E-book
16.38
drukowana A5
42.58
Siajowy Żulik

Bezpłatny fragment - Siajowy Żulik

Seria: Korponiebajeczki Tom I


Objętość:
183 str.
ISBN:
978-83-8104-455-4
E-book
za 16.38
drukowana A5
za 42.58

Od Autora. Parę poważnych słów o Książce

Drogi Czytelniku,


Nie jest to opasła księga pełna: wyświechtanych frazesów; szczerych inaczej i sztucznych uśmiechów; opisów pięknych miejsc i kobiet, luksusowych samochodów i trzymających w napięciu przez dwieście stron intryg wśród bogatych reprezentantów klasy wyższej i średniej; pięknego literackiego języka i poprawności politycznej.


Jest raczej odzwierciedleniem naszych czasów — rozwarstwienia społecznego, coraz większego zamykania się na innych ludzi i zastępowania ich internetowymi avatarami i nickami, degradacji wartości, ocenienia ludzi przez pryzmat posiadania, wieku, wyglądu i statusu społecznego, myślenia racjonalnego do bólu, negującego rozwój wyobraźni i głębszych przemyśleń.


Dlatego Książka ta została napisana językiem, który drogi Czytelniku początkowo może Cię odrzucić. Jest on bardzo przerysowany (trzecia i czwarta część książki), często wulgarny i obsceniczny (pierwsza i druga), zdania i sama treść mają bardzo często chaotyczny i przypadkowy układ. Jest to zabieg celowy. Taki język drogi Czytelniku spotykasz często w Internecie, w telewizji po 22, na ulicy, a może nawet w pracy. Jest to jednak język prawdziwy, dosadny do bólu i na swój sposób potrafiący szybko przekazać uczucia nadawcy. Jest on często bardziej prawdziwy niż tekst napisany poprawną polszczyzną, poddany wielokrotnej obróbce przez korektorów.


Dodatkowo każdy tekst opisuje poważne, śmieszne, często wydawałoby się infantylne, może nawet żałosne problemy ludzi w pseudo baśniowym nastroju. Niech jednak ta konstrukcja Cię nie zwiedzie drogi Czytelniku — nawet najgłupsza i najbardziej wulgarna opowieść pełna jest metafor i innych środków stylistycznych, których wychwycenie umożliwi Ci zrozumienie przesłania wydawałoby się nielogicznej i irracjonalnej opowieści. To czy będziesz ją uważał za pusty pseudosatyryczny tekst, czy za coś co zmusza Cię do głębszego zastanowienia się nad sobą lub jakimś problemem zależy tylko i wyłącznie od Twojej wyobraźni i wrażliwości.


Nawet najpiękniejsza elewacja, najpiękniejszej kamienicy jest nic niewarta, jeśli w środku dominuje plastik i lastryko, a po korytarzach walają się butelki ze „śmierdziśpiochem”. Inaczej mówiąc, największą wartością w życiu intelektualnym człowieka jest możliwość żeglowania po falach wyobraźni.. i chciałbym, aby tak było w Twoim przypadku.


Nie chcę, abyś widział świat tak samo jak ja drogi Czytelniku (czytaj: nie zastanawiaj się co autor miał na myśli), chcę abyś miał swoje zdanie i potrafił dostrzegać to co pozornie niedostrzegalne (niesamowite i nierealne), zarówno w poważnych, depresyjnych tekstach jak i w zwykłych, często wulgarnych, prostych rzeczach. Jeśli świat czasami jest nudny i bezbarwny, innym razem zabawny, a jeszcze innym przerażający, zawsze może stać się takim jakim my chcemy — naszą paletą kolorów jest wyobraźnia i tylko od niej zależy to co sobie wymyślimy!!!


