnie w jego dłoniach spoczywał memuar zmarłego ojca. Miał zaszczyt spoglądać na wszystkie jego dotychczasowe zapiski i analizy z ostatnich kilkunastu lat badań.
Nick powoli i z wyczuciem przewertował strony notatnika, jakby były wykonane z bardzo delikatnego materiału i mogły się w każdej chwili rozpaść na tysiące kawałeczków. W kilka minut mógł poznać dobytek ojca, który kompletował go przez długie lata mozolnej pracy. Kartka po kartce, szkic za szkicem, bez pośpiechu i z elegancją Nick poznawał sekrety zeszytu. Henry opisał w nim wiele faktów, które udało mu się ustalić, głównie dzięki jego wnikliwym dociekaniom. Tak brzmiał jeden z wielu fragmentów opisu wyspy oraz nieznanego ludu na niej żyjącego:
Tysiąc kilometrów na południowy zachód od Porto leży niewielka wyspa. Mieści się między Azorami a Wyspami Kanaryjskimi. Ta położona na Oceanie Atlantyckim kolebka niezbadanego dotąd życia intrygowała mnie od samego początku. Poświęciłem dla niej całe moje życie i zgłębiłem prawie wszystkie jej sekrety.
Wyspa ma owalną sylwetkę. Otoczona jest w większości piaszczysto-kamienistą plażą. Północno-zachodni kraniec tworzy delta rzeki. Wysokie palmy stanowią lwią część tutejszej szaty roślinnej. Pomiędzy niezliczonymi paprociami rosną tam także różnorodne dzikie krzewy, takie jak monstery, draceny czy agawy. Ponadto można natrafić na niesklasyfikowane dotychczas gatunki, rosnące tylko na tej wyspie. Zaprawdę, niesłychane!
Fauna składa się z interesujących, pięknych, ale czasem i niebezpiecznych zwierząt. Najczęściej spotykane są wilgi zwyczajne, koczkodany oliwkowe i pomniejsze ssaki bytujące wśród zarośli. Jeżeli szczęście nas opuściło, natkniemy się na potężnego lamparta plamistego. Podobno na wyspie żyje tylko jeden taki osobnik. Wśród tutejszych uznawany jest za króla lasu. Nikomu nie życzę spotkania z nim w cztery oczy.
Nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał o niezwykłych rybach zamieszkujących tutejsze wody. Niezliczone odmiany tuńczyków i makreli urozmaicają plemienny jadłospis. Do ich połowu tubylcy używają prymitywnych włóczni. W tym celu ostrzą ich końce z niesamowitą zapalczywością. Pragną, by zwierzę męczyło się jak najkrócej. Przybrzeżne wody skrywają też wiele groźnych stworzeń. Można natrafić na świecące, obślizgłe meduzy. Żarłacze białe i błękitne nie stronią od pechowców, którzy udali się na głębiny.
Na wyspie żyje rdzenny lud. Choć wydają się niesforni, promieniują inteligencją i bystrością. Posiadają ustaloną hierarchię. Na czele społeczności stoi Najwyższy Kapłan — wódz plemienia. Rządzi rozsianymi po całej wyspie klanami. Mieszka w świątyni, w centralnej części wyspy. Następnie władza zstępuje na przywódców klanów. Jest ich czterech. Ci sprawują pieczę nad pospolitymi osobnikami. Mieszkańcy szanują tę drabinę wartości i jeszcze nikt nie postanowił jej się przeciwstawić.
Warto zauważyć, że w ich kulturze każdy klan wykształcił swój własny dialekt oparty na ujednoliconym języku, który rozumie każda osoba z klanu. Co zadziwiające, potrafią również porozumiewać się z obcymi ludźmi spoza wyspy.
Noszą ozdoby wyciosane z jasnego drewna. Malują je pigmentami, uzyskanymi ze zmielonych tutejszych owadów, roślin i minerałów. Mają pomalowane twarze i torsy. Kolor i kształt malunków oznaczają przynależność do danego klanu.
Najmniej liczny jest elitarny Klan Słońca. Zwą się Nal Nus. Na ich ciele widnieją żółte ilustracje tej gwiazdy. Są strażnikami świątyni, w której przebywa Najwyższy Kapłan. Stanowią enklawę w samym centrum. Do starć i obrony używają oszczepów. Osoby do niego wybrane są dokładnie wyselekcjonowane. Obywatele uważają przynależność do Klanu Słońca za największy zaszczyt i wyróżnienie.
Kolejną grupę stanowi Klan Dżungli — Nal Elgnu. Przebywają w zachodnich regionach wyspy. Tatuują sobie zielone ptaki na ramionach i czole. Do ich zadań należy pilnowanie gęstwiny, aby nikt nie wyrządził jej żadnej szkody. Są poniekąd gwardią lasu. Kiedy nawiążemy z nimi kontakt wzrokowy, przeważnie jest już za późno na jakąkolwiek reakcję. Atakują w grupach i są porażająco przebiegli. Tuziny lotek nasączonych w toksynie jadowitych gadów skutecznie odstraszają wrogów.
Równie interesujący jest północny Klan Ognia — Nal Erif. Na ich piersiach widnieją czerwone płomienie. Symbolizują odwagę i manifestują siłę. Jako oręża używają proc, skonstruowanych z lokalnych surowców. Miotają „ognistymi kamieniami”. Nazywają tak odłamki pozyskane ze skały wulkanicznej. Przedstawicieli tego walecznego grona najczęściej można spotkać właśnie w okolicach wulkanu. Nie oznacza to, że na obrzeżach ich terytorium można czuć się zupełnie bezpiecznie.
Warto zwrócić też uwagę na wschodni Klan Chmur — Nal Duol. To istoty strzegące górskich przełęczy. Ich włosy są śnieżnobiałe, prawie jak mleko. Usta mają ciemnoszare, niemal czarne, podobne do skał gór, w których bytują. Poruszają się zwinnie i bezszelestnie. Ich podstawową bronią są łuki ciskające strzały, których groty przypominają strukturą trójkąty o równych bokach. Choć na wyspie nie ma zbyt wielu wysokich wzniesień, jedno z nich budzi ogromny respekt. To Góra Prawdy, zwana też Niatom Turt. Przebyć mogą ją jedyni ci, którzy mają pokojowe intencje. Tych zaś, którzy pragną jedynie się wzbogacić kosztem innych, góra podobno zabiera. Na szczęście nie miałem tej wątpliwej przyjemności poznać, w czym dokładnie rzecz leży.
W skład ostatniego grona wchodzi południowy Klan Oceanu, nazywany Nal Naeko. Na plecach mają namalowane ryby. Prawdopodobnie rekiny, do których czują wielki respekt i bojaźń. Głowy mają przepasane niebieskimi opaskami, co odróżnia ich klan od reszty. Do walki i zbierania pożywienia używają sztyletów. Świetnie pływają. Są powściągliwi, ugodowi i roztropni w swoich działaniach.
Z moich obserwacji wynika, że tutejsza ludność przejawia skłonności do sprawowania kultu i swego rodzaju tradycji. Podczas każdego zaćmienia Słońca składają hołd Najwyższemu Kapłanowi, by ten odpędził mrok i znów zapanowała światłość. Wierzą, że ich wódz potrafi kierować ciałami niebieskimi.
Żywią się głównie dzikimi owocami, orzechami kokosowymi i rybami, które uda im się upolować. Szczególnie cenią sobie mango i granaty. Większych zwierząt starają się unikać ze względu na skromny arsenał.
Dysponują ściśle określonym kodeksem postępowania, według którego żyją. Nie wolno im zabijać swoich, jednakże mają pozwolenie żywić się pobratymcami zmarłymi z przyczyn naturalnych. Wykazują skłonności do antropofagii, dlatego lepiej ich unikać. To fascynująca, lecz groźna cywilizacja.
Warto mieć na uwadze również fakt, iż ostatnimi czasy dało się zaobserwować przedziwne zjawisko, które członkom naszej wyprawy spędza sen z powiek. Mianowicie od kilku dni rejestrujemy, że personelowi znikają różne przedmioty, najczęściej wartościowe, takie jak biżuteria czy akcesoria odzieżowe.
Nick z admiracją czytał kolejne strony pamiętnika. Henry z pewnością chciałby, aby Nick dokończył jego dzieło i odkrył wyspę do końca. Ojciec posadził drzewo, a syn miał zerwać owoce. W notatniku opisał też, w jaki sposób ma dostać się na wyspę. Mowa jest między innymi o podróży do Portugalii. Najpierw musi polecieć do Lizbony. Stamtąd ma pojechać pociągiem do Porto. Tam będzie czekać na niego jego pilot — José, kuzyn Henry’ego. Kiedyś wyrobił sobie licencję pilota. Polecą razem na wyspę.
Ojciec Nicka był szczodry, toteż nie zostawił go bez gotówki. Na końcu notesu schowany był załącznik. Nick ostrożnie podważył nożykiem kopertę. Wyciągnąwszy jej zawartość, poczuł narastającą falę gorąca. Przed oczyma miał plik karmazynowych banknotów — dobre kilkaset funtów. Na odwrocie koperty widniał napis: „Na podróż”.
Między stronicami notesu Nick znalazł też enigmatyczną instrukcję. Musiał odnaleźć siedem wyjątkowych kamieni, ukrytych gdzieś na wyspie. Ponadto jego misją będzie odszukanie Sekretnego Miasta, w którym ich wszystkich użyje, by otworzyć wrota do Wielkiego Skarbca. Jednak położenie tego miejsca nie jest znane. Nick ma za zadanie je zlokalizować. Henry zostawił wskazówki, gdzie można szukać tych niezwykłych minerałów. Podpowiedź była wierszowaną zagadką.
