E-book
47.25
drukowana A5
72.59
Shhh…

Bezpłatny fragment - Shhh…

Objętość:
223 str.
ISBN:
978-83-8369-614-0
E-book
za 47.25
drukowana A5
za 72.59

I
GOLD

1

Truposz spędzał czas samotnie w salonie samochodowym. Z ogromnym podnieceniem spoglądał w szkło na podłodze. Niszczył już dawno zniszczone auta, próbując odpalić jedno z nich, choć model ten nie miał ani kół, ani silnika. Jego pobratymcy przybyli niekrótko po tym, jak złapał za łom i zaczął rozbijać szyby w samochodach, wydając przy tym dźwięki łudząco podobne do głosu ludzkiego. Truposz spoglądał na kolegów z pogardą. Uważał siebie za kogoś lepszego. Takiego, co jest poziom wyżej w ewolucji. Choć świadom był cech typowych dla swojego zgniłego gatunku. Lubił głośno słuchać muzyki. Osiągał satysfakcję z chaosu, podpalania budynków oraz polował na pozostałości ludzkiej rasy.

Theodore obserwował truposza z budynku naprzeciwko. Korzystał z lornetki do dokładnej analizy zmarłego celu. Jeff przeładował rewolwer tuż przy uchu Theo, czekając na sygnał do ataku.

„Shhh…”, polecił Theo.

Jeff schował broń do kabury.

„Wygląda na ozdrowieńca”. Theodore wzruszył się. Jakby odnalazł nadzieję dla Starej Ameryki.

„Jasne”, parsknął Jeff, dłubiąc wykałaczką w zębach. „Z tej zarazy można wyjść tylko nogami do przodu”.

Truposz ruszył dalej przez opuszczone miasteczko. Wojskowi byli tuż za nim, utrzymując dystans. Umrzyk zaszedł na teren centrum handlowego. W koszyku zakupowym znalazł rozkładającego się kota z wyżartymi oczami. Złapał zdobycz w zęby i popędził w stronę parku.

„Biegnie do rodzinki”, pozwolił sobie zauważyć wysoki blondyn, stojący obok Jeffa.

Jeff odskoczył na parę kroków, łapiąc za rewolwer. Wycelował w głowę nieznajomego, lecz drżąca ręka nie pozwoliła mu strzelić. Zdumiony Theo stał w bezruchu. Myślał, jak to możliwe, żeby gość wyrósł tak nagle spod ziemi. Blondyn bez obaw o własne życie zabrał wojskowemu broń, nie spuszczając z oczu biegnącego truposza. Ten dołączył do mamy-trupa i syna-trupa. Czekali oni na tatę-trupa przy placu zabaw.

„Ha! Prawdziwa rodzinka Addamsów!”. Theo szepnął do blondyna: „Kim jesteś?”.

„Joe”, odpowiedział.

„Oddaj Jeffowi broń, proszę”.

Joe kiwnął głową. Chwycił za rękojeść rewolweru. Palec wskazujący wylądował na spuście. Wystrzelona kula przeszyła na wylot mózg Jeffa, bryzgając krwią na twarz Theo. Wojskowy drżał ze strachu. Wrzeszczał na Joe’ego, rzucając w niego niemiłymi słowami. Na trzy sekundy przed śmiercią zdążył tego pożałować. Truposze słyszący jego wrzaski szybko wgryźli się w jego tchawicę, ręce, nogi, klatkę piersiową. Dla takich jak oni, wojskowi byli sycącą kolacją.

Tymczasem Joe powolnymi krokami zmierzał do rodziny Addamsów. Nie wyczuwali zagrożenia ze strony blondyna. W tych błękitnych oczach dostrzegli pomoc, zrozumienie. Czysty altruizm. Przez ich przykry zapach rozkładających się zwłok, brudne twarze od krwi i resztek kota — Joe’ego brało na wymioty.

„Uciekać stąd”, szepnął do nich. „Z dala od Północy”.

Tata-truposz kiwnął głową na znak zrozumienia, próbując wydukać z siebie choćby jedno słowo wdzięczności.


Joe prowadził nomadzki tryb życia przemierzając Północ Starej Ameryki. Gdzie nie spojrzał, widział spaloną trawę. Ciszę zakłócały dwa kruki. Co chwila przelatywały nad jego głową, robiły sobie przerwy siadając na schorowanych drzewach. Podążając błotnistą ścieżką, Joe napotkał drogowskaz prowadzący do Bajingan. Może po czterech dniach wędrówki bez jedzenia wreszcie odnajdzie miejsce, gdzie zdoła przetrwać nadchodzącą zimę. Miał obawy, czy nie posłali za nim szpiega. Chciał zostawić przeszłość za sobą, co mogło być nad wyraz trudne. Nie da się tak łatwo zostawić za sobą Adama Foyle’a.


Wojskowi stacjonowali cztery kilometry od Pine Ridge. Późnym wieczorem dowódca Foyle nakazał dwudziestu podwładnym rekrutom rozbić obóz, odpocząć jedynie cztery godziny, by równo o północy ruszyć jeepami ku rozbiciu kolejnej społeczności, powstałej gdzieś w centrum miasta. Dowodzący akcją nie dbał o to, czy głupkowaci i infantylni młodzieńcy, zapewniający o żądzy krwi, poradzą sobie z choćby utrzymaniem karabinu w dłoniach. Foyle nie poniósłby konsekwencji, gdyby rekrutów trafił szlag. Istotne, aby przeżył on, bowiem w niedalekiej przyszłości zobowiązany był posłać na rzeź kolejnych kandydatów na morderców. Odkąd wylądowali w Starej Ameryce obserwował Joe’ego. Opinią Foyle’a Joe to wrażliwy facet, ledwo po trzydziestce, pogubiony w życiu, pod wiecznie uśmiechniętą twarzą skrywał silną depresję i pewnikiem przy pierwszej wymianie ognia trafi go szlag. Nie pamiętał, żeby rekrutował blondasa, ani nie pamiętał jego obecności na pokładzie. Adam Foyle chciał z nim porozmawiać. Widział w tym facecie coś wyjątkowego i nie mógłby zasnąć, gdyby nie wziął rekruta na Czarne Wzgórze i nie zamienił z nim kilku słów.

„Dziwne”, zaczął Foyle. Zapadła chwilowa cisza. „Mam wrażenie, jakby wszystkie zwierzęta i nie tylko, bo nawet wiatr — opuściły tę straconą ziemię”. Przeniósł wzrok na Joe’ego, zapomniał o jego obecności. „Żaden z ciebie morderca” — tego był pewien. „Dlaczego tak ci zależało, żeby plugawić mundur Oddziału Osiem?”.

„Tęskniłem”, odpowiedział szczerze. Joe nie potrafił kłamać. „Za Nią”.

„Nie jesteś tutaj dla Ameryki. Jesteś tu dla siebie”.

„Za Nią — za Ziemią znaczy”.

Foyle położył rękę na kaburze i już byłby sięgnął po rewolwer, jednak coś kazało mu zostawić blondasa. Może przeznaczenie życzyło sobie inaczej pokierować losami Joe’ego i Adamowi nic do tego. Może to ten jego sen, gdzie tańczące nago karły w filmie porno mówiły mu o spotkaniu z wybrańcem. „Kieruj swoje kroki dalej na Północ”, powiedział tonem niczym Jezusowy mędrzec. „Tam odnajdziesz Bajingan. Tam odnajdziesz spokój. Na jakiś czas”. Klepnął Joe’ego w ramię. „Zjeżdżaj, zanim strzelę ci w plecy”.

Joe wziął z namiotu plecak pełen obfitości. Dopiero potem zjeżdżał tam, gdzie miał znaleźć ten spokój. Szedł przez ciemny las, nie chcąc używać najmniejszego źródła światła. Oznaczałoby to dla niego śmierć. Miał na sobie wojskowy mundur, nienawidził go bardziej, niż wszystkich ludzi świata.

Oddział Osiem złożony był ze zwierząt bez kręgosłupa moralnego. Poczynili ludobójstwa w Pine Ridge bez strat własnych. Skalpowali ofiary, czasami na żywca, zapędzali w kozi róg i torturowali ostatnich staroamerykańskich obywateli. Pine Ridge ginęło zgodnie ze specjalnie rozpisaną listą egzekucyjną. Ginęli przez powieszenie. Uduszenie. Utopienie. Kobiety pozostawiano bez kończyn na pewną śmierć.

Joe próbował ostrzec Pine Ridge przed zagrożeniem. Nikt nie posłuchał. Zginął każdy. Joe odnalazł opuszczoną chatę do przenocowania. Był daleko od Pine Ridge, mimo to słyszał strzały i krzyki.

Obiecał sobie, że kiedy wróci na Ziemię, uratuje tych wszystkich poległych ludzi.

2

Joe trzymał dystans, nie spoglądał za siebie. W tym gęstym lesie nie chciał stracić staruszki z pola widzenia. Szła w towarzystwie trójki zarażonych, w tych ich głosach brzmiących jak smagania biczem czasem miała wrażenie, jakby prosili ją o pomoc. Chciała tylko złapać świeżego powietrza, pomyślał Joe. A tu wariaci skrzeczą jej nad uchem i utrudniają relaks.

„Tylko śmierć może was ocalić”, powiedziała kobieta, spoglądając przed siebie.

Pod jaworowym klonem leżała spróchniała trumna. Krzykacze spoglądali na nią z zainteresowaniem, myśląc, co mogą tam znaleźć. Nie wróżyło to nic dobrego. Staruszka sięgnęła po maczetę, czekając, kiedy na nią ruszą, lecz to Joe ze swoim sztyletem uderzył pierwszy. Przeciwnik był powolny, próbował odstraszyć rywala, pokazując w groźnej minie zęby, a raczej ich brak. Ostatni przy życiu próbował uciec i nawołać pozostałych z plemienia. Joe przebił mu tchawicę, potem wbił ostrze w mózg.

Wymowne spojrzenie starszej pani dało do zrozumienia, że pomoc była zbędna. Nie była wdzięczna.

„Co tam jest?”, grzecznie zapytał Joe.

„Nie wiem”, skłamała, chowając broń. „Pierwszy raz ją widzę”.