Zapraszam do lektury

Witold Pobugg

pobugg@onet.pl

I. Niebajeczki poważne. Czyli niebajeczka o niedokończonej powieści

0. Wstępniak, czyli elmanifestacyjna niebajeczka
Czyli nieprzypadkowi ludzie w przypadkowym społeczeństwie

Rozdział ten jest na swój sposób przyczynkiem do kolejnego manifestu pokolenia obecnych 20,30, 40 latków — młodych ludzi bez perspektyw na lepsze jutro. W wielu przypadkach bez jakichkolwiek szans na osiągnięcie statusu swoich rodziców, którzy może nie zostali nigdy szefami wielkich spółek, nie założyli dobrze prosperujących przedsiębiorstw, ale swoje życie przeżyli we względnym spokoju, bez comiesięcznych zmartwień, o to: czy umowa śmieciowa zostanie im przedłużona, czy kiedykolwiek uda im się dostać etat i chociaż średnią krajową i w wieku blisko siedemdziesięciu lat przejść na upragnioną, głodową emeryturę i modlić się o to, aby starczyło im na opłacenie niewielkiego (ale dużego jeśli weźmiemy pod uwagę stan konta) mieszkania odziedziczonego po swoich rodzicach, a może są tylko i wyłącznie skazani na to, aby osiąść na mieliźnie marginesu społecznego, na opuszczenie blokowisk, które do tej pory nazywali slumsami i przeniesienie się na ulicę, albo do pseudosocjalnych osiedli kontenerowych, w których jak zwierzęta w zoo, odgrodzeni od reszty społeczeństwa, będą dogorywali w alkoholowym spaźmie do końca swoich dni.


W odróżnieniu od swoich rodziców młode pokolenie jest bez jakichkolwiek szans na założenie szczęśliwej rodziny. Jaką rodziną można zbudować żyjąc w ciągłym stresie, pracując po kilkanaście godzin dziennie i zastanawiając się co będzie jutro…?! Niby jaki przykład mają brać od rodziców dzieci, które wcześniej, czy też później pojawią się na tym świecie w wyniku planowanej lub nieplanowanej wpadki?! Co może oferować partner, partnerowi lub rodzic dziecku jeśli widzi go raz na pół roku, w związku z pracą zagranicą lub przez kilkanaście minut wieczorem i rano, kiedy albo jest tak bardzo zmęczony, że słania się po nogach lub śpieszy się, aby zdążyć do pracy na czas?! Pieniądze….?! Poza regularnym opłacaniem rachunków… nic więcej. Ludzie nie dość, że są zbyt biedni, aby cieszyć się z życia to dodatkowo jedynymi ich radościami są opłacone na czas rachunki, możliwość przeżycia bez długów do końca miesiąca i brak chorób, które mogłyby jeszcze bardziej zadłużyć dom. Partnerzy bez przerwy obwiniają się za to, że żyją na niskim poziomie, dzieci wstępują do osiedlowych gangów i tam próbują realizować swoje cele materialne.


Szybkie tempo życia wywołuje depresje, powoduje coraz to częstsze sięganie po mocne używki (alkohol, narkotyki), oducza ludzi bliskości i życia w społeczeństwie. Ludzie zaczynają żyć w wirtualnym świecie, który sami sobie tworzą — istnieją tylko znajomi ze studiów i z pracy, do tego wsparci pokaźną grupką ludzi z internetowych portali społecznościowych. Przyjaźń nie istnieje bo zawsze istnieje „cena”, która może ją zakończyć, a samo wspomnienie o przyjaźni damsko — męskiej wywołuje śmiech obu płci.


Nawet związki mają charakter przelotny, bez jakiegokolwiek zaangażowania partnerzy czerpią radość z fizycznych uciech życia, zapominając dzięki nim o problemach. Z kolei jeśli są budowane z nadzieją na coś dłuższego to ograniczają się do biznesowej oceny kandydatów i kandydatek według z góry opracowanego schematu — pytań jak z agencji pośrednictwa pracy:


Gdzie pracujesz i ile zarabiasz?

Czy stać cię na własne mieszkanie, czy je wynajmujesz, a może jesteś maminsynkiem, albo córeczką tatusia i nadal mieszkasz z rodzicami?

Czy znasz języki obce, jeśli tak to ile i w jakim stopniu zaawansowania?

Czy jesteś gotowy do zmiany miejsca zamieszkania?

Jakie kierunki studiów kończyłeś i ile dzięki ich ukończeniu możesz zarobić w przyszłości?

Czy stać cię na wyjazdy zagraniczne, wyjścia do klubów, zakupy sprzętu i innych błyskotek?

Czy twoje hobby jest dochodowe, a jeśli nie to po co zawracasz sobie nim głowę?

Czy jesteś w stanie samodzielnie utrzymać się z pensji i czy w razie dojścia drugiej osoby byłbyś w stanie ją też utrzymać?

Jak oceniasz stan swojego zdrowia, czy cierpisz na jakieś przewlekłe choroby? W jakim stanie są twoje narządy rozrodcze?