Pierwszy ukryty, gdzie woda się pieni;
szafir, błękitnym blaskiem olśniewa.
Drugi to rubin, tak pięknie się czerwieni;
schowany w górze, co ogień rozsiewa.
Trzeci zaś ponad chmurami spoczywa,
diamentem przez ludzi zwany.
Czwarty z wdziękiem w zieleni się skrywa;
szmaragd, w dzikiej puszczy zapomniany.
Piąty — w ciemnościach leżeć lubujący;
ametyst, co oczy fioletem kusi.
Szósty — onyks czernią emanujący,
z szyi tubylczej zdobyty być musi.
Siódmy, zostawszy na koniec podany,
złotą barwę przybiera.
To bursztyn — kamień wyspie podarowany,
głupców w ruiny zabiera.
Nick nie był skonsternowany zagwozdką podaną przez ojca. Już dawno przywykł do jego lirycznych zamiłowań. Po kilku dłuższych chwilach w głowie Nicka kotłował się tabun zagmatwanych myśli i multum wieloaspektowych koncepcji.
W tym momencie zdał sobie sprawę, że postawiono go przed arcyważnym ultimatum. Czy pójdzie w ślady ojca i dokończy to, co zaczął? Czy może zrezygnuje z górnolotnych planów i potencjalnego dobrobytu?
W jego umyśle kłębiły się dziesiątki jak nie setki pytań. Czuł gorzki niepokój zmieszany ze słodką ekscytacją. Skonstatował, że to za dużo wrażeń jak na jeden dzień. Położył się spać wcześniej niż zwykle. Mimo to, dopiero o godzinie drugiej w nocy sen go zmorzył.
Przyśnił mu się niedawny pogrzeb taty. Patrzył na siebie z góry, jakby był obserwatorem całej sytuacji. Odnalazł się wśród tłumu przybyłych gości. Stał nad przyszłym grobem swojego ojca. Położył kwiat róży na wieko trumny. Kontemplował nad dołem, który niedługo potem został zasypany. Zaproszone osoby już się rozeszły. Został tylko on. Sam.
Przebudził się. Trwał minutę w bezruchu, zawiesiwszy bezwiednie wzrok w jednym punkcie na suficie. Zrozumiał, że wpadł w objęcia Morfeusza. Zaczął się zastanawiać nad sensem tego snu. Nick doszedł do ważnego wniosku. Ojciec bezsprzecznie dał mu znak. Wyruszy na wyspę.
Stary przyjaciel
Noc minęła wyjątkowo spokojnie. Nie licząc oczywiście tego jednego incydentu. Nick obudził się wypoczęty i odświeżony. Zaparzył sobie herbatę i delektując się nią, spoglądał przez okno na okoliczne ulice i domostwa. Jego myśli znowu spowiły wspomnienia z poprzedniego wieczoru. Nawet gdyby miał polecieć na wyspę, nie mógł udać się tam samotnie. Potrzebował wspólnika. Kogoś, kto pomógłby mu w razie sytuacji kryzysowej.
Nick przypomniał sobie przyjaciela ze szkolnych lat. To Matt Coliway — szczupły brunet o piwnych oczach. Raczej pesymista, choć miewał i optymistyczne skłonności. Posiadał niewiele zainteresowań. Jego głównym i jedynym zajęciem było kolekcjonowanie monet i banknotów z czasów Generalnego Gubernatorstwa. Nade wszystko zatracił się w zbieraniu marek polskich z lat 1916—1917 z charakterystycznym błędem na awersie — słowem „jenerał” zamiast „generał”. O ówczesnej walucie wiedział niemal wszystko. Był zapalonym numizmatykiem. Zresztą pieniądze kochał bodaj najbardziej. Materializm przejawiał się w nim niejednokrotnie, lecz w jakiś sposób udawało mu się go dotychczas utrzymywać w ryzach.
Mimo iż był dusigroszem, starał się walczyć ze swoją słabością i słynął z serdeczności. Czasami jednak wykazywał się obojętnością i lekceważąco podchodził do wielu spraw. Krytycznie oceniał swoją postawę i próbował się zmienić. Bywał leniwy i niedbały, ale jeżeli przyjaciele potrzebowali jego pomocy, zawsze był punktualnie o czasie. Nie przypisałby sobie miana filantropa. Po prostu żył własnym życiem i chciał je przeżyć jak najlepiej, nie wchodząc w paradę innym. Nie szukał zwady, ale był gotów zawalczyć o swoje w razie potrzeby.
Nick pamiętał nawet, jak robili razem niejednokrotnie uszczypliwe psikusy szkolnym pedagogom. Kiedyś włożyli zużytą gumę do żucia w otwór od klucza. Przez to nauczyciel nie mógł otworzyć drzwi, a że wszystkie inne sale były zajęte, ich sprawdzian z matematyki uległ przesunięciu.
Odszedł od okna i spokojnym krokiem udał się do telefonu. Sumiennie wystukał numer na klawiszach i przyłożył słuchawkę do ucha. Minęło kilka sygnałów. Po kilku sekundach przywitał go znajomy głos.
— Słucham?
— Matt, stary druhu! Ile lat myśmy się nie widzieli?
— Nick, to ty? Długo nie dawałeś o sobie znać.
— Sam rozumiesz. Nowa praca, nowe obowiązki. Jakoś nie było okazji wcześniej zadzwonić.
— Jak się czujesz? Słyszałem, że… no sam wiesz.
— Tak, jest w porządku. Na pogrzebie było więcej osób niż się spodziewałem. Wszyscy z rodziny.
— Każdy przez to przechodził lub dopiero przejdzie. Nie zamartwiaj się.
— Dziękuję za wsparcie. Odchodząc od tematu, masz jakieś plany na dzisiejsze popołudnie? Chciałem o czymś pogadać. Można zdobyć parę centów.
— Mam nadzieję, że nie wpakowałeś się w żadne nielegalne interesy…
— Nie, nie o to chodzi! Jest szansa, żeby dorobić sobie do pensji. Tylko wymaga to więcej czasu i zaangażowania.
— Brzmi nieco podejrzanie, ale w zasadzie mi też przydałoby się trochę funtów. Gdzie i kiedy miałoby być to spotkanie?
— Tam, gdzie zawsze. O siedemnastej.
— Pasuje. Do zobaczenia.
— Trzymaj się.
Tę parę godzin ciągnęło się jak ciepłe, serowe fondue. Na zegarze wybiła szesnasta trzydzieści. Nadszedł czas, by zacząć szykować się do wyjścia. Nick włożył czarny golf, a do kieszeni schował pamiętnik. Upewnił się, że zamknął drzwi i wyszedł. Spokojnie przemierzał londyńskie przedmieścia, podziwiając wspaniałe drzewa i ptaki. Po skończonym spacerze wszedł do ich ulubionej herbaciarni i zaczekał na przyjaciela.
Otworzyły się mahoniowe wejściowe drzwi. W progu Nick dostrzegł swojego przyszłego kompana. Machnął mu dłonią i obaj spoczywali już na swoich miejscach. Matt zdjął swój filcowy kaszkiet i obydwaj zerknęli do menu. Po chwili pojawiła się sympatyczna i uprzejma kelnerka. Nick zażyczył sobie earl grey, a Matt poprosił o filiżankę assam.
— Słuchaj Nick. Skoro mam brać udział w tym twoim biznesie, to wyjaśnij mi, co w trawie piszczy.
— Spokojna głowa. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, to się dorobimy i trochę świata zwiedzimy.
Matt milczał w skupieniu.
— Sprawa jest prosta — podjął. — Najpierw udamy się do Portugalii, a potem polecimy na wyspę.
— Jaka Portugalia? Jaka wyspa? — przerwał mu Matt. — Czy ty siebie słyszysz?
— Wiem, jak to brzmi, ale musisz mi zaufać.
— Po co to wszystko? Co niby mamy robić na tej wyspie? — pociągnął łyk herbaty i kontynuował swój wywód. — Chyba nie myślisz, że się na to piszę…
Nick wyjął z kieszeni pamiętnik i przedstawił pokrótce swój plan koledze.
— Mam polecieć z tobą na jakieś odludzie, bo twój tatko nabazgrał sobie coś w notesie? Sam nie wiem.
— W skarbcu ma czekać na nas wielki majątek. Mój ojciec tak twierdzi. Przecież by mnie nie okłamał, prawda?
— A skąd on to wszystko wie, co?
— Tata prowadził tam swoje badania antropologiczne.
— I to ma niby dowodzić, że ukryto jakiś skarb? Poza tym, jaką mam gwarancję, że nie kantujesz?
— Musisz mi zaufać.
— Możesz mnie zapewnić, że na tej bezludnej wyspie nadal są te kosztowności?
— Ta wyspa nie jest bezludna. Mówiłem ci. — Matt przewrócił oczami z dezaprobatą. — Pewności nie mam, czy je znajdziemy, ale jak nie sprawdzimy, to się nigdy nie dowiemy. Co będzie, jak takie pieniądze umkną nam sprzed nosów?
— Może i masz rację. Powiedziałeś coś o tubylcach. Możesz rozwinąć ten temat?
— Ojciec wspomniał, że tubylcy mogą nie być zbyt przyjaźnie do nas nastawieni. Powinniśmy na nich uważać, a najlepiej unikać i nie wtrącać się w ich sprawy, bo inaczej znajdziemy się między młotem a kowadłem.