Joe otworzył trumnę. Staruszka chciała go powstrzymać, nie miała jednak tyle siły, by go odciągnąć. W trumnie były martwe króliki, owoce, krakersy i woda w dużych butlach. „Nie zabiorę ci tego”, zapewnił Joe, zamykając trumnę. „Potrafię zadbać o siebie”.

„Czego chcesz?”.

„Może niczego? Może chciałem tylko pomóc starszej pani w potrzebie”.

„Daruj sobie. Tacy jak ty zawsze czegoś chcą”.

„Od kogo ta bombonierka?”.

„Naprawdę to cię interesuje? Nie wolisz zapytać, jaki mamy rok?”.

„Przejrzałaś mnie. Jaki mamy rok?”.

„Dwa tysiące dwudziesty trzeci”.

„Siedemnasty. To wiem na pewno”.

„Tam, skąd wróciłeś, jeden miesiąc mija nieco inaczej”.

„Mhm”. Joe zignorował mądrości, według niego, nawiedzonej starszej pani. „A jak z ludnością? Ile zdrowych duszyczek pozostało na amerykańskich ziemiach?”.

„Mniemam, że tyle, co kiedyś liczyła ludność w Dallas, w Texasie”.

„To może być akuratnie prawda”.

„Bajingan jest tam”. Trzęsącą ręką wskazała mu kierunek. Joe po prostu chciał odejść. Nie wiedział, czy jemu się to wszystko śni, czy kobieta to faktycznie Szekspirowska wiedźma”.

„Joe”, zawołała go.

„Tak?”. Odwrócił się na pięcie. Na staruszkę nacierała dwójka truposzy.

„Dziękuję”.

Zalała ją krew. Truposze rozerwali ją na strzępy.

3

Zwiadowca Arnold Ross, czarnoskóry, średniego wzrostu, uzupełnił kołczan we własnoręcznie zrobione strzały. Wsadził latarkę do kieszeni spodni i ruszył zmienić czekającą na posterunku Dorothy Blackburn. Dawniej farbowała włosy na niebieski kolor. W torebce nosiła mangi albo książki z kotami w rolach głównych. Nazywali ją Mangosucz. Dziś już z tej Mangosuczy zostało wspomnienie i zniszczone blond włosy. Pisała opowiadania, o których miała niepochlebne opinie. Arnold też ich nie lubił, choć kłamał ją, że mają one potencjał i że ludzie z Bajingan byliby z niej dumni. Chciał dobrać się do jej tyłka na swój dżentelmeński sposób. Dorothy znała chęci Arnolda do założenia własnej rodziny, a kobiet w mieście ubywało. Wypierała się tytułu najpiękniejszej kobiety w Bajingan. Irytowało ją to. Ta introwertyczka mogłaby spędzać całe dnie i noce w lesie. Niestety zwiadowcy patrolują okoliczne tereny całą dobę, a chcąc nie chcąc musiała czasem odpocząć. Zmiana warty nastąpiła przy wodospadzie, gdzie mogliby spokojnie rozmawiać, lecz zboczenie zawodowe nie pozwalało i używali języka migowego.

„Niedaleko Jaskini Łabędzia przybyła grupa truposzy. Nieudolnie polują na nasze sarny”.

„Lepiej nie wspominaj o tym władzy. Powieszą cię za niewypełnienie obowiązków”.

„Dlaczego?”. Dorothy wyglądała na wystraszoną.

„Oni powinni już dawno nie żyć!”.

„Ich jest zbyt dużo”.

„Ilu?”.

„Około dwudziestu”.

Ross parsknął. Złapał się za głowę. „Dorothy…”, szepnął, po czym wrócił do migowego: „Nie wybrałaś zawodu, polegającego na lataniu po lesie, słuchania dźwięków martwej natury i donoszeniu mi o złych trupach. Jest zagrożenie — reagujesz od razu. Choćbyś miała przy tym zginąć”.

Blackburn przytaknęła na znak pokory.

„Jesteś nowa. I młoda. To cię broni przed plutonem. Teraz idź odpoczywać”.

„Pójdziesz tam?”.

„Tak”.

„Chcę iść z tobą”.

„Pójdziesz ze mną. Gdzieś indziej. Gdyby ktoś pytał, powiesz że sama posłałaś te zdechlaki do Śmierci”.

Dorothy przytaknęła.

„Coś jeszcze masz do przekazania?”.

„Nie”.

„Słabo. Spadaj stąd”.

Leniwym krokiem Blackburn opuściła miłe towarzystwo Rossa, który wyciągnął rewolwer i upewnił się, że bębenek jest pełny. W kieszeniach miał zapasy naboi. Tyle wystarczyło na pokojowe rozmowy z trupami. Prze godzinę drogi widział żniwa zebrane przez nowoprzybyłych. Ślady krwi prowadziły do kości zwierząt, wyżartych z mięsa. Łapali wszystko, co miało nogi i uciekało przed nimi. Szybkość pozwalała im na króliki, sarny, potrafili wejść na drzewo i chwytać wiewiórki. Arnolda zaniepokoiły próby wycinki drzew — jakby obce im było używanie narzędzi, za to ostre pazury potrafiły rozerwać klatkę piersiową, by dostać się do rarytasu zwanego serce.

Arnold pewien był dwóch rzeczy. Musi być ostrożny i postawić przed Sąd Dorothy Blackburn. Chociaż nie, pomyślał. Nie będzie na czym zawieszać oka. Wolał ją zaszantażować za zaniedbanie obowiązków i braku poinformowania dowódcy o znaczącym zagrożeniu. I wtedy dobierze się jej do tyłka.

A co, gdyby Melody Hope chciała pójść na polowanie w środku nocy? Nie przetłumaczysz, że to niebezpieczne na tę chwilę. Twoim zakichanym obowiązkiem jest zadbać o to, by Północ była najbezpieczniejszym miejscem w Starej Ameryce.

Doszedł do Łabędzia. Obserwował nowe plemię, złożone z mężczyzn, kobiet, a nawet dzieci. Mieli za duże albo za małe ubrania na sobie. Stopy zdeformowane przez brak butów. Pokrwawione twarze i resztki mięsa na nich. Wszystkim brakowało włosów. W bełkotliwy sposób rozmawiali między sobą. Każdy miał przypisaną rolę, choć kiedy Arnold Ross spoglądał z bezpiecznej odległości przez lornetkę — stwierdził, że wzniecenie ognia, przyniesienie wiadra wody bez wylewania całej zawartości bądź zreflektowanie się, do czego służy koło, mogło im zająć dekadę.

Ale oni nie mieli dekady. Mieli co najwyżej trzy minuty życia. Arnold chwycił za miecz i wyrżnął wszystkich w pień. Ten Afro-samuraj nie potrzebował rewolweru.

„I było to dobre!”, krzyknął Ross, wycierając wpierw miecz, potem twarz z krwi bawełnianymi szmatkami. Śpiewał pod nosem Check Yo Self Ice Cube’a.

Wszedł do Jaskini Łabędzia. Truposze zdążyli ją nieco urządzić po swojemu. Pozostawione tu niegdyś klatki posłużyły do przechowywania zwierząt. Nikt nie zdążył zrozumieć, że martwe nigdzie nie uciekną. Malowidła przedstawiające heroiczne czyny Riversów zabrudzono krwią. Arnold musiał pamiętać, żeby posłać tutaj One Man Jake’a i w pojedynkę sprawić, by zniknęła krew, trupy, inne śmieci i przykre zapachy. Martwe plemię przywiozło do Jaskini dwumetrowe lustro. Ross wyobrażał sobie, jak każdy z trupów podchodził i gapił się w te przykre, zniszczone przez chorobę twarze po drugiej stronie lustra. Może byli zachwyceni skinheadowskim ułożeniem fryzury i kochali się w narkomańskich bladych twarzach. Nie zapytał, czy tak faktycznie było i jak przynieśli to lustro. Żałował.

4

Zmuszony do użycia latarki w środku nocy, truposz podbiegł do niego, wyrywając przedmiot z ręki. Arnold przejrzał te stwory doskonale. Reagowały na ludzki głos i błyskotki. Ross był tak pewien siebie i swojej nieśmiertelności, że polubił denerwowanie truposzy. Ten osobnik zachwycony intensywnym żółtym światłem świecił sobie prosto w oczy, potem próbował namierzyć nią Arnolda. Mężczyzna zamarł w bezruchu, zwolnił oddech. I znów te nieodgadnione myśli, dlaczego niektórzy przedstawiciele trupiego gatunku potrafią zauważyć najmniejszy płomień z tysiąca metrów, choć są krótkowzroczni.

„Wybacz”, mruknął Arnold. Umrzyk wyciągnął długie pazury, próbując namierzyć tchawicę Rossa. Ten złapał za łysą głowę i zabił trupa, najpierw wbijając sztylet w serce, a kiedy osunął się na ziemię, trzykrotnie wbił ostrze w głowę. „Potrzebuję tej latarki”.

Rossa rozczarował ten osobnik. Przed śmiercią nie wydał z siebie rozpaczliwego krzyku, nie nawołał pobratymców, gdzie mieliby szukać zemsty, tylko latarka mogła ich naprowadzić. Arnold przysiadł na głazie przy jeziorze, podrzucając zapaloną latarkę.

Ktoś rzucił w jego plecy spróchniałym drewnem. Arnold syknął z bólu, spojrzał za siebie. Dumnie wyprostowany truposz w jednej dłoni dzierżył pochodnię, drugą pokazywał środkowy palec wyżarty przez robale. Trędowaty zwołał dwójkę kolegów. Przewaga liczebna nie ochroniła ich przed katem. Arnold odwlekał to, co nieuniknione. Najpierw zgasił latarkę. Tego trójka umrzyków nie przewidziała. Ich nogi złapały paraliż, poczęli skrzeczeć i miotać się, jakby chcieli z pleców zgasić wyimaginowany ogień. Ostrymi pazurami ranili sobie twarze. Arnold Ross wbił każdemu z nich maczetę w głowę. Zauważył, że jednemu z nich ze spodni wypadł album muzyczny.

Rzadka rzecz, przyznał Arnold. Bardziej rzadsze są już tylko odtwarzacze. Z ciekawości spojrzał na okładkę płyty.