To tylko niektóre pytania, z którymi spotkał się autor podczas swojego randkowego życia. Prawda… To schemat… Czy można go jednak uznać za coś normalnego?! Czy dla „schematu” jestem jeszcze człowiekiem, czy zostałem sprowadzony tylko i wyłącznie do poziomu mniej lub bardziej użytecznego przedmiotu, który przez pewien czas cieszy i bawi, aby w pewnym momencie wylądować na wysypisku ludzi — rzeczy niepotrzebnych? Odhumanizowanie przyjaźni, partnerstwa i miłości jest przerażające, w erze Internetu, pubów, klubów i innych miejsc, w których pełno ludzi, my stajemy się coraz bardziej samotni, zamieniamy się w pracujące zadaniowo, niczego nie czujące maszyny.Gdzieś musi leżeć granica głupoty ludzi, ale gdzie ona się znajduje?!


Drogi Czytelniku teraz pewnie powiesz: „Nie wszyscy tacy są” i masz oczywiście rację, ale jeśli grupa tych „niewszystkich” stanowi góra parę procent społeczeństwa, to odnalezienie partnera w świecie intelektualnej pustki, kolorowych pisemek, szybkiego i niezobowiązującego seksu i w ogóle przedmiotowego i interesownego traktowania innych ludzi prowadzi do wniosku, że łatwiej znaleźć igłę w stogu siana niż osobę, z którą chciałoby się spędzić całe życie, albo przynajmniej miło spędzać czas.


Drogi Czytelniku, pewnie teraz pukasz się w swoją głowę i myślisz sobie „co za dyrdymały on wypisuje, mnie się udało!”. I fantastycznie, cieszę się, że Ci się udało, że masz dobrą pracę, piękną żonę i zdrową rodzinę, a do tego mieszkasz w mieszkaniu, a może domku jak z żurnala, masz dwa samochody i co roku poznajesz nowe regiony świata. Pamiętaj jednak drogi Czytelniku, że Ty i nawet twoi znajomi, którym możliwe, że też się udało jesteście odosobnionymi przypadkami, albo inaczej mówiąc stanowicie ułamek społeczeństwa.


Wielu ludzi równie ciężko jak wy pracowało i nie osiągnęli tego samego, a może nawet też udało im się coś osiągnąć tylko, że w pewnym momencie przestali być potrzebni i powoli zaczęli spadać po drabince społecznej. Z dnia na dzień zaczęli się od nich odsuwać dobrze sytuowani znajomi, którym udało się utrzymać w pierwszej lidze życia, a rodzina doszła do wniosku, że z patologią i nierobami nie utrzymuje kontaktu.


Jak widzisz drogi Czytelniku, zanim powiesz „mnie się udało”, spójrz czy obecnie jesteś prawdziwym właścicielem czegokolwiek i czy masz jakikolwiek wpływ na cokolwiek w swoim życiu — mieszkanie, auto i sprzęty domowe są własnością banku; dzieci — prędzej czy później wylecą z domowego gniazda, aby powrócić do niego tylko i wyłącznie jeśli będą mogły osiągnąć z tego jakąś korzyść; żona, dopóki widzi męskiego, seksownego, pewnego siebie faceta, z odpowiednią zawartością konta mówi: „Kocham cię psiaczku! Idziemy pod kołderkę?”. Kiedy to wszystko stracisz i nie daj Bóg do tego zachorujesz, stracisz — ją (tak samo jest w odwrotnym przypadku, jeśli facet znudzi się żoną znajdzie sobie jakąś osiemnastoletnią utrzymankę, która i tak go w pewnym momencie znudzi i wymieni ją na lepszy model).


Odpowiesz mi drogi Czytelniku, mamy kapitalizm — każdy radzi sobie sam. I w pewnym sensie masz rację… Należy jednak takiej osobie stworzyć warunki, aby mogła pomóc sobie sama. W erze daleko posuniętego „networkingu”, osoba wyrzucona poza nawias społeczny, z nędznym zasiłkiem, albo nawet bez niego (śmieciówki, zbyt krótkie okresy składkowe) nie ma zbyt dużych szans powrotu na łono społeczeństwa. Dlatego czasami podanie jednego palca (nawet nie dłoni) może pomóc takiej osobie wrócić do normalnego życia.


Nazwiesz taką osobę nieudacznikiem… I też w pewnym sensie masz rację! Czy jednak można tak nazwać osobę, która przez całe życie ciężko pracowała, była dobrym specjalistą, aż w końcu usłyszała złowieszcze zdanie: „Wie pan/pani mamy kryzys… musimy się rozstać”? ! Prawdopodobnie tak…, ale to by znaczyło, że żyjemy w świecie samych nieudaczników i potencjalnych kandydatów na nich!


