DYLOGIA “ABYSS”
SHADOWS OF RETURN
2025
INFORMACJA OD AUTORKI
Ta historia zaczęła się od gniewu.
Od pytania, które nie dawało spokoju: Co by się stało, gdybyś musiała kwestionować wszystko, w co wierzyłaś — nawet prawdę o własnej rodzinie?
Napisałam tę książkę z myślą o tych, którzy czują za dużo. O tych, którzy czasem są wściekli, zranieni, pogubieni — ale nie przestają szukać. Dla tych, którzy wierzą, że miłość potrafi kwitnąć nawet tam, gdzie wcześniej panował tylko chłód i nieufność.
Veronica i Elias nie mieli być razem. Właściwie — nie powinni. A jednak… coś między nimi zaiskrzyło. Coś prawdziwego. Nie idealnego. Czasem bolesnego, czasem pięknego. Ale na pewno niebezpiecznego. Bo uczucia też potrafią ranić. Albo uratować.
Nie znajdziesz tu księcia z bajki ani bohaterki bez skazy. Za to znajdziesz ludzi, którzy się mylą. Którzy walczą. Którzy potrafią kochać na przekór wszystkiemu — nawet sobie nawzajem.
Jeśli jesteś tu po raz pierwszy — witaj. Mam nadzieję, że ta historia zagnieździ Ci się pod skórą tak, jak we mnie, kiedy ją pisałam.
Jeśli wracasz — dziękuję. Za zaufanie, za czas, za każde przeczytane zdanie.
I pamiętaj: to, co w nas najdziksze, najtrudniejsze, najprawdziwsze — bywa też najpiękniejsze.
Dla kogo jest ta historia?
Dla tych, którzy kiedyś chcieli krzyczeć, ale musieli milczeć. Dla tych, którzy przeczuwają więcej, niż mówią im dorośli. Dla dziewczyn, które nie chcą być grzeczne, i dla chłopaków, którzy boją się własnego gniewu.
Dla tych, którzy szukają prawdy — nawet jeśli boli. Dla marzycieli z pazurem. Dla realistów z pękniętym sercem. Dla wszystkich, którzy wiedzą, że miłość to nie tylko słodycz, ale też ryzyko, wybór i walka.
Dla każdego, kto choć raz poczuł się sam ze swoim bólem — ale nie przestał wierzyć, że gdzieś czeka ktoś, kto to zrozumie.
Dla tych, którzy wciąż się uczą ufać. Sobie. Innym. Życiu. Dla tych, którzy nie potrzebują perfekcyjnych zakończeń — tylko prawdziwych chwil po drodze.
Dla Ciebie, jeśli potrzebujesz przypomnienia, że nawet wśród ruin można znaleźć coś, co warto chronić. I że czasem to, co najtrudniejsze, staje się tym, co najbardziej najpiękniejsze.
Dla Ciebie, który byłeś wszystkim, a jednak wybrałeś ucieczkę zamiast prawdy, milczenie zamiast rozmowy, strach zamiast odwagi.
Zostawiłeś mnie z pytaniami, które nie zasługiwały na ciszę.
Ta książka jest wszystkim, czego nie zdążyłam Ci powiedzieć — i wszystkim, czego już nigdy nie usłyszysz.
PROLOG
Tej Nocy…
Gdy ciało matki znaleziono na poboczu drogi, deszcz padał tak mocno, że zmył większość śladów. Ulice były ciemne, rozmyte, jakby całe miasto chciało coś ukryć. Światła radiowozów odbijały się w kałużach, w błocie, we krwi. Padało tak, jakby niebo próbowało spłukać winę.
Ojciec leżał kilkadziesiąt metrów dalej — jakby próbował jeszcze coś zrobić, kogoś zatrzymać, coś powiedzieć. Miał rozbite ręce. Otwarty profil ust. Może krzyczał. Może błagał. Ale nikt ich nie usłyszał. Nikt ich nie uratował.
Policja zamknęła sprawę po tygodniu.
Wypadek.
Kierowca zbiegł.
Brak świadków, brak dowodów.
Zwyczajna tragedia w mieście, które i tak ma ich za dużo.
Veronica miała siedemnaście lat i po raz pierwszy w życiu zrozumiała, co to znaczy być naprawdę sama. Nie samotna — sama. Jak krzyk w przestrzeni, do którego nikt się nie odwraca. Jak pustka w sercu, której nie da się zasypać słowami “to się ułoży”.
Ale nie wszyscy potrafią pogodzić się z ciszą.
To było coś w spojrzeniach ludzi — nie litość, nie współczucie. Coś niepokojącego. Unikali jej wzroku, jakby patrzenie w jej oczy przypominało im coś, o czym próbowali zapomnieć. W pół słówkach sąsiadów — tych nagłych zmianach tematu, tej sztucznej uprzejmości. W zbyt szybkich odpowiedziach policjantów. W ich spojrzeniach, które ślizgały się po faktach.
I w sennych koszmarach, które wracały noc w noc — te same obrazy, te same szepty, ta sama twarz, której nigdy wcześniej nie widziała. Ale czuła, że ma znaczenie. Że znała jej rodziców. Że coś z nią łączyło ich śmierć.
Wtedy jeszcze nie znała jego imienia.
Wtedy jeszcze nie wiedziała, że Elias Ward wróci.
I że gdy to się stanie, wszystko zacznie się od nowa.
Ale inaczej.
Nie szukała zemsty. Szukała prawdy. Choć może to tylko wersja, którą opowiadała samej sobie. Bo prawda… to brudna rzecz. Czasem brudniejsza niż krew.
ROZDZIAŁ 1
“Cisza Po Pogrzebie”.
VERONIKA BLAKE.
Cisza po pogrzebie była najgłośniejsza. Nie dźwięk skrzypiących desek pod butami żałobników, nie szepty sąsiadek za plecami, nie odgłos rzucanych na trumnę grudek ziemi. Tylko to, co przyszło potem. Pustka, w której nawet moje myśli wydawały się obce.
Wróciłam do domu dopiero wtedy, gdy ostatni samochód odjechał spod bramy.
Czarna wstążka na klamce drzwi powiewała na wietrze, jakby chciała mi przypomnieć, że żałoba nie kończy się wtedy, gdy zamykasz oczy innym ludziom.
Ona zostaje. Dusi. I patrzy.
W salonie nadal leżała filiżanka po niedokończonej kawie taty. Blat kuchenny był nieco lepki od rozlanego mleka, które ktoś niechlujnie przetarł rękawem. A może to byłam ja. Nie pamiętam. Przez ostatnie dni poruszałam się jak widmo. Jak duch, który nie wie, do którego świata należy.
Ale to nie był wypadek.
Oficjalnie — poślizgnięcie się na mokrej nawierzchni, samochód, który zjechał z drogi, zderzenie z drzewem. Nieoficjalnie? Ich samochód nigdy nie skręcał w tę stronę. Nigdy nie jeździli tą drogą. Mieli swoje przyzwyczajenia, swoje trasy. Mama bała się zakrętu przy moście. Tata nigdy nie prowadził po zmroku bez kawy. A tego wieczoru nie było ani jednej świeżej filiżanki w kuchni. Tylko cisza. Tylko pytania. I ja — roztrzaskana na tysiąc kawałków, ale z jednym ostrym jak brzytwa przeczuciem: ktoś im to zrobił.
Zgasłam na kanapie, wciąż w tej samej czarnej sukience. Czułam, jak materiał przykleja mi się do skóry, a duszność w pokoju wciskała się w płuca jak dym. Mimo to nie otworzyłam okna.
Nie chciałam powietrza. Chciałam odpowiedzi.
W nocy nie spałam. Nie potrafiłam. Wpatrywałam się w sufit, słuchając każdego stuknięcia, każdego podmuchu wiatru za szybą, jakby coś — ktoś — miał zaraz wejść. A potem, tuż przed trzecią, usłyszałam głos.
Nierealny. Niewypowiedziany. Tylko szept wewnątrz mnie. Ten, który przez ostatnie dni milczał.
„Elias Ward wrócił.”
Serce uderzyło raz, za mocno. Drugi raz — zbyt wolno. Ward. Nazwisko, którego nikt tu nie wypowiadał od trzech lat. O którym mówiło się tylko wtedy, gdy nikt nie mógł nas podsłuchać.
Ostatni raz widziałam go, gdy miałam czternaście lat. Szedł przez miasto jak cień, z twarzą schowaną pod kapturem, z oczyma, które nie patrzyły na nikogo, a jednak widziały wszystko. Elias Ward był tajemnicą, którą miasto próbowało pogrzebać, ale ziemia nie przyjęła jego imienia.
Ponoć wyjechał. Ponoć zrobił rzeczy, o których lepiej nie wiedzieć. Ponoć ludzie zaczęli spać spokojniej, gdy zniknął.
Ale teraz wrócił.
Nie wiedziałam skąd ta pewność. Może to był sen. Może szaleństwo. Ale kiedy tego ranka wyszłam z domu, byle gdzie, byle dalej, byle ruszyć się z tej martwej przestrzeni — poczułam to. W powietrzu. W spojrzeniach ludzi na rynku. W tym, jak staruszki szeptały do siebie szybciej niż zwykle.
Coś się zmieniło. Coś wróciło.
I choć nie miałam żadnego dowodu — wiedziałam. Elias Ward był z powrotem.
***
Miasto o tej porze było prawie puste. Niedzielny poranek po pogrzebie — wszyscy mieli swoje powody, żeby nie wychodzić. Albo przynajmniej udawać, że mają. Z ulicą było trochę jak ze mną: wyglądała na spokojną, ale pod powierzchnią coś się wierciło.
Skręciłam w boczną alejkę prowadzącą na rynek. Kostka brukowa była nierówna, z plamami po starych liściach i potłuczonych butelkach, jakby nocne duchy balowały tu bez świadków. Znałam te zaułki na pamięć, ale dziś każde miejsce wydawało się inne.
Cichsze. Cięższe.
Zatrzymałam się przy witrynie antykwariatu. Był zamknięty, ale w środku świeciła się lampka, a w oknie ktoś zostawił książkę z urwanym tytułem:
„Zanim powrócą…”
Co? Kto? Dlaczego? Nie wiem, dlaczego to zapamiętałam. Ale zapisało się we mnie, jak wszystko od tamtej nocy.
Ruszyłam dalej, powoli, czując jak napięcie we mnie rośnie z każdym krokiem. Nie wiedziałam, czego szukam. Może śladów. Może tego jednego spojrzenia, które potwierdziłoby, że nie zwariowałam. Albo właśnie przeciwnie.
Na rynku pachniało pieczywem i kurzem. Piekarnia była otwarta, ale kobieta za ladą, pani Halvers, nie spojrzała na mnie tak, jak zwykle. Zawsze pytała o mamę. Dziś zamilkła.
Jakby bała się, że wspomnienie ich imion wywoła coś, czego nie da się już cofnąć.
Zignorowałam ją i ruszyłam dalej, przechodząc obok przystanku, kiosku i starej tablicy ogłoszeń. Były tam te same kartki co zawsze — festyn szkolny, korepetycje z matematyki, zagubiony kot… I jedna nowa. Kartka bez treści. Tylko czarna plama. Ktoś przyczepił ją pinezką jakby dla żartu albo ostrzeżenia. Stałam przy niej przez chwilę, próbując zrozumieć, dlaczego mnie przeraża.
Niebo było niskie, mleczne, jakby gotowe się rozpłakać. Ale deszcz nie spadał. Jeszcze nie.
— Veronica?
Odwróciłam się. Sarah Quinn.
Chodziłyśmy razem do klasy, choć to słowo nie pasowało do naszej relacji. Ona była tą dziewczyną z głośnym śmiechem, ja — tą z książką i słuchawkami. Nie miałyśmy ze sobą wiele wspólnego, ale po pogrzebie… no cóż. Ludzie stają się inni, gdy mają z kim dzielić współczucie.
— Hej — powiedziałam tylko.
— Słyszałam, że… że ktoś widział Eliasa Warda.
Nie odpowiedziałam.
— Wczoraj wieczorem. Pod lasem, przy starych torach.
Zacisnęłam palce na pasku torby.
— Co robił?
— Nie wiem. Nikt nie wie. Ale wyglądał inaczej. Blizna na szyi, broda… Nie jak kiedyś. Ale to był on. Jestem pewna.
Chciałam zapytać: „Skąd ta pewność?” Ale prawda była taka, że miałam ją w sobie od chwili, gdy się obudziłam. Nie potrzebowałam dowodów. Tylko czasu.
— Jeśli on wrócił… to coś się wydarzy — dodała Sarah ciszej. — Wiesz, co mówią ludzie. Że Elias to zwiastun. Że po nim zawsze coś się kończy.
— Może nie wszystko, co się kończy, musi być złe — odpowiedziałam ostro, zanim zdążyłam się powstrzymać.
Jej oczy posmutniały.
— Veronica… uważaj na siebie, dobrze?
Skinęłam głową i ruszyłam w stronę starych torów. Nie miałam planu. Tylko to uczucie w piersi — ciężkie, ostre, palące.
Ward. Zawsze wracał wtedy, gdy nie powinien. I zawsze zostawiał po sobie coś, czego nie dało się zapomnieć.
***
Tory były jak granica między światem znanym a tym, o którym lepiej nie mówić głośno. Stare, pokryte mchem i rdzą, przecinały las w jednej linii — jakby kiedyś ktoś próbował uciec z tego miejsca, ale nie zdążył.
Znałam tę drogę. Nie prowadziła donikąd. Właśnie dlatego tam poszłam.
Liście pod butami szeleściły cicho, jakby szeptały coś do siebie. Nie bałam się lasu — nie po tym, co czułam od dni. Strach był teraz zbyt blisko skóry, bym mogła nazwać go obcym. Był częścią mnie.