„K-pop… Ohydny k-pop”. Na okładce widział czterech Koreańców w różnych kolorach włosów, zalotnie spoglądali na każdego, kto sięgnie wzrokiem album. Nad ich głowami różowy napis Beyond the Sea, a pod spodem Back Again!.

Koreańskie Backstreet Boys niczego dobrego nie wróży, pomyślał Ross. Obcokrajowcy znowu są na Północy. Otworzył album. Na płycie widniała dedykacja: Dla Malki.

5

Hong, Kang i Yeun grali przy stole w pokera, paląc kiepskiej jakości papierosy. Kang co chwila przegrywał rozdania, swoją złość wyładowywał waląc pięścią w stół. Hong śpiewał pod nosem hity Beyond the Sea, przez co prawie pięść Kanga wylądowała na jego nosie. Do chaty wszedł Song, wpuszczając zimno za sobą. Uradowany był, jakby spełnił najskrytsze marzenia. „Moi drodzy BTSi!”, powiedział, zacierając rączki z podniecenia. „Potrawka z trupa prawie gotowa!”

„Zjeżdżaj, Ramsay”, warknął Kang. „Nikt z nas nie dotknie ludzkiego mięsa”.

„Jeszcze zarażonego!”, przypomniał Hong.

„Chłopaki, no co wy?”. Song nie krył rozczarowania. „Nasz przyjaciel Kim cały dzień kręcił się na rożnie i chcecie powiedzieć, że na darmo?!”.

„Ugryzł go zmarlak”, powiedział Yeun, zapalając kolejnego papierosa.

„Dosłownie kilka setnych sekund po tym, jak zmarlak go dziobnął, najpierw ubiłem jego, a potem Kima! Uratował nas od głodu, nie widzicie tego?”.

„Wolę głodować, niż zjeść swojego najlepszego przyjaciela”. Hong splunął z pogardą na podłogę w stronę Songa.

„Kiedy Kim wreszcie jest pożyteczny dla naszej ekipy, to ty plujesz na niego?! Dobra, sam go wpałaszuję, aż mi się uszy zatrzęsą. Niech który spróbuje choćby spojrzeć na niego!”.

Oburzony Song zamknął za sobą drzwi. Odkroił kawałek Kima, przysiadł przy ognisku, rozkoszując się ludzkim mięsem i popołudniowym widokiem martwej natury. Długo nie trzeba było czekać, gdy Song zaczął się dusić i padł na ziemię martwy, i powstał jako wygłodniały truposz. Już pod nową postacią bardziej zainteresowały go rozmowy w środku chaty, niż przypieczony Koreaniec. Próbował wyważyć drzwi. Dmuchał. Chuchał. Nic z tego. Zrezygnowany Song-trup pobiegł wgłąb lasu. I tam poznał nowych przyjaciół.

„Co teraz zjemy?”, zapytał Kang po kwadransie ciszy.

„Mamy kundla”. Hong wskazał na pordzewiałą klatkę, leżącą obok regału z zalanymi książkami. W tej zbyt małej celi stał Jack — rasowy chart. Nie miał miejsca, żeby się położyć. Wgapiał swoje wściekłe oczyska na Koreańców, wyszczerzając kły.

„Jestem głodny”, zasygnalizował Yeun, w razie gdyby nie usłyszeli jego burczącego brzucha. „Dziewczyna zostawiła kundla. Nie wróci”.

„Wróci. Ma tylko jego”. Hong zaczął nowe rozdanie pokera. „Wtedy i się najemy, i poru…”.

Końcówkę zabrały mu wylatujące zawiasy z drzwi. Wystarczył jeden kopniak Arnolda Rossa. Wycelował w Yeuna. Kula utkwiła w jego mózgu, a sekundę później ten sam los podzielił Kang. Dzięki tłumikowi zamontowanej na broni żaden z umrzyków nie usłyszał strzału. Nie usłyszeli też upadających Obcokrajowców. Hong zasłonił twarz talią kart. Siedział zatrwożony i ani śmiał nawet oddychać. Ross nie spuszczał celownika z niego. Do chaty weszła Malka, ostrożnie, jakby podłoga miała się zarwać pod nią, pomimo niewielkiego wzrostu i wychudzonej sylwetki.

„To twój pies?”, zapytał ją Ross.

„Tak”. Poprawiła szatynowe włosy. Widok zmarnowanego charta merdającego ogonem sprawiał jej ból, choć na jej twarzy rysowała się obojętność.

„Koreańcu, otwórz klatkę”.

Hong otworzył oczy, rzucił karty na podłogę. Widział w oczach Malki żądzę zemsty. Hong sięgnął do kieszeni spodni po klucz, otworzył klatkę, modląc się, by Jack nie rzucił się na jego twarz. Pies wolał podbiec do Malki i przytulić się.

„Masz”. Arnold rzucił kajdanki w stronę Obcokrajowca. „Skuj się”. Hong nie myślał o odmowie. Wolał żyć. Nawet jako niewolnik. „Na kostkach też”. Kajdany na nogach pozwalały mu na swobodne kroki, ale podczas ucieczki nie miałby szans.


Podróżowali powoli. Hong szedł przodem, obok pilnował go Jack, zerkając co chwila za siebie na Malkę i Arnolda.

„Dokąd nas zabierasz?”, zapytała Malka.

„Do ludzi. Zbudowaliśmy społeczność na zgliszczach miasta”.

„Ilu was jest?”.

„Jak myślisz?”.

„Z trzydziestu”.

„Dwieście czternaście. Z wami dwieście szesnaście”.

„Aż tyle?”.

„Bierzemy pod opiekę każdego, kto chce pracować”.

„Pracować? W tych czasach?”.

„Mhm. Tobie też coś znajdziemy”.

„I jak wynagradzacie pracowników?’.

„Dając mieszkanie. Jedzenie. Bezpieczeństwo. Tylko tyle i aż tyle”.

„Nikt was nie atakuje?”.

„Kiedyś atakowali, teraz wolą zawierać sojusz. Albo przyjść pracować dla nas”.

„Przy czym pracujecie?”.

„No wiesz, próbujemy stworzyć takie miasto, jakby nic się nie stało. Są piekarze, rybacy, nawet mamy japońskiego mistrza kowalstwa, z jakichś powodów nie chce powiedzieć, jakie jest jego prawdziwe imię, dlatego wołamy na niego Hattori Hanzo. Są praczki, sprzątaczki, ale głównie wydobycie czarnego złota daje nam przewagę nad wszystkimi. Bo kto nie chce mieć ciepło w tyłek na zimę?”.

„Węgiel?”.

„Tak”.

„Ludzie chcą ryzykować życiem pracując w podziemiach, jeszcze w takich niespokojnych czasach?”.

„Lepiej zginąć pod ciężarem węgla czy wybuchu metanu, niż zostać rozszarpanym przez truposzy”.

„Każdy ma swoją chatę?”.

„Mieszkanie. Mamy dwa dziesięciopiętrowe bloki w dobrym stanie technicznym. Dosyć. Wszystkich tam właśnie upychamy. Tych lepszych osobno i robotników osobno. Nie masz pojęcia, ile brudu potrafią nanieść do środka”.

„Kim ja będę?”.

„Raczej tą lepszą”.

„A on? Koreaniec?”.

„Zdecydowanie gorszym”.


Doszli do saloonopodobnego miejsca, szyld zdradzał nazwę Lonesome Dove. Na tyłach baru, w zagrodzie dla koni, stary Windom organizował walki bokserskie. Arnold i reszta zdążyli na walkę wysokiego blondyna z truposzem, walczył z nim gołymi rękoma. Malka nie wiedziała, czy doceniać gościa za odwagę, czy bardziej za głupotę. Blondyn powalił trupa, upadli w błoto. Uderzył umrzyka pięścią w głowę, aż rywal stracił przytomność. Dla Honga było to coś nowego. Interpretował truposze jako wiecznych tułaczy, wykluczając możliwość zapadania w sen, tracenia przytomności. Myślał, że rozrywka też jest im obca.

Windom wziął trupa na plecy, wrzucając go do metalowej klatki. Oplótł ją solidnymi łańcuchami.

„Kim jesteś?”, zapytał Arnold, przyklaskując na zwycięstwo zdrowego z chorym.

„Joe”. Wytarł twarz i ubrania z błota, używając ręcznika powieszonego na zagrodzie.

„Co cię tu sprowadza?”.

„Ciepły posiłek”.

„Pewnie! Na całej Północy każdy wie, że stary Windom potrafi stworzyć majstersztyk kulinarny, nawet z parówek na wodzie. Nie przybyłeś tutaj dla docenienia kunsztu pana Windoma”.

Joe podszedł ostrożnie do Rossa. „Wracam do domu”.

„Jak ten twój dom nazywają?”.

„Salt Lake”.

„Nieaktualne. Zmieniliśmy nazwę. Za bardzo kojarzyła się ze zgniłym Zachodem. Teraz to Bajingan”.

„Bajingan? Co to znaczy?”.

„Dosyć śmieszna historia. Kiedyś w mieście miała miejsce strzelanina z Toretto juniorem. Był święcie przekonany, że zwycięży nas przewagą liczebną. Wszystkie gwiazdy na niebie były za nim, bogowie z samego Olimpu nadali mu potężne moce, a Zeus obdarował go piorunami. Jak ten Nat Turner, i jego zaćmienie słońca. Nie docenił naszych górników. Bardzo nie docenił. Przed śmiercią nakazał swoim ludziom, gdy był na straconej pozycji: Bring me machine gun! Thomas Knox wbił mu kilof w gardło i już inaczej śpiewał: Bing be bachin gun! Bin be bajingan…! Bajingan!!!”.

Stary Windom zarechotał na tyle głośno, że zbudził truposza. Ten złapał za kraty, tocząc pianę z pyska i niczym wściekła małpa próbował schwytać dokuczającego mu starca.

„Baxton nie lubi, kiedy śmieję mu się prosto w oczy”.

„Skądś cię znam”, powiedziała Malka.

„Tak? Skąd?”, zapytał Joe.

„Nie pamiętam”. Wzruszyła ramionami.

Arnold przeniósł wzrok z powrotem na Joe’ego. Arnold miał wrażenie, jakby pierwszy raz widział tego człowieka na oczy. Chwilę czasu zajęło, by sobie przypomniał, że już rozmawiali. „Dasz radę pracować?”.

