Te wspomnienia dedykuję mojej córce Joannie Kołodziejczyk, z podziękowaniem za jej nieoceniony wkład, który wniosła ich spisanie.
Żyła tą książką, od kiedy tylko pomysł na nią zrodził się w mojej głowie. Pomagała mi na każdym etapie pracy, zachęcała bym realizowała to przedsięwzięcie, była dla mnie wytrwałym źródłem motywacji, a potem czytała i redagowała liczne niedopracowane wersje robocze.
Dziękuję także za wiele dni i nocy, które poświęciła na przekonwertowanie wersji papierowej w format cyfrowy.
Joasiu, gdyby nie Ty, nie byłoby tej książki.
Mama.
„Serviam” — dlaczego taki tytuł dałam moim wspomnieniom?
Uczyłam się w szkole Sióstr Urszulanek. Byłyśmy zobowiązane do noszenia mundurka urszulańskiego, który dawał nam poczucie duchowej więzi z całą rodziną urszulańską. Po ukończeniu liceum otrzymywałyśmy odznakę przedstawiającą herb szkół urszulańskich. Oznaka ta ukazuje tarczę, jako symbol obrony przeciw złym mocom. Krzyż na tarczy oznacza wiarę, 7 gwiazd w układzie Małej Niedźwiedzicy symbolizuje ideały prawości, męstwa i odwagi, do których miały dążyć uczennice. Jednocześnie niedźwiedzica, po łacinie „ursa”, kojarzy się z imieniem św. Urszuli — Patronki Zakonu i jego szkół. Łacińskie słowo „serviam” — będę służyć — Bogu i ludziom — to hasło, które miało łączyć wychowanki we wspólnym tworzeniu dobra w środowisku, w którym żyły i przypominać im zobowiązania moralne, płynące z katolickiego wychowania.
Jak potoczyły się dalsze losy gdyńskiej rodziny? Może uda mi się napisać o tych trudnych czasach, które nastały po wyzwoleniu Polski spod okupacji niemieckiej. Napiszę o nas, ale i o historii Gdyni w pierwszych latach po zakończeniu wojny. Opowiem o mamie z czwórką dzieci, cioci Peci, której tak dużo wszyscy zawdzięczaliśmy i o prawdziwej przyjaźni z Irką.
Wstał słoneczny majowy poranek 1945 r. Cieszyliśmy się, bo znowu byliśmy razem z mamusią. Po śniadaniu wyszliśmy na ulicę Starowiejską w Gdyni. Szliśmy do naszego domu. Okolica była pusta, pełna śmieci, zaniedbana. Z rzadka mijaliśmy jakiegoś przechodnia. Doszliśmy do ulicy 10 lutego. W dali zobaczyliśmy morze. Zdałam sobie sprawę, że Jacek widzi je po raz pierwszy, że pierwszy raz jest w naszym rodzinnym mieście. Jego kolebką była zrujnowana Warszawa. Nie było nas tutaj niemalże sześć lat. To ogrom czasu, prawie wiek, dla tak małych dzieci wyrzuconych z domu rodzinnego.
Ruszyliśmy w kierunku ul. Świętojańskiej. Nie pamiętam czy rozmawialiśmy, czy otaczała nas cisza. Minęliśmy zniszczony kościół Najświętszej Maryi Panny. Zobaczyliśmy ogołoconą z drzew Kamienną Górę i doszliśmy do naszego dawnego domu. Stał ze zniszczoną elewacją i wielką dziurą na pierwszym piętrze, w dawnym gabinecie tatusia. Weszliśmy do brudnej bramy. Mama wytłumaczyła nam, że ponieważ nasze mieszkanie było zniszczone, wybrała inne.