Szłam wzdłuż torów przez kilka minut. Może kilkanaście. Czas był wtedy jak z waty — rozciągał się, zamazywał granice.
A potem to poczułam. Nie widok. Nie dźwięk. Obecność.
Zatrzymałam się. Wszystko wokół zamarło. Nawet ptaki zamilkły, jakby las wstrzymał oddech.
Nie widziałam nikogo. Ale wiedziałam, że nie jestem sama.
Na torach leżał kawałek materiału — szarawy, podarty. Wyglądał jak część rękawa, może z bluzy. Podniosłam go ostrożnie. Był mokry od rosy, ale wciąż ciepły. Zbyt ciepły.
Serce biło mi jak oszalałe. To on, szepnęło coś we mnie. On tu był. Może jest.
Odwróciłam się gwałtownie, gotowa uciekać — i wtedy go usłyszałam. Nie słowo.
Oddech.
Cichy, surowy, gdzieś za mną. Zamarłam.
Nie mogłam się ruszyć, nawet gdyby moje życie od tego zależało. Przez kilka sekund nie istniało nic poza tym dźwiękiem.
A potem… cisza. Tak nagła, że aż zabolała.
Odwróciłam się powoli. Nikogo.
Las znowu szumiał. Ptaki wróciły. Tylko materiał w mojej dłoni drżał, jakby pamiętał coś, czego ja nie chciałam znać.
Nie wróciłam do domu od razu. Zatrzymałam się przy jeziorze na skraju lasu. Tam, gdzie nikt nigdy nie chodził, bo ziemia była zbyt miękka, zbyt wilgotna. Ale tego dnia — tego dnia potrzebowałam właśnie takiego miejsca. Niestałego. Jak wszystko wokół mnie.
Usiadłam na kamieniu i patrzyłam w wodę. Moje odbicie było zamglone, zniekształcone. Wyglądałam, jakbym nie istniała naprawdę. I może tak właśnie było.
Rodzice nie żyli. Miasto milczało. Elias Ward wrócił.
A ja? Byłam tylko siedemnastolatką z sercem pełnym furii i głową pełną pytań.
***
Gdy wróciłam do domu, było ciemno. W oknie na górze paliło się światło.
Zamarłam. Nie zostawiłam żadnego włączonego. Nie miałam sąsiadów z kluczem.
Weszłam powoli, każdy krok to był cichy bunt ciała przed tym, co mogło mnie czekać. Korytarz był pusty. Drzwi zamknięte. Ale światło na górze nadal się paliło.
Wdrapałam się po schodach, prawie nie oddychając. Drzwi do pokoju rodziców były uchylone.
Pchnęłam je lekko. Pokój był pusty. Na komodzie leżała karteczka. Żółta, zagięta, jakby wyrwana w pośpiechu. Zadrżałam.
„Nie wierz nikomu. Nawet sobie.”
Nie było podpisu. Ale w rogu widniał odcisk palca — zabrudzony tuszem albo ziemią.
I wtedy zrozumiałam, że to dopiero początek. Że prawdziwe pytania jeszcze nie padły.
A odpowiedzi… będą bolały.
***
Gdyby ktoś zapytał mnie, kiedy po raz pierwszy usłyszałam o Eliasie Wardzie, nie umiałabym odpowiedzieć dokładnie. To było jak echo — gdzieś zawsze był, choć nigdy go nie widziałam.
W domu rodziców często pojawiały się rozmowy, których nie powinnam była słyszeć. Szeptane słowa o zagrożeniach, o ludziach, którzy nie odpuszczają. O Eliasie, który „wraca, gdy miasto potrzebuje oczyszczenia”. Mama mówiła, że to legenda, przesada — a tata kiwał głową z niepokojem.
Pamiętam, jak jako dziecko stałam przy kuchennym oknie i patrzyłam na stary młyn na wzgórzu. Miejsce, które wszyscy omijali, bo krążyły o nim straszne historie.
„To tam Ward kiedyś zniknął na wiele lat,” tłumaczyła mama, „ale zawsze wraca. I zawsze zostawia po sobie ślad.”
Nie rozumiałam wtedy niczego. Dla mnie to były bajki — aż do tamtej nocy. Nocy, która zmieniła wszystko.
Od tamtej pory każda legenda zyskała nowy wymiar. Każdy cień za oknem stał się potencjalnym zagrożeniem. Każdy szmer w nocy — znakiem, że Elias jest bliżej niż myślałam.
Ale coś jeszcze mnie przyciągało. Niepokój mieszał się z fascynacją. Jakby ten mroczny cień miał w sobie coś więcej niż tylko niebezpieczeństwo.
W pamięci miałam jego imię wymówione szeptem, jak zaklęcie, którego nie wolno wypowiadać na głos. Ale ja wypowiadałam je co noc, próbując oswoić strach.
***
Czasem myślę o tym, jak to wszystko się zaczęło. Jakby było to gdzieś na granicy snu i jawy — zatarte, niedopowiedziane. Ale wiem, że wtedy ukształtowała się część mnie, która dziś nie potrafi odpuścić.
Byłam wtedy jeszcze małą dziewczynką — może miało to z sześć, siedem lat. Mieszkałam jeszcze wtedy z rodzicami w starym domu na skraju miasta, tuż przy lesie, który dziś znam aż za dobrze.
Pewnego letniego popołudnia, kiedy słońce wisiało nisko nad koronami drzew, wyszłam sama na podwórko z moją ulubioną lalką, tę z włosami jak z bajki. Bawiłam się tam godzinami, a świat wydawał się bezpieczny i prosty.
Wtedy zobaczyłam go — chłopca. Stał niedaleko, na końcu naszej ulicy, tuż przy starej, porośniętej bluszczem studni. Miał około mojego wieku, ciemne włosy i oczy tak głębokie, że poczułam, jakby czytał moje myśli.
— Cześć — powiedział cicho.
Nie znałam go, ale jego głos był łagodny, jakby chciał, żebym czuła się bezpiecznie.
— Co robisz? — spytał.
— Bawię się — odpowiedziałam bez zastanowienia.
— Możesz się ze mną pobawić? — zapytał, wyciągając rękę.
Zgodziłam się, choć coś w środku szeptało, że powinnam uciekać. Ale nie uciekłam. Graliśmy razem, biegając po trawie, układając kamyki i szukając skarbów w lesie.
Nazywał się Elias.
Nie pamiętam dokładnie, jak długo trwała ta chwila, ale wiem, że była ważna. Bo potem, gdy poszłam do domu, mama spojrzała na mnie inaczej. Jakby zobaczyła we mnie coś, czego wcześniej nie dostrzegła.
Kilka dni później Elias zniknął. Jakby rozpłynął się w powietrzu, zostawiając tylko echo swojego imienia i tajemniczy ślad w moim sercu.
Od tamtej pory każde spotkanie z nim, nawet jeśli tylko w wyobraźni lub we wspomnieniach, miało smak zakazanego owocu. Czułam, że jest kimś więcej niż tylko chłopcem z dzieciństwa. Że kryje się za nim coś, co zmieni mój świat na zawsze.
A dziś, gdy jego imię znowu krąży w powietrzu, nie mogę się powstrzymać przed pytaniem:
Kim naprawdę jest Elias Ward? I czy kiedykolwiek będę mogła poznać prawdę, zanim będzie za późno?
***
Po tym dniu wszystko wydawało się trochę inne — jakby cienka zasłona między światami została rozerwana, a ja zaczęłam dostrzegać rzeczy, których wcześniej nie zauważałam.
W domu było ciszej niż zwykle. Mama częściej patrzyła na mnie z niepokojem, tata mniej rozmawiał. A ja… ja coraz częściej czułam, że coś mi umyka. Coś ważnego.
Wracałam wtedy do tego jednego popołudnia z Eliasem — do jego ciepłego uśmiechu, do tego, jak bez słów potrafił zrozumieć moją samotność. Nigdy nie powiedział wiele o sobie. Nigdy nie zaprosił mnie do swojego domu. Jakby był cieniem, który nie chciał, by ktokolwiek go dosięgnął.
Przez lata słyszałam o nim różne rzeczy. Plotki, półprawdy, przesądy. Mówiono, że Elias Ward to ktoś, kto przekracza granice, kogo lepiej unikać. Ale ja wiedziałam, że za tym wszystkim kryje się historia, którą muszę poznać.
Dlatego teraz, stojąc nad jeziorem z tym podartym kawałkiem bluzy, czułam, że wszystko zaczyna się splatać — moja przeszłość i jego obecność, moje pytania i jego milczenie.
Chciałam zawołać, zapytać go prosto w twarz: Kim jesteś? Ale zamiast tego milczałam. Bo czułam, że odpowiedzi przyjdą dopiero wtedy, gdy naprawdę będę gotowa je usłyszeć.
Las wokół mnie drżał od nocnych dźwięków. Szum liści, dalekie krzyki zwierząt.
Wszystko wydawało się żywe, a zarazem pełne sekretów, które pragnęły pozostać ukryte.
Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki oddech. W tym oddechu była cała moja złość, mój ból i nadzieja, której się trzymałam.
To była dopiero pierwsza iskra — iskra, która miała rozpalić ogień.
***
Poranki nigdy nie były dla mnie łatwe, ale teraz stały się prawdziwym wyzwaniem. Budzić się w ciszy, która zamiast koić, krzyczała pustką. W moim pokoju pachniało kurzem i zimnem — jakby wszystko zamarło, czekając na coś, co nigdy nie nadejdzie.
Siadałam na brzegu łóżka i wpatrywałam się w ścianę, starając się wyobrazić sobie życie sprzed wypadku. Przypomniałam sobie śmiech mamy, zapach jej ulubionych perfum, ciepło, które rozlewało się po całym domu, gdy tata wracał zmęczony, ale z uśmiechem.
Teraz było inaczej. Sąsiadów z góry znowu nie było słychać, a za oknem wiatr przewracał suche liście. Każdy oddech przypominał mi, że jestem sama.
Wstałam i powlokłam się do łazienki. Lustro pokazało mi twarz, której prawie nie znałam — bladą, z oczami, w których odbijała się burza emocji. Nie chciałam patrzeć dłużej.
Bo wiedziałam, że jeśli spojrzę zbyt uważnie, zobaczę wszystko, co próbuję ukryć — strach, gniew, ból.
Na dole czekała szkoła — miejsce, gdzie musiałam stawić czoła światu, który wydawał się obcy i zimny. Wiedziałam, że tam też coś się zmieniło. Niektórzy szepczą za moimi plecami, inni unikają mojego wzroku, a ja czuję, że każdy dzień jest jak gra, której nie potrafię wygrać.
Ale mimo to szłam dalej. Bo gdzieś głęboko w środku paliła się iskra, która nie
pozwalała mi się poddać. Iskra gniewu, która miała mnie poprowadzić przez mrok.
***
Szkoła była dla mnie od zawsze miejscem pełnym kontrastów. Z jednej strony królestwem beztroskich chwil, śmiechu i rozmów do późna, z drugiej — areną, na której każdy gest i spojrzenie miały znaczenie. Teraz, po stracie rodziców, te granice stały się jeszcze bardziej wyraźne, a świat zdawał się obracać szybciej niż moje zdolności, by za nim nadążyć.
Wchodziłam na teren szkoły z ciężkim sercem. Z każdym krokiem czułam na sobie wzrok innych — niektórych pełen współczucia, innych zaś niepokojąco obojętny lub wręcz wrogi. Wiedziałam, że plotki rozchodzą się szybciej niż prawda. W mojej nieobecności pojawiły się nowe wersje wydarzeń, które próbowały usprawiedliwić lub wyjaśnić tragedię mojej rodziny. Ale żadna z nich nie była prawdziwa.
Minęłam korytarze, które pamiętały moje radosne kroki sprzed kilku miesięcy.
Wszystko wydawało się takie samo, a jednak inne — jak film, który nagle przyspieszył, a ja zostałam w tyle, próbując złapać oddech. Znalazłam swoje miejsce w ławce, ale nawet tu cisza była gęsta, ciężka od niewypowiedzianych słów.
Obok mnie usiadła Isabella — jedyna osoba, która wydawała się rozumieć więcej, niż mówiła.
Jej spojrzenie było ciepłe, a jednocześnie pełne troski i rezerwy.
— Veronica — powiedziała cicho — jeśli chcesz, możesz ze mną porozmawiać. Kiedyś. Nie musisz tego dźwigać sama. — Skinęłam głową, choć nie byłam pewna, czy jestem gotowa na to, by otworzyć drzwi do własnego bólu.
Lekcje mijały wolno, ale mimo wszystko pozwalały na chwilę oderwać się od myśli. Matematyka, angielski, historia… Słowa, które zwykle płynęły lekko, teraz brzmiały jak echo. Moje myśli były gdzie indziej — na pogrzebie, w pustym domu, w pytaniach bez odpowiedzi.
Podczas przerwy wyszłam na korytarz, gdzie powietrze było chłodne i pełne szeptów.
Z daleka zobaczyłam grupkę uczniów, którzy rozmawiali o Eliasie. Jego imię wywoływało napięcie, prawie jak zaklęcie. Nie mogłam oderwać od nich wzroku.
Był tam — lub był obrazem, który wszyscy nosili w swoich głowach. Groźny, tajemniczy, nieuchwytny. Cień, który wkraczał w moje życie, nie pytając o zgodę.
Gdy dzwonek oznajmił koniec przerwy, wróciłam do klasy, ale serce biło szybciej.
To było uczucie, które znałam dobrze — mieszanka strachu i ciekawości, której nie potrafiłam się oprzeć.
Wieczory w domu były jeszcze gorsze. Cisza zdawała się wręcz namacalna. Siadałam na kanapie, otulona kocem, próbując oswoić pustkę, która rozlewała się po każdym kącie.