„Pewnie”.

„Ostatnio metan zabił sześciu górników i potrzebujemy ich szybko zastąpić. To jedyna opcja, dzięki której wrócisz do domu”.

„Praca? W tych czasach?”. Puścił oczko do zaskoczonej Malki.

„Mhm”.

„I jak wynagradzacie pracowników?”.

„Dając mieszkanie. Jedzenie. Bezpieczeństwo. Tylko tyle i aż tyle”.

„Umowa stoi”. Joe chciał uścisnąć dłoń Arnoldowi. Arnold udał, że tego nie widzi. „Prowadź”.

„Najpierw odbierz nagrodę u Windoma. Też byśmy coś zjedli”.

„Ten parszywy Koreaniec też będzie jadł?”.

„W żadnym wypadku”.

Joe odetchnął z ulgą.

6

Arnold usiadł naprzeciwko Malki. Jadła fasolę i popijała herbatą. Jack patrzył na nią, grzecznie czekając, aż dostanie resztki.

„Malka, tak?”.

„Malka”.

„Malka jaka?”

„Herschlag. A pies to Jack”.

„Jak Jack Sparrow?”.

„Jak Jack Shephard”.

„Nie znam. Nie miałem okazji porozmawiać z tobą, a ciekawi mnie, dlaczego kobieta z psem podróżuje samotnie? Hm, nie wiem czemu, ale jak na was patrzę, to widzę typowy obraz świata post-apo. Don Johnson w Chłopiec i jego pies”.

„Nie widziałam. Co do pytania, moje życie jest w Izraelu. Stamtąd podchodzę. Tam jest moja rodzina. Była. Do Ameryki przyjechałam dla obrony zabytków. Byłam przeciwna wyburzeniu synagogi. Chcieli na jej miejsce postawić KFC”.

„Przegrałaś”.

„Obserwowałeś nasz protest?”.

„Nie. Widzę po tobie. Był protest?”.

„Około tysiąc Żydów. Zresztą to już nieważne. Nic nie jest ważne. Tylko przetrwanie”.

Joe sięgnął po paczkę fajek. Odpalił jednego zapałkami. Spoglądał na siedzącego w kącie Honga. Nie z obowiązku pilnowania, lecz jakby widział dawnego znajomego. Partnera w interesach.

„Joe?”. Malka zawiesiła na nim oko. „Skąd masz papierosy?”.

„Jak myślisz, skąd mogę mieć?”. Podszedł do ich stolika. Poczęstował po fajce. Zostawił pudełko zapałek. Wrócił do swojej miski fasoli.

„Nie tęsknisz za rodzicami?”, zapytał Ross.

„Nie. Nie traktuję ich jak rodziców. Bardziej jak ludzi dostarczający mi jedzenie, ubrania. Mieszkałam z nimi dosyć długo, nigdy jednak nie poczułam więzi. Nie służyli radą. Nie wspierali. Byli tylko wtedy, kiedy trzeba było opłacić moją naukę”.

„Stworzyłaś własną rodzinę?”.

„Ma na imię Joshua. Nie wiem, czy przeżył”.

„Pies skąd?”.

„Trochę się już znamy. W sumie ile to już lat trwa ten amerykański sen? Który mamy rok?”.

Joe podszedł powoli do stolika, niby po zapałki. Czekał na odpowiedź Arnolda.

„Dwutysięczny dwudziesty trzeci”.

„To już pięć lat?”. Malka nie kryła zaskoczenia.

„Ma się wrażenie, jakby minął dopiero miesiąc, co?”, wtrącił Joe.

„Tak, Joe. Miesiąc”. Arnold swym wymownym spojrzeniem dał do zrozumienia, żeby odszedł. Wrócił wzrokiem do Malki: „To skąd pies?”.

„Od poprzednich właścicieli. Wychodzi na to, że tak chodzimy razem już z pięć lat”.

„Jak ci się udało przeżyć?”.

„Miałam szczęście”.

„Pytam poważnie. Trzymałaś się jakiejś grupy?”.

„Z psem i starszą panią. Czy można ich nazwać grupą?”.

„Malka”. Złapał ją lekko za dłoń. „Nie żartuj sobie ze mnie”.

„Jeśli piszesz książkę i szukasz inspiracji, fascynującego życia, źle trafiłeś. Moje życie to nie scenariusz na film George’a Romero. Moje życie jest tak samo nudne przed, jak i po”. Wstała. Odniosła pusty talerz Windomowi. Podziękowała za posiłek. Wyszła na zewnątrz, Joe wyszedł tuż za nią. Nie chciał być rozliczany ze swojej przeszłości.

Na kolejny cel Arnold wybrał Honga. „Windom?”.

„Co tam?”.

„Zostały jakieś ochłapy dla naszego skośnookiego?”.

„Nie. I to twój skośnooki, mnie w to nie mieszaj. Wolałbym rzucić resztki truposzowi, niż dać Obcemu”.

„Dziękuję, Windom. Ta odpowiedź mnie satysfakcjonuje. Wybacz, Hong, najwidoczniej nikt cię tu nie lubi”.

Hong spoglądał przed siebie, ignorując gościnę Rossa.

„Porozmawiaj ze mną”, powiedział Arnold. „Jak małpa z człowiekiem”.

„Kto tutaj jest małpą?”.

„Tam, w kopalni, potraktują cię łagodniej. Wystarczy, że opowiem im o naszej wzorowej współpracy”.

„Jestem Hong Hyuk. A ty?”.

„Arnold J. Ross. Dowódca Zwiadowców, Kamerzystów i pośrednik pracy — hobbystycznie. Tak się złożyło, że jesteś moim klientem. Powiedz mi, Mr. Hong, czy byłeś dumny ze swojej poprzedniej pracy?”.

„Byłem. Dopóki mnie nie zwolnili”.

„Zwolnili cię? Twoich koleżków też?”.

„Wszystkich. Po czterech latach podróżowania po Starej Ameryce, mieli nas wysłać na emeryturę”.

„Cztery lata i emerytura? U nas robi się do śmierci, Hong. Nie nazwałbym tego turystyką rekreacyjną, jak to miałeś czelność nazwać, tylko wszedłeś z brudnymi buciorami do naszego domu, naniosłeś syfu i rozkradłeś wszystko, co było w zasięgu twoich lepkich rączek”.

Hong chciał uniknąć wymiany poglądów pod tytułem jak pracować, żeby godnie żyć, dlatego przytaknął.

„Chcę wiedzieć co nieco”, kontynuował Ross. „Jest was więcej?”.

„Z mojej grupy tylko ja zostałem”.

„Ilu was było?”.

„Przez pierwszy rok dwudziestu. W drugim dziewiętnastu. Trzeciego rozbiliśmy się na trzy grupy. Przez ostatni rok byliśmy w piątkę”.

„Zabiłem dwóch. Gdzie reszta?”.

„Jeden umarł z głodu. Drugi jest trupem”.

„Co z resztą Obcokrajowców?”.

„Na Północy?”.

„Zostali tu jacyś?”.

„Nie. Wszystko wyeksploatowaliśmy”.

„Poza nami, Mr. Hong. Naszych sojuszników też nie ruszyliście”.

„Chcieliśmy spróbować okraść tych od benzyny”.

„Zgarnąłem cię dzień za wcześnie?”.

„Tak”.

„Gdzie ruszyła reszta?”.

„Na Zachód”.

„Nie szkodzi. Gardzimy Zachodem. Mogą ich puścić z dymem”. Wstał. Rozciągnął się. „Trochę dziwnie mi tak cię opuszczać bez nastukania ci po pysku, ale spisałeś się wzorowo, a z twoich oczu bije prawda”.

Windom pozwolił sobie zagwizdać z podziwu. „Arnold?”.

„Co tam, Windom?”. Podszedł do lady, stukając w nią palcami.

„Mam ochotę zrobić konkurs. Na trzy osoby”.

„Mówił ktoś, że jesteś uzależniony od hazardu?”.

„Kto strzeli truposzowi w łeb — ten wygrywa!”.

„Co wygrywa?”.

„Fasolę, oczywiście”.

„Super nagroda. Po co trzech?”.

„Konkurencja. Większa adrenalina”.

„Kogoś znajdę. A ty załatw trzy trupy”.

Windom mimo wielkiego piwnego brzucha, wystartował niczym olimpijczyk w poszukiwaniu zmarłych. Ross wyszedł na zewnątrz. Przyuważył Joe’ego i Malkę. Rozmawiali ze sobą, wgapiając wzrok w trupa krzątającego się w klatce.

„Nad czym myślicie?”, przerwał Ross.

„Myślimy, jakim cudem umarły nie nawoła po pomoc”, powiedziała Malka.

„Bez sensu”. Arnold machnął ręką. „Pan Windom już wie, gdzie pociąć, gdzie zaszyć, żeby trup nie pisnął ani słowem”. Ross spojrzał podejrzliwie w stronę Joe’ego. „Jestem pewien, że głupi trup nie był waszym jedynym tematem rozmowy”.

„Nic ci nie umknie. Dobry jesteś”, przyznał Joe. „Rozmawialiśmy o filmach”.

„Jestem też pewien, że mogę wam jakoś pomóc”.

„Kino Lwianka przetrwało te trudne czasy?”.

„Tak”. Ross poklepał Joe’ego po ramieniu. „Kino umarło. Jak chciałbyś pokazywać filmy bez prądu?”.

„Bez prądu”.

Arnold czekał cierpliwie na rozwinięcie myśli.

„Przeniesiemy kino do teatru”, powiedziała Malka. „Większość filmów oparta jest na książkach”.