Trudno to sobie wyobrazić, ale mamusia była pierwszą osobą, która tu dotarła. Zajęła 4-pokojowe mieszkanie na drugim piętrze. Nikt w nim jeszcze nie mieszkał. Wszystko było zdewastowane. Drzwi do mieszkania można było otworzyć pchnięciem nogi. Nie było nawet kluczy. Weszliśmy do środka. Przywitały nas puste, brudne ściany, zanieczyszczona podłoga i trochę starych mebli. Dopiero potem dowiedzieliśmy się, że jeszcze kilka dni wcześniej kwaterowało tam wojsko radzieckie. Zostawili po sobie chlew, skrajny brud, ekskrementy w pokojach i w łazience. Nie było wody ani światła. Przez kilka dni mama z Jasiem, synem pani Czechy Grubbowej, sprzątali, skrobali i wynosili z mieszkania wszystko co się dało.
My najmłodsi, chyba nie zdawaliśmy sobie sprawy z tej tragicznej sytuacji. Nie mieliśmy dosłownie nic, tylko to, co na sobie. Rodzinę tworzyły same kobiety i dzieci. Nie było żadnego mężczyzny. Nie mieliśmy obrońcy. Cieszyliśmy się jednak, ponieważ nareszcie byliśmy u siebie, dosłownie na śmieciach, ale w domu.
Potrzebowaliśmy wody. Niestety, najbliższa studnia była dopiero na Skwerze Kościuszki, około 500 metrów od naszej kamienicy. Trzeba było tę wodę nosić, a my nie mieliśmy wiadra. W kuchni stał duży piec. Musieliśmy zdobyć opał i jakiś garnek. Trzeba też było coś do tego garnka włożyć, aby nakarmić rodzinę. Na to wszystko musiała znaleźć radę nasza bohaterska mama.
Przez kilka nocy spaliśmy na Starowiejskiej u pani Czechy, ale potem należało rozpocząć własne życie.
Przejęcie Gdyni spod okupacji niemieckiej pod okupację sowiecką nastąpiło 28 marca 1945 roku, po kilku dniach zaciętych walk. Miasto zostało zniszczone w około 20%. Port prawie całkowicie zdewastowano, a z falochronów zostało tylko 10% tego co było wcześniej. Wyposażenie portowe zniszczono lub wywieziono. Przy wejściu do portu stał wrak zatopionego „Gneisenau”. W basenach pełno było wraków statków. Wszystko było zaminowane. Port nie działał. To, co przedstawiało jakąś wartość było wywożone przez Flotę Bałtycką ZSRR do Rosji.
W marcu 1945 roku miasto liczyło około 80 000 mieszkańców, gdy tymczasem w 1939 roku zamieszkiwała je 124 000 społeczność.
Po naszym przyjeździe do Gdyni mamusia rozpoczęła pracę w Szpitalu Miejskim. Została ordynatorem na oddziale płucnym. Tak jak wszyscy, za pracę dostawała grosze i obiad. Ten posiłek przynosiła do domu, rozcieńczała wodą i dzieliła na nas wszystkich. Najczęściej była to „meil” zupka, woda, mąka i trochę mleka. Żywność była na kartki, a racje mniejsze niż w czasach okupacji. Szpital prowadziły Siostry Szarytki. U mamy na oddziale pracowały: siostra Aleksandra i siostra Anna. Te dwie wspaniałe kobiety, na wiele lat zaprzyjaźniły się z naszą rodziną. Ile tylko mogły pomagały mamie. Dzięki nim nasze obiady były trochę większe i bardziej gęste.
W Gdyni brakowało lekarzy. Mamusia zaczęła przyjmować chorych, a ci płacili jej jak mogli. Wkrótce mieliśmy już wiadro, miskę, jakąś kołdrę, koc i coś więcej do zjedzenia.
Po wodę chodziliśmy na Skwer Kościuszki. Zanim docieraliśmy do domu połowę rozlewaliśmy, a trzeba było wędrować kilka razy dziennie. Czy ktoś obecnie jest w stanie zrozumieć jak to ciężko, gdy nie ma się w czym umyć? Jak ciężko w takich warunkach tylu osobom utrzymać higienę i wyprać te kilka sztuk odzieży?