— No to weźmy jakąś strzelbę albo…
— Żadnej broni! — bezpardonowo uciął Nick. — To będzie misja pokojowa. Zresztą jak chcesz przemycić flintę do samolotu? Schowasz do nogawki?
— A jak natkniemy się na jakiegoś dzikiego zwierza?
— Nie przesadzaj, Matt. Tata pewnie chciał mnie tylko nastraszyć.
— Niemniej jednak pobędziemy tam kilka dni. W takim razie jak zamierzasz się wyposażyć?
— Spakuję najpotrzebniejszy sprzęt: zapałki, konserwy, wodę, sznur i inne przydatne szpargały. Tobie radzę to samo.
— Jeszcze nie powiedziałem, że z tobą pojadę.
— Pojedziesz.
— Tak myślisz?
— Przyjaciołom się nie odmawia.
— Nawet jak się zgodzę, to jak zorganizujesz kasę na bilety? Wyczarujesz?
— O to zatroszczył się już mój tata. Zostawił mi co nieco na podróż. Chyba wyraziłem sprawę już wystarczająco jasno. Mogę na ciebie liczyć?
Matt zdążył zmienić zdanie już z kilka razy, ale ostatecznie utwierdził się w swojej decyzji.
— Oby tam była fortuna, Nick, bo sam będziesz popijał tę swoją herbatkę.
— Wiedziałem, że mogę na tobie polegać.
Obaj dopili już letnie napoje. Zapłacili, pożegnali się i rozeszli do swoich mieszkań.
Rozdział II
Początek przygody
Nick następnego ranka zadzwonił do Matta. Brzmienie telefonu postawiło go na równe nogi. Zaspany przetarł oczy i podniósł słuchawkę.
— Cześć — odezwał się Nick. — Słuchaj. Zarezerwowałem nam już bilety lotnicze. Spotkajmy się na Heathrow. Będę tam na ciebie czekał. Przyjedź na dwunastą. Jasne?
— Dwunasta. Heathrow. W porządku, będę — wyjąkał Matt, po czym się rozłączył.
Nick w pośpiechu spakował wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy. Na śniadanie usmażył sobie jajecznicę z bekonem. Herbaty oczywiście nie mogło zabraknąć. Zjadłszy posiłek, zabrał bagaże i wyszedł na zewnątrz. Dwa razy upewnił się, że zamknął drzwi. Czuł się dobrze przygotowany, choć miał wrażenie, że o czymś zapomniał.
Wymaszerował na świeże powietrze. Przeleciał wzrokiem po okolicy. Dostrzegł zbliżający się znajomy czarny samochód. Machnął ręką, by ten się zatrzymał. Wszedł do taksówki i poprosił o kurs. Wąsaty taryfiarz wyjechał z zatoki postojowej i włączył się do ruchu. Tłukli się przez permanentnie zakorkowane londyńskie arterie. Mimo iż do celu dzieliło ich zaledwie kilka kilometrów, trasa dłużyła się w nieskończoność.
Jak na złość kilka skrzyżowań przed nimi miała miejsce groźnie wyglądająca kolizja. Nikt nie ucierpiał, ale drogę tarasowały uszkodzone pojazdy. Z racji, że kierowcy nie mogli uzgodnić, kto był winnym zdarzenia, na miejsce wezwano policję. Ponadto straż pożarna wyznaczyła objazd, który opóźnił i tak już wydłużony przejazd. Jak tak dalej pójdzie, to się spóźni i nici z wylotu — pomyślał.
Po dwóch kolejnych kwadransach taksówkarz zawiózł go na miejsce. Zażyczył sobie astronomiczną kwotę. Nick uznał w myślach, że to rozbój w biały dzień, ale przemożnie się śpieszył, więc nie miał ochoty ani czasu kłócić się z szoferem. Swoje zniesmaczenie mógł wyrazić tylko w jeden sposób. Tak mocno trzasnął drzwiami, że taksówkarz posłał mu groźną minę i wysapał coś pod nosem. Zapewne posypała się seria soczystych bluzg okraszona licznymi epitetami.
Nick subtelnie otaksował port lotniczy. Szukał kompana. Znalazł go przy punkcie informacyjnym dla niesfornych turystów. Przywitali się uściskiem dłoni.
— No nareszcie. Myślałem, że zapadłeś się pod ziemię — wycedził Matt.
— Całe miasto jest zakorkowane — stęknął Nick.
— Tutaj zawsze są korki. Masz wszystko?
— Tak. Jestem gotowy, a ty?
— Również. Chodźmy zapłacić za te bilety, bo się w końcu spóźnimy. Mam nadzieję, że nie zapomniałeś wziąć pieniędzy.
Przyjaciele uiścili opłatę za lot, odebrali wejściówki, poszli do odpowiedniego korytarza i odbyli odprawę. W międzyczasie Matt wyrażał swoją niepewność co do całego przedsięwzięcia. Nick sprawiał z kolei wrażenie podekscytowanego. Przytakiwał tylko koledze, gdy ten przejmował się lotem.
Udali się na pokład aeroplanu. Zajęli stosowne miejsca. Nick chciał usiąść bliżej okna. Mattowi było to obojętne, toteż nie miał nic przeciwko. Stewardessa poinstruowała pasażerów, w których miejscach są wyjścia awaryjne i pouczyła podróżnych o innych istotnych kwestiach dotyczących bezpieczeństwa. Standardowa procedura.
Samolot zaczął ustawiać się na pasie startowym. Matt stresował się rykiem silników, a Nick zaczął odczuwać skutki choroby lokomocyjnej. Dobrze, że wziął podwójną dawkę leku. Inaczej tapicerka fotelu naprzeciwko mogłaby zmienić odcień. Poczuli przyśpieszenie. Maszyna delikatnie i płynnie wzbiła się w powietrze. Teraz, gdy samolot wyrównał lot, w końcu mogli trochę odetchnąć.
Przez pewien czas podziwiali widoki, niejednokrotnie przysłonięte obłokami, które powoli i nonszalancko przesuwały się po nieboskłonie. Podróż trwała kilka godzin, jednak w ich subiektywnym odczuciu wydawała się dużo krótsza niż w rzeczywistości. Część lotu najzwyczajniej w świecie przespali.
Słoneczna stolica
Obudziło ich lekkie szarpnięcie. Właśnie wylądowali. Dotarli do stolicy Portugalii. Odebrali plecaki z taśmy bagażowej. Głód zaczął im doskwierać, toteż postanowili zjeść na mieście. Najlepiej coś z lokalnej kuchni. Byli tu po raz pierwszy, więc rzecz jasna zgubili się wśród gąszczu widlastych alejek i wąskich ulic.
Trafili do Alfamy. Urzekły ich kolorowe, niekiedy aż pstrokate budynki. Ciasne przejścia dodawały uroku temu miejscu. To serce Lizbony — jej najstarsza dzielnica, otoczona dawnymi murami obronnymi, których ruiny można jeszcze gdzieniegdzie spotkać.
Od wieków średnich ludzie i natura niszczyły zabytki kultury, lecz do dziś można odnaleźć tu ich ślady. Alfama oczarowuje widokiem małej mieściny. Życie toczy się tu swoim rytmem. Cukierkowy pejzaż przysłania fakt, że to bardzo biedny region, a jej społeczność codziennie boryka się z wieloma przykrościami. Tradycja miesza się tu z turystyką.
Weszli do pierwszej lepszej restauracji, z której wydobywał się przyjemny aromat. Zajęli miejsca przy stoliku, a kelner podał im karty dań. Zamówili typowo portugalskie dania. Matt wybrał grillowane sardynki skropione świeżym sokiem z cytryny i limonki. Nick natomiast poprosił o francesinhę — smażone mięso otoczone chlebem tostowym ze stopionym serem. Całość polana sosem pomidorowym i do tego frytki. Istna bomba kaloryczna!
W trakcie posiłku omawiali dalszy plan eskapady.
— Dobra, jesteśmy na miejscu. Co mamy tu robić? Twój tata zostawił ci jakieś konkretne instrukcje? — zapytał Matt.
— Bez obaw — odpowiedział Nick. — Ojciec zapisał w pamiętniku kilka wskazówek, które mogą nam pomóc.
— Mianowicie? — wtrącił z zaniepokojeniem.
— Stąd mamy pojechać pociągiem do Porto, ale najpierw musimy wykonać kilka zadań. To nasz priorytet. Brzmi enigmatycznie. Wnioskując z jego notatek, przewidział, że nie pojadę sam.
— Czy on sobie z nami czasem nie pogrywa? Mamy bawić się w detektywów? Po co w ogóle tu przylecieliśmy? Żeby sobie zjeść świeżą rybkę na obiad?
— Ponoć zanim wyruszymy dalej, mamy znaleźć tu coś, bez czego nie możemy brnąć naprzód.
— Świetnie. Co to takiego?
— Tata nie napisał dokładnie co. Mamy wykonać tych kilka poleceń i dowiemy się w swoim czasie. Zdobędziemy jakąś bardzo ważną informację.
— Po co ja się na to pisałem? — Matt zapytał sam siebie w myślach. — Więc gdzie mamy się teraz udać? — wyartykułował już na głos.
— Jeżeli mnie wzrok nie myli, naszym celem jest Pałac São Bento — odrzekł Nick.
— Gdzie to jest? — zapytał Matt.
— Kupimy jakąś porządną mapę miasta po drodze i się dowiemy.
— Na pewno nam się przyda, wnioskując po tym, że nie wiesz, gdzie iść.