7

Graham Bell, czarnoskóry przyjaciel Arnolda oraz Zwiadowca z jego polecenia, wyciągnął królika z pułapki i uśmiercił ukręcając łeb. Pomyślał sobie, jaki to wspaniały dar od niebios, te futrzaste gnojki co chwila wydawały na świat potomstwo, dbając o Bajingan. Bez nich może nie byłoby ciężko, lecz Graham kochał pasztet z królika. Wrócił do obozowiska. Czekała tam drobna blondynka, przywiązana do drzewa. Miała scyzoryk w swych spętanych dłoniach. Próbowała się uwolnić. Bell wiedział o tym. Jej nieporadność bawiła Grahama. „Trzydziesty chyba”, powiedział, rzucając zwierzęciem prosto w jej twarz. Zaśmiał się, zakrywając usta. Pamiętał, kiedy spotkał blondynę. Trzy lata temu, kiedy odnalazł ją porzuconą i brudną, wyciągnął pomocną dłoń. Ostrzegał, że ta dłoń pracuje dla samego Diabła i podpisze z nim pakt, jeśli razem z nim wkroczy do Bajingan. Tam od kobiet oczekiwano pełnego zaangażowania. Edna, tak miała na imię, pozbawiała głów kury, ubijała krowy zgodnie z żydowską tradycją. Kazali jej patrzeć, jak ze zwierząt uchodzi życie. Krew tysięcy zwierząt nigdy nie zeszła z jej rąk. Tymi samymi rękoma sprzątała mieszkania górników. Często przez nich upokarzana. Gwałcona. Sobotnie baty ze strony Grahama i Dorothy szybko wybijały gorsze dni Edny z głowy. Doceniali ją, komplementowali — z rzadka. Za urodę, piękny uśmiech. Choć była to kropla w morzu, chciała żyć dla takich chwil. Od Edny wymagano bycia ofiarą. Dziesięć na trzydzieści kobiet miało gorsze warunki. Trudniejszą pracę. Nie tylko dla podbudowania ego dowodzącym, którzy lubili poniżać słabszych. Wizerunek Bajingan nigdy nie miał być utopią, obyczajowym serialem z niegroźnymi wrogami w tle.

„Zobaczmy”, mruknął Bell pod nosem. Wyjął z kurtki notes i ołówek. „Przez ostatnie dziesięć miesięcy straciliśmy: Natalie Weld. Penelope Parker. Hattie McGovern. Naomi Turner. Rose McCormick”. Dopisał pod spodem: „Edna McCain”.

„Pozwoliłeś mi uciec. Prawda?”.

Graham Bell wpadł w śmiech. Taki niezbyt głośny. W lesie kroczyły truposze.

8

Czekali na Windoma. Nie wracał od godziny. Siedzieli pod saloonem. Opowiadali sobie żarty o Żydach, czarnuchach i prostytutkach. Pluli na ziemię. Mówili brzydkie wyrazy, uprawiając przy tym karciany hazard. Choć Hong wygrywał każde rozdanie, niczego nie dostał. Arnold podejrzewał Windoma o robienie sobie żartów. Siedzi gdzieś w krzakach, pomyślał, testuje moją cierpliwość. Ross wstał. Wziął fajkę od Joe’ego. Chwycił za łuk, spoglądając na rzędy drzew.

„Windom! Wyłaź!”.

Windom wyszedł. Jako truposz. Arnold podziwiał go za nienaturalną szybkość niczym wściekły greyhound, bo i pianę toczył z pyska, a oczy zalewała czerwień. Strzała utknęła w jego mózgu. Odcięło go od świata w sekundę. Uderzył twarzą w ziemię.

„Brawo”, pochwalił Joe. „Coś go użądliło”. Joe przewrócił ciało Windoma na plecy. Spojrzał na głębokie zadrapania przy piwnym brzuchu.

„Baru tylko szkoda”, westchnął Arnold.

Joe wzruszył ramionami.


Mr. Hong szedł przodem. Zagłuszał kroki kompanów oraz cichą rozmowę Malki z Arnoldem. Trupy nie reagowały na takie rzeczy jak szum wiatru, deszcz, trzaski czy brzęczenie kajdanów. Interesowały ich ludzkie głosy. Strzały z broni.

„Migrena mi życie uratowała”, powiedziała Malka. Zerkała z niepokojem na Joe’ego — szedł na lekko zgiętych kolanach, oczy miał dookoła głowy. „Nie mogłam wstać z łóżka. Samolot do Tel-Awiwu już dawno odleciał. Zadzwoniłam do właścicielki domu z prośbą o przedłużenie doby w apartamencie. Nic z tego, usłyszałam. Miała na tyle dobre serce, że zadzwoniła do Kirsten, jej przyjaciółki, i starsza pani bardzo chętnie mnie przyjęła”.

„Starsza samotna pani z kotem”.

„Z psem. Z Jackiem”. Spojrzała na swojego wiernego towarzysza. Trzymał się blisko niej. „Chciałam zostać na trzy dni. Zostałam trzy lata. Próbowałam zadzwonić do męża. Nie odbierał. Pan biznesmen był wiecznie zajęty. Może dlatego nie płakałam po tym nagłym rozstaniu”.

„Dobra”, przerwał Ross. „Nie wspominamy o byłych. Zgoda?”.

„Zgoda”.

„Byłaś tam trzy lata. Jak przetrwałaś?”.

„Kirsten mieszkała na uboczu przy jeziorze. Naprzeciw był las. Podpływaliśmy tam łódką. Z psem. Polował dla nas na króliki, myszy. Koty też jedliśmy. Psy też. Nieważne, jak im z oczu patrzyło. Jack potrafił złapać sarnę, zadusić dzika i odstraszać umarłych”.

„A kury?”.

„Dawno nie widziałam. Chyba dawno wyginęły”.

„Też mam takie wrażenie. Polowałaś?”.

„Nie potrafiłam. Gdybym była sama, umarłabym z głodu po tygodniu. Przyrządzić mogę. Pozbawić życia — nigdy”.

„Nigdy nikogo nie zabiłaś? Nigdy?”.

„Raz. Kiedy Kirsten umarła, nic mnie już nie trzymało w domku nad jeziorkiem. Ruszyliśmy w stronę Lake Superior. Poznaliśmy z Jackiem takiego jednego Koreańca. Gang. Albo Bang. Jakoś tak się nazywał. Miły w gadce, zadbany gość. Gadał łamanym angielskim, jakoś się dogadywaliśmy. Bardzo samotny pan Bong zaprosił nas do swojej chaty. Zjedliśmy obiad i po wszystkim pytam go, skąd ma takiego dobrego kurczaka. On na to, że nie-kurczak to był hau-hau. Pytam: dog? A on: yes, yes. Zaprowadził mnie do piwnicy. Tam trzymał wszystkie możliwe rasy psów w przymałych klatkach. Nie szczekały. Nie skomlały. Poddały się. Pogodziły z losem, jaki ten popapraniec im szykował. Kiedy powiedział, że dzisiaj zjedliśmy cocker spaniela, zwymiotowałam mu prosto w twarz. Wymachiwał łapami, jakby chciał rozgonić gęstą mgłę. Złapałam za jego gnata i wystrzeliłam cały magazynek prosto w jego mordę. Tak mi się przynajmniej wydawało. Tylko jedna kula trafiła w oczodół. Ta pierwsza”.

„Co wtedy czułaś?”.

„Ulgę. Satysfakcję. Było jednego złego człowieka mniej. Czułam jeszcze jego krew na ustach, ale chyba nie o to pytałeś”.

„Uwolniłaś psy?”.

„Nie. Przyznaję. Bałam się ich. Nawet Jack się obawiał. Były głodne i wściekłe”.

„Życie było ci miłe. Zostawiłaś je na pewną śmierć”.

„Trzy dni później pewnie pozdychały”.

„Mówiłaś, że masz nudny życiorys”.

„Taki jest”.

„Trochę. Po wkroczeniu do Bajingan nabierze rozpędu”.

Malka wymusiła na sobie uśmiech.

„Taka myśl mnie naszła”, wtrącił Joe. Zapalił ostatniego papierosa z paczki. „Macie konie?”.

„Nie chcemy ich narażać”, odpowiedział Arnold. „Kopsnij faję”.

„Ostatnim razem wyrzuciłeś prawie całego w błoto”.

„Nie pamiętam”. Ross podrapał się po głowie, próbując przypomnieć sobie sytuację.

„Tak zrobiłeś”, potwierdziła Malka.

„Coraz gorzej z tą moją pamięcią”, westchnął teatralnie. Nie doczekał się słów otuchy ani współczucia dla jego starości. „Możemy pożyczyć rower. Ale nie konia”.

„Jeździsz, Ross?”.

„Rekreacyjnie. Po pracy”.

„Miło”.

„Kiedyś napiszę poradnik. Z truposzami na rowerze”.

9

Graham Bell spotkał Arnolda po dwunastu godzinach jego służby. Rozpalał ognisko w środku Jaskini Szczurzycy. Miał przemoczone ubrania. Trząsł się z zimna. „Beznadziejnie idzie ci rozpalanie”, powiedział Graham.

„Do jutra rozpalę. Dokuczałem truposzom i jeden z nich pchnął mnie do wody”.

„Ugryzł cię?”.

„Nie”.

„Nie wierzę”. Graham położył dłoń na rękojeści rewolweru. „Rozbieraj się”.

Spoglądali sobie podejrzliwie w oczy. Przygotowani do pojedynku. Ręka Rossa drżała.

„Żartuję sobie z ciebie”, powiedział Bell z grobową miną. „Możesz już spuścić powietrze”.

Tak też zrobił. „Kiedyś powieszę cię za te durne żarty”.

„Kochasz te durne żarty. Jak na warcie?”.

„Nieźle”. Wyciągnął notes, gdzie miał wszystko zanotowane. „Dwanaście trupów zabitych na śmierć. Stary Windom nie żyje”.

„Jak miał na nazwisko?”. Graham wyjął większy notes od tego, który miał Arnold. Zanotował: „Windom — zdechł”.

„Każdy mówił Windom. Czasami mówiono Stary Windom. Mamy nowych w Bajingan. Notuj — Malka Herschlag”.

„Ofiara?”.

„Nie wiemy jeszcze”.

„Jak czujesz werdykt władzy?”.

„Pracownica. Kolejny: Hong Hyuk — ofiara. H-y-u-k”.

„Wiking już wie?”.

„Wie i widział. Skakał z radości na kolejnego Obcego”.

„Współczuję”.

„Kolejny: Joe”. Arnold otworzył usta i nie wiedział, co chce powiedzieć.

„Joe jaki?”.

„Nie pamiętam”. Wzruszył ramionami. Próbował sobie przypomnieć. „Joe… Nie… Nie wiem”.

„Nie pamiętasz? Czy nie wiesz?”.

„Nie wiem, okej?”.