Dobrze, że dni były długie, gdyż jeszcze nie doprowadzono do mieszkań prądu, a i świec brakowało. Wieczorami i nocą grasowali złodzieje. Sowieci walili do drzwi, a one nie dawały się zamknąć. Nie wiedzieliśmy, kiedy wreszcie skończy się nasz strach.
Jak już było kilka garnków, można było coś ugotować, ale na czym? Chodziłam z siostrami po okolicznych, wypalonych domach. Szukałyśmy desek i nadpalonych mebli. Tam spotykałyśmy napisy: „min niet” lub „miny”. Szybko zorientowałyśmy się, że w domach wolnych od min już prawie nie było drewna, aż się prosiło zboczyć do zakazanych domów. Kilka razy się udało.
W maju Siostry Urszulanki otworzyły szkołę przy ulicy Pomorskiej. Mama zapisała mnie do VI klasy, a Krysię i Marysię do V. Na szczęście w małej salce zaczęło działać przedszkole. Znalazło się w nim miejsce dla pięcioletniego Jacka. Ze szkołą Urszulanek byłam bardzo związana. Wywarła ona duży wpływ na moje życie. Siostry prowadziły dzieło edukacyjno — wychowawcze w Gdyni w latach 1931—1962 z przerwą wojenną. Szkoła powstała w okresie ważnym dla państwa polskiego, po odzyskaniu dostępu do morza, w czasach, kiedy w północnej części kraju polskość należało budować od podstaw. Szkołę budowano od fundamentów. W 1931 roku trwały prace wykończeniowe. Budynek miał piękne położenie. Stał na górce, jedną stroną zwrócony ku morzu, a drugą w kierunku lasu. W czerwcu 1931 roku odbyły się zapisy i egzaminy wstępne do gimnazjum i klas przygotowawczych. Prowadziła je Matka Urszula Bazali mianowana dyrektorką szkoły. Po wojnie to ona była naszą dyrektorką. Wspólnie z nią pracował ks. Zygmunt Wiecki. Hasłem naszej szkoły były słowa Bóg — Honor — Ojczyzna.
Pierwszego września 1939 roku siły hitlerowskie zaatakowały Polskę. 13 września Niemcy wkroczyli do Gdyni. Pierwszą ofiarą wojny, z grona pedagogicznego naszej szkoły, był ksiądz Wiecki, kapelan i prefekt szkoły. 14 września, w drodze na mszę świętą do kaplicy sióstr, został aresztowany. Więziono go początkowo w Gdańsku. Od 1940 roku przebywał w obozach koncentracyjnych: Stutthof, Grenzdorf, Sachsenhausen. Ostatecznie wysłano go do obozu zagłady w Dachau. Jako numer 22700 pracował przy budowie krematorium i w stacji malarycznej. 26 lipca 1942 roku wyznaczono go na królika doświadczalnego tej stacji. Wraz z resztą więźniów został uwolniony 29 kwietnia 1945 roku, gdy wojska amerykańskie zajęły obóz w Dachau.
9 września 1939 roku władze niemieckie zajęły szkołę. Ten stan trwał do wiosny 1945 roku. W połowie marca 1945 roku Matka Urszula Bazali i siostra Gustawa Sokalska dotarły do Gdyni, do szkoły. Po egzaminach wstępnych, w maju rozpoczęło naukę około 200 uczennic, w tym moje siostry i ja. Z Krakowa przybyły dwie nowe nauczycielki: Maria Mrowicz — matematyczka oraz Maria Szeferowa „Maruszka”, moja ukochana nauczycielka historii.
Ale jak zaopatrzyć dzieci w zeszyty, ołówki lub nawet w kartki papieru, nie mówiąc już o książkach? Na szczęście była szkoła, byli nauczyciele i koleżanki. Wszyscy chcieliśmy się uczyć. Poziom wiedzy w szkole był różny. Wszystko zależało od tego, gdzie kto uczył się w czasie okupacji. Oczywiście najwyższy stopień wtajemniczenia otrzymywało się na tajnych kompletach.