Czasem sięgałam po stare albumy ze zdjęciami — ulotne chwile zatrzymane w czasie, które teraz zdawały się być wszystkim, co zostało.
— Veronica — usłyszałam cichy głos.
To była moja siostra, Sofia, choć w tych chwilach wydawała się równie zagubiona jak ja.
— Musimy iść dalej — powiedziała, choć sama brzmiała jak ktoś, kto próbuje przekonać siebie bardziej niż mnie.
Nie byłam gotowa, ale wiedziałam, że nie mam wyboru. Każdy dzień przynosił nowe wyzwania — rozmowy z policją, spotkania z sąsiadami, cienie spojrzeń, które mnie śledziły.
Jednocześnie nie mogłam przestać myśleć o Eliasie. Kim był? Dlaczego wrócił? I co miał wspólnego z tym wszystkim, co się wydarzyło?
W jego milczeniu było coś, co mnie niepokoiło i przyciągało jednocześnie. Jakby jego tajemnice były kluczem do mojej własnej zagadki.
***
Po powrocie ze szkoły, zanim zrobiłam cokolwiek innego, miałam swój rytuał. To była moja chwila, kiedy świat na chwilę zwalniał — choć tylko trochę.
Siadałam przy oknie w swoim pokoju, z kubkiem gorącej herbaty w dłoniach i notatnikiem, który zaczęłam prowadzić niedługo po wypadku. Na kartkach zapisywałam wszystko, co czułam, co mnie dręczyło, co nie dawało mi spokoju. To było moje miejsce, gdzie mogłam być szczera — bez lęku, że ktoś mnie oceni lub nie zrozumie.
Niektóre wpisy były chaotyczne, pełne gniewu i żalu. Inne — krótkie i milczące, jakby słowa same się bały wyjść na światło dzienne. Czasem wracałam do nich po kilku dniach i czytałam na nowo, szukając w nich czegoś, co mogłoby mi pomóc iść dalej.
Kiedy pisałam, czułam, że chociaż na chwilę oddzielam się od tego wszystkiego — od bólu, od pytań bez odpowiedzi, od nieustannego poczucia pustki.
Z czasem zaczęłam też chodzić na długie spacery po lesie za domem. Las był dla mnie jak inny świat — dziki, pełen tajemnic i jednocześnie bezpieczny, bo nikt tam nie pytał o przeszłość ani nie oceniał spojrzeniem. Z każdym krokiem czułam, jak napięcie we mnie powoli puszcza, a powietrze wypełnia się czymś… czystym.
Czasem podczas tych spacerów natrafiałam na ślady pozostawione przez zwierzęta — świeże tropy w miękkiej ziemi albo pióra na gałęziach. To drobne znaki, które wydawały się mówić: „Jesteś tu, jesteś częścią tego świata”.
Ale nawet wtedy myśli uciekały zbyt szybko, jakby chciały uciec od tego, co bolało najbardziej.
Pewnego dnia, podczas jednego z takich spacerów, usiadłam na starym pniu drzewa i wyciągnęłam notatnik. Wypisałam w nim jedno słowo — „prawda”.
To było wszystko, czego pragnęłam. Prawdy o tym, co stało się z moimi rodzicami. Prawdy, której nikt nie chciał mi powiedzieć. I która być może była najniebezpieczniejszą rzeczą, jaką mogłam zacząć szukać.
***
Były takie chwile, kiedy czułam, że coś — ktoś — obserwuje mnie z oddali. Nie było to uczucie realnej obecności, raczej jak cień, który przesunął się na skraju pola widzenia i zniknął, zanim zdążyłam się do niego odwrócić.
Pewnego popołudnia, kiedy wracałam ze szkoły przez park, dostrzegłam sylwetkę znikającą za drzewem. Nie zdążyłam jej dokładnie zobaczyć — było to bardziej wrażenie niż obraz — ale serce zaczęło bić szybciej. Czy to była tylko wyobraźnia? Czy ktoś naprawdę śledził moje kroki?
Starałam się nie dać temu myśleniu zbyt wiele miejsca w głowie, bo wiedziałam, że nie mogę się pozwolić na strach. Nie teraz.
Ale mimo wszystko, coś ciągnęło mnie do tego cienia. Jakby ta niewidzialna nić łączyła mnie z kimś, kogo jeszcze nie znałam — a kto miał być ważny.
W domu, podczas wieczornych rozmów z siostrą, pojawiła się pierwsza wzmianka o nim. Sofia mówiła o nim szeptem, jakby bała się, że ktoś może je podsłuchać.
— Słyszałaś, że Elias wrócił? — zapytała pewnego wieczoru.
Pokręciłam głową, choć czułam, że jego imię nie daje mi spokoju.
— Tak mówi się na osiedlu. Nikt dokładnie nie wie, po co wrócił. Ale ludzie gadają…
— I co mówią?
— Że to ktoś, kogo lepiej unikać. Ktoś, kto… nie zapomniał i nie wybaczył.
Jej słowa były jak ostrze, które delikatnie przecięło moją codzienną rzeczywistość.
Nie chciałam przyznać, że też myślałam o nim. Że jego milczenie i tajemnica były jak cień wiszący nad moim życiem.
***
Nocą, kiedy wszystko wokół cichło, a tylko od czasu do czasu słychać było szelest liści za oknem, moje myśli krążyły wokół niego — Eliasa. Nie wiedziałam, dlaczego jego imię tak często wracało do mnie, choć nie znałam go osobiście. Był jak niewidzialny cień, który skrywał się w zakamarkach miasta, a którego obecność czuć było w każdym szeptanym słowie, w każdym spojrzeniu skierowanym gdzieś w dal.
Pewnego wieczoru, gdy światło lamp ulicznych rozlewało się miękko po mojej podwórkowej ścieżce, zauważyłam coś, co sprawiło, że na moment zamarłam. Na murze, niedaleko furtki, ktoś zostawił znamię — znak, który wyglądał jak uproszczona litera W, delikatnie wymalowana czarną farbą. Nie znałam tego symbolu, ale coś w nim budziło we mnie dziwne uczucie — mieszankę niepokoju i dziwnej fascynacji.
Przez chwilę miałam wrażenie, że ten znak jest jak tajemnicze przesłanie, skierowane do mnie — albo może do kogoś innego. Miałam ochotę zetrzeć farbę, ale powstrzymałam się. Coś podpowiadało mi, że to nie był zwykły wandalizm. Że za tym znakiem kryje się historia, którą muszę poznać.
***
W szkole atmosfera była napięta, ale na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniało.
Ludzie mówili, ale jednocześnie udawali, że nic się nie stało. To było jak gra w milczenie — gdzie każdy wiedział coś, ale nikt nie chciał tego przyznać na głos.
Z Iss’ą spotykałyśmy się po lekcjach czasem na korytarzu albo w bibliotece.
Ona była moją jedyną kotwicą w tym chaosie, chociaż często widziałam, że sama też nosi ciężar, którego nie potrafiła wyrazić słowami.
— Masz czasem wrażenie, że ktoś nas obserwuje? — zapytała mnie pewnego dnia, kiedy wracałyśmy razem ze szkoły.
Spojrzałam na nią i nie byłam pewna, czy powinnam się przyznać, że tak właśnie się czuję.
— Tak — powiedziałam cicho. — Ale wolę o tym nie myśleć.
Isabella skinęła głową, jakby rozumiała, że czasem lepiej ukrywać swoje lęki.
***
Oddech miasta o zmierzchu był inny niż w ciągu dnia — cięższy, bardziej wilgotny, jakby powietrze samo niosło z sobą cienie i tajemnice, które budziły się, gdy słońce chowało się za horyzontem.
Stawałam wtedy przy oknie i wpatrywałam się w zapadający zmrok. Oczy szukały w mroku szczegółów, które mogłyby coś zdradzić. Ale miasto było jak zasłona — gęsta i nieprzenikniona.
W mojej głowie kłębiły się pytania, które krążyły wokół tej jednej, jedynej rzeczy, której nie mogłam zignorować — prawdy. Nie wierzyłam w przypadki. Nie wierzyłam w oficjalne wyjaśnienia. Mój umysł powtarzał sobie w kółko, że ktoś odebrał mi wszystko, co miałam.
Że ktoś odbierał życie moim rodzicom, i to nie był wypadek.
Z każdym dniem ta myśl rosła i coraz bardziej paliła mnie od środka. Ale nie chciałam, żeby ktokolwiek to zauważył. Bo gniew był moim tajnym sprzymierzeńcem — dawał siłę, ale też izolował.
Czasem zastanawiałam się, jak wyglądałaby moja codzienność, gdybym mogła pozwolić sobie na słabość. Czy wtedy kogoś bym do siebie dopuściła? Czy nie stałabym się zbyt łatwym celem?
Szkoła była miejscem, gdzie życie toczyło się dalej, choć dla mnie zatrzymało się gdzieś w miejscu między strachem a determinacją. Klasa, ławki, nauczyciele — wszystko wydawało się takie samo, a jednak odległe. Spotkania z przyjaciółmi, choć potrzebne, były często pełne napięcia i niedomówień.
Moja przyjaciółka Issa była jedyną osobą, której pozwalałam dostrzec choćby cień mojej słabości. Jej spojrzenie było ciepłe, pełne zrozumienia, choć nie pytała zbyt wiele.
Czasem wystarczyło, że siedziałyśmy razem w bibliotece, wśród półek pełnych książek, i milczeliśmy. To milczenie mówiło więcej niż słowa.
W jednej z takich chwil, podczas jednej z naszych spotkań, poczułam nagle chłód na karku, jakby ktoś stanął tuż za mną. Odwróciłam się szybko, ale nikogo nie było. Serce biło mi mocno, a na skórze pojawiła się gęsia skórka. To było uczucie, które zaczęło się pojawiać coraz częściej — jakby coś niewidzialnego przyglądało się moim krokom.
Nie znałam jeszcze tej obecności, ale czułam, że z czasem stanie się ważna.
Że będzie jak cień, który zacznie rozciągać się wokół mnie — nieuchwytny, a jednak nie do pominięcia.
***
Tego wieczora, kiedy miasto zaczynało tonąć w ciemności, a ja znowu stałam przy oknie, poczułam, że coś się zmienia — choć nie potrafiłam tego nazwać. Był to moment, gdy cisza w moim pokoju zrobiła się gęsta od niepewności, a oddech świata na zewnątrz zdawał się nieść tajemnicę, która jeszcze nie miała imienia.
Nie wiedziałam wtedy, że ta tajemnica — ten cień — będzie towarzyszył mi dłużej, niż byłam na to gotowa. Że będzie obserwować każdy mój krok, a ja nie będę mogła się od niej uwolnić.
Ale o tym dowiem się dopiero później. Na razie mogłam tylko stać tam, wpatrując się w mrok, i czekać. Czekać na to, co miało nadejść.
ROZDZIAŁ 2
“Czekanie”.
VERONIKA BLAKE.
Czekałam.
Minuty płynęły powoli, jakby czas sam nie był pewien, czy powinien się posuwać naprzód. Miasto pogrążyło się w ciemności, a światła latarni odbijały się od mokrego asfaltu, tworząc świetliste smugi na moich ścianach. W moim pokoju panowała cisza — nie ta uspokajająca, ale ta, która krzyczała w środku. Ta, która mówiła: coś się zbliża.
I wtedy — jakby na potwierdzenie tego, co czułam — rozległo się pukanie do drzwi.
Nie głośne. Nie natarczywe. Dwa ciche stuknięcia. Zbyt ciche, by mogły należeć do kogoś, kto przyszedł z codziennością. Zbyt spokojne, by mogły oznaczać coś dobrego.
Zamarłam.
Wszystkie dźwięki świata ucichły, jakby zniknęły tylko po to, bym mogła usłyszeć to jedno — powtórzone po chwili — pukanie. Dłoń sama zacisnęła się na ramieniu swetra, jakby miało mi to dać jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa. Nie ruszyłam się od razu. Patrzyłam tylko na drzwi, jakby mogły się otworzyć same, jakby cień, o którym myślałam przed chwilą, miał zaraz wlać się do środka.
Trzecie pukanie. Tym razem wyraźniejsze. I męskie. Znałam ten dźwięk.
Znałam ten rytm. Znałam sposób, w jaki ktoś próbował stłumić siłę w dłoni, by nie przestraszyć.
To był on.
Nie widziałam go od lat. Nie od tamtej nocy, kiedy wszystko się skończyło. Nie od chwili, gdy ostatni raz spojrzał mi w oczy z czymś, co nie było już ani miłością, ani nienawiścią — tylko pustką.
Elias Ward.
Moje ciało zareagowało szybciej niż myśli. Serce przyspieszyło, jakby chciało mnie ostrzec. Jakby pamiętało więcej, niż ja sama pozwalałam sobie pamiętać.
Nie powinnam była otwierać. Ale zrobiłam to.
Drzwi skrzypnęły cicho, a ja zobaczyłam go znowu — po raz pierwszy od trzech lat. Stał tam, jakby nie minął ani dzień. Miał na sobie ciemny płaszcz, przemoczony na ramionach, a spod kaptura wystawały pasma wilgotnych włosów. Zmieniony. Doroślejszy. Ale w oczach… w oczach wciąż było to samo.
Ten chłód. Ten mrok. I coś jeszcze. Coś, co mnie niepokoiło bardziej niż wszystko inne.
— Veronica — powiedział cicho.
Moje imię brzmiało inaczej wypowiedziane przez niego. Jak coś świętego i przeklętego jednocześnie. Jak wspomnienie i ostrzeżenie. Jak rana, która jeszcze się nie zagoiła.
Nie odpowiedziałam. Po prostu patrzyłam. Nie wiedziałam, czy mam go uderzyć, przytulić, czy uciec.
— Wiem, że nie powinienem tu być — dodał.