„Spokojnie, Ross. Martwisz mnie ostatnio. Dużo zapominasz. Niedokładnie przesłuchujesz nowych”.

„O Malce wiemy wiele”, przerwał Arnold.

„Co wiemy o Joe? Nazwisko? Jak przetrwał ostatnie pięć lat? Nie odpowiadaj. Wiesz, że nic nie wiesz. Tyle, że chce wpuścić nieco rozrywki do naszego smętnego miasta. Ocieplasz wizerunek, Arnold, na starość? Stworzyłeś Bajingan robotnicze, ponure i pozbawione nadziei, takie je pozostaw. Miałeś wpływ na to miasto większy niż całe drzewo genealogiczne Riversów”.

„Nie wybieram się na emeryturę. Ledwo pięćdziesiątka mi stuknęła”.

„Lubię cię stary, ale zaczynasz mi działać na nerwy. Wiele zadań przełożyłeś na nas. Pracujesz krócej. Wszystkie splendory i tak zgarniasz ty”.

„Radziłbym już zejść ze mnie”.

„Nie, stary. Gdyż jeszcze z tobą nie skończyłem oraz gdyż dwa dni temu popełniłeś największy błąd w swojej karierze”.

Arnold Ross był spokojny. Niczego nie miał sobie do zarzucenia.

„Billy Ray McCall żyje”. Graham Bell stanął dumnie. Czuł przewagę nad Rossem. Że ma władzę nad jego życiem.

„Bzdury. Billy Ray jest teraz jednym z nich”.

„Uniknij kompromitacji i problemów. Ja ci w tym pomogę. McCall rozbił obóz nieopodal Stacji Jedenaście. Wytropiłem go z myślą o tobie”.

„Jeśli tego nie zrobię, to…?”.

„Banicja to najniższy wymiar kary jaki mogę tobie przyznać. Jako nowy dowódca”.

„Dziękuję. Zawsze mogłem na ciebie liczyć. Wszystkie kłody pod nogi należą do ciebie”.

„Wolisz śmierć?”.

„Obejdzie się”.

„Pracujesz kolejne dwanaście godzin”. Klepnął go w ramię. „Dzisiaj mam wolne. Napraw błędy, Ross”.

Arnold miał ochotę strzelić mu w plecy. Bell głupi nie był, komuś musiał powiedzieć o jego odkryciu. W razie nagłego zniknięcia Grahama Bella, będzie jasne, kto go sprzątnął. Obserwował ambitnego trzydziestolatka, który poczuł wiatr w żaglach. Pełen przekonania o rozpadzie kariery Arnolda Rossa. Z każdego morderstwa potrafił się wyłgać. Z tego byłoby ciężko.


Ruszył do Stacji Jedenaście. Sprzątnął po drodze kilka trupów. Spotkał młodego człowieka w potrzebie. Odmówił pomocy ze względu na mizerny wygląd, brak mięśni. Nie przeszkadzał mu nieprzyjemny zapach, nie przeszkadzała napuchnięta twarz od mordobicia. Tylko fakt, że nie potrafił podnieść kamienia. „Odpuść”, powiedział chłopakowi Ross. „Wiele przetrwałeś. Czas odpuścić”.

Stacją Jedenaście określano budkę dróżnika na przejeździe kolejowo-drogowym. Kiedyś były tu zapory. Ross nigdy nie znalazł po nich śladu. Może miłośnicy kolei zdołali przetrwać, pomyślał. W jego stronę szedł pewny siebie mężczyzna. Łysy, bez ręki. Jęczał z bólu. Zatykał twarz, próbując nie zwymiotować. Trzymał w ręku kij baseballowy. Pogroził nim Arnoldowi, sycząc niczym kocur.

„Negan Smith?”, zażartował Ross. „To ty?”.

Nagle truposze otoczyli go z każdej możliwej strony. Negan podszedł bliżej Arnolda, ignorując wycelowany w niego rewolwer.

„Nie”, odpowiedział truposz. Mówił powoli, jakby każde wypowiedziane przez niego słowo sprawiało ból: „A ty?”.

„Też nie. Szukam Billy Ray’a”.

„Skąd pewność, że tu jest?”.

„Dowódca Zwiadowców wie takie rzeczy”.

„Wątpię”.

„Na nic wasza przewaga. Jest was za mało”.

„Współpracuj, proszę. Billy czeka”.

„Patrzę sobie na ciebie i w sumie wyglądasz jak Ryan Gosling w Fanatyku”. Rossa ubawiło jego własne spostrzeżenie. „Tak cię będę nazywał”.

„Nie oglądałem”.

Cisza. Ross miał wrażenie, jakby truposze szykowali się do westernowego pojedynku. „Prowadź do McCalla”.

„Naturalnie”.

Truposze rozbiegli się po lesie. Arnold był pełen podziwu, jak w tej samej milisekundzie wszyscy wykonali taki sam ruch.

„Idziemy bez twoich kolegów?”.

„Bez”. Ryan prowadził do małego obozowiska. Billy Ray siedział przy ognisku, piekąc pianki. „Nie podejmuj złych decyzji, proszę”.

Arnold usiadł naprzeciwko Billy Ray’a. Jego twarz była sina, pozbawiona życia. Truposz miał na głowie kowbojski kapelusz.

„Załapałeś się na mały podwieczorek”, powiedział Billy. Podał kijek i paczkę pianek.

„Skąd złapałeś takie łakocie?”.

„Para mieszkająca w schronie zginęła z rąk Koreańca-truposza. Szkoda. Lubiłem ich. Często graliśmy w warcaby, uno. Próbowali nauczyć mnie szachów”.

„Wiesz, gdzie mam twoje szachy?”.

„Podejrzewam”.

„Podziękuję za deser. Zacznę najpierw od dania głównego. Co może sprowadzać mnie do dezertera z wyrokiem śmierci?”.

„Przychodzisz w roli kata. Żądza władzy i miłość do Riversowej bardzo cię zmieniły”.

„Pójdziesz po dobroci?”.

„Nie mogę. Ci ludzie mnie potrzebują”.

„Dzikusy leśne?”.

„Są ludźmi. Takimi samymi jak ty czy ja”.

„Wyniosę cię stąd. Choćby nogami do przodu”. Arnold wstał, wycelował w twarz Billy Ray’a na oczach świadków-truposzy. Wśród nich widział ośmioletniego chłopca, miał on kilka włosów na głowie. Nie miał zębów. Wymiociny leciały z jego ust niczym woda w kranie.

„Ci ludzie mnie potrzebują… Twoja ignorancja…”.

Nie dokończył. Arnold zabił go, czując ulgę. Jakby ściągnął z siebie łańcuchy. Zerknął na truposzy. Widział Ryana Goslinga, nie ukrywającego dezaprobaty.

Pozwolił odejść Arnoldowi do Bajingan razem ze zwłokami Billy’ego.

10

Joe miał rozdarte serce. Kiedy dotarł do dawnego Salt Lake. Oglądał zrujnowane miasto. Wyglądało niczym potraktowane przez co najmniej dwie bomby atomowe. Każde z tych ocalałych budynków chciałoby opowiedzieć o ludobójstwach, jakich byli świadkami. Może to absurd, pomyślał Joe, gdyby ulice Salt Lake mogły mówić, opowiedziałyby historie o desperackich bitwach o przeżycie, o chaosie. W Bajingan nie dbano o budynki, o relacje międzyludzkie, nawet ludzie nie potrafili zadbać o siebie.

Obserwował Arnolda, przekazującego Honga wielkiemu rudemu brodaczowi. Na prawej ręce miał on tatuaż, zrobiony tanim tuszem, przedstawiający drzewo Yggdrasil, inne zaś przedstawiały mitycznych skandynawskich bogów. Kiepskie wykonanie nie budziło trwogi.

„Tylko jeden?”. Wiking się zasmucił. Spiął długie włosy w kok.

„Wybacz, Ragnar. Resztę zabiłem”, powiedział Ross, klepiąc Wikinga po klatce piersiowej — bo nie dosięgał mu do ramienia.

„Lepiej tak. Byle nie latali wolno”.

„Z pindolami na wierzchu”.

„Otóż to”.

Mężczyzna zwany Ragnarem zabrał Honga do wieżowca. Przy wejściu stał strażnik, tak zwany Kamerzysta. Ukłonił się przed obliczem Ragnara, otwierając drzwi kluczem.

„Malka?”, zawołał Arnold. Zauważył ją przy wielkim lustrze, zawieszonym przy dawnym zegarmistrzu.

„To ja tak wyglądam?”. Nie mogła oderwać wzroku od siebie. Była odrażająca. Włosy zlepione brudem. Przednie zęby miała wybite, straciła je podczas jakiejś potyczki z truposzami.

„Tak, Malka. Tak wyglądasz”.

„Przykre to”. Przeniosła wzrok na Rossa. „Wyglądasz lepiej”.

„Wyglądam normalnie. Może poza tym raperskim łańcuchem na szyi. Pomieszkasz trochę z nami i też będziesz normalna”.

„Dziękuję”.

„Pójdźmy najpierw do Melody Hope, a po jej werdykcie możesz mi dziękować po stokroć”.

„Kto to jest?”.

„Taki nasz prezydent miasta. Podejmuje najważniejsze decyzje”.

„Aha. Pewnie mieszka w jakimś pałacu”.

„W wieżowcu. Jak reszta”. Szli w stronę dwóch wieżowców. „Po przeciwnej stronie mieszka plebs. Elita jest tam, gdzie Melody oczywiście. Mieszka pod numerem jeden”.

Odprowadził ją do klatki w towarzystwie Kamerzysty. Malka podziękowała kiwnięciem głowy. Niepewnie zapukała do drzwi z numerem jeden.

Obym się mylił, że widzę ją ostatni raz, pomyślał Ross.

„A ja?”, zapytał Joe, wyrastając spod ziemi obok Arnolda. „Co mam robić?”.

„Kim ty…? Dobra. Już pamiętam. Nie wiem, Joe. Rób, co uważasz za słuszne”.

„Nikt mi nie odstrzeli tyłka?”.

„Zależy, co chcesz robić. Straż wie o twoim przybyciu”.

„Jesteś pewien?”.

„Tak”.

„Z żadnym z nich nie zamieniłeś ani słowa”.