Powiesz, że to co wypisuję to bełkot kolejnego zakompleksieńca, który zazdrości tym, którym udało się coś osiągnąć. I też w pewnym sensie masz rację. Niczego człowiek nie zazdrości bardziej niż nawet iluzji życia, nieważne na jak glinianych fundamentach by nie stała.


Drogi Czytelniku nie będę Cię zamęczał filozoficznymi rozważaniami o tym, że w cywilizowanym świecie, każdy człowiek powinien mieć prawo do godnego życia, czas na wypoczynek i możliwość tworzenia ciepła domowego ogniska, ale także szansę na tworzenie wizji przyszłości. Zanim zostaniesz „rozerwany” przaśnym humorem kolejnych rozdziałów zapoznaj się z życiem szarego człowieka stojącego nad przepaścią w tym rozdziale, może Ty nim nie jesteś, ale może to być ktoś kogo znasz, albo mijasz na ulicy.

1. Niebajeczka o dzikim gołębiu
Czyli kilka zdań o człowieku znikąd część I: Z… jak Zenon, Zbigniew, Zdzisław, Zygmunt?!

Dawno, dawno temu…. Za górami, za lasami, w dziwnym kraju, gdzie wszyscy są mili, a każdy każdego nienawidzi mieszkał sobie Z… Zenon, Zbigniew, Zdzisław a może Zygmunt. Tego nie wiem — może to był ktoś kogo znamy, często mijamy na ulicy, może nieznajomy, a może był po prostu był nami? Zapraszam do poznania historii tego niesamowitego człowieka….


„Posrany kraj, posrani ludzie, to gołębie normalnym też srają na głowę” — pomyślał sobie Z. kiedy pierwsza fala białej mazi zaczęła spływać po jego czole. Po chwili dodał, tym razem wykrzykując na głos „Kurwa mać!!! Czy w tym kraju nawet samobójstwa nie można popełnić w spokoju?! Kurwa…. Ani żyć, ani umierać w spokoju tutaj nie można.” Z. dodatkowo wymamrotał pod nosem: „Trzeba było słuchać mamy i zamiast się uczyć tyle lat zwiewać po maturze do Reichu i podcierać staruszkom tyłki, albo zbierać truskawki — teraz może miałbym własny biznes…” Zanim skończył kolejna porcja białej mazi zaczęła zalewać twarz Z.


Połączenie krwistoczerwonej twarzy z białą mazią, którą były ptasie odchody wyglądało komicznie — dla wszystkich, którzy mogliby obserwować tą scenę tylko nie dla Z., który właśnie stał na dachu jednego z najwyższych mieszkalnych wieżowców w swoim mieście i zastanawiał się co dalej ma zrobić ze swoim życiem, którego celowość od dłuższego czasu podważał, tak samo jak jakąkolwiek empatię: pracodawców, przyjaciół, kobiet i innych ludzi, z którymi miał przyjemność spotykać się w całym, nędznym — w swoim mniemaniu życiu.


Z. pomyślał sobie:


„Piękny budynek — i to w mieście nazywanym Czarną Dziurą, do której każdy mógł śmiało wejść, ale żywy nigdy jej nie opuścił. Do tego wysoki — raz, dwa, trzy i zamienię się w plamę — pewnie wszystkie dewotki z okolicy zlecą się, aby wyć i kajać się nade mną tak jak… Talibowie; dzieciarnia stanie i zapyta się mam — czy to coś co leży na chodniku to soczek truskawkowy i gdzie można go kupić; starsi panowie zdejmą kapelusze, pokiwają głową kilka razy i wrócą do swoich domów, zastanawiać się jakby to było wysłać na dach swoje zrzędliwe, brzydkie żony i przypadkiem pacnąć je w plecy, np. kiedy wieszałyby pranie; młodzi przejdą po tej plamie jakby niby nic, co najwyżej krzykną po kilku krokach pod nosem, że pewnie wcześniej weszli w jakieś gówno; a kapitaliści tylko skomentują to ze znanym sobie urokiem i swadą mówiąc, że kolejny roszczeniowy nierób, któremu nie chciało się robić zapił się na śmierć…”