Powoli zaczynał się systematyzować nasz dzień. Rano pobudka, jakieś śniadanie i wymarsz do szkoły. Po drodze zabierałam i odprowadzałam Jacka do przedszkola. Mama udawała się do pracy do szpitala.
W tym czasie dołączyła do nas ciocia Pecia. Babcię zostawiła w Złotowie u cioci Heli, a sama, ku naszej radości, przyjechała pomagać mamusi. Jej pomoc była na wagę złota. Mieliśmy opiekę gdy mama była w pracy i na wizytach u pacjentów, a zdarzało się to także w nocy. Pogotowia ratunkowego jeszcze nie było, zaczynało się dopiero organizować. Przed południem ciocia szykowała jakiś obiad bazując na zupie, którą mama przynosiła z pracy. Gdy wracaliśmy we czwórkę do domu czekała nas praca. Trzeba było przynieść wodę, zdobyć drewno. Mama, po powrocie ze szpitala, przyjmowała pacjentów w naszym mieszkaniu i chodziła na wizyty domowe.
W dalszym ciągu cały czas byliśmy opanowani strachem. Miasto było pełne szabrowników i spekulantów. Słyszeliśmy o porywaniu dziewcząt, o licznych kradzieżach. Dochodziły do nas odgłosy strzałów na ulicach. Płakaliśmy, gdy nie było wówczas z nami mamy, gdyż została wezwana do chorego. Od świata zewnętrznego chroniły nas tylko niedomykające się drzwi.
Powoli dom zaludniał się. Wrócił mecenas Leon Stankiewicz, właściciel kamienicy. Zajął 5-pokojowe mieszkanie na drugim piętrze vis a vis nas. Na pierwszym piętrze, pod nami, zamieszkali państwo Kałaskowie. Powrócili też państwo Bąblowie. Przyszedł czas na nawiązywanie kontaktów z rodziną i znajomymi, którzy przeżyli okupację w Gdyni. Jednymi z pierwszych, z którymi mieliśmy ścisły kontakt, byli państwo Czesława i Jan Grubbowie, u których przespaliśmy pierwsze noce w Gdyni. Szukając rodziny odnaleźliśmy i odwiedziliśmy w Chyloni kuzynkę mamy. Ciocia Łucja mieszkała tam wraz z dziećmi i mężem Stanisławem Jabłońskim, profesorem liceum. Wykładał on łacinę i matematykę w gimnazjum i liceum męskim, a jednocześnie pracował w elektrowni. Ich syn Janusz, mój równolatek, uczył się w równoległej do mnie klasie. Jego siostra Zosia była rok młodsza od Krysi i Marysi. Dziwnie wyglądały te spotkania pokolenia naszych rodziców po latach, pełne wspomnień i niespełnionych marzeń. Dla nas dzieci, najważniejszą sprawą był posiłek. Cieszyliśmy się, że podczas takich spotkań coś zjemy, coś naprawdę dobrego np. świeżo upieczone ciasto. Każdy obdarowywał nas jakimiś przedmiotami do mieszkania. Wszystko było potrzebne.