— Dzięki za „otuchę”. Przecież widzę okolicę pierwszy raz na oczy. Miejże trochę wyrozumiałości.
Obaj dokończyli obfity posiłek. Zawołali obsługę baru i rozliczyli się za potrawy. Weszli na chwilę do nieodległego sklepu z pamiątkami. Pawilon był mały i sprawiał wrażenie obskurnego. Jednak to tylko pierwsze wrażenie. W środku był zadbany i czysty.
Nick kupił obszerny przewodnik turystyczny wraz z mapą Lizbony i wspaniały scyzoryk w bananowym kolorze na czarną godzinę. Był ozdobiony wizerunkiem słynnego żółtego tramwaju.
Matt nie byłby sobą, gdyby nie kupił jakiegoś souveniru. Postawił na biżuterię. Wstąpili więc na moment do pobliskiego jubilera, by mógł sprezentować co nieco dla swojej dziewczyny. Przecież żadna kobieta nie pogardzi srebrnymi kolczykami z perłami.
Gdy przestąpili próg zakładu złotniczego, uderzył ich blask wszelkiej maści kosztowności i precjozów. Na sekundę znieruchomieli z podziwu. Pomyśleli, że cały ten asortyment musiał kosztować niemałą fortunę.
Potem dotarło do nich, że wewnątrz zainstalowany jest przenośny wiatraczek, pełniący rolę klimatyzatora, który przyniósł im ogromną ulgę. Średnia letnia temperatura w Lizbonie była dla londyńczyków sporą męczarnią.
Matt wskazał palcem subiektowi świecidełka, które wcześniej wybrał, a ten uśmiechnął się pod nosem i położył drogocenności na blat kontuaru. Na początku nie przejmował się brakiem etykiety z ceną za szybą w gablocie. Jednak, gdy sprzedawca zażądał bajońską sumę, w myślach przeklinał sam siebie.
Teraz niezręcznie byłoby mu odmówić. Zresztą, co na to powie jego wybranka, gdy ten wróci do domu z pustymi rękami i powie, że go nie było stać?
Ze skwaszoną miną podał ekspedientowi kilka wysokonominałowych banknotów. Co prawda wybrali się tam po skarb, ale Matt nie dawał do końca wiary swojemu przyjacielowi. Nie chciał mu zrobić przykrości. Tak czy owak, w tym momencie mogliby powiedzieć, że są naprawdę gotowi.
Parlament
Skrupulatnie przejrzeli mapę stolicy i rozeznali się w rozkładzie jazdy komunikacji miejskiej. Zgodnie stwierdzili, że do pałacu najchętniej przejadą się tramwajem. Oczywiście numer dwadzieścia osiem. Ta trzeszcząca i ledwo tocząca się konstrukcja od dawna przewozi pasażerów po stromych i wąskich uliczkach. Należy jednak uważać na wszędobylskich kieszonkowców, którzy bardzo chętnie wykorzystują tłok panujący w wehikule. Obydwaj kochali zabytkowe pojazdy, więc przejażdżka żółtym klasykiem była dla nich niezapomnianym wspomnieniem. Tramwaj nieśpiesznie posuwał się po lizbońskich szynach. Jako Anglicy nie byli przyzwyczajeni do wysokich temperatur panujących w podzwrotnikowych państwach. Czuli się jak sardynki zamknięte w puszce, którą ktoś wrzucił do rozgrzanego pieca. Aczkolwiek klimat i atmosfera emanująca z przejażdżki z nawiązką wynagradzała niedogodności.
Dotarli do dystryktu Estrela. Jako że nazwa nie wzięła się znikąd, warto zwrócić uwagę na Park Gwiazdy. Osoby lubujące we wszelakiej egzotycznej roślinności powinny czuć się tam jak ryba w wodzie. Przechadzając się alejkami ogrodu, można się natknąć na wspaniałe gatunki fauny i flory. Południowoamerykańskie tipuany, endemiczne draceny smocze, australijskie figowce wielkolistne, chińskie miłorzęby dwuklapowe, czy wreszcie cedry himalajskie odprężają wzrok od zgiełku metropolii. Łabędzie, kaczki, pawie, gęsi, żółwie i papugi zachwycają swym wdziękiem spacerowiczów.
Kompani, używając mapy, doszli do upragnionego celu. Stali przed Pałacem São Bento. To właśnie w tym miejscu mieli znaleźć pierwszą z wielu wskazówek, jakie zostawił im Henry. Resztę podpowiedzi będą musieli zdobyć samodzielnie. Matt był lepszy w orientacji przestrzennej, więc opiekował się mapą i przewodnikiem turystycznym. Nick natomiast posiadał analityczny umysł, co dało mu przewagę w logicznym, choć czasem i abstrakcyjnym sposobie myślenia. Gdy przybyli do wejścia pałacu, oczekiwali chyba cudów i fajerwerków. Na nic takiego nie mogli liczyć. Przynajmniej na razie. Ich oczom ukazała się na pozór zwyczajna budowla. Może jedynie nadszarpnięta zębem czasu.
— Matt, czy jest coś napisane na temat tego pałacu w naszym przewodniku? Obecnie w zasadzie nie wiemy czego dokładnie szukać — obwieścił Nick.
— Chwila, zaraz sprawdzę… — wymamrotał. — Mam coś. Ten budynek jest siedzibą Zgromadzenia Republiki, czyli portugalskiego parlamentu. W przeszłości stanowił rezydencję Kongresu Republiki, Zgromadzenia Narodowego w okresie reżimu Nowego Państwa oraz…
— Dość już tej historii. Znalazłeś coś ciekawego, czy wyrecytujesz mi jeszcze wszystkich budowniczych? — ogłosił Nick. — Szukamy namiaru, jakiejś ukrytej wiadomości, a ty mi tu gadasz o jakiejś republice.
— Robię, co mogę. Przestań się dąsać. Poza tym nie ma tu nic ciekawego. Sam zobacz. — Matt przekazał informator koledze.
Nick powłóczył wzrokiem po kartach vademecum. Po każdym zdaniu jego oczy na chwilę zamierały, żeby cały proces powtórzyć. I tak do końca tekstu. Po nim znajdowała się jeszcze krótka adnotacja. Była w niej mowa o czterech figurach siedzących przed budynkiem parlamentu. To personifikacje czterech cnót Portugalii: ostrożności, sprawiedliwości, siły i wstrzemięźliwości. To mogła być dla nich potencjalnie istotna informacja.
Nick skarcił przyjaciela wzrokiem za zbyt pobieżne czytanie. Matt niewerbalnie go przeprosił i postanowił się zrehabilitować. Wspomniał kompanowi, że zanim weszli po schodach, które prowadziły do wejścia pałacu, minęli dwie kamienne rzeźby lwów. Na początku uznał to za mało interesujący szczegół. Jednak w tym momencie każda poszlaka była na wagę złota.
Przyjrzeli się im nieco bliżej. Na łapach każdej z figur, w sumie czterech, pod grubą warstwą kurzu i pyłu, widniały wyryte małe litery alfabetu. Matt poprosił o pamiętnik Henry’ego, aby zlustrować jego zapiski. To przypuszczalnie skarbnica wiedzy. Nie musiał długo szukać. Na pewnej stronie jedno wytłuszczone zdanie rzuciło mu się w oczy: „Gdy cnoty na tutejszą zamienicie mowę, dwa lwy zegną przed wami głowę”.
— Rozumiesz coś z tego, Nick? — zapytał skonsternowany.
— Wydaje mi się, że mamy coś przetłumaczyć — odparł.
— Niby co? — zagadnął Matt.
— Daj pomyśleć. Te posągi z całą pewnością są w to zamieszane — skonstatował.
— Masz przy sobie ten portugalski słownik? — spytał.
— Tak, mam gdzieś w plecaku — odrzekł, po czym wyjął książeczkę z torby. — Szczerze mówiąc, przypuszczałem, że może nam się przydać, choć nie w takich okolicznościach. Myślałem raczej o zamawianiu piwa lub pytania się o drogę — zaśmiał się.
— Życie to nieustanne pasmo niespodzianek — wyfilozofował Matt.
— Zamiast się wymądrzać, mógłbyś lepiej mi pomóc coś wymyślić — wycedził Nick.
Po dłuższej chwili namysłu obydwaj doszli do pewnego wniosku. Zbliżyli się z powrotem do postaci umieszczonych przed pałacem. Odnotowali, że każdemu indywiduum przypisany jest określony atrybut. Ostrożność patrzy się za siebie, dzierżąc lusterko. Sprawiedliwość trzyma wagę. Siła uzbrojona jest w maczugę. Wstrzemięźliwość zaś ostrożnie nalewa wodę do małej miski. Po przełożeniu słów oznaczających każdy z przedmiotów na język portugalski, idąc od lewej, chłopcy otrzymali następujące wyrazy: espelho, balança, mace i tigela. Zorientowali się, że warto wstukać powyższe kombinacje liter na panelach łap lwów, zgodnie z umieszczeniem figur. Po dwie na lwa. Po jednej na łapę.
Wrócili na dół i wcisnęli po kolei znaki na planszach. Powoli, symbol za symbolem, jakby rozbrajali właśnie stutonową bombę. E-s-p-e-l-h-o. I tak dalej. Za każdym razem, kiedy wduszali mały przycisk, ten odskakiwał na swoje miejsce i wydawał miłe dla ucha kliknięcie. Mieli wrażenie, że aktywują jakiś antyczny, skomplikowany do granic ludzkich możliwości mechanizm.