I właśnie to mnie złamało. Bo wiedział. Zawsze wiedział. A mimo to przyszedł.
— Dlaczego? — zapytałam w końcu. Głos był ochrypły, jakby dawno nie był używany. — Dlaczego teraz?
Zamiast odpowiedzi, Elias spuścił wzrok i sięgnął do kieszeni płaszcza. Serce podeszło mi do gardła. Przez ułamek sekundy pomyślałam, że może przyszedł z czymś złym. Z czymś, czego nie chcę zobaczyć. Ale wyjął tylko niewielką kopertę. Starą. Pomarszczoną. Zaadresowaną moim charakterem pisma.
Zamrugałam. To był mój list.
List, którego nigdy nie wysłałam. List, który zostawiłam na grobie rodziców, myśląc, że nikt nigdy go nie przeczyta.
— Skąd go masz? — wyszeptałam.
Elias podniósł wzrok. W jego oczach nie było odpowiedzi. Tylko pytania.
— To długa historia — powiedział. — Ale myślę, że powinniśmy porozmawiać. —
Nie odpowiedziałam od razu. Tyle chciałam powiedzieć, a każde słowo stało mi w gardle jak cierń.
Zrobiłam krok w tył. Nie zapraszając go gestem, nie mówiąc ani słowa. Po prostu zostawiłam drzwi uchylone na tyle, by mógł wejść, jeśli chciał. Wiedziałam, że to błąd. Ale były takie błędy, które robisz z pełną świadomością — nie dlatego, że nie znasz konsekwencji, ale właśnie dlatego, że znasz je aż za dobrze.
Elias wszedł wolno, jakby każdy krok ważył zbyt wiele. Zdjął kaptur. Włosy miał jeszcze wilgotne od deszczu, opadały mu na czoło. Z bliska wyglądał inaczej, jakby lata, które minęły, nie tylko go zmieniły, ale coś z niego zabrały.
Usiadł na krześle przy biurku, tym samym, na którym kiedyś bazgrałam listy, które nigdy nie miały zostać przeczytane. Listy do rodziców. Listy do samej siebie. Listy do niego.
A teraz jeden z nich leżał między nami — fizyczny ślad moich dawnych ran.
Usiadłam naprzeciw. Zachowywaliśmy dystans, jakby każdy centymetr między nami był jeszcze pełen czegoś niebezpiecznego. Milczeliśmy. Nie wrogo. Po prostu… nie mieliśmy języka dla tej chwili.
— Znalazłem go kilka dni temu — zaczął w końcu Elias, przesuwając palcami po brzegu koperty. — Na cmentarzu. Leżał pod kamieniem. Mokry, prawie zniszczony. -Skinęłam głową. Wiedziałam, o którym kamieniu mówi. Kiedy zostawiłam list, chciałam, by zniknął razem z tamtym dniem. Nie sądziłam, że ktokolwiek go znajdzie. Tym bardziej on.
— Nie miałeś prawa go czytać.
Spojrzał na mnie. Nie przepraszająco. Nie bezczelnie. Po prostu szczerze.
— Wiem. Ale przeczytałem.
Zacisnęłam dłonie na udach. Tamten list był jak krzyk. Jak wyrwana z serca myśl, której nigdy nie miałam odwagi wypowiedzieć. Pisałam go wtedy, kiedy wszystko się waliło, kiedy czułam się jak cień samej siebie. I teraz ten cień siedział przede mną, patrzył na mnie swoimi oczami, a ja czułam, że jeśli powiem jedno słowo za dużo — wszystko znowu się rozsypie.
— Dlaczego wróciłeś?
To pytanie musiało paść. W końcu. Bo choć moje serce chciało znać odpowiedź, mój umysł pragnął jej jeszcze bardziej. Trzy lata ciszy nie były przypadkiem. On nie wrócił bez powodu.
Elias przez chwilę milczał. W jego oczach było coś, czego nie potrafiłam rozpoznać. Strach? Wina? Smutek?
— Bo coś się dzieje, Veronica — powiedział cicho. — Coś, co dotyczy twojej rodziny.
Zamrugałam. Moje wnętrze zadrżało.
— Mojej rodziny? Moi rodzice nie żyją.
— Wiem — przerwał. — Ale to nie koniec. To nigdy nie był koniec.
Wbiłam w niego wzrok. Jego twarz była blada, zmęczona. Ale nie kłamał. Czułam to. Elias nie przyszedł po to, by rozgrzebywać wspomnienia. Przyszedł, bo coś… się zaczynało. Albo coś się kończyło.
— Potrzebuję cię — dodał po chwili. — Nie tylko jako tej Veroniki sprzed lat. Ale jako tej, którą jesteś teraz.
Parsknęłam gorzko.
— Nie masz pojęcia, kim jestem teraz.
Uśmiechnął się, ale bez cienia ironii.
— Wiem. Ale chcę się dowiedzieć.
Milczenie powróciło między nami jak stare przyzwyczajenie. Tylko deszcz wciąż uderzał o szyby, jakby chciał przypomnieć, że czas nie zatrzymał się tylko dlatego, że nasze spojrzenia utkwiły w sobie na dłużej.
Przesunęłam dłonią po blacie biurka. Wciąż czułam pod palcami fakturę starego papieru, który dzielił mnie od Eliasa — a może od dawnej mnie.
— O co chodzi? — zapytałam cicho. — Powiedz wszystko. Bez gier, bez półsłówek. -Elias opuścił wzrok. Jego ramiona uniosły się lekko, jakby brał oddech przed zanurzeniem się w czymś głębokim i nieodwracalnym.
— Kiedy wróciłem do miasta… — zaczął powoli. — Miałem swoje powody. Nie szukałem ciebie. Nie szukałem przeszłości. Chciałem tylko… — Urwał. Pokręcił głową. — Nieważne. Ale rzeczy nie dały mi spokoju. Zaczęły się… pojawiać.
— Jakie rzeczy?
— Dokumenty. Zdjęcia. Zapisy rozmów. Rzeczy, które nie powinny istnieć. Ktoś grzebie w sprawie twoich rodziców.
Serce zamarło mi w piersi.
— To był wypadek. — Głos zadrżał mi lekko, choć próbowałam, by zabrzmiał pewnie. — Policja zamknęła sprawę.
Elias spojrzał mi prosto w oczy.
— A ty naprawdę w to wierzysz?
Cisza, która po tym zapadła, była cięższa niż jakiekolwiek słowo. W tej jednej chwili zrozumiałam, że coś we mnie pękło. Nie dlatego, że Elias podważył historię, którą przez trzy lata próbowałam sobie powtarzać. Ale dlatego, że nigdy do końca w nią nie wierzyłam.
Nie powiedziałam nic. Tylko wstałam i podeszłam do okna. Patrzyłam, jak światło latarni rozmywa się w kroplach deszczu. Miasto było ciche. Zbyt ciche.
— Myślałam… — powiedziałam po chwili — że jeśli wystarczająco długo będę udawać, że wszystko było w porządku, to przestanie boleć.
Elias nie odpowiedział od razu. Usłyszałam, jak wstał. Jak jego kroki zbliżają się, ale zatrzymują tuż za mną. Nie dotknął mnie. Nie powiedział nic. Ale jego obecność była bardziej intensywna niż jakiekolwiek słowa.
— Veronica… ja też kiedyś udawałem. Że potrafię żyć bez prawdy. Bez ciebie. —
Odwróciłam się powoli. Twarze mieliśmy teraz blisko. Zbyt blisko, jak na dwoje ludzi z przeszłością, która nie została przepracowana. Patrzyliśmy na siebie z taką intensywnością, że gdyby to była wojna, oboje byśmy już krwawili.
— Co mam zrobić? — zapytałam. — Mam znów uwierzyć, że to nie był przypadek? Mam otworzyć starą ranę, bo ty przyniosłeś ze sobą nowe pytania?
— Nie chcę, żebyś wierzyła. Chcę, żebyś wiedziała. A jeśli nie dla siebie… to dla nich.
Oczy zaszkliły mi się, zanim zdążyłam temu zapobiec.
— Nie mam w sobie już siły, Elias. Trzy lata budowałam życie z popiołów. I teraz mam patrzeć, jak znowu się rozpada?
— Może nie musi się rozpadać. Może właśnie teraz masz szansę zbudować je tak, jak trzeba.
Wzruszyłam ramionami.
— Z tobą?
Nie odpowiedział. Ale nie musiał.
Bo w jego spojrzeniu było coś, co znałam lepiej niż własny cień — ta niemożliwa do ukrycia potrzeba. Żeby coś ocalić. Może nas. Może prawdę. A może tylko samego siebie.
***
Wyszliśmy późno. Deszcz osłabł, ale noc była zimna — taka, która wpełza pod skórę, nawet jeśli próbujesz ją ignorować.
Elias nie powiedział, dokąd idziemy. Nie pytałam. Może dlatego, że znałam odpowiedź.
Szliśmy cicho przez opustoszałe ulice, mijając zamknięte sklepy, zgaszone światła mieszkań i ludzi za szybami, którzy nie mieli pojęcia, że świat obok nich właśnie się kruszy. Szliśmy jak duchy.
Aż dotarliśmy do miejsca, którego unikałam przez lata. Do granicy lasu. Do ścieżki, która zaczynała się tam, gdzie kończyła się moja odwaga.
Dom moich rodziców.
Był pusty od trzech lat. Sprzedaż nigdy nie doszła do skutku — zbyt wiele formalności, zbyt dużo bólu. Stał tam, jakby czas się go nie imał, a może właśnie odwrotnie — jakby wszystko, co w nim było, zgniło od środka. Ostatni świadek tamtej nocy. Ostatni świadek ich śmierci.
Zatrzymałam się.
— Nie wejdę tam.
Elias nie odpowiedział. Podszedł do drzwi, wyjął z kieszeni klucz. Zatrzymał się z dłonią na klamce.
— Dlaczego masz ten klucz? — zapytałam powoli, nie podchodząc.
Spojrzał na mnie przez ramię.
— Twój wujek dał mi go. Wiesz, że zawsze utrzymywał, że to był tylko wypadek. Ale jakiś czas temu przestał być tego taki pewien.
Zacisnęłam palce w pięści.
— Nie chcę wracać do środka. Nie jestem gotowa.
— Może nigdy nie będziesz — powiedział cicho. — Ale to nie znaczy, że nie musisz. — Stałam w miejscu, jak zaklęta. I wtedy przypomniałam sobie dźwięki — tamtej nocy. Krzyki. Potłuczone szkło. Głos ojca. I potem cisza. Przerażająca cisza.
Zrobiłam krok do przodu.
Dom pachniał kurzem i wilgocią. Każdy pokój wydawał się mniejszy, jakby wspomnienia w nim skurczyły przestrzeń. Kiedyś to było moje miejsce. Teraz był to grób wspomnień, które ledwo trzymały się życia.
Elias nie włączał światła. Poruszaliśmy się w półmroku, jakby jasność mogła nas zranić bardziej niż ciemność. Weszliśmy do salonu. Kanapa była zakryta prześcieradłem. Stół wciąż stał, tak jak wtedy — z niedopitym kubkiem herbaty, który ktoś zostawił jakby w pośpiechu. Jakby ktoś miał zaraz wrócić.
Podniosłam filiżankę. Była lekka, delikatna. Mama ją uwielbiała.
— Zostawiła ją tamtego wieczoru — powiedziałam bardziej do siebie niż do niego. — Powiedziała, że zaraz wróci. Chciała tylko coś sprawdzić na zewnątrz.
Elias stał w progu. Patrzył na mnie z cichym napięciem.
— Veronica — odezwał się po chwili. — Znalazłem coś na strychu. Coś, co powinno zostać odkryte trzy lata temu.
Spojrzałam na niego. — Na strychu?
Skinął głową i odwrócił się, kierując się w stronę schodów.
Strych był miejscem, którego nikt z nas nie lubił. Dziwny, duszny, z drewnianą podłogą, która trzeszczała przy każdym kroku. Jako dziecko unikałam go jak ognia — miałam wrażenie, że coś tam mieszka. Coś więcej niż kurz i pajęczyny.
Weszliśmy ostrożnie. Elias zapalił latarkę w telefonie i skierował snop światła w róg pomieszczenia.
Tam, pod narzuconym kawałkiem starego materiału, leżało pudełko.
— Znalazłem je przypadkiem. Przyszedłem tu w nocy. Sam. Nie miałem pojęcia, co w nim będzie. Ale…
Przyklęknął i odsłonił pokrywę.
Pudełko było pełne notatek. Zdjęć. Kawałków gazet. Rzeczy, których nikt nie powinien był gromadzić — chyba że… wiedział więcej, niż mówił.
Zamarłam. Na samej górze leżał zeszyt. Znajomy. Mój. Zadrżałam, wyciągając go powoli.
— To… niemożliwe. Zgubiłam go rok przed tym, jak… — urwałam.
Elias nie przerywał. Pozwolił, bym powoli przeglądała zapisane strony. Znałam ten charakter pisma. Znałam każdy wers. To były moje notatki. Moje rysunki. A między nimi…
Strona zapisana przez kogoś innego. Litery inne. Obce. A jednak znajome.
Znałam ten styl. Był zimny. Formalny. Zbyt poukładany. Zbyt… policyjny.
— To… — szepnęłam — raport?
Elias przytaknął.
— Nieoficjalny. Ktoś go ukrył. Może ojciec. Może ktoś z jego otoczenia. Ale mówi coś, czego nie powiedzieli ci wtedy. Że tej nocy ktoś był w domu. Ktoś, kto nie powinien.
Spojrzałam na niego z przestrachem. — Ty wiedziałeś?
— Wiedziałem tylko tyle, ile wyczytałem. Ale jeśli chcesz poznać prawdę… musimy wrócić tam, gdzie wszystko się zaczęło.