„Nie musiałem”. Arnold wrócił z powrotem do ciemnego lasu. Na służbę. Musiał patrolować okolice, dopóki nie zmieni go Graham Bell.

Joe Salt Lake znał jak własną kieszeń. Bajingan było dla niego obce. Trudność sprawiało mu odnalezienie ocalałego, podobno, teatru. Nie miał, kogo zapytać. Ulice świeciły pustkami. Całe życie skumulowane było w dwóch wieżowcach, ponad dwieście osób w tym okropnym ścisku. Ci gorsi dostawali materac, koc i miejsce na klatce schodowej, gdzieś na półpiętrze lub czyimiś drzwiami — wszystkie mieszkania już dawno były zajęte.

Budynek teatru był w nienaruszonym stanie. Ze wszystkich budynków na świecie, ten jeden przetrwał apokalipsę, wojnę domową, stał w nienaruszonym stanie i nie osiadł na nim ani gram brudu. Przeznaczenie jakby, pomyślał Joe.


Malka niepewnie weszła do salonu Melody. Mieszkanie miało trzy pokoje. W każdym z nich panowała pedanteria. Weszła do przedpokoju, zrobił na niej ogromne wrażenie samymi białymi ścianami. Była nawet szafka do przechowywania butów.

„Buty!”. Damski głos krzyknął z drugiego końca mieszkania.

„Nie mam butów”.

„Co?!”.

„Nie mam butów!”.

Władczyni w różowych włosach do ramion, jedwabnym kimono i butelką martini w ręku podeszła do Malki. Zatkała nos. „Bzem i agrestem to ty nie pachniesz, kochana”.

„Takie czasy”.

„Czasy są jakie są. Taka sama mądrość jak twoja. Kwestia nieprzygotowania ciebie przez Mandingo. Muszę go stosownie pouczyć jednym z moich pejczy”, zachichotała. „Idź do łazienki i nie wychodź stamtąd, dopóki twoje ciało nie będzie przypominać normalności. Zgoda?”.

„Tak”. Kiwnęła głową, chowając ręce za siebie.

„Nie szczędź mydła. Ręczniki i szlafroki są dla ciebie. Powodzenia”. Mrugnęła okiem.

11

Dziewczynka leżała na łóżku, owinięta kołdrą jak w kokon. Rozwiązywała krzyżówki. Znała każde z haseł. Wszystkie krzyżówki, jakie posiadała w swojej ogromnej kolekcji, najchętniej zamieniłaby na książki. Na mieście mówili o dziewczynce Dwie Twarze. To ją dołowało. Czuła się odmieńcem, dziwolągiem. Lewą stronę twarzy zdobił piękny uśmiech blond dziewczyny o niebieskich oczach. Jej drugiej połowy twarzy dawni oprawcy jej nie oszczędzili. Wycieńczona torturami, obelgami. Chciała tylko zapaść w wieczny sen. Polano jej twarz kwasem na do widzenia, kiedy porzucili ją w wykopanym dole. Mówili, że ma docenić ten dół, bo został wykopany specjalnie dla niej i ma tutaj umrzeć. Pamięta ten ból na twarzy, to piekło, kiedy ogień trawił jej ucho, policzek, usta. Brwi ani włosy nigdy już jej nie urosły po tej stronie. Chodziła w opasce, by zasłonić brak oka. Zapewniała Melody Hope, że to oni wydłubali jej oko. Dopiero po trzech latach, kiedy dziewczynka poczuła zaufanie i bezpieczeństwo wobec Melody, powiedziała prawdę — sama sobie to oko wydłubała. Podczas jednej z zimnych, samotnych nocy chciała poczuć ból, dać znać truposzom, że tutaj w ruinach magazynu siedzi ich kolacja i czeka na śmierć. Sama nie potrafiła się zabić. Bardzo chciała być zjedzona do kości.

„Hela?”. Melody weszła bez pukania do pokoju. „Chodź do salonu”.

„Nie nazywaj mnie tak”.

„Wstawaj. Załóż tę niebieską sukienkę. Tą, co uszył dla ciebie pan Brokeback. Ona świetnie podkreśla twoje błękitne oczy”.

„Dobrze”. Głośno westchnęła, odłożyła krzyżówkę i od niechcenia dodała: „Mamo”.

Malka wyszła z łazienki po godzinie. W szlafroku, z umytymi, rozpuszczonymi włosami, sięgające do jej bioder. I ze łzami w oczach. Weszła nieśmiało do salonu. Ściany pomalowano na śnieżnobiały kolor. Na półkach i parapecie stało kilkanaście kwiatów. W rogu stał szary fotel. Naprzeciw niego szara kanapa, gdzie siedziała Melody. Głaskała Helę po włosach.. Dziewczynka siedziała na jej kolanach, przytulając matkę.

„Siadaj, kochana”. Zerknęła na Malkę, wycierającą łzę z policzka.

„Przepraszam”. Spoczęła na fotelu. Jej stopy miały pełno blizn i siniaków. „Dziękuję. Przypomniałam sobie, jak to jest być człowiekiem”.

„Człowiekiem byłaś zawsze. Teraz jesteś czystym człowiekiem”.

„Czasami czułam się jak zwierzę”. Malka spojrzała na szpetną twarz Heli. Poczuła ciarki.

„Dlatego masz psa?”, zaśmiała się Melody. „Chyba nie poczułaś się zwierzęciem na tyle, żeby z nim…?”. Zasłoniła twarz dłonią.

„Nie. Bez niego nie byłoby mnie”. Czuła trwogę przez obecność Heli. Dziewczynka wydawała się nieobecna. Wgapiała wzrok w okno. Nie wykonywała najmniejszego ruchu.

„Pewnie. Zwierzęta dały nam ogromną pomoc w tych post-czasach. Jak on ma na imię, ten pies? Jake?”.

„Jack”.

„Jack. Dla niego też znajdziemy robotę. Wybacz, każda istota musi pomóc w utrzymaniu miasta tak długo, na ile się da”.

„Czy ta społeczność przyczyniła się do bieżącej wody pod prysznicem?”.

„Dokładnie. Twojego psa przydzielimy do polowania. Poradzi sobie lepiej od naszych jamników”.

„Będę mogła go odwiedzać?”.

„Głupia”, zachichotała. „Przestań, to nie więzienie. Nie mogę rościć sobie praw do niego. To twój pies i tak pozostanie. Proszę jedynie o przysługę. Pomoc”.

„Gdzie on teraz jest?”.

„Czeka na ciebie w waszych czterech ścianach”. Rzuciła jej klucze do mieszkania.

„Co mam robić?”.

„Niewiele. Jack będzie zarabiać na wasze utrzymanie. Przyprowadzaj go codziennie o szóstej rano pod teatr. Alan Dale będzie go zabierał na osiem godzin. Alan to taki sympatyczny staruszek ze strzelbą. Gdyby kto inny próbował zabrać psa, masz prawo mu strzelić w głowę”.

„Dawno nie widziałam kogoś, kto ma gnata i jest sympatyczny”.

„Kobiety są niedoceniane przez naszych mężczyzn, jak wiele serca wkładamy w to miasto” Melody nagle zmieniła temat. „O mnie też usłyszysz niepochlebne opinie. Że impulsywna wariatka, odklejona od rzeczywistości, destruktywna kretynka na psychotropach. Że wychowuję potwora”.

„Powystrzelaj ich”.

„Nie. To ich opinia. Mają prawo. To nie polityka, że można mieć własne zdanie, ale tylko jeśli zgadza się z większością. Wracając do ciebie — będziesz katem. Dezerterów i nierobów. Zamykamy ich w komórkach. Bijemy. Głodzimy. Pozbawiamy nadziei przez trzy dni. Później dwa dni trzymamy w dybach na widoku publicznym, a potem to już wieszamy albo odcinamy głowę. Kobieta-kat będzie upokorzeniem męskiego ego”. Melody podnieciła się na myśl o tej wizji. „Czy to nie piękne?”.

„Tak. Piękne. Nie wiem, czy ja temu podołam”.

Hela spojrzała na nią niczym Hydra, chcąca zamienić ją w kamień.

„Musisz”, powiedziała stanowczo Melody. „Gdyby tak wszyscy mieli decydować, co chcą robić, nie byłoby Bajingan”.

„Dobrze”.

„Nigdy nie zabiłaś nikogo?”.

„Raz”.

„Kim ty w ogóle jesteś?”.

„Nikim. Miałam szczęście. Trafiałam na dobrych ludzi”.

„Chyba nie, skoro kogoś pozbawiłaś życia”.

„Źle traktował zwierzęta”.

„Rozumiem. Ludzie zgotowali piekło na Ziemi, masowo zabijaliśmy miliony dziennie, żeby zaspokoić nasz konsumpcjonizm. W nowych realiach odetchnęły z ulgą. Nikt nie testuje już na nich kosmetyków i sztucznie nie zapładnia. Mam tylko obawy, co do kur. Chyba możemy je uznać za wymarły gatunek”.

„Dawno nie widziałam. Kto wie, może spotkamy jeszcze złotą kurę”.

Melody zachichotała. Hela uśmiechnęła się, dotykając opuszkami palców blizn na twarzy

12

Ragnar przyprowadził Honga do swojego mieszkania. Posadził na podłodze w przedpokoju. „Umiesz po angielsku?”, zapytał.

„Tak”.

„Nauczyłeś się zabijając naszych, co? W imię czego? Wykorzystali cię i zostawili na śmierć”.

Hong milczał. Spoglądał na skalpy przywieszone gwoździami do białej ściany. Widział na nich ślady krwi. Ragnar sięgnął po klucze z kieszeni spodni.

„Mogę zwrócić wolność. Wymagam tylko posłuszeństwa”.

„Co miałbym robić?”.

„Ciężko pracować. Być niewolnikiem czyli”.

„Wygłosisz jakieś propagandowe hasła?”.

„Nie. Mogę dać ci w mordę”.

Hong milczeniem sprawił, że dostał otwartą dłonią w twarz.

„Dostaniesz wolność, łóżko na korytarzu…”.

„Wolność kontrolowaną”, przerwał Hong.

„Nie ma innej wolności. Dam ci pracę jako stwór z ciemności. Albo mogę cię zabić. Tu i teraz”.

„Ok. Gdzie mam podpisać?”.