Co do budynku Z. miał rację. Wieżowiec ten liczył sobie blisko trzydzieści pięter, znajdował się w centrum wielkiej betonowej dżungli — zapyziałego, aczkolwiek według wszystkich roczników statystycznych uważanego za jedno z największych w kraju miasto. Z jednej strony otoczony był innymi, podobnie wysokimi olbrzymami — klocami rodem z epoki PRLu, z drugiej miejskimi slumsami rozlatujących się poniemieckich, pożydowskich i porosyjskich pozostałości, kiedyś pięknych kamienic, których mury i spadające bardzo często na głowy niczego nieświadomych ludzi cegły były współudziałowcami rodzinnych dramatów, z trzeciej zaś strony znajdowały się piękne centra handlowe, dyskoteki, super mega kina dla tych co chcieli zaznać odrobiny luksusu w swoim nędznym szarym życiu, w którym dotarcie do dwudziestego każdego miesiąca bez debetu na koncie było prawdziwym świętem a pensja w wysokości góra 1500zł netto starczała tylko na życie, a raczej pasożytowanie u rodziców w przepełnionym M3, z czwartej strony znajdowało się parę chińskich budek z żarciem, zachwalonym zarówno przez wielbicieli psów, którzy chcieli się ich jak najszybciej pozbyć swoich pupili, jak i przez osoby panicznie bojące się szczurów, myszy i innych, tego typu gryzoni, które nieświadome tego co często stanowiło główną zawartość ich ukochanej „sajgonki”, bez przerwy je zachwalały wśród swoich znajomych, tylko czasami się zastanawiając: „Skąd oni biorą te pyszne mięsko?!” Nie można również zapominać o przypominających kościotrupy studentach i pracownikach wielkich korporacji ze wsi, małych miasteczek i wielkich bogatych osiedli na peryferiach miasta, którzy postanowili udowodnić swoim rodzinom, że w Polsce można coś osiągnąć samodzielnie i wynieśli się z domów rodzinnych, rozpoczynając kołchozowe życie w mieszkaniach, które wynajmowali w cztery, pięć a czasami nawet więcej osób, pracując za stawki, które prawdopodobnie rozbawiłyby niejednego chińskiego, czy wietnamskiego pracownika budki z tanim żarciem i oczywiście żywiąc się żarciem z „chińskiej budy”, które co prawda nie miało żadnych wartości odżywczych, ale pozwalało oszukać wszechogarniający głód i przetrwać do kolejnego dnia.


Z. rozglądał się dookoła siebie. Nie zwracał uwagi na to, że zimny wieczorny wiatr smaga jego ciało jak bicz niewolnika, na którego ciało spadają niezliczone ciosy, raniąc go do krwi. Trzęsący się z zimna i podekscytowania Z. obserwował swoje miasto, które powoli zasypiało po ciężkim dniu. Zachodzące Słońce oświetlało różne jego strony, zarówno znacznie oddalone peryferyjne, podmiejskie wille i pałace najbogatszych mieszkańców, olbrzymie hale nowoczesnych fabryk — składalni, które powstawały w szybkim tempie, tak jak zamki z klocków Lego, powstające w jeszcze szybszym tempie pomniki, przypominające skrzyżowanie przerośniętej waginy ze źle sklejoną sztuczną szczęką, ale także miejsca o których nikt nie chciał pamiętać, ani ich widzieć — opuszczone i zaniedbane, mimo iż mogłyby wiele powiedzieć o współczesnej jak i przeszłej historii miasta i ludziach je zamieszkujących — obecnie zostawione same sobie na pastwę losu, tak jakby wszyscy chcieli im powiedzieć „historia historią — a teraz czas na nowy hipermarket z tanimi napojami, chrupkami i mrożonymi frytkami” — często obskurne, w nocy przyciągające typy spod ciemnej gwiazdy, którzy jednym spojrzeniem potrafili doprowadzić starsze kobiety do ataku serca, „gierojów” z innych miast do ekspresowego wyjmowania szwajcarskich scyzoryków, a młode dziewice do dziewięciomiesięcznego procesu produkcji kilkukilowego osobnika człekokształtnego…. zresztą kolejnego, który będzie mógł powiedzieć: „Po co mi było przychodzić na ten świat?!” i podążać sprawdzoną przez jego nieznanego ojca (oraz innych męskich przodków w rodzinie) drogą.