— Czyli…?
Jego spojrzenie pociemniało.
— Do Archiwum. Do starych akt. Do nazwisk, które dawno przestały istnieć na papierze, ale nigdy nie zniknęły z tego miasta.
***
ELIAS WARD
Było już dobrze po północy, kiedy opuściliśmy dom. Veronica milczała, trzymając zeszyt przy sobie jak relikwię. Wciąż miała w oczach ten sam wyraz — jakby ktoś rozchylił w niej ranę, której nie da się zszyć jednym słowem „przepraszam”.
Nie pytałem, czy jest gotowa. Widziałem, że nie była. Ale mimo to szła obok mnie. I to mówiło wszystko.
Archiwum znajdowało się w piwnicy starego ratusza — skrzydle, o którym mało kto pamiętał, że jeszcze istnieje. Zawilgocone korytarze, zapach pleśni i papieru, który widział więcej niż ludzie, którzy go zapisywali.
— Skąd masz dostęp? — zapytała Veronica, kiedy zatrzymałem się przed ciężkimi drzwiami ze zmatowiałą tabliczką „Dział spraw zamkniętych”.
Nie spojrzałem na nią. — Znałem kogoś, kto znał kogoś. Nie pytaj.
Skinęła głową. Tak, jakby jej to już nie dziwiło.
W środku było zimno. Metalowe szafy stały w równych rzędach, a światło jarzeniówek nadawało wszystkiemu nieprzyjemny, martwy odcień. Podeszliśmy do terminala i wpisałem dane.
Nazwiska jej rodziców. Data. Numer sprawy.
Chwilę trwało, zanim system wypluł odpowiedź. Veronica opierała się o ścianę, a jej wzrok błądził po sufitach, jakby bała się, że to miejsce zacznie do niej mówić.
— Oto ono — powiedziałem cicho.
Znaleźliśmy teczkę. Starannie opisaną. A jednak… kiedy ją otworzyliśmy, było w niej mniej niż się spodziewaliśmy. Kilka stron. Kilka nieczytelnych raportów. Zdjęcia z miejsca zdarzenia — zamazane, jakby ktoś specjalnie obniżył jakość. I podpisy. Ale żaden nie był czytelny.
Veronica przewracała strony z narastającą frustracją.
— Ktoś to wyczyścił.
— Albo nigdy niczego tu nie umieszczono.
Zamilkła. Przez chwilę siedziała bez ruchu, tylko jej dłoń wciąż zaciskała się na kartce, jakby trzymała ją w miejscu resztką sił.
— Zobacz to — powiedziała nagle.
Wyciągnęła z kieszeni zeszyt. Otworzyła na stronie z cudzym pismem. Porównała litery z jednym z podpisów w aktach.
Zadrżeliśmy oboje. Ten sam charakter pisma.
— To ta sama osoba — powiedziała powoli. — Ktoś, kto miał dostęp do śledztwa, pisał w moim zeszycie.
— I wiedział, że go tam zostawisz. Albo… sam go tam włożył.
— To był sygnał?
— Albo ostrzeżenie.
Zaczęła szybciej oddychać. — Czyli to nie koniec.
— To początek — powiedziałem cicho.
I wtedy to się stało.
Gdzieś w ciemności korytarza rozległ się trzask. Jakby ktoś poruszył drzwiami.
Veronica znieruchomiała. Spojrzała na mnie. Oboje zamarliśmy.
Zgasło światło.
— Elias — szepnęła. — Co to było?
Wytężyłem słuch. Kroki. Powolne. Ciężkie. Zbliżające się.
— Musimy stąd iść. Teraz.
Złapałem ją za rękę. Bez słowa wbiegliśmy między regały, próbując znaleźć drugie wyjście. Latarka w telefonie już nie działała. Światło zgasło wszędzie.
To coś — ktoś — szedł za nami. Nie spieszył się. Jakby wiedział, że i tak nie uciekniemy.
VERONIKA BLAKE
Nagle drzwi po lewej ustąpiły. Wpadliśmy do jakiegoś ciemnego pokoju archiwalnego. Elias zamknął je od środka, zasuwając metalowy rygiel. Przez chwilę nikt się nie ruszał.
Słychać było tylko oddechy.
— Veronica… — wyszeptał.
Spojrzałam na niego. Jego oczy świeciły w ciemności jak u kogoś, kto znów czuje strach. Ale też coś innego. Determinację.
— Teraz już nie możesz się wycofać. Jeśli to otworzyliśmy… musimy iść do końca.
Przytaknęłam.
— Wiem.
I wtedy w świetle mojej komórki zauważyłam coś na ścianie. Mapę. Stare zdjęcie miasta. Ale nie obecnego. Tego sprzed lat. Zaznaczone czerwonymi punktami. I podpis pod nimi.
Projekt Ward. Zamarłam.
— Elias… to twoje nazwisko.
Zbladł. Nie odpowiedział. Ale ja już wiedziałam.
Nie tylko chodziło o moich rodziców. To, co się działo, miało związek z nim.
Z jego rodziną. Z czymś, co zaczęło się na długo przed nami. A teraz — właśnie teraz — wracało.
Elias patrzył w mapę, jakby widział ją po raz pierwszy. Jakby każde czerwone kółko wbijało mu się pod skórę.
— Co to jest? — spytałam. — Dlaczego twoje nazwisko jest w tytule?
— Nie wiem. — Ale jego głos zadrżał. — Może… może to przypadek.
— Nie wierzę w przypadki — powiedziałam powoli. — Nie po tym wszystkim.
Wskazałam najbliższy punkt na mapie — był na granicy miasta, tuż przy lesie. Tam, gdzie kiedyś znajdowało się opuszczone sanatorium.
— Co jest w tym miejscu?
Elias milczał. W końcu powiedział:
— Tam mieszkał mój ojciec. Zanim… zanim zniknął.
Zamrugałam.
— Myślałam, że wyjechał za granicę.
— Tak mówiła matka. Ale nigdy nie było żadnych biletów. Żadnych śladów. A jego imię wciąż przewija się w dokumentach, które znajduję. Zawsze w tle. Zawsze przy sprawach, które kończyły się… źle.
Poczułam dreszcz. Coś, czego nie da się opisać. Jakby ktoś, kogo nigdy nie znałam, właśnie przeszedł przez pokój.
Wzięłam głębszy oddech i sięgnęłam po stary segregator stojący pod mapą. Tytuł:
„Projekt Ward: faza 1”.
W środku nie było wiele. Fragmenty korespondencji. Listy między urzędnikami. Ale jeden z nich wyróżniał się. Stary, pożółkły, z datą sprzed dwudziestu lat.
„Eksperyment został przerwany po incydencie w punkcie L-4. Straty nieodwracalne. Zalecamy zniszczenie dokumentacji. Ward odmówił.”
Spojrzałam na Eliasa.
— Co to za eksperyment?
On tylko pokręcił głową.
— Nie wiem. Ale chyba wiem, kto może wiedzieć.
— Kto?
— Moja matka.
Była trzecia w nocy, kiedy stanęliśmy przed domem Eliasa. Nowa dzielnica, nowe życie, nowa tożsamość. Ale to wszystko było teraz tylko iluzją.
Zanim zapukał, zatrzymał się.
— Veronica, jeśli to, co usłyszymy, zmieni wszystko między nami…
— To przynajmniej w końcu będziemy wiedzieć prawdę — przerwałam mu.
Wpatrywał się przez chwilę w moje oczy. I wtedy, po raz pierwszy, jego dłoń lekko dotknęła mojej.
— Zawsze wiedziałem, że jesteś silniejsza niż myślisz.
Drzwi otworzyły się z trzaskiem.
W progu stanęła kobieta — elegancka, z oczami, które przypominały Eliasowe, ale jakby zimniejsze. Bardziej puste. I wtedy zrozumiałam: ta kobieta nosi w sobie wiele historii, o których nikt nigdy nie miał się dowiedzieć.
— Elias — powiedziała chłodno. — Nie spodziewałam się ciebie. Zwłaszcza nie z nią.
Nie pytała, kim jestem. Wiedziała.
— Musimy porozmawiać — powiedział Elias. — O Projekcie Ward. O ojcu.
Zbladła.
— Wejdźcie. Ale jeśli już tu jesteście, to znaczy, że zbliżyliście się za bardzo.
Spojrzałam na nią uważnie.
— Co to znaczy?
Zamknęła drzwi.
— Że w tej grze nie ma wygranych.
***
Po rozmowie z matką Elias wyprowadził mnie na zewnątrz. Ulica była pusta, a światła latarni rzucały długie cienie na mokry asfalt.
— Veronica… — zaczął niepewnie — wiem, że wszystko to jest dla ciebie za dużo. Za szybko. Ale musisz mi zaufać. To, co odkryjemy, zmieni wszystko.
Patrzyłam mu w oczy i czułam, jak moje serce bije szybciej. Napięcie między nami stało się niemal namacalne.
— Elias, nie wiem, czy jestem gotowa… — przyznałam.
On ujął moją twarz dłońmi.
— Nie musisz być gotowa. Ale musisz być ze mną.
W jego spojrzeniu była siła, której do tej pory nie widziałam. A zarazem coś delikatnego — jakby mówił, że nie ma dla niego nic ważniejszego niż to, że razem możemy stawić czoła temu, co nas czeka.
Zaciągnęłam powietrze i skinęłam głową.
— Razem.
I wtedy, gdzieś daleko, rozległ się odgłos wycia syreny.
— To dopiero początek — szepnął Elias.
Zamknęłam oczy. Wiedziałam, że nasza historia dopiero się zaczyna.
ROZDZIAŁ 3
“Między Pragnieniem A Winą”.
VERONIKA BLAKE.
Wycie syreny długo rozbrzmiewało w mojej głowie, nawet gdy ucichło. Jak echo starego wspomnienia, które nie chce zniknąć. Otwarte oczy nie przynosiły ukojenia — wręcz przeciwnie. Miałam wrażenie, że wszystko, co znajome, właśnie zaczyna się łamać, a każdy oddech wypełniała nuta czegoś, co przypominało strach.
Stał obok mnie. Niewzruszony. Jakby wiedział więcej, niż powinien. Jakby w jego oczach od dawna była przyszłość, której ja dopiero zaczęłam się domyślać.
— To było blisko? — zapytałam, łamiąc ciszę.
Elias spojrzał przed siebie. Jego profil był ostry w bladym świetle poranka. Cień brody, napięta linia szczęki. Miał w sobie coś ze skały — tej, która nie drgnie, nawet gdy świat się wali.
— Zbyt blisko — odpowiedział krótko. — Ale nie dla nas.
Poczułam ukłucie w brzuchu. Zbyt blisko. Nie dla nas. Ale dla kogo?
***
Kiedy wróciliśmy do domu, w powietrzu unosił się zapach dymu. Nie tego domowego, z kominka czy kuchni — ale metalicznego, surowego, jakby coś się paliło zbyt długo i zbyt głęboko.
Przez chwilę żadne z nas się nie odezwało. Elias włączył radio, jakby chciał zająć czymś ciszę, ale i tak oboje słuchaliśmy tylko wiadomości.
„Pożar na przedmieściach. Nieznane źródło ognia. Brak ofiar. Trwa śledztwo.”
Zamknęłam oczy. To nie był przypadek. Nie wierzyłam w zbiegi okoliczności. Nie po wszystkim, co się wydarzyło.
— To ma związek z tobą? — zapytałam.
Odwrócił głowę w moją stronę powoli. Milczał przez moment, zanim odpowiedział.
— Może. Ale równie dobrze może mieć związek z tobą, Veronico.
Zadrżałam. Moje imię z jego ust brzmiało jak wyrok. Albo jak zaklęcie. Nie wiedziałam jeszcze, które z nich przeważa.
***
Późnym wieczorem wzięłam prysznic. Ciepła woda miała zmyć wszystko: zmęczenie, niepokój, wspomnienia. Ale nie potrafiłam się z niej wydostać. Stałam tam, jakby woda miała mnie ochronić przed tym, co czekało po drugiej stronie zasłony.
Obraz moich rodziców nie znikał z myśli. Ich śmierć… Nigdy nie poczułam, że to wypadek. Teraz — z Eliasem tak blisko, z syreną w tle, z pożarem za rogiem — wszystko wydawało się głośniejsze. Bardziej rzeczywiste.
Wyszłam z łazienki, owinęłam się w ręcznik i zatrzymałam przed lustrem. Widziałam siebie. Ale jak przez szybę. Jakby to była inna dziewczyna. Młodsza, naiwna. Taka, która jeszcze wierzyła, że są rzeczy, które kończą się dobrze.
Elias zapukał do drzwi.
— Wszystko w porządku?
— Tak — skłamałam, zbyt szybko.
— Wiem, że nie. — Jego głos był cichy. — Ale możesz udawać dalej, jeśli tego potrzebujesz.
Ubrałam się szybko. Ciemny sweter, dżinsy. Buty na płaskim obcasie. Tylko to, co wygodne. Nic, co mogłoby mnie zdradzić.
— Dokąd idziemy? — zapytałam, gdy zeszłam na dół.
Elias oparł się o framugę drzwi, ramiona skrzyżowane.
— Do kogoś, kto może znać część odpowiedzi. Ale to nie będzie łatwa rozmowa.
— Żadna rozmowa nie jest łatwa, gdy dotyczy zmarłych.
Nie zaprzeczył. Tylko kiwnął głową.
Wyszliśmy razem w noc. Szliśmy chodnikiem, wzdłuż pustej ulicy, którą o tej porze wypełniały jedynie odległe światła i dźwięk naszych kroków. Miasto było inne nocą — cichsze, ale przez to bardziej szczere. Tak jakby nie musiało już udawać, że wszystko jest w porządku.