„Wyrok śmierci?”.

„Umowę o pracę”.

„Nigdzie. Szkoda papieru na takie ścierwo”. Poklepał Honga po twarzy. „Dobry wybór. Chcesz kawy? Herbaty?”.

„Kawę. Skąd macie?”.

„Nie wstawaj. Takiej brudnej ściery nie wpuszczę dalej niż do przedpokoju”. Wszedł do kuchni, wlał wody do czajnika i położył na odpalonym palniku gazowym. „Jak dobrze wiesz, kawa rośnie w sklepach. Niestety jest jej coraz mniej”.

„Papieru ci na mnie szkoda, ale kawy już nie?”.

„Trafna uwaga”. Wrócił do przedpokoju z uśmiechem. „Doceń”.

„Dla tych gorszych nie ma kawy. Dla elity jest”.

„Nie za bystry jesteś?”.

„Jesteś durniem, mięśniakiem i rasistą. Od takich nie oczekuje się, że potrafią kłamać”.

„Straciłeś szansę na przypomnienie sobie smaku kawy”.

„Wiem”.

„Lubię cię, Yuck”.

„Jestem Hyuk”.

„A ja będę mówił Yuck”.

„Obraża mnie to”.

„Nie może obrażać cię prawda. Widziałeś swoją facjatę? Wy, Koreańcy, wyglądacie tak samo. Nie sposób odróżnić was od Japońców i Chinoli. I co, może chcesz powiedzieć, że ograniczony jestem, bo nie rozróżniam skośnych oczu od bardziej skośnych?”.

„Rasista. Nerwus. Dureń”.

„Rasizm uratował mi życie. To mnie napędza, inspiruje. A wy weszliście z buciorami i krzywymi oczyma na nasze tereny, grabiąc i zabijając”.

„Postąpiliście tak samo z Indianami. Spotkała was kara”.

„Jakimi Indianami?”.

„Nie uczyli was historii?”.

„Nie wiem, o czym mówisz”. Ragnar poszedł po kawę dla siebie. „Może mnie oświecisz, Yuck?”.

„Na Wschodzie jest garstka Indian. Idź, zapytaj ich”.

„Pójdę. Żeby ich zabić”.

„Wyglądasz jak Breivik. Nie jesteś stąd”.

„Breivikowi nosiłem broń i przeładowywałem ją”.

„Przestań”, przerwał poirytowany Hong. „Jak się nazywasz, szefie?”.

„Ragnar Rothrock”. Splunął na podłogę. „Parobie”. Głośno siorbał kawę. Postawił ją na stole w kuchni. Wziął klucz i odpiął Honga z kajdan. Spojrzał przez okno. „Zmierzch już. Jutro czeka nas ciężka praca dla dobra miasta”.

„Jest i nasza propaganda”, mruknął pod nosem.

„Pewnie. Trzeba w coś wierzyć. Tak jak wierzę w moich bogów na ramieniu. Chłopaki teraz odeskortują cię do wieżowca. Na dziesiątym piętrze służki położyły ci materac. Powinien tam być, o ile nikt go nie zabrał. Nie próbuj korzystać z windy — nie działa”.

Ragnar zapukał do drzwi. Otworzyła Dorothy. Za nią stał młody chłopak podobny do Aldo Ray’a — trzymał oburącz pistolet z tłumikiem. Celował w twarz Honga. Hyuka bawiła jego powaga na twarzy i nieudolny sposób trzymania broni.

„Dorothy”. Ragnar położył dłoń na jej tyłku. „Zostaniesz ze mną”.

„Co z więźniem? Robotnikiem znaczy”.

„Aldo poradzi sobie sam”.

Młodzieniec przytaknął, wyprowadzając Honga. Zamknął drzwi za sobą.

„Posprzątaj ten syf”, rozkazał Rothrock.

„Dobrze”. Dorothy wzięła ściery z toalety. Uklękła, szorując parkiet. „Dlaczego nie masz mopa?”.

„Lubię patrzeć na twój wypięty tyłek”. Ściągnął spodnie. Dorothy wiedziała, czego on chce. Ragnar zamknął mieszkanie na klucz. Wziął ją w ramiona i zaniósł do sypialni.


Ktoś po północy zapukał do drzwi Ragnara. O tej godzinie lepiej jak facet miał bardzo, bardzo, bardzo ważną sprawę do niego albo kobieta musiała stać nago z czerwoną kokardą na głowie, żeby nie wpadł w szał. Spojrzał przez wizjer. Złapał za broń. Celował w głowę Grahama przez drzwi. „Życie ci niemiłe, Graham?”, zapytał.

„Kiedy to istotna sprawa”, zapewnił Bell.

Ragnar otworzył drzwi. „Nie powinieneś latać po lesie?”.

„Arnold za mnie lata”.

Złapał go za rękę, wciągnął do przedpokoju. Zamknął drzwi. „Czy przychodzisz w biznesach?”.

„Mhm”. Kiwnął głową.

„Zapraszam do mojego salonu”.

Usiedli. Graham Bell był u Ragnara pierwszy raz i zaskoczył go nietypowy pomysł na dekoracje. Zwiędłe kwiatki. Masa prywatnej korespondencji, dzienników na podłodze, zaś meble przykryte były folią.

„Skąd brałeś inspiracje?”, zapytał Graham.

„Patrick Bateman”.

„Nie znam”.

„Jego styl życia mnie inspiruje”. Przetarł zaspane oczy.

„A te zeszyty, listy?”.

„Znalazłem albo przygarnąłem. Większość jest naszych ex-obywateli. Lubię wiedzieć, co tym ludziom siedziało w głowie. Ich sposób myślenia. Był taki jeden, co tworzył krzyżówki związane z Bajingan. Jeszcze inny pisał do nieżyjącej żony z nadzieją, że znajdzie jego dziennik i zabierze do nieba ze sobą. Bo on pewien był, że trafi prosto w objęcia Szatana. A jaka to była ważna persona, ho-ho!”.

„Kto taki?”.

„Vernon Schrader”.

„Nie znam”.

„Zginął przygnieciony przez czarne złoto. Opisywał siebie jako mężnego wojownika, taki trochę Zygfryd, tylko smoków nie było”.

„Mam dla ciebie prawdziwą żyłę złota, Ragnar. Karła”.

„Karła?”.

„Nasi sojusznicy z Sycamore znaleźli trupę teatralną. Wybili aktorzyny, tylko niskorosłemu darowali życie. Wzięli go do siebie, by podbudować ego społeczności. Był bity, upokarzany. Nie mieli dla niego innego zajęcia jak robić za popychadło. Dzień przed ścięciem głowy, Dick Barty wpadł na pomysł, żeby ubić bardzo dobrego targu z tobą”.

„Wszystkie decyzje przechodzą przez Melody Hope”, przypomniał Ragnar, wzruszając ramionami.

„Już?”.

„Tak. Zabrania samodzielnych decyzji. Dlatego rozmawia z każdym przed przyjęciem nowych”.

„Chciałeś karła”. Uśmiechnął się Bell, powstrzymując śmiech. „Taki maluch zbadałby ci nieznane dotąd szlaki do czarnego złota”.

„Pewnie. Trochę ich jest, a strach nawet próbować. Jak ma na imię?”.

„Boris Larson”.

„Ciekawe”, powiedział zdumiony Ragnar. „Rodak na nieprzyjaznych terenach”.

„Jest Szwedem”.

„Tak samo ze Skandynawii jak ja”.

Siedzieli chwilę w milczeniu, spoglądając to na siebie, to na kolekcję zwiędłych kwiatów.

„Muszę iść”, powiedział Bell. „Skorzystać z ostatnich godzin urlopu”.

„Długi taki urlop?”.

„Jeden dzień”.

„Zazdrość. Dam znać, co myśli pani Rivers”.

13

Joe spoglądał na zmęczonego Kamerzystę, pilnującego wejścia do wieżowca. Machnął ręką — żadne to wyzwanie dla niego. Pewnymi krokami wszedł do budynku, życząc Gusowi dobrej nocy. Odpowiedział, że wzajemnie, zapominając imię lokatora. Skądś jednak kojarzył twarz.

Zaś Joe zapomniał o wizycie u głowy miasta, przez co nie miał kluczy do mieszkania na dziesiątym piętrze. Trudno, pomyślał, zabiorę komuś materac. Na piątym piętrze zauważył porzucony, lekko prześmierdły moczem materac. Musiał wytrzymać jedną noc. Nie zdążył się ugościć, kiedy z naprzeciwka drzwi do mieszkania otworzyła kobieta podobna do Ruth Neggi. Z trwogą mierzyła wzrokiem Joe.

„Słucham?”, zapytała, gładząc się po twarzy.

„Ja na jedną noc”.

„Mildred Wilson jestem. Widziałeś mojego męża? Penrab Wilson. Nie wraca od trzech dni, a bardzo pilnie potrzebuję z nim porozmawiać, gdyż nie ukrywam dezaprobaty wobec jego czynów i tego, jak próbuje wymigać się od spotkania z Burnettami”.

„Jak wygląda?”.

„Generalnie poczciwa morda, ale uroku odejmuje mu wybita jedynka przez białasów z Compton, a że on czarny jak smoła, Murzyn znaczy, to predyspozycje na worek treningowy posiada, do tego kuternoga, to i uciec nie miał jak wtedy, gdy go okładali na parkingu pod hotelem, i natłukli go pałami, aż mu całe życie przed oczyma przeleciało, widział tunel, białe światło i te sprawy, ale tak mu to usiadło na psychice, że co noc robi pod siebie, a kiedy do pracy wychodzi, to mnie całuje na pożegnanie, jakby mnie widział ostatni raz. I tak nie wymiga się od spotkania z Burnettami”.

„I to cały Penrab Wilson?”.

„Pojęcia nie masz, co ten tłuk potrafi zrobić. Chcesz przenocować u mnie?”.

„Tu mi będzie dobrze”.

„Nie będzie”. Mildred wskazała na podchmielonego starca dzierżącego piłę łańcuchową. „Pan Gerber teraz lunatykuje. Już niejedne drzwi padły jego ofiarą, nie mówiąc o ludziach”.

„Potrzebuje pomocy”.

„Wiemy”.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 47.25
drukowana A5
za 72.59