Pierwszym przystankiem na tej trasie było zapicie tego co najbardziej boli, kolejnym zdominowania słabszych i wieczne narzekania na swój los czy to podczas odbywania comiesięcznej pielgrzymki do rejonowego Urzędu Pracy, aby móc się po raz kolejny odhaczyć na liście bezrobotnych w celu otrzymania ubezpieczenia zdrowotnego, skomentowania w niewybredny sposób seksownych kreacji bezrobotnych absolwentek prestiżowych kierunków studiów oraz zostawienia śladu swojej obecności na wszystkim co miękkie, drewniane, czy też mogące należeć do jednego z wrogów numer jeden: Unii Europejskiej lub Żydów, czy też po dwunastogodzinnej harówce na czarno za trzy złote godzina, przy kopaniu rowów u jednego z przedstawicieli młodych, kreatywnych, twórczych pasjonatów lokalnego biznesu, wzorujących się na Gordonie Gekko z Wall Street, BlejkuCarringtonie z Dynastii, czy też najnowszym wynalazku amerykańskiej popkultury DżordanieBelforcie. Ostatnimi przystankami na tej trasie były: spłodzenie potomka w pijanym widzie, opuszczenie rodziny, wejście w konflikt z prawem, wyjście z pierdla i zamieszkanie w przytułku lub na ulicy i znalezienie wiecznego spokoju na cmentarzu dla anonimów, który bardziej przypominał miejsce spoczynków czworonogów niż istot, które kiedyś były ludźmi, albo tak przynajmniej o sobie tak myślały.


Zanim nastąpił jego marny koniec, dla typa spod ciemnej gwiazdy liczył się jednak tylko fajrant i możliwość przepicia zdobytej w heroiczny sposób dniówki, we wspomnianych wcześniej „zakazanych rewirach” oraz zamienienie kilku frajerskich w ich mniemaniu twarzy obcych ludzi w zręczną krzyżówkę mopsa z cyrkowym klaunem.


W dzień, ruiny przyciągały inne towarzystwo, tym razem bardziej różnorodne, nadające kolorytu lat sześćdziesiątych, kiedy to pół nadzy hipisi z resztkami skręta w ustach wybiegali na środek ulicy i pokazywali zakonnicom swoje przyrodzenia.


Do miejsc tych, jak do Mekki ciągnęły zarówno osoby wykształcone jak i te, których edukacja zakończyła się na poziomie abecadła, biedni i bogaci, psychiczni i normalni, dziwki i cnotliwe stare panny uważające się za podstawę zdrowego społeczeństwa, dewianci poszukujący szczęścia w ramionach galerianek i studentki poszukująca miejsca na chwilę intymności z przestraszonym chłopakiem, który za chwilę miał zobaczyć coś co zszokuje go wcale nie mniej, niż lądujący na środku ulicy spodek kosmiczny. Każda z tych grup miała na celu zdobycie, wręcz zawłaszczenie każdego skrawka tego „zakazanego” terenu, pełnego: zardzewiałych prętów, walących się ścian, tysięcy puszek, butelek, prezerwatyw i zużytych strzykawek.


Wykształceni dzielili się na dwie grupy, które mimo wszystko łączył wspólny cel. Pierwsza grupą byli idealiści, którzy w okresie niemowlęctwa wypadając z kołyski i ratując się przed upadkiem chwycili „Dzieła Zebrane” Marksa i Engelsa ze znajdującej się blisko ich ciasnego lokum biblioteczki, których uderzenie tak zmieniło ich światopogląd, że od tej pory próbują zmienić cały świat. Druga grupa to młodzi bezideowi absolwenci studiów, którzy swoje puste, spędzane na liczeniu much i grzybów na ścianie, walczeniu z kolejnymi etapami rozmów rekrutacyjnych życie bezrobotnych bez prawa do zasiłku postanowili spożytkować na urządzaniu protestów zarówno przeciwko bogatym….. „bo są be i fuj”, „bo to kapitalistyczne świnie, które wożą swoje tłuste tyłki superdrogimileksusami i terenówkami”, a ich jedyny luksus to porcja szynki zjedzona raz na tydzień, dzięki pomocy tyrających powyżej swoich sił rodziców jak i biednym ….”bo noszą wszy i całego świata, a poza tym piją, a każdy kto pije to lump i menel…, do tego roznoszą niechciane ciąże i zostawiają tajemnicze znaki na ścianach bloków…”


Obydwie grupy mimo stosowania różnych metod chciały oddać ruiny społeczeństwu, które następnie miało przywrócić im ich dawny koloryt i stać się miejscem spotkań mniej lub bardziej nawiedzonych przedstawicieli świata kultury, nadambitnych studentów i doktorantów, emerytów z pasją opowiadających o swoich często nierealnych przygodach oraz dzieci, z pasją szorujących piękne i błyszczące podłogi swoimi brudnymi bucikami.


Osoby, które na sam dźwięk „edukacja” dostawały gęsiej skórki i przez chwilę toczyły pianę na ustach chciały zachować to miejsce takim jakim jest obecnie — miejscem: spotkań lokalnej „elity”, narad „starszyzny”, pierwszych młodzieńczych inicjacji, zarówno tych seksualnych jak i tych związanych z używaniem używek wszelkiego rodzaju.