Minęliśmy kilka zamkniętych sklepów. Okna były ciemne, odbijając jedynie bladą poświatę latarni. Gdzieś w oddali zamruczał silnik samochodu, ale nie zatrzymaliśmy się. Elias prowadził pewnie, jakby znał drogę na pamięć. Nie pytałam, dokąd idziemy. Może nie chciałam wiedzieć. Może to, co nieznane, było teraz bezpieczniejsze niż odpowiedzi.
— Nie boisz się? — zapytał nagle.
Zatrzymałam się. Spojrzałam na niego.
— A ty?
Uśmiechnął się, ale to nie był ten uśmiech, który rozjaśnia twarz. To był ten drugi — smutny, wycofany. Taki, który krył więcej, niż pokazywał.
— Cały czas — odpowiedział cicho. — Tylko nie zawsze to widać.
Przez sekundę byliśmy po prostu dwojgiem ludzi, którzy nie potrafili się przyznać, jak bardzo są poranieni. Potem ruszyliśmy dalej. Dotarliśmy do małego budynku przy końcu jednej z bocznych uliczek. Niepozorny. Szary. Z cegły tak starej, że zaczynała odpadać przy podstawie. Na drzwiach nie było nazwiska, tylko rdzewiejący numer — 27.
Elias zapukał. Raz, potem drugi. Cisza.
— On wie, że to my? — zapytałam.
— On wie wszystko. — Elias nie spojrzał na mnie. Jego wzrok był wbity w ciemne drewno drzwi, jakby chciał je przeniknąć siłą spojrzenia.
Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem. W progu stał starszy mężczyzna, o twarzy pooranej zmarszczkami i oczach koloru stali. Nie powiedział nic. Tylko przesunął się na bok, dając nam znak, by wejść.
W środku pachniało kurzem i starym papierem. Jakby czas się tu zatrzymał. Albo zapomniał, że powinien iść dalej.
W salonie paliła się tylko jedna lampa, a jej światło rzucało długie cienie na ściany. Wszystko było tu ciche — zbyt ciche.
Usiedliśmy naprzeciw niego. Nie przedstawił się. Elias też nie uznał tego za konieczne.
— Veronica — zaczął starszy mężczyzna, a ja zesztywniałam. — Wyglądasz jak ona.
— Jak kto? — spytałam ostrożnie.
— Jak twoja matka. Miała ten sam wzrok, gdy wiedziała, że coś się dzieje za jej plecami. Nie ufała nikomu. I dobrze robiła.
Zaparło mi dech.
Elias milczał. Jego ręce były splecione, palce lekko białe od nacisku. Jakby bał się, że jeśli się poruszy, coś się rozsypie.
— Co się wtedy stało? — zapytałam. — Chcę wiedzieć wszystko.
Starszy mężczyzna nie odpowiedział od razu. Sięgnął po papierosa, zapalił go z ociąganiem. Przez chwilę tylko siedział i patrzył, jak dym unosi się w powietrzu, skręcając się i wirując niczym wspomnienia, które nie chcą zniknąć.
— Twoi rodzice… — zaczął. — Nie zginęli przez przypadek.
Cisza, która nastała po tych słowach, była ciężka. Przygniatająca.
— To było zlecenie — powiedział w końcu. — Dokładnie zaplanowane. I dobrze wykonane.
Zerknęłam na Eliasa. Nie drgnął. Nie poruszył się. Ale coś w jego oczach zmieniło kolor. Jakby ogień w nich zgasł i został tylko popiół.
— Kto? — szepnęłam.
— Nie wiem. — Starszy mężczyzna wypuścił dym. — Ale wiem jedno. Twój ojciec wiedział, że idą po niego. I zostawił coś. Coś, co miało trafić do ciebie, gdy dorośniesz.
— Gdzie to jest?
— U kogoś, komu kiedyś ufał. Ale teraz… nie wiem, czy ten ktoś nadal żyje. —
Zacisnęłam dłonie. Moje serce biło zbyt głośno. Zbyt szybko. Elias w końcu przemówił:
— A jeśli nie żyje?
Starszy mężczyzna spojrzał na niego z czymś, co przypominało cień dawnego gniewu.
— Wtedy będziecie musieli kopać głębiej. Ale uważajcie. Kiedy zaczynasz grzebać w przeszłości… przeszłość potrafi zacząć grzebać w tobie.
***
Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, noc była gęstsza niż wcześniej. Jakby przez te kilkadziesiąt minut, które spędziliśmy w mieszkaniu starego mężczyzny, coś się w niej zmieniło. Niebo przybrało kolor stalowy, powietrze stało się cięższe, a ulice cichsze — zbyt ciche nawet jak na tę porę.
Szliśmy przez jakiś czas w milczeniu. Elias miał wzrok utkwiony gdzieś przed sobą, jakby próbował trzymać myśli z dala ode mnie. Nie naciskałam. Nie od razu.
Ale coś we mnie się przesunęło. Jakiś niepokój, który do tej pory tylko drgał gdzieś pod skórą, teraz zaczął wrastać głębiej. Jakby odpowiedzi, które zaczęłam otrzymywać, były tylko nową formą pytań. Zatrzymałam się.
— Elias?
Odwrócił się. Nie powiedział nic, ale jego spojrzenie… było inne. Jakby nie chciał się przyznać, że coś czuje. Albo że coś ukrywa.
Zrobiłam krok bliżej.
— Co dokładnie wiedziałeś o moich rodzicach… zanim wróciłeś do miasta?
Z jego twarzy zniknęły wszelkie emocje. Kamienna maska. Znów.
— To nie jest odpowiedni moment.
— A kiedy będzie? — zapytałam. Cicho. Ale stanowczo.
Milczał.
Powietrze między nami zgęstniało. Jakby cały świat nagle zamarł, czekając na odpowiedź, której on nie chciał wypowiedzieć, a ja nie chciałam usłyszeć.
— Nie przyszło ci do głowy, żeby mi powiedzieć, że to było zlecenie? Że ktoś chciał ich śmierci?
— Veronica…
— Czy ty wiedziałeś?
Zamilkł. A to milczenie… powiedziało wszystko. Zrobiło mi się zimno. Tak, jakby wiatr przeszył mnie od środka. Zadrżałam.
— Nie miałem pewności. — Jego głos był cichy, niepewny. — Nie wtedy. Nie w taki sposób.
— Ale podejrzewałeś. — Zrobiłam krok do tyłu. — I mimo to… mimo to nic mi nie powiedziałeś. Dlaczego?
— Bo myślałem, że cię ochronię — wyszeptał.
Prychnęłam. Ironicznie. Prawie gorzko.
— Ochrona nie polega na tym, żeby ukrywać prawdę. Polega na tym, żeby iść przez nią razem.
Jego oczy zadrżały. I wtedy coś w nim pękło. Jakby wszystkie warstwy, które przez lata nakładał, nagle się rozpadły. Widziałam go nagiego — nie dosłownie, ale w tym najgorszym, najbardziej bolesnym sensie. Bezbronnego. Winnego.
— Gdybym mógł cofnąć czas… — powiedział.
— Ale nie możesz — przerwałam. — Żadne z nas nie może.
Zacisnęłam ręce w kieszeniach kurtki. Nie chciałam, żeby widział, jak bardzo mnie to boli. Jak bardzo się łamię. Odwróciłam się i ruszyłam przed siebie.
Nie zatrzymał mnie. Nie tym razem.
***
Tej nocy nie spałam.
Siedziałam przy oknie, owinięta w koc, patrząc, jak wiatr porusza gałęziami drzew. Każdy szelest przypominał mi coś z przeszłości — strzęp rozmowy, urwany krzyk, echo zapomnianego śmiechu.
W głowie powtarzałam jego słowa: Gdybym mógł cofnąć czas.
Ale nie mógł. I ja też nie.
Rodzice nie żyli. Elias coś ukrywał. A ja byłam w samym środku czegoś, co zdawało się większe niż wszystko, co znałam.
Wstałam i sięgnęłam po stare pudełko po butach, które trzymałam na dnie szafy.
W środku były rzeczy, które należały do mojej mamy: stary notes, zdjęcia, naszyjnik w kształcie księżyca. Ale teraz szukałam czegoś więcej. Czegoś, co wcześniej mogłam przeoczyć. Czegoś, co mogło rzucić nowe światło na to, co usłyszałam dziś wieczorem.
Zaczęłam przeglądać zdjęcia, jedno po drugim. I wtedy go zobaczyłam.
Na zdjęciu sprzed lat — Elias. Młodszy. Inny. Uśmiechnięty. Stał z tyłu, za moim ojcem, jak cień. Ale cień nie powinien mieć twarzy. A jednak miał.
Wpatrywałam się w to zdjęcie przez długi czas, jakbym chciała wniknąć głębiej, dostrzec coś jeszcze. Twarz Eliasa… Była młodsza, ale nie mogłam się pomylić. Ten sam układ ust, ten sam cień gniewu pod oczami. Miał może dziewiętnaście lat. Może dwadzieścia.
Nie powinno go tam być. Wtedy jeszcze mnie nie znał. Nie powinien znać moich rodziców.
A jednak… Moje palce zadrżały. Obróciłam zdjęcie, jakbym spodziewała się znaleźć coś na odwrocie — jakąś notatkę, datę, wskazówkę. Ale kartka była pusta. Gładka. Niewinna.
Tak jak kiedyś wydawał mi się Elias.
Zamknęłam oczy. Obraz zaczął pulsować pod powiekami. Elias stojący za moim ojcem. Elias uśmiechnięty. Elias obecny w historii mojej rodziny, zanim sama byłam w stanie ją zrozumieć.
— Kłamca — wyszeptałam.
To słowo zabolało mnie bardziej, niż się spodziewałam. W ustach brzmiało obco. Jak nie moje. A jednocześnie tak prawdziwe.
Zostawiłam pudełko, zdjęcia i wspomnienia na łóżku, po czym wyszłam z pokoju. Czułam się duszno, choć przecież było zimno. Potrzebowałam powietrza.
Czegokolwiek, co odetnie mnie od tego, co właśnie odkryłam.
Wyszłam na taras. Oparłam się o barierkę i spojrzałam w głąb nocy. Miasto spało. Tylko światła ulic rozlewały się jak ciepłe plamy farby, a gdzieś w oddali słychać było pojedyncze kroki psa patrolującego swoje terytorium.
W tej ciszy poczułam coś jeszcze. Złość.
Nie była gwałtowna. Nie wybuchła. Ona sączyła się powoli, jak trucizna. Jak świadomość, że nic nie było tym, na co wyglądało. A może… że wszystko było właśnie tym.
***
Nazajutrz nie zadzwonił. Nie napisał. Ja też nie. Nie potrafiłam.
Zamiast tego, wczesnym popołudniem pojechałam do biblioteki miejskiej. To miejsce wydawało się jedynym, gdzie nie istniały sekrety. Gdzie każda historia była zapisana czarno na białym i każdy mrok miał swoje logiczne wytłumaczenie. Szukałam czegokolwiek — artykułów sprzed lat, zdjęć, wspomnień. Czegokolwiek, co mogłoby potwierdzić, że Elias znał moich rodziców. Że był wtedy w naszym mieście. Że jego milczenie nie było tylko decyzją, ale strategią.
Po godzinach przeglądania papierów, dotarłam do artykułu sprzed siedmiu lat.
„Incydent w dzielnicy portowej: młody mężczyzna postrzelony, policja nie ujawnia danych.”
Bez zdjęcia. Bez nazwiska. Ale data się zgadzała. Miejsce też.
Pamiętałam ten dzień. Pamiętałam, że ojciec wrócił do domu zdenerwowany. Że matka szeptała coś w kuchni, mówiąc, żeby nie zadawać pytań. Miałam wtedy dwanaście lat.
Dwanaście. A Elias… był już wtedy częścią czegoś, co od lat ciągnęło się jak cień za moją rodziną.
Wysłałam mu zdjęcie. Bez podpisu. Nie odpisał. Przez godzinę, potem dwie, a potem przez całą noc.
***
Następnego dnia zapukał do moich drzwi. Stał tam — z tym samym spokojem, który kiedyś mnie uspokajał, a teraz przyprawiał o dreszcze.
W rękach trzymał ten naszyjnik mamy. Ten w kształcie księżyca. Odebrał mi głos.
— Zostawiła go — powiedział. — Kiedy ją ostatni raz widziałem.
Zrobiłam krok w tył.
— Czyli jednak.
Nie zaprzeczył. Nie próbował się tłumaczyć.
— Veronica… Nie przyszło mi do głowy, że spojrzysz na mnie i zobaczysz tylko to.
— A co mam zobaczyć?
Zamilkł. Jego oczy stały się puste.
— Pomyślałem, że jak cię nie ostrzegę… to będziesz bezpieczna.
— Przez siedem lat?
Wziął głęboki oddech. Jego głos się załamał.
— Widziałem, jak wchodzisz w ich świat. Krok po kroku. I wiedziałem, że to tylko kwestia czasu, aż cię wciągnie. Tak jak mnie.
Zacisnęłam dłonie.
— To nie było twoje zadanie, żeby mnie zatrzymać. To było moje życie. Moja rodzina.
— I dlatego cię zdradziłem — wyszeptał.
Nie wiedziałam, co bardziej mnie bolało — to, że przyznał się do winy, czy to, że jego głos był wciąż tak czuły, tak przepełniony żalem. Jakby naprawdę go to zżerało od środka.
Może tak było. Może nie.
Ale to nie zmieniało faktu, że stałam przed człowiekiem, który był moją jedyną odpowiedzią… i moim największym kłamstwem.
Patrzyliśmy na siebie długo. A potem tylko powiedział:
— Chcesz wiedzieć wszystko? Naprawdę wszystko?
Skinęłam głową.
— To ci pokażę.