Właśnie kończyli wpisywanie ostatniego wyrazu. Litera, klik. Litera, klik. Litera, klik… i nic. Ku ich zaskoczeniu nic się nie zadziało. Frustracja sięgnęła zenitu. Przecież wszystko zrobili dobrze!
Czyżby? Po niekrótkim ciągu epitetów opanowali emocje.
— Dlaczego to nie działa? Przecież zrobiliśmy wszystko według wskazówek twojego ojca, no nie? — wyraził się ze złością Matt.
— Też mnie to zastanawia. Może gdzieś popełniliśmy błąd? — odpowiedział Nick.
— Ciekawe, niby gdzie? To jak szukanie igły w stogu siana. My nawet nie wiemy, gdzie jest to siano, rozumiesz?
— Uspokój się. Spójrzmy na to obiektywnym okiem. Ostrożność trzyma lustro, tak?
— No tak — przytaknął.
— Sprawiedliwość ściska wagę — kontynuował.
— To jasne.
— Siła dzierży maczugę.
— Ile razy będziemy to wałkować? — zirytował się Matt.
— Daj mi dokończyć — zaoponował Nick. — Ostatnią cnotą jest wstrzemięźliwość. Na pierwszy rzut oka wygląda na to, że jego przymiotem jest miska.
— Ustaliliśmy to wieki temu.
— W zasadzie równie dobrze może chodzić o naczynie, z którego ta rzeźba nalewa ciecz do miski lub nawet o samą zawartość. Nie pomyśleliśmy o tym.
— Chcesz przez to powiedzieć, że braliśmy pod uwagę nie ten wyraz, co trzeba?
— Takie mam wrażenie. Nie możemy teraz odpuścić. Jesteśmy już tak blisko…
— Zerknijmy jeszcze raz na te postacie. Może coś przeoczyliśmy.
Obydwaj wrócili przed wejście do pałacu i się rozdzielili. Nick miał przeszukać dwa posągi po lewej, a Matt te dwa po prawej. Z gorliwością przeczesywali powierzchnię figur. Przyglądali im się. W pewnym momencie Matt zawołał kolegę.
— Nick, coś tu jest!
Ten natychmiast porzucił swoje rzeźby i podbiegł do Matta.
— Z tyłu wyryto jakiś napis. Ledwie go wyczułem. Jest wręcz mikroskopijny.
— Daj mi zerknąć.
Nick już chciał zapytać kompana, w którym miejscu widzi rzekomy tekst, ale w ostatnim momencie go zarejestrował. Brzmiał on tak: Não uma tigela, mas um líquido.
— Co to znaczy? — zapytał Matt, wyciągając kolegę z zadumy.
— Czekaj, zaraz sprawdzę w słowniku.
Minęło kilkadziesiąt sekund. Zdanie zostało przetłumaczone. Nick odczytał przekład przyjacielowi: Nie miska, lecz ciecz. Teraz wszystko się wyklarowało.
— No tak! Przecież chodzi o wodę! Ta postać nalewa do miski wodę! Dlaczego nie wpadliśmy na to wcześniej?
— Może to była taka zmyłka, żeby nas zniechęcić.
— Teraz to już nieistotne. Jak jest woda po portugalsku?
— Água — odparł Nick.
— Wpiszmy to.
Tak uczynili. Wprowadzili nową kombinację liter. Najpierw pierwsza łapa, potem druga. Później przeszli do kolejnego lwa. Lewa łapa i następna. Tym razem słowa były jak najbardziej poprawne.
Usłyszeli metaliczny dźwięk uruchamianego werku. Do ich uszu dotarły także odgłosy pocieranych o siebie kamieni. Głowy obu rzeźb pochyliły się do przodu, jakby wykonywały taktowny pokłon. Z paszcz lwów wypadły dwie karteczki o treści: „Park Príncipe Real” oraz „Spytajcie Świętego Tomasza i Księcia o drogę”.
— Jak myślisz, co to może oznaczać? — zapytał Matt.
— Moim zdaniem powinniśmy udać się to tego parku i rozpytać ludzi o tych dwóch jegomościów — odrzekł Nick.
— Nie wyjdziemy na czubków?
— Chcesz znaleźć ten skarb?
— No chcę.
— To będziemy czubkami. Bogatymi czubkami.
Czekoladowy deser
Razem udali się do dzielnicy Príncipe Real i parku o tej samej nazwie. To kunsztowny rejon stolicy. Można zwiedzić tutaj wspaniały ogród botaniczny z niesamowitymi gatunkami tropikalnych roślin i niepowtarzalną motylarnią. Da się w niej obejrzeć każde stadium rozkwitu motyli. Wewnątrz parku Príncipe Real rośnie piękne drzewo życia, które dodaje klasy oraz sznytu.
Nick i Matt wkroczyli na teren parku. Przechadzali się po urokliwych alejkach, czerpiąc siły na czekające ich wyzwania. Zachwycali się osobliwą przyrodą. Podziwiali oczko wodne w kształcie ośmiokąta. Niezwykłe drzewa i rzeźby przyciągały ich uwagę. Łagodnie zakrzywione dróżki subtelnie łączyły się i tworzyły wspaniałą sieć ścieżek.
Minęło trochę czasu i pierwsze wrażenie opadło. Przyjaciele zaczęli się zastanawiać, dlaczego w ogóle tu przyszli. Przy okazji szukali jakichkolwiek poszlak. Wypytali już chyba wszystkie osoby, czy nie znają jakiegoś Księcia lub Świętego Tomasza. Większość z przechodniów po prostu ich ignorowała lub odpowiadała przecząco. Niektórzy posyłali skonsternowane spojrzenia, jakby chcieli im dać do zrozumienia, że nie mają ochoty na głupie żarty. Nie udało im się znaleźć niczego sensownego.
Byli już zrezygnowani. Poszli do pobliskiego lokalu, by zjeść zimny deser. Może porcja świeżego sorbetu czekoladowego odświeżyłaby im umysły.
— Dzień dobry! — wydukał Nick. — Poproszę dwie porcje lodów czekoladowych — wymamrotał łamanym portugalskim.
— Dzień dobry — niechętnie wysapał sprzedawca. — Mówisz, jakbyś skaleczył się w język — zauważył. — Znam angielski. Pracuję tutaj od kilkunastu lat.
— Przepraszam, nie wiedziałem — tłumaczył się Nick.
— Nie musisz mnie za nic przepraszać. Dużo Anglików ostatnio się tu kręci. Zdążyłem się przyzwyczaić. Proszę, dwa desery.
Ekspedient podał kompanom dwie solidne racje. Ci z zachwytem je konsumowali. Co jakiś czas tylko mlaskali prawie niezauważenie, by zachować resztki manier. Bardzo im smakowało.
— Te lody są pyszne! — słusznie zauważył Matt.
— Ma się rozumieć. Kakao sprowadzamy wprost z São Tomé!
Nick momentalnie, jakby skłoniony odruchem bezwarunkowym, sięgnął pamięcią do szkolnych czasów. Do dziś pamięta geografię, którą wkuwał całymi wieczorami. Niepodważalnym plusem jego osobliwego hobby jest fakt, iż zna praktycznie każdą stolicę Ameryki Południowej. W głębi duszy podziękował swojemu nauczycielowi. Nick zdał sobie sprawę, że São Tomé to stolica Wysp Świętego Tomasza i Książęcej. W głowie dudniły mu słowa zapisane na kartce, która wypadła z paszczy lwa. Mieli wypytać o Świętego Tomasza i Księcia. To wszystko układało się w logiczną całość. Postanowił wyłożyć kawę na ławę.
— Czy zna Pan „drogę”? — wypalił po krótkim namyśle Nick.
— Co masz na myśli, chłopcze? — Subiekt nie zrozumiał.
— Zna Pan Henry’ego Pevera, prawda? — zapytał z gaszącą się już nadzieją.
— Chwila. Kogoś kojarzę… Nick? — skonstatował.
— Tak, to ja! Na pewno Pan sobie go przypomina!
— Teraz pamiętam. Jesteś jego synem. Wiele mi o tobie opowiadał. Ten drugi to kto, twój kolega?
— Owszem, przyjaciel. Nazywa się Matt Coliway.
Sprzedawca, jakby od niechcenia, lekko machnął dłonią w kierunku Matta, aby się przywitać.
— Kiedy mi o tobie mówił, miałeś zaledwie kilka lat — melancholijnie wyrzekł. — Chodziłem z twoim tatą na ryby, jak wracał z tych swoich eskapad. Przy wędce zawsze się resetował. Co wy tu w ogóle robicie? — zapytał z ciekawością.
— Tak jak wcześniej wspomniałem, szukamy „drogi”. Myśleliśmy, że Pan może nam pomóc.
— Faktycznie. Henry zostawił mi jakąś wiadomość. Prawie o niej zapomniałem — zaapelował i poszedł na zaplecze czegoś poszukać.
Wrócił z karteluszkiem. Według podpowiedzi mają „udać się do miejsca wzniosłego, aby dostrzec triumf”. Nick zastanowił się, po czym odniósł wrażenie, że muszą dostać się do jakiegoś wysokiego miejsca. Matt, zerkając na mapę stwierdził, że najlepiej będzie zacząć podróż od spaceru do najwyżej położonego regionu Lizbony. Na początek to będzie całkiem solidny trop. Zapłacili za wspaniałe desery, pożegnali się i rozpoczęli wędrówkę.