Z kolei biedacy, chcieli znaleźć dla siebie miejsce, w którym mogliby jak mityczny król Midas stać się bogaczami, przynajmniej w swojej definicji tego słowa — eksplorując tak jak najodważniejsi nurkowie — oceanonauci niekończące się morze złomu, które zalewa każdy fragment tego zakazanego miejsca, walcząc jak komandosi z Gromu o każdy wolny kawałek zardzewiałego prętu wystającego z ziemi lub o każdą puszkę, zapewniając w ten sposób dalszą wegetację — o dzień, może o dwa sobie i swojej licznej rodzinie.


Inną grupą byli bogaci. Podobnie jak biedni walczyli o każdy skrawek tego tętniącego życiem miejsca, ale już w innych celach. Głównym z nich było pomnożenie swojego kapitału, udowodnienia konkurencji tego, że ich „cojones” są większe, cięższe i mają biznesową moc bomby atomowej. Pozostałymi celami było m.in. pokazania żonie lub licznym kochankom w wieku ich córek swojej użyteczności na innym polu niż tylko łóżkowe zabawy w doktora i jodłującą, lekko wyuzadaną Calineczkę oraz pokazanie znajomym miejsca tych wszystkich biedaków, niedorajd życiowych i przeintelektualizowanych intelektualistów w grubych okularach na ich własnej drabinie społecznej, która składała się tylko z dwóch grup: ich oraz grupy podobnych do nich znajomych, oraz niesamodzielnych zwierząt, które jako dobrzy właściciele musieli wytresować, aby mogły odnaleźć się w ich świecie, w którym mogli pełnić rolę nie partnera, ale usłużnego podnóżka, który na skinienie palcem robił dla swojego pana wszystko co tylko zechciał, a do tego nie chciał od niego nic poza miską przeterminowanego ryżu.


Reszta z użytkowników tego miejsca nie była już tak ważna, nie wywierała na nie tak dużego wpływu jak pozostałe grupy. Psychiczni widzieli w nim mityczną krainę mlekiem i miodem płynącą, w której mogli godzinami rozmawiać ze swoją dłonią, którą uważali za mityczną Ewą, chodzić i salutować sami przed sobą — uważając, że przemawiają jako Napoleon do wojska.


Stare panny mogły szukać emocji w postaci wygłodniałych kawalerów, albo też bredząc i marudząc cały czas zwracać bawiącym się dzieciakom uwagę o tym, że nie można wyrzucać papierków od cukierków tam, gdzie leżą już sterty innych śmieci „bo tak nie wypada”.


Dewianci mogli zajmować się galeriankami, które wykorzystując prostą zasadę popytu i podaży od najmłodszych lat rozwijały swój mini biznes rozrywkowy, nie zwracając uwagi na jakiekolwiek zagrożenia ze strony dziwnie zachowujących się osobników, traktując ich jak urzędniczki petentów przy okienku krzyczące: „następny proszę…”. Studentki zaś świadome tego, że niedługo jak piękne kwiaty, powoli zaczną więdnąć i tracić zainteresowanie płci przeciwnej — zwłaszcza tej pochodzącej z zamożnych rodzin wabiły swoimi feromonami w to miejsce niedoświadczonych i jeszcze niczego nieświadomych młodych mężczyzn.


Z. od dłuższego czasu patrzył na ruiny jednej z fabryk, zatrudniającej kiedyś kilkadziesiąt tysięcy osób, obecnie dostarczającej mnóstwa rozrywki wspomnianym wcześniej grupom oraz dużych zarobków właścicielom lokalnych punktów skupu złomu. Zastanawiał się nad tym co go pchnęło do tego, aby wejść na dach tego budynku i stanąć tuż przy krawędzi dachu.


Z. znowu spojrzał, tym razem na otaczającą go ulicę. Zobaczył setki ludzi oczekujących, albo biegnących do tramwaju, złorzeczących na szefa, czy też tylko spacerujących z dziewczyną lub kochanką, tuż przed zachodem słońca. Z odsunął się od krawędzi, znalazł coś co przypominało składowisko betonowych płyt i pod nosem wymamrotał: „A ja do kurwy nędzy kim jestem i do czego dążę?! Co mnie łączy z tymi pojebami na dole?” Tym razem już głośno zaklął „Ja pierdolę, a mama ostrzegała że ludzie to chuje…”.