Patrzyłam, jak jego ramiona lekko opadają, jakby ta decyzja zabrała z niego resztki powietrza. Przez moment miałam wrażenie, że się zawaha. Ale nie — spojrzał na mnie inaczej niż kiedykolwiek wcześniej. Nie jak na dziewczynę, którą musiał chronić, ukrywać, trzymać z dala. Spojrzał jak na kobietę, która zasługuje na całą prawdę. Nawet tę brudną.
Elias wyciągnął dłoń w moją stronę. Powoli. Bez presji. Jakby to był wybór — a nie obowiązek.
Nie ruszyłam się.
— Jeśli pójdziesz ze mną — powiedział cicho — już nic nie będzie jak wcześniej. Ale przysięgam… nie będziesz już musiała szukać w ciemności. Pokażę ci, gdzie się zaczęło. I dlaczego nie mogłem wtedy powiedzieć ani słowa.
Naszyjnik w jego dłoni połyskiwał srebrem, odbijając światło z holu. Przez sekundę zobaczyłam w nim odbicie siebie — zbyt zmęczoną, zbyt zagubioną, ale wciąż stojącą.
— Dobrze — odpowiedziałam szeptem. — Ale jedno chcę wiedzieć teraz.
Uniósł brwi, nie pytając. Czekał.
— Czy moi rodzice… Czy wiedzieli, kim naprawdę jesteś?
Jego milczenie odpowiedziało za niego. Zacisnęłam palce na balustradzie, jakby miała mnie ona utrzymać przy zmysłach.
— Wiedzieli — powtórzyłam sama do siebie, gorzko. — A ja byłam ostatnia, która się dowiedziała.
— Bo chciałem, żebyś miała coś czystego. Cokolwiek. Nawet jeśli to miało być oparte na kłamstwie.
Zamknęłam oczy. Te słowa… nie były wybieleniem. Były wyrokiem.
— Jutro — powiedziałam. — Spotkajmy się jutro. Jeszcze dziś… muszę pobyć sama. — Pokiwał głową. Nie nalegał. Zostawił naszyjnik na schodach, a potem odszedł.
Zostałam sama w ciszy, z sercem bijącym jak alarm. Z głową pełną pytań i jedną pewnością: że jutro coś się zmieni. Że nie da się już wrócić do punktu wyjścia.
Podniosłam naszyjnik. Był chłodny. Jakby przez te wszystkie lata przechowywał w sobie echo tego ostatniego dnia z moją mamą.
Założyłam go. Nie po to, by go nosić. Po to, by pamiętać.
Bo jeśli mam iść dalej — potrzebuję wiedzieć, od czego naprawdę zaczęła się ta historia. I od kogo.
***
Wróciłam do środka, powoli, jakbym każdy krok musiała przemyśleć. W pokoju panował półmrok. Tylko światło lampy przy łóżku rozlewało się miękko po starych deskach podłogi. Pudełko ze zdjęciami leżało tam, gdzie je zostawiłam. Otworzone. Bezbronne. Tak jak ja.
Usiadłam na krawędzi łóżka i wzięłam jedno ze zdjęć do ręki. Nie to z Eliasem — inne. To, na którym byłam ja i mama. Miałam może osiem lat. Siedziałyśmy na kocu pod drzewem, a ona trzymała mnie za rękę, jakby świat nigdy nie mógł nas rozdzielić.
Poczułam pieczenie w oczach. I pozwoliłam sobie na to. Łzy przyszły cicho. Nie z krzykiem. Nie z rozpaczą. Tylko z tym cichym, głębokim bólem, który pojawia się wtedy, gdy nagle rozumiesz, że nic nie było takie, jak myślałaś. Że ludzie, których kochałaś, byli częścią tajemnicy, którą teraz musisz rozwiązać sama.
Naszyjnik leżał na moim dekolcie. Chłodny. Obcy. A jednak tak bardzo mój. Pociągnęłam za łańcuszek i zamknęłam go w dłoni.
— Dlaczego mi nie powiedziałaś? — wyszeptałam w stronę wspomnienia matki. — Dlaczego zostawiłaś mnie z tyloma pytaniami?
Z zewnątrz dobiegł mnie dźwięk odjeżdżającego samochodu. Elias wracał do swojego świata, a ja… zostałam w swoim. Jeszcze na chwilę. Jeszcze dziś. Wciągnęłam powietrze, ciężkie i gęste od emocji.
„To dopiero początek” — powiedział.
I miał rację. Bo coś we mnie pękło. Coś się otworzyło. I nie dało się tego już zatrzymać.
***
ELIAS WARD
Nie odwracałem się, kiedy zamknęła za mną drzwi. Nie mogłem. Bo gdybym jeszcze raz spojrzał w jej oczy… nie byłbym w stanie odejść.
Szliśmy razem przez zaledwie kilka minut, ale w mojej głowie ta cisza, to jedno słowo — „razem” — odbijało się jak echo po polach, których dawno już nie odwiedziłem. Dźwięczało mi w klatce piersiowej, w gardle, w krwi. I bolało.
Bo tak bardzo chciałem wierzyć, że to możliwe. Że jeszcze nie jest za późno.
Ale wiedziałem też, że jestem ostatnią osobą, która mogłaby ją prowadzić.
Wsiadłem do samochodu i zatrzasnąłem drzwi. Silnik zaskoczył z cichym pomrukiem, ale nie ruszyłem. Siedziałem tam, w półmroku, z rękami zaciśniętymi na kierownicy, jakbym mógł w ten sposób utrzymać resztki kontroli.
Zamknąłem oczy.
Wciąż widziałem ją przed sobą — stojącą na schodach, z lekko rozchylonymi ustami, z oczami ciemnymi od bólu, którego sam jej zadałem.
Chciałem ją dotknąć. Powiedzieć, że przepraszam. Że nigdy nie miałem być tym, który ją zrani.
Ale przecież właśnie nim byłem. To ja miałem rozkaz, Veronica. To ja wiedziałem. I to ja milczałem.
Odwróciłem się wtedy od wszystkiego, co było dobre. Od ciebie. I teraz… teraz płacę za to każdego dnia.
Nie zasługuję na twoje spojrzenie. Na to, żebyś mnie znów chciała słuchać. A już na pewno nie na to, żebyś znów mi ufała. Ale, do diabła, i tak cię pragnę.
Nie tylko twojego ciała — choć pamięć o nim wciąż żyje pod moją skórą.
Pragnę twojej obecności. Twoich myśli. Tego, jak mnie rozbrajałaś w sekundę. Jak potrafiłaś milczeć przy mnie bez napięcia, jakby cisza była wspólnym językiem.
W świecie, który sam pomalowałem czernią, ty byłaś jedynym światłem. A ja… zgasiłem cię.
Czasem myślę, że gdyby to wszystko dało się cofnąć, zrobiłbym to bez wahania. Ale wtedy znowu przypominam sobie, że byłeś marionetką większej gry — a ja jej pionkiem. I właśnie to mnie niszczy najbardziej. Że nigdy nie mogłem naprawdę chronić Veronici.
Że zostawiłem ją samą, gdy najbardziej mnie potrzebowała.
Siedzę więc w tym samochodzie, sam ze swoim żalem i pragnieniem, które nie zna granic. I wiem, że chcę ją z powrotem. Nie tylko obok, ale naprawdę — prawdziwie, bez tajemnic i kłamstw.
Ale czy to w ogóle możliwe? Czy zasłużyłem na to, by znów zobaczyć jej uśmiech? Chociaż serce mówi „tak”, rozum krzyczy, że już dawno straciłem tę szansę.
I właśnie dlatego — mimo że pragnę jej każdego dnia — trzymam się na dystans. Bo kochać ją to znaczy pozwolić jej odejść, jeśli tylko tego chce.
A ja… muszę nauczyć się kochać, nie posiadając.
ROZDZIAŁ 4
“Cisza Po Słowie Razem”.
VERONIKA BLAKE.
Dom zamilkł. Zostałam w nim sama — z ciężarem ostatnich słów, które wypowiedzieliśmy do siebie. „Razem.” Jedno słowo, a tak wiele znaczeń. Odbijało się teraz w mojej głowie jak echo w pustym korytarzu.
Nie spałam tej nocy.
Leżałam na wznak, wpatrując się w sufit, który w świetle ulicznych lamp wyglądał jak pusta kartka papieru. Zbyt cicha, zbyt czysta. Zbyt gotowa na coś, co wcale nie chciało zostać zapisane.
Myśli przychodziły jak fale — powolne, ciężkie, przesiąknięte emocjami, które trudno było nazwać. Nie potrafiłam już oddzielić przeszłości od teraźniejszości. Każde wspomnienie z dzieciństwa nagle miało nowy cień. Każde słowo, które wypowiadała mama, każdy jej gest… Teraz wydawało się, że wszystko było podszyte czymś więcej. Że znała tajemnicę, o której milczała aż do końca.
I że Elias — Elias wiedział wcześniej niż ja.
W moim wnętrzu rosło coś, co trudno było nazwać złością, ale też nie było litością. To było coś między — coś, co pulsowało jak rana tuż pod skórą. Chciałam go o wszystko zapytać. Jednocześnie nie chciałam wiedzieć niczego więcej.
Rano usiadłam przy oknie. Ulica spała jeszcze, osnuta mgłą. Dziwne, jak spokojnie wyglądał świat, kiedy w tobie wszystko drżało.
Zastanawiałam się, co teraz. Co dalej. Czy naprawdę mogę mu zaufać? Czy „razem” znaczyło „na chwilę”, czy może „na zawsze”?
A jeśli Elias odejdzie znowu? A jeśli ja nie będę w stanie już wrócić?
***
Przed południem zadzwonił telefon. Dźwięk przeszył ciszę jak nóż. Spojrzałam na ekran.
Nie Elias. Nie numer prywatny. Nieznany numer. Wahałam się chwilę, po czym odebrałam.
— Veronica Blake? — zapytał głos po drugiej stronie. Męski. Opanowany. Zbyt opanowany.
— Tak — odpowiedziałam cicho.
— Mamy informacje, które mogą panią zainteresować. Chodzi o pani rodziców. Prosimy o dyskrecję. Może się pani dziś spotkać?
Zamilkłam. Głos brzmiał profesjonalnie, ale coś w nim było zimnego.
Mechanicznego. Zbyt dobrze przemyślanego.
— Kto mówi?
— To nie ma znaczenia. Ale jeśli chce pani znać prawdę — radzę się zjawić.
Głos podał adres i godzinę. Potem połączenie się urwało.
Siedziałam nieruchomo. Adres był znajomy — magazyny przy dawnym porcie. Odkąd pamiętam, nikt ich już nie używał. Były zardzewiałe, puste. Idealne miejsce na coś, co powinno pozostać w cieniu.
***
Elias nie wiedział jeszcze o tym telefonie. I może tak było lepiej. Bo jeśli istniała prawda, której jeszcze nie znałam… to musiałam ją poznać sama.
Wyszłam z domu około szesnastej. Nie mówiłam Eliasowi nic. Nie chciałam. Nie potrafiłam.
Może to był błąd. Może powinnam była zadzwonić, zapytać, ostrzec. Ale w tamtym momencie czułam, że jeśli mam poznać prawdę, muszę stanąć z nią twarzą w twarz — bez jego spojrzenia, które rozbrajało mnie od środka.
Ulica prowadząca do portu była pusta, jakby miasto na chwilę przestało oddychać. Mgła wciąż unosiła się nisko, wilgotna i ciężka. Każdy mój krok brzmiał zbyt głośno w tej ciszy. Serce waliło mi w piersi jak bęben zwiastujący burzę.
Weszłam pomiędzy rzędy zardzewiałych kontenerów. Beton pod stopami był popękany, a powietrze pachniało solą i rdzą.
Miejsce wyglądało dokładnie tak, jak je zapamiętałam — jak z innego świata. Z opuszczonej części mojego dzieciństwa.
Magazyn numer pięć. Drzwi były lekko uchylone. Zawahałam się. Potem weszłam.
Wnętrze było ciemne i chłodne. Tylko jedno okno — wysokie, wąskie — wpuszczało pas światła, który ciął pomieszczenie na pół.
W tym świetle stał mężczyzna.
Wysoki. Starszy ode mnie o co najmniej dwadzieścia lat. Ubrany w ciemny płaszcz. Twarz częściowo zasłonięta cieniem, ale jego spojrzenie — ostre i oceniające — przeszyło mnie natychmiast.
— Veronica Blake — powiedział cicho. — Córka Katherine i Gabriela.
Zadrżałam.
— Kim pan jest? — zapytałam, próbując, by mój głos brzmiał pewnie.
— Przyjacielem twoich rodziców. Przynajmniej kiedyś.
— I czego pan ode mnie chce?
— Nie ode mnie. To ty czegoś chcesz, prawda? Prawdy. O nich. O sobie. O tym, co ci odebrano.
Zrobiłam krok do przodu.
— Więc mów.
Mężczyzna uśmiechnął się delikatnie. Prawie z żalem.
— Prawda boli, Veronica. I niszczy wszystko, czego dotyka. Jesteś gotowa zapłacić tę cenę?
— Jeśli chodzi o moich rodziców — tak.
Zamilkł na moment. Potem wyjął z kieszeni cienką kopertę. Położył ją na metalowym stole stojącym pośrodku pustego pomieszczenia.
— Zacznij od tego. Ale nie czytaj tutaj. To miejsce nie jest bezpieczne.
Zanim zdążyłam zareagować, ruszył w stronę drugiego wyjścia.
— Czekaj! — zawołałam. — Elias cię tu przysłał?
Zatrzymał się w drzwiach, ale się nie odwrócił.
— Elias wie znacznie więcej, niż ci powiedział. I jeśli naprawdę mu ufasz… zapytaj go, co wydarzyło się trzynaście lat temu.
Potem odszedł. Zostałam sama.