Rzut okiem
Wkroczyli na teren dystryktu Graça. Żeby tu dotrzeć, musieli najpierw wspiąć się po schodach i stromych uliczkach. Wysiłek został im zrekompensowany wyjątkowymi punktami widokowymi, między innymi Miradouro da Graça. Jest jedną z bardziej dogodnych lokalizacji do podziwiania lizbońskiego krajobrazu. To miejsce jest popularne zarówno wśród młodzieży, jak i zakochanych par. Wszystko to przez niepowtarzalną scenerię, jaka rozciąga się nad sercem Lizbony oraz rzeką Tag.
Jest to też dzielnica wyśmienitych restauracji i typowo portugalskich gospód. Na kartach historii Graça związana jest z dziewiętnastowieczną industrializacją, ruchami robotniczymi i socjalistami. Pomiędzy domostwami ukryte są starodawne osiedla robotnicze. Można także odszukać budynek pierwszej siedziby związków zawodowych w Lizbonie oraz pierwsze kino robotnicze.
Wszedłszy na najwyższą uliczkę, jaką udało im się znaleźć, szukali jakiegoś charakterystycznego punktu, który pasowałby do tej układanki. Obaj debatowali nad sensem słów Henry’ego.
— Okej — zagaił Matt. Jesteśmy wystarczająco wysoko. Czego mamy szukać?
— Musimy dostrzec jakiś triumf — odpowiedział Nick. — Coś, co ma związek ze zwycięstwem.
— Tylko co?
— Właśnie się nad tym zastanawiam. Co ci się kojarzy z triumfem?
— Nie wiem. Może wygrana. Jakiś sukces, dokonanie.
— Spróbuj pomyśleć abstrakcyjnie — zaproponował Nick.
— Że jak? — zdziwiony zapytał Matt.
— Wyjdź poza schemat — wyjaśnił.
— Tobie łatwo to mówić.
— Nie gadaj tyle, tylko pomyśl.
Obydwaj trwali w głębokim zamyśle. Taksowali wzrokiem pobliskie budynki pokryte osobliwymi, pomarańczowymi dachówkami. Spoglądali również na zjawiskowe zabytki.
Kątem oka Nick dostrzegł interesującą konstrukcję. W tym momencie go olśniło. Swój wzrok skierował na kamienny łuk triumfalny.
— Oczywiście! — krzyknął Nick.
— Na co wpadłeś? — spytał Matt.
— Widzisz ten łuk, o tam? — pokazał palcem.
— Tak, widzę. Ale co to ma wspólnego… no jasne. Dlaczego nie zorientowaliśmy się wcześniej? To jest dosyć całkiem trafne spostrzeżenie — wyartykułował.
— Nie pozostaje nam nic innego, jak rozejrzeć się po okolicy tego łuku — skwitował Nick.
— Słusznie. Chodźmy sprawdzić twoją koncepcję. Szkoda czasu na oglądanie widoczków — pognał Matt.
Łuk triumfalny
Chłopcy zeszli do najniżej położonej dzielnicy w mieście, na południu stolicy. Byli w rejonie Baixa. Tutaj trotuary wyłożone są calçada portuguesa — dystyngowanymi biało-czarnymi kamykami. Cały rewir został odbudowany po wielkim trzęsieniu ziemi w epoce oświecenia. Specyficznie uporządkowana sieć deptaków wyróżnia tę część Lizbony od innych dystryktów.
Główną promenadą Baixy jest rozległa Rua Augusta, która łączy dwa dziedzińce. Plac Handlowy był niegdyś podwórzem królewskiej rezydencji. Natomiast Plac Rossio od stuleci stanowi esencję miejskiego życia. Był miejscem organizowania hucznych uroczystości i demonstracji. Przeprowadzano tam również publiczne egzekucje.
Przez dłuższy czas był tu usytuowany sztab portugalskiej inkwizycji, a w samym centrum placu ostrzegawczo płonęły stosy pełne heretyków.
Przypuszcza się, że za czasów starożytnego Rzymu znajdował się tu hipodrom — tor wyścigowy dla koni i rydwanów. Do XVIII wieku odbywały się tu korridy, czyli walki z bykami.
Stali z wyraźnym podziwem przed łukiem triumfalnym Arco da Rua Augusta. Gzyms budowli przebiega na wysokości około trzydziestu metrów, więc całość sprawia kolosalny efekt.
— Matt, czy mógłbyś przeczytać coś ciekawego na temat tej turystycznej mekki?
Matt głęboko zanurzył się w lekturze przewodnika.
— Ten łuk triumfalny został wybudowany w latach siedemdziesiątych XIX wieku dla upamiętnienia odbudowy miasta po trzęsieniu ziemi z 1755 roku. Ma sześć kolumn, które mierzą mniej więcej po jedenaście metrów każda. Łuk jest ozdobiony rzeźbami różnych postaci historycznych. Pokaźna wysokość korony łuku do gzymsu nadaje wrażenia ciężkości budowli. Przestrzeń zwieńczająca wypełniona jest herbem Portugalii. Alegoryczne monumenty na szczycie — wykonane przez francuskiego rzeźbiarza — reprezentują Chwałę, Męstwo i Umysł. Chwała to siedmiometrowa postać kobiety trzymająca dwie korony. Ubrana jest w długą wierzchnią szatę, wykonywaną niegdyś w starożytności z prostokątnego płata wełnianej tkaniny. Amazonka jest symbolem Męstwa. Jej ciało okrywa macedoński płaszcz. W lewej ręce ma ceremonialny rzymski sztylet. Ponadto na głowie nosi wysoki hełm ze wzorami smoków, które nawiązują do rodu Bragança. Ta królewska dynastia panowała Portugalią w latach 1640—1910 oraz Brazylią od 1822 do 1889 roku. Natomiast posąg Jowisza, oznaczającego Umysł, na lewym boku posiada atrybuty piśmiennictwa i sztuki.
— Ale zanudzasz. Czuję się jak na lekcji historii — wyraził swoją opinię Nick.
— Daj mi dokończyć — zaprotestował Matt. — Jako ciekawostkę podali fakt, iż portugalskie godło jest wynikiem historycznej ewolucji. Niebieski krzyż na srebrnej tarczy był herbem pierwszego króla — Alfonsa I Zdobywcy. Gdy został władcą Portugalii, w herbie umieścił dodatkowo srebrne koła, które podkreślały jego prawo do bicia monet. Jego syn — król Sancho I Kolonizator — zamienił krzyż na pięć niebieskich tarcz ze srebrnymi kołami. Zgodnie z portugalskim przekazem oznaczają one pięć klęsk, jakie zadał jego ojciec Maurom.
— Komu? — zapytał Nick.
— Maurom — odpowiedział Matt. — Tak w średniowieczu przez wiele stuleci nazywano muzułmańskie ludy zamieszkujące lwią część Półwyspu Iberyjskiego. Wywierały one ogromny wpływ na kulturę i architekturę Hiszpanii oraz Portugalii.
— Aha… — nieśmiało przytaknął.
— Wróćmy do tematu — kontynuował Matt. — Około 1242 roku król Alfons III Dzielny w herbie dodał zewnętrzne czerwone pole z siedmioma złotymi zamkami. W 1813 roku całe godło umieszczono na wizerunku sfery armilarnej, aby nawiązać do epoki wielkich podróży morskich Portugalczyków.
— Co to jest sfera armilarna? — wydukał Nick.
— To taki przyrząd astronomiczny. Model sfery niebieskiej. Służy do wyznaczania współrzędnych równikowych i ekliptycznych.
— Za wiele mi to nie mówi. Skąd ty to wszystko wiesz? — zapytał pod wrażeniem.
— Wystarczy uważać na lekcjach. — Matt posłał koledze zdawkowy uśmiech. — Zresztą w tym przewodniku jest wiele adnotacji. Jakbyś sam przeczytał, to wszystkiego byś się dowiedział. Gdybyś miał odpowiednio dużo cierpliwości.
— Dowiedziałeś się jeszcze czegoś przydatnego? — zapytał Nick. — Chciałem ci przypomnieć, że szukamy wskazówek, a nie rodowodu portugalskich monarchów.
— Ostatnią kwestią, o której wspomina nasz turystyczny guru, są cztery statuy nad kolumnami. Przedstawieni są: Noniusz Álvares Pereira — karmelicki rycerz, który walczył o niepodległość; Sebastião José de Carvalho e Melo — znany szerzej jako Markiz de Pombal, brał udział w odbudowie miasta po trzęsieniu ziemi, o którym ci wspominałem; Vasco da Gama — słynny żeglarz i nawigator oraz Wiriatus — wódz luzytański, bohater narodowy, który bronił ziem swojego plemienia przed ekspansją rzymską. Dwie leżące rzeźby to spersonifikowane rzeki Tag i Duero.
— To wszystko? — upewnił się Nick.
— Tak — potwierdził Matt.
— Na pierwszy rzut oka nie mamy nic, co mogłoby nam pomóc w rozwiązaniu zadania — odparł.
— Myślisz, że twój tata zostawił nam jakąś radę w tym swoim pamiętniku? — pomyślał.
— To nie jest głupi pomysł. Sprawdźmy.
Nick ponownie wytężył wzrok i przewertował ostrożnie zeszyt ojca. Po kilku chwilach odnalazł zdanie, które przykuło jego uwagę wystarczająco mocno, aby się nim zainteresować. Przeczytał je na głos: „Pod tym, który pierwszy do Indii dopłynął, szukajcie kamienia, co inną mieni się barwą”.
Spośród wielu wybitnych Portugalczyków Matt odnalazł personę, która jako pierwsza dotarła z Europy do Indii, ominąwszy wcześniej kontynent afrykański. To odkrywca i podróżnik Vasco da Gama. Obojgu wydawało się oczywistym, aby zbadać okolicę kolumny, nad którą wyrzeźbiono ową postać.