Z. w milczeniu zaczął chodzić dookoła dachu, nie reagując przy tym na nic, ani na gołębią kupę, która zupełnie posklejała jego włosy i pokryła twarz, ani na łzy spływające z jego oczu, które zalewały jego usta oraz czarną marynarkę, ani też na podchodzące do niego, z coraz to większą pewnością siebie sroki i wrony….


Z. był młodym człowiekiem. Postronny obserwator nie mógł mu dać sędziwego według większości mediów i kolorowych, tryskających od fotografii nastolatek gazet wieku lat trzydziestu kilku. Z drugiej strony wszystko zależało od obserwatora — starsi uważali go za osobę bardzo młodą, która nadal z plecakiem na ramieniu chodzi na studia i ma zrobiony góra licencjat (a jeśli chcieli być złośliwi pytali się go, kiedy obroni magistra) — młodsi zaś nazywali go starym dziadkiem, którym pewnie ma z dwadzieścia pięć, a może nawet trzydzieści lat i powinien już powoli szykować się do piachu (oczywiście dół powinien wykopać sobie on sam, bo „szkoda na takiego ramola czasu”). Z. nie był żadnych z tych typów. Fakt problemy życiowe dodały mu lat, ale nadal mógł powtarzać znajomym, że dobre geny plus codziennie picie mleka oraz maseczka z ogórków skutkują młodym i atrakcyjnym wyglądem. Z. mentalnie czuł się jednak na sto a może nawet więcej lat. Jego młodzieńczy zapał zgasł, wrażliwość została wystawiona na próbę, a naiwność zaczęła zadawać pytanie: „Czy jest tu ktoś jeszcze bardziej naiwny niż ja?”.


Z. skończył rozważać nad tym, czy powinien zostać wyrzucony przez społeczeństwo do mentalnego domu starców — czyli zamknąć się w domu i odliczać dni do niechybnie zbliżającego się końca gdzieś za pół wieku z okładem, czy też powinien korzystać z uroków atrakcyjnej elewacji zakrywającej zawartość schowanego w kieszeni dowodu osobistego. Z. wrócił do wspomnieniami do wydarzeń ostatnich dni, które całkowicie zburzyły jego poglądy na świat, ludzi i całą egzystencję na tym łez padole.

2. Niebajeczka o dzikim gołębiu
Czyli kilka zdań o człowieku znikąd część II: Darwinizm społeczny złamanego serca

„Proszę Pana, wie Pan, że to Pana kolejny miesiąc, w którym osiągnął Pan złe wyniki. Mówiłem Panu, że jeśli Pan w ciągu najbliższego miesiąca nie poprawi skuteczności sprzedaży to będziemy musieli się z Panem rozstać proszę Pana. Niestety nie zostawia nam Pan innego wyboru proszę Pana — musimy Pana zwolnić. Proszę nie przychodzić do pracy od poniedziałku proszę Pana oraz przypominam Panu o konieczności rozliczenia się dziś ze służbowych sprzętów oraz dostarczenia informacji na temat zakończonych w ostatnich miesiącu projektów dla Pana następcy, proszę Pana”. Mówił do Z. jego szef A. — korpulentny dyrektor handlowy firmy X zajmującej się sprzedażą sprzętu agd, z którego „panowania” śmiali się wszyscy pracownicy zaczynając na sprzątaczce, a na prezesie kończąc.


„Jebany fajfus. Powinien się cieszyć, że ktokolwiek chce kupić to jego tandetne gówno” pomyślał sobie Z i odpowiedział szefowi „dobrze do piątku wszystko dostarczę”. Z. wyszedł z gabinetu A. i idąc do swojego działu długim korytarzem, który przypominał mu trochę bardziej luksusową wersję tunelu kolejowego ubranego w to co jakiś niezbyt trzeźwy architekt wnętrz znalazł przypadkiem w IKEI powtarzał sobie w myślach:


„Kurwa mać!!! Gdzie moja asertywność?! Z zamkniętą mordą przyjąłem wszystko, co ten głupi cap mi powiedział. Sam powinien spróbować sprzedawać to coś…. jeżdżąc całe dnie po różnych dziwnych miejscach i zachwalając sprzęt, o którym powinno się klientowi mówić tak — proszę kupcie nasz sprzęt, on nigdy was nie zawiedzie, jesteśmy jedyną firmą na świecie, która sprowadza sprzęt, które nigdy się nie włączy — z resztą problemów wasz klient poradzi sobie sam…”


Z. kontynuował rozważania:


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 16.38
drukowana A5
za 42.58