Koperta leżała przede mną jak bomba z opóźnionym zapłonem. Moje palce zawahały się, zanim ją wzięłam. Papier był lekko pożółkły, zapisany ręką, którą znałam.
Mojej matki. Gdy wróciłam do domu, Elias już tam był.
Siedział przy stole, z kubkiem niedopitej herbaty, wpatrzony w okno, jakby chciał tam znaleźć coś, czego nie potrafił już znaleźć w sobie.
Spojrzał na mnie natychmiast.
— Gdzie byłaś? — zapytał.
— Muszę ci zadać jedno pytanie — powiedziałam cicho, niemal bezdźwięcznie.
Wyciągnęłam kopertę z torby i położyłam ją przed nim.
— Co wydarzyło się trzynaście lat temu, Elias?
Zamarł. A ja wiedziałam, że ten rozdział dopiero się otwiera.
Elias patrzył na kopertę tak, jakby była żywa. Jakby trzymała w sobie coś, czego bał się bardziej niż czegokolwiek innego. Nie dotknął jej. Nie zapytał. Nie odezwał się przez dłuższą chwilę, a ja… ja też nie ponaglałam.
W powietrzu zawisło coś ciężkiego, jakby cisza miała teraz wagę metalu.
— Trzynaście lat temu — powtórzyłam powoli. — Powiedz mi, co się wtedy wydarzyło.
Jego palce zacisnęły się na krawędzi stołu.
— Veronica… — zaczął cicho, ale jego głos się załamał. — Nie chciałem, żeby to do ciebie wróciło. Jeszcze nie. Nie w ten sposób.
— Ale wróciło — przerwałam mu łagodnie. — Więc teraz już nie ma „jeszcze”. Jest „teraz”.
Przytaknął, jakby z bólem. W końcu sięgnął po kubek, wypił ostatni łyk herbaty, która z pewnością była już zimna. Potem spojrzał na mnie.
Nie był w tym spojrzeniu gniew. Ani bunt. Ani nawet strach. Była w nim rezygnacja.
— Miałem wtedy jedenaście lat — powiedział cicho. — Właściwie nie rozumiałem jeszcze, w co jestem wciągany. Ale już wtedy uczono mnie, jak się milczy. Jak się nie pyta. Jak się nie czuje.
Zamilkł na chwilę. Patrzyłam na niego w ciszy.
— Twój ojciec… Gabriel… — głos Eliasa zadrżał — był jednym z nielicznych ludzi, których naprawdę podziwiał mój ojciec. Ale to był też człowiek, który miał zbyt wiele wrogów. Za dużo wiedział. I nie chciał współpracować z tymi, którzy oferowali mu… „układ”.
— Jakiego rodzaju układ? — zapytałam szeptem.
— Chcieli, żeby milczał. Albo mówił tylko to, co oni każą. On odmówił. I wtedy zaczęły się pogróżki. Potem… przyszło zlecenie.
Poczułam, jak całe moje ciało się spina.
— Zlecenie?
Elias pokiwał głową.
— Mój ojciec dostał je jako pierwszy. Ale był zbyt ostrożny, żeby działać sam. Chciał, żebym patrzył. Żebym się uczył. Żebym… był częścią tego.
— I byłeś? — zapytałam ledwie słyszalnym głosem.
— Byłem. Ale nie takim, jakim on chciał. Ja patrzyłem na ciebie.
To zdanie spadło na mnie jak ciężar.
Zamrugałam, odwracając wzrok. Wspomnienia wracały — nieostre, jak fotografie wyjęte z wody. Pamiętałam chłopca, który czasem przyglądał się nam zza ogrodzenia. Chłopca z jasnymi oczami. Nigdy nie zbliżył się do mnie. Ale był. Zawsze gdzieś z boku.
To był on.
— Wiedziałam — wyszeptałam. — Coś we mnie wiedziało, że tam byłeś.
Elias spuścił głowę.
— A potem wszystko się zawaliło. Twój dom… pożar… twoi rodzice… I ty. Zniknęłaś. A ja… ja zostałem z tym. Z tym wszystkim.
W jego głosie pojawił się cień gniewu. Ale nie skierowany na mnie. Raczej na siebie.
— Przez te wszystkie lata próbowałem odnaleźć sens. Ale nie da się zbudować życia na poczuciu winy, Veronica. A ja… ja tylko to miałem.
Spojrzałam na niego powoli.
— Dlatego przyszedłeś teraz?
— Dlatego nie mogłem wcześniej. A gdy dowiedziałem się, że wracasz… dostałem nowe zlecenie.
To jedno zdanie sprawiło, że moje serce znów się zatrzymało.
— Jakie zlecenie?
— Miałem cię obserwować. Sprawdzić, czy coś wiesz. Czy szukasz.
Zacisnęłam dłoń na poręczy krzesła.
— I co jeśli bym wiedziała?
— Wtedy… — Elias wziął głęboki oddech — miałem cię powstrzymać.
Milczałam.
— Ale nie mogłem — dodał. — Bo wszystko, czego chciałem… to żebyś wreszcie wiedziała. I żebyś mi wybaczyła.
Spojrzałam na niego.
I nagle nie widziałam już tylko chłopaka z przeszłości. Widziałam człowieka rozdartego na pół — przez lojalność, przez ból, przez pragnienie.
— Veronica — powiedział cicho, tak, jakby wypowiadał moje imię po raz pierwszy.
— Nie zasługuję na drugą szansę. Ale jeśli dasz mi cokolwiek… cokolwiek, co nie będzie nienawiścią… przyjmę to.
Nie odpowiedziałam od razu. Bo wszystko we mnie drżało. Wybaczyć. To było słowo, którego się bałam.
Ale jedno wiedziałam na pewno. Nie da się żyć, mając tylko pytania.
I może właśnie to — powolne, trudne, bolesne — było początkiem odpowiedzi.
***
Usiedliśmy w milczeniu. Elias trzymał dłoń na stole — zaciśniętą, jakby wciąż walczył z sobą samym, a ja… ja czułam, że coś się przesunęło. Jakby stary mur między nami pękł, ale nie runął całkowicie. Jeszcze nie.
Wyciągnęłam kopertę. Leżała przede mną jak coś świętego, niebezpiecznego i niewyobrażalnie kruchego.
— Myślisz, że jestem gotowa? — zapytałam cicho, nie patrząc na niego.
— Nie wiem. — Jego głos był miękki. — Ale wiem, że nikt z nas nie był gotowy. Ani wtedy, ani teraz.
Przełknęłam ślinę, powoli zaczęłam otwierać kopertę. Szeleszczący papier zabrzmiał jak coś zbyt głośnego w tej ciszy.
Wyjęłam list. Papier był pożółkły, atrament miejscami rozmazany. Pismo mojej matki — delikatne, staranne, znajome — sprawiło, że coś ścisnęło mi gardło.
Zaczęłam czytać na głos.
„Moja najdroższa Veronico,
jeśli ten list kiedykolwiek do Ciebie trafi, to znaczy, że stało się to, czego najbardziej się obawiałam. Że prawda o tym, kim byliśmy — kim jesteśmy — nie mogła już pozostać ukryta…”
Zatrzymałam się. Oparłam list na kolanach, zamknęłam oczy. Łzy zbierały się pod powiekami, ale jeszcze ich nie wypuściłam. Jeszcze nie.
— Veronica — szepnął Elias — jeśli chcesz, zostawię cię samą.
Pokręciłam głową.
— Nie. Zostań. Proszę.
Przytaknął i przesunął się bliżej. Czułam ciepło jego ramienia, ale nie dotykał mnie. Tylko był. Obecny.
Zaczęłam znów czytać:
„…Wiedzieliśmy, że nie możemy ufać nikomu. Nie wszystkim. Nie wtedy, gdy prawda była większa od nas. Twój ojciec próbował chronić ludzi, którzy nie chcieli być uratowani. Ja próbowałam chronić ciebie.”
Głos mi zadrżał, więc przerwałam.
— Moja matka wiedziała. O wszystkim.
Elias skinął głową.
— Była jedną z najbardziej inteligentnych kobiet, jakie kiedykolwiek poznałem.
— Znałeś ją?
Zawahał się.
— Raz. Przed tym wszystkim. Widziałem, jak patrzyła na ciebie, jakbyś była całym światem. Nigdy nie zapomnę tego spojrzenia.
Zamilkłam. Papier w moich dłoniach wydawał się teraz jeszcze cięższy.
Czytałam dalej.
„Jeśli jesteś już dorosła, Veronica — a pewnie tak, skoro masz ten list — proszę cię, nie daj się pochłonąć temu, co my próbowaliśmy rozgryźć. Szukaj prawdy, ale nie pozwól, by cię zniszczyła. W tobie jest więcej siły, niż przypuszczasz.”
Zamknęłam oczy. Wciągnęłam powietrze, jakby te słowa były tlenem.
Kiedy spojrzałam na Eliasa, patrzył na mnie, ale nie z żalem. Z jakimś cichym podziwem, którego nie potrafiłam jeszcze przyjąć.
— Wiesz, co w niej było najtrudniejsze? — odezwałam się cicho. — Nie to, że nie powiedziała mi wszystkiego. Ale że zostawiła mnie z tym, gdy byłam jeszcze dzieckiem.
— Bo próbowała cię chronić — odpowiedział Elias równie cicho. — Tak jak ja próbowałem. Ale… nikt nas nie nauczył, jak to się robi, nie niszcząc przy tym drugiej osoby.
Spojrzałam na niego uważnie.
— A mnie nikt nie nauczył, jak żyć z tym, że nie wiem, kim tak naprawdę jestem.
Usłyszeliśmy trzask drzwi wejściowych. Zamarłam. Elias spojrzał na mnie ostro.
— Czekasz na kogoś?
Pokręciłam głową powoli.
— Nie.
Zerwaliśmy się niemal jednocześnie. Elias w jednej chwili przesunął się między mną a drzwiami, instynktownie — tak, jakby nie mógł pozwolić, by cokolwiek znów mnie dotknęło.
Szybko zgasiłam lampkę, a pokój zanurzył się w półmroku. Nasłuchiwaliśmy. Kroków. Oddechów. Cienia.
— Zostań tutaj — powiedział twardo. — Sprawdzę to.
Zanim zdążyłam zaprotestować, Elias zniknął za rogiem.
A ja zostałam. Z listem w dłoni. Z sercem bijącym za głośno. Z przeszłością, która powoli wpełzała do teraźniejszości. To był dopiero początek.
***
Minuty dłużyły się jak godziny. Wpatrywałam się w ciemność, ściskając w dłoniach list matki, jakby mógł mnie ochronić. Jakby papier, słowa i tusz miały moc zatrzymania tego, co czaiło się po drugiej stronie ściany.
Z dołu nie dobiegał żaden dźwięk. Cisza była zbyt kompletna.
Przysunęłam się do krawędzi fotela. Moje stopy dotknęły chłodnej podłogi. W tej jednej chwili wszystko było wyczulone — każdy mięsień, każdy oddech.
I wtedy go zobaczyłam.
Elias wrócił do pokoju. Wszedł cicho, z zamkniętą twarzą. Nie powiedział nic, ale coś w jego oczach było inne. Cień. Lęk? Albo złość, którą bardzo starał się ukryć.
— Kto to był? — zapytałam cicho.
Zawahał się, zanim odpowiedział:
— Nikogo nie było. Drzwi były otwarte. Jakby ktoś je tylko uchylił… i odszedł.
— Myślisz, że nas obserwują?
— Wiem, że tak. — Jego głos był lodowaty. — Veronica… tu nie jesteś bezpieczna.
Serce uderzyło mi w piersi. Chciałam zaprzeczyć. Powiedzieć, że się myli. Że to tylko wiatr, przypadek, zbieg okoliczności. Ale wiedziałam, że nie byłoby to prawdą.
Bo odkąd wróciłam… czułam ten niepokój. W skórze. W powietrzu. W jego oczach.
Usiedliśmy z powrotem. Elias nie spuszczał ze mnie wzroku.
— Musimy się stąd wynieść. Na chwilę. Chcę, żebyś była bezpieczna.
— Nie mogę teraz odejść. Mam za dużo pytań, za dużo śladów…
— I właśnie dlatego jesteś celem — przerwał mi stanowczo. — Veronica… są ludzie, którzy nie chcą, żebyś znała prawdę. Którzy zrobią wszystko, byś jej nie odkryła.
— A ty? — szepnęłam.
Uniósł wzrok. Zobaczyłam w nim coś, co dotąd skrzętnie ukrywał. Rozdarcie.
— Ja… chcę, żebyś ją znała. Ale nie kosztem siebie.
Zamilkliśmy. Wtedy zrobiłam coś, czego się po sobie nie spodziewałam. Delikatnie położyłam dłoń na jego. Nie uciekł. Nie cofnął się.
Cisza między nami była gęsta, pełna niewypowiedzianych słów. Nie musiałam mówić, że boję się tego, co czeka za rogiem. On też się bał.
— Elias? — odezwałam się po długiej chwili.
— Tak?
— Gdy zniknęłam… co czułeś?
Nie odpowiedział od razu. Zawahał się. A potem spojrzał mi w oczy.
— Najpierw ulgę.
Zamarłam.
— Ale potem — dodał cicho — zrozumiałem, że to była najgorsza chwila mojego życia. Że jedyne, co potrafiłem zrobić, to nienawidzić siebie.
Oddychałam płytko. Czekałam.
— Bo miałem na ciebie zlecenie, Veronica. I ty dowiedziałaś się o tym jako ostatnia.
Jego głos pękł.
— Widziałem, jak się mi ufasz. Jak się do mnie zbliżasz. A ja miałem w kieszeni dane, które miały cię pogrzebać.
Łzy cisnęły mi się do oczu, ale powstrzymałam je.