Obeszli ją wokół i dostrzegli luźny element kamiennej konstrukcji, który ewidentnie różnił się od pozostałych fakturą i kolorytem. Nick wyjął z kieszeni podręczny scyzoryk, który kupił wcześniej w sklepie z pamiątkami. Poprosił przyjaciela, by ten odwrócił uwagę dozorcy, który pełnił akurat wartę przy zabytku. Matt zareagował z konsternacją i niepewnością, ale po krótkim namyśle przychylił się do prośby kompana.
Nick, korzystając z okazji, pomógł sobie w wyjęciu podejrzanej skały i wyskrobał po trochu bryłkę z filaru. Po wyjęciu odłamka wypadła karteczka z podpowiedzią: „Udajcie się do najstarszego mędrca i zejdźcie pod ziemię. Jego rok urodzenia to szukany numer”.
Matt zauważywszy, że jego kolega załatwił to, co miał załatwić, pożegnał się z nadzorcą i przyszedł do Nicka. Mundurowy jeszcze przez pewną chwilę odprowadzał chłopca wzrokiem. Z pewnością nie lubił, gdy ktokolwiek miał czelność przeszkadzać mu w wykonywanej pracy. Mimo że jego powinnością było jedynie pilnowanie cennego obiektu oraz przeganianie samozwańczych ulicznych malarzy, których „dzieła” były wątpliwej wartości artystycznej. Nick podzielił się swoim odkryciem z przyjacielem. Obydwaj rozmyślali nad wydźwiękiem i kwintesencją sugestii.
Postanowili nieco odpocząć, zanim wyruszą w dalszą ekspedycję. Udali się do najbliższej restauracji serwującej typowo portugalskie trunki. Zajęli miejsca przy małym stoliku nakrytym biało-czerwoną ceratą. Lokal znajdował się na świeżym powietrzu, więc regeneracja sił odbywała się wśród miłego zgiełku stolicy. Balkony nad jadłodajnią połączone były barwnymi wstęgami. Czerwone, zielone i żółte taśmy emanowały elegancją i prostotą.
Kelner podszedł do nich i położył na stoliku dwie karty dań. Zamówili sobie po porcji alkoholu. Wybór Nicka padł na zielone wino. Jest młode, lekkie i musujące. Idealnie pasuje na upalny letni dzień. Matt gustował w mocniejszych napitkach, toteż poprosił o ginjinhę. To bardzo słodka nalewka wiśniowa, pita często z wisienką w środku. W czasie degustacji rozważali, co dokładnie miałaby znaczyć rada od Henry’ego.
— Mówi ci to coś? — zapytał Matt, opróżniwszy bez ceregieli pół kieliszka.
— Mamy znaleźć najstarszego mędrca. W Lizbonie pełno jest osób w podeszłym wieku. Przecież nie będziemy wszystkich pytać o poziom wykształcenia — wydedukował Nick.
— Poza tym, co twój tata miał na myśli, gdy pisał, że jego rok urodzenia jest szukaną liczbą? Albo że mamy zejść pod ziemię? — zapytał.
— Sądzę, że te dwie kwestie są ze sobą ściśle skorelowane — wywnioskował.
— Dopuszczasz taką możliwość, że nie chodzi wcale o żadnego człowieka?
— To niby o kogo ma chodzić?
— No nie wiem. Pomyśl abstrakcyjnie. Sam mi tak niedawno kazałeś. Jakie może być inne odniesienie do najstarszego mędrca?
Nick kilka dłuższych sekund się zastanawiał.
— Mędrzec to ktoś, kto ma znaczną wiedzę — odparł.
— Naturalnie — wybełkotał z poirytowaniem Matt.
— Czysto teoretycznie: jeśli tata nie miał na myśli kogoś, tylko coś, to czym to jest? — Nick zamilkł na chwilę i zawiesił wzrok w błękitne niebo gdzieniegdzie zakryte postrzępionymi chmurami. — Jeżeli to na przykład jakiś przedmiot albo raczej miejsce, to jedyne, co przychodzi mi do głowy, to biblioteka lub księgarnia. W końcu pełne regały można skojarzyć z wiedzą i mądrością.
— Czuję, że kombinujesz w dobrą stronę. Jeśli to rzeczywiście miałaby być jakaś księgarnia, to która dokładnie? — z rosnącym zainteresowaniem zagadnął Matt.
— Sądząc po tym, iż ma to być najstarszy mędrzec, celowałbym raczej w najstarszą księgarnię — doszedł do wniosku Nick.
— Mogę sprawdzić w naszym przewodniku, która z nich jest najbardziej leciwa. Mam nadzieję, że o tym napisali. Tani nie był. — Matt lekko podniósł brwi. — Znalazłem aż trzynaście. Łatwo nie będzie…
— Postaraj się, proszę. — Nick złożył dłonie w poddańczym geście.
— Okej, okej. Daj mi to sprawdzić. — Matt uspokoił kolegę. — Już wszystko jasne. Zmierzamy na południowy zachód. To tam jest najbardziej wiekowa księgarnia. Z XVIII wieku, dasz wiarę?
— Wiedziałem, że znajdziesz — uśmiechnął się Nick.
— Tylko dalej mnie zastanawia, co do tego ma ten rok urodzenia mędrca? Niewykluczone, że to jakiś kod, coś w rodzaju szyfru — wyrzekł Matt.
— Raczej nie. Tata napisał, że to szukany numer. Według mnie rok urodzenia rzekomego starca to po prostu pewna liczba, która może nam się do czegoś przydać. Dowiemy się na miejscu.
— Może — powoli odparł. — Tyle pytań, a tak mało odpowiedzi. Czas na nas.
— W rzeczy samej.
Kompani zapłacili rachunek. Odeszli od stolika i kierując się mapą, odnaleźli pożądany punkt na mapie. Znaleźli się w rejonie Chiado.
Najstarszy mędrzec
Chiado to elegancka dzielnica w ścisłym centrum stolicy. W tym miejscu znajdują się sklepy ekskluzywnych firm i renomowanych marek. Najważniejsza ulica jest zawsze tak mocno zatłoczona przechodniami, że nierzadko przejście na drugą stronę deptaku graniczy z cudem. Urokliwą lokacją jest niewielki skwer w pobliżu lizbońskiego Klasztoru Karmelitów. Wokół atrakcyjnego wodotrysku można znaleźć ukojenie przed palącym Słońcem.
Nick i Matt stali przed wejściem do księgarni. To Livraria Bertrand — najstarsza działająca księgarnia na świecie. Szykowny sklep wtapia się w mury starej kamienicy. Za szybami gablot widnieją białe kruki portugalskiej literatury. Pomniejsze dzieła również można nabyć, choć nie cieszą się aż takim zainteresowaniem ze strony klientów. Wystawa skutecznie zachęca pieszych, aby choć na chwilę wstąpili za próg i docenili wartość napisanych tomów i publikacji.
Przyjaciele weszli do środka. Od razu w ich nozdrza wdarł się miły zapach wiekowych ksiąg i foliałów. Biblioteczki, szafki i regały były przepełnione różnokolorowymi książkami i dziełami. Półki uginały się pod naporem papieru. Kręcone schody, prowadzące na wyższe kondygnacje pomieszczenia, pokryte były czerwoną wykładziną, która dodatkowo podkreślała kunsztowność tego miejsca.
Do chłopców podeszła pracownica i zapytała się, czy szukają czegoś konkretnego. Odparli, że na razie się rozglądają. Sprzedawczyni odpowiedziała, że gdyby jednak jej potrzebowali, będzie w pobliżu. Pożegnała się wymuszonym uśmiechem i wróciła do swoich obowiązków.
Rozglądali się wewnątrz w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby ich naprowadzić na rozwiązanie zadania. Przeglądali regały z księgami. Badali ich nazwy i okładki. Zachwycali się cynamonową boazerią. Przewertowali kilkadziesiąt woluminów, lecz nic nie przykuło ich uwagi. Zastanawiali się, gdzie niby mieliby zejść pod ziemię. Tak, jak polecił im Henry.
Po długim rekonesansie w końcu zapytali tę samą kobietę z obsługi, czy nie ma tutaj jakichś ukrytych, niższych pięter. Ekspedientka po krótkim namyśle stwierdziła, że nie posiada takiej wiedzy, ale może im pokazać za „drobną opłatą” zamknięty schowek, z którego i tak od dawna już nikt nie korzysta.
Po otwarciu drzwi do kanciapy zaobserwowali stertę porozrzucanych na chybił trafił śmieci, zniszczonych i połamanych niewielkich mebli oraz sfatygowanych przedmiotów codziennego użytku. Uprzątnęli tę wielką piramidę rupieci.
Przerzuciwszy jeden z ostatnich szpargałów, w podłodze odnaleźli wyraźne nacięcia na drewnianych panelach w kształcie kwadratu o przekątnej jednego metra. Ze stosu przedmiotów wyciągnęli solidny, metalowy pręt i użyli go w celu podważenia nowo odkrytej klapy.
Otworzywszy ciężką pokrywę, ujrzeli kręte stopnie prowadzące wprost do ciemnej otchłani. W wyobraźniach przyjaciół krystalizował się strach. Nie mieli alternatywnego wyjścia. Potencjalnie jedyna możliwa odpowiedź kryła się w głębi mroku podziemi. Musieli więc zweryfikować tę ewentualność i sprawdzić, co kryje się w środku.
Ostrożnie, powoli i z ciągłą gotowością do natychmiastowej ewakuacji zeszli na dół. Nie minęła nawet minuta, a Nickowi już wydawało się, że z ciemności wydobywa się przerażające zawodzenie. Trwało to tylko ułamek sekundy, więc pomyślał, że imaginacja płata sobie figle. Przełknął ślinę i szedł dalej, modląc się w duchu, aby nie usłyszeć już żadnego skowytu. Każdy szczebel podnosił jego puls o ćwierć uderzenia serca na minutę. Czuł i słyszał tętent krwi przepływającej przez jego żyły i tętnice. Krople potu niemrawo spływały po jego czole, nieprzyjemnie chłodząc skórę. Schody ciągnęły się w nieskończoność. Matt, pomimo że oświecał drogę latarką, stracił rachubę czasu i nie wiedział, czy schodzą dopiero pół kwadransa, czy już ze cztery. Czas jakby się zatrzymywał i przyśpieszał. Zmysły tępiły się, a czynność chodzenia stała się bezmyślną koordynacją pracy nerwów, mięśni i szkieletu.
Wreszcie — po wymagającej włóczędze, zarówno pod względem fizycznym, jak i mentalnym — zaświeciło się światełko w tunelu, a raczej w wąskim przejściu, które majaczyło pod nimi w oddali. Ucieszyli się niezmiernie. Nie ze względu na palące z wysiłku uda, a głównie przez koszmarnie przytłaczającą atmosferę, jaka panowała wewnątrz tunelu.
Nick miał wrażenie, że znajdowali się jakieś sto metrów pod powierzchnią miasta. Matt miał natomiast ambiwalentne odczucia. Najpierw próbował przekonać kolegę, że ci są co najmniej kilometr pod ziemią, co napawało Nicka zarówno kpiną, jak i absurdalnym lękiem. Potem wmawiał sobie, że to tylko sen i błagał go, aby wrócili na górę. Zaczęli wyczuwać obmierzły zapach chłodu, wilgoci i stęchlizny. To znak, że zbliżali się do piwnicy. Opieszale wkroczyli do odkrytego pomieszczenia.
Pod każdą ze ścian stały wielkie regały z księgami o wymyślnych oprawach. Mówi się, że nie okładka zdobi książkę, jednak tym razem było zupełnie inaczej. Wśród nich znajdowała się cała gama metalowych obić, złotych wykończeń, srebrnych zatrzasków i szlachetnych pergaminów. Każdej z ksiąg przypisano konkretną rzymską liczbę.
Środkowa półka miała na górze wygrawerowany napis: „Początek tego miejsca jest odpowiedzią”. Matt zrozumiał, iż sugerowana podpowiedź jest jakimś ściśle określonym czasem powstania tej placówki. Teoria z rokiem urodzenia mędrca też by się zgadzała. Obaj doszli do wniosku, że może chodzić o rok założenia księgarni, w której właśnie przebywali.
— Matt, od kiedy funkcjonuje ta księgarnia? Pamiętam, że w przewodniku były jakieś informacje na ten temat — zapytał Nick.
— Już sprawdzam — odrzekł, po czym zabrał się do wertowania turystycznego vademecum. — Z tego, co jest tu napisane, wynika, że interes założono w 1732 roku. Jak tak się przyglądam tym półkom, to nie widziałem jeszcze ani jednej liczby, tylko same litery.
— Bo to są liczby rzymskie — odparł Nick.
— To jak to będzie po rzymsku? — z ciekawością zapytał Matt.
Nick przypomniał sobie z odmętów umysłu lekcję matematyki, kiedy to uczyli się rzymskich cyfr. Konwertując w pamięci liczbę 1732 na system rzymski, osiągnął kombinację oznaczoną symbolami MDCCXXXII. Kilka minut szukali odpowiedniego numeru. Nie było łatwo, zważywszy na fakt, że laikowi te litery mogą się mieszać.
W końcu ją znaleźli. Nie wyróżniała się zbytnio na tle innych, więc bez podpowiedzi próżno byłoby jej szukać. W zasadzie to w ogóle się nie wyróżniała. W sali znajdowało się przynajmniej kilka tysięcy bliźniaczych egzemplarzy.
Miała oprawę w orzechowej tonacji. Co intrygujące, okładka nie zawierała ani tytułu, ani autora. Okraszono ją jedynie rzymskim numerem na grzbiecie. Musiała być stworzona dosyć dawno temu, bo jej strony przybrały barwę écru, wpadającą w słomkowy kolor. Na kartkach były narysowane liczne ryciny i różne szkice. Każdy rozdział tomu zdobiony był dużym, czerwonym inicjałem, udekorowanym tak mocno, jak tylko było to możliwe. W tle widniały rozłożyste, liściaste ornamenty.
Niestety, księga została spisana głównie po łacinie, więc nie zrozumieli jej treści. Na ostatniej stronie wyraźnie odznaczał się szereg cyfr oraz imię: José. Nick przypomniał sobie, że ojciec wspominał w pamiętniku o swoim kuzynie. Ma przecież pomóc im polecieć na wyspę. Sekwencja cyfr to prawdopodobnie jego numer telefonu. Teraz gdy mieli kontakt z ich pilotem, mogli spokojnie udać się pociągiem do Porto. Tak zalecił im Henry.
— Tyle zachodu o kilka cyfr?! Nie mógł zwyczajnie zapisać nam tego numeru w tym swoim pamiętniczku?! — zapytał z oburzeniem Matt.
— Być może tata chciał, żebyśmy się wysilili i zasłużyli sobie na ten skarb. Pomyślałeś o tym?
— Niewykluczone, ale i tak jestem nieco rozczarowany.
— Jak znajdziemy majątek, to się rozchmurzysz.
Z Matta nieprędko zeszły emocje.
— Ale dlaczego te wszystkie zagadki twój ojciec zorganizował akurat w Lizbonie? — na twarzy Nicka wykwitł wyraz konsternacji.
— Studiował tutaj antropologię. Musiał bardzo dobrze znać te okolice i orientował się, co i gdzie. Na jego miejscu pewnie zrobiłbym to samo.
— No może i masz rację — spuentował. — Chodźmy już stąd. Mam serdecznie dosyć tego miejsca.
Wyszli na zewnątrz księgarni z niemożliwą do ukrycia satysfakcją. Udali się w stronę pobliskiego hotelu. Nastał już wieczór, a chcieli przed dalszą podróżą nieco odpocząć. Musieli się gdzieś zatrzymać. Wybór padł na sąsiednie Bairro Alto.
Pociąg do Porto
Rewir ten słynie z nocnego życia. Puby odznaczają się tu niezwykłą popularnością. Niskie ceny zachęcają turystów, choć trunki nierzadko są kontrowersyjnej jakości. W tych okolicach znajdują się słynne restauracje i bary, w których gra się fado.
To melancholijny gatunek muzyczny, który ukształtował się w XIX wieku w ubogich dzielnicach portowych Portugalii. Fado wykonuje się przez jednego wokalistę przy akompaniamencie dwóch gitar. W Bairro Alto można znaleźć wiele lizbońskich elevadores, czyli tramwajów-wind, które służą pomocą w pokonaniu spadzistych ulic.
Nick i Matt dotarli przed hotel, w którym zamierzali odpocząć. Stali przed wielokondygnacyjnym, żółtym gmachem, mimowolnie zwracając głowę ku górze, aby objąć wzrokiem całą sylwetkę budowli.
Mieli już wejść do środka, ale na ulicy zaczepił ich jakiś chłopak. Niski i krępy blondyn. Poruszał się energicznie, wyglądał na podekscytowanego. Zaczął z nimi rozmawiać, choć nie do końca rozumieli, co dokładnie miał na myśli. Posługiwali się jedynie słownikiem i intuicją. Z tego, co wywnioskowali, chłopiec chciał im zaproponować nocleg z ceną o wiele bardziej konkurencyjną. Jako że chcieli trochę zaoszczędzić, po krótkiej dyskusji zdecydowali się skorzystać z okazji.
Chłopiec prowadził ich przez wąskie alejki i ciasne przejścia. Przeczuwali, że wkraczają na obcy teren. Atmosfera stała się gęsta i nieprzyjemna. Wkrótce dotarli na miejsce. Nick i Matt weszli do budynku. Wyglądał nieco obskurnie, ale w końcu to tylko na jedną noc.
Wynajęli dwa osobne pokoje za symboliczną opłatą. W jednym by się nie zmieścili. Były tak małe, że Nickowi zdawało się, iż jego kawalerka to apogeum luksusu. Obaj się nie wyspali. Nie byli przyzwyczajeni do wieczornego gwaru południowców. Gitarowe dźwięki fado spędziły im sen z powiek. Struny zadziornie drgały, a pudła rezonowały w najlepsze. Przez całą noc. W oddali było słychać śpiew podchmielonych już imprezowiczów i nocnych marków.
Obudziwszy się, czym prędzej spakowali bagaże. Zjedli śniadanie w okolicznym barze mlecznym, a na deser zamówili jeszcze kawę mochę i portugalskie galão. Do tego zestaw przebojowych pastéis de nata — budyniowych babeczek zapiekanych w chrupkim cieście francuskim.
Następnie udali się na dworzec kolejowy w Lizbonie. Kupili bilety na pierwszy lepszy pociąg do Porto. Konduktor zagwizdał, sygnalizując rychły start maszyny. Obaj przebywali już na swoich wykupionych miejscach w przedziale. Rozsiedli się wygodnie i byli gotowi do dalszych wojaży.