Na dalekim Obłużu mieszkała z mężem Pawłem i synami, Olkiem i Jurasem, ciocia Jula, przyjaciółka mamy ze szkoły w Kościerzynie. Chłopcy byli w naszym wieku. Aby się do nich dostać musieliśmy przejść kilka dobrych kilometrów i wspiąć się po piaskowych wertepach na górę. To była naprawdę ciężka droga dla niedożywionych i źle ubranych dzieci. Tam zawsze czekała na nas uczta. Ciocia miała gospodarstwo, wiedziała czym nas przyjąć. Właśnie to jedzenie pamiętam najlepiej. Po wizycie u cioci, obładowani smakołykami, wracaliśmy wieczorem do domu. Wujek Paweł ładował nas na wóz i zjeżdżaliśmy z tej wielkiej góry. Pewnego razu wpadliśmy w koleiny, wywróciliśmy się, a fura spadła na nas. Byliśmy przerażeni, płakaliśmy, ale nic nam się nie stało. Nigdy nie zrozumiem jednego, miałam wtedy w ręku litrową butelkę z mlekiem, taką po spirytusie z cienkiego szkła, powinnam się pokaleczyć, bo leżałam brzuchem właśnie na niej, ale butelka wpadła w koleinę i nawet kropla mleka się nie wylała. Pozbieraliśmy się, ale już nie chcieliśmy wracać wozem. Obładowani, potłuczeni ruszyliśmy pieszo w kilkukilometrową drogę do domu.
Czerwiec mijał i nadeszła pierwsza wielka uroczystość w Gdyni. 29 czerwca 1945 roku miało miejsce pierwsze po wojnie Święto Morza. Na Skwerze Kościuszki odbyła się manifestacja. Nie zwróciliśmy uwagi, że brali w niej udział członkowie Armii Czerwonej, dla nas największym przeżyciem był wieczorny pokaz sztucznych ogni. Wspięliśmy się na Kamienną Górę i obserwowaliśmy, jak wystrzeliwano je z łodzi i statków znajdujących się na morzu. Pierwszy raz w życiu widzieliśmy kolorowe gwiazdy na tle granatowego morza. Ku naszej radości nie były to śmiercionośne pociski.
Zbliżał się koniec, chyba najkrótszego w historii, roku szkolnego. Trwał on około sześciu tygodni i zakończył się 15 lipca. Wakacje mieliśmy już zaplanowane. Jechaliśmy do Złotowa.
Ostatnie dni przed wyjazdem spędziliśmy na wałęsaniu się nad brzegiem morza. Bulwar nie istniał. Było to gruzowisko z resztek betonu i ziemi. Ale dla nas to była gratka, wspinać się po stokach zdewastowanej Kamiennej Góry, zbiegać po płytach do morza i słuchać szumu fal. Chodziliśmy do portu jachtowego. Falochrony były całkowicie zniszczone. Zostały wysadzone w powietrze. Skakaliśmy po gruzach, starym uzbrojeniu, oglądaliśmy ryby, meduzy i dziw, że wychodziliśmy z tych wypraw żywi i bez szwanku. Czuliśmy, że to nasze miasto, nasze morze, że tu są nasze korzenie.
Odwiedziliśmy naszych krewnych w Złotowie. Pojechaliśmy tam z ciocią Pecią. Podróż okazała się prawdziwą wyprawą. Nie było mostu przez Wisłę, a trzeba było przedostać się na drugi brzeg. W tym czasie pociągi osobowe kursowały sporadycznie. Jeździło się wagonami towarowymi z ławkami, które nie były umocowane. Nie pamiętam, jak przeprawiliśmy się przez rzekę. Chyba dojechaliśmy do Tczewa, potem promem i piechotą do Lisewa. Dalej znowu pociągiem do Iławy i Zajączkowa. Na jakiejś stacji, chyba w Zajączkowie, przespaliśmy noc i zostało nam kilkanaście kilometrów pociągiem do Lubawy. Potem, już chyba końmi, ruszyliśmy do Złotowa. Droga około 200 km trwała dobę. Strasznie zmęczeni, dotarliśmy na miejsce wprost w ramiona naszej babuni.
Babcia Lipska, drobna, cicha, ubrana na czarno, tuliła nas ze łzami w oczach. Kochała nas wszystkich bardzo, ale jej oczkiem w głowie był Jacek. Pożegnaliśmy się z nią w maju w Okoninie, gdy została ukryta przed zbuntowanym tłumem wieśniaków u księdza proboszcza. Po pewnym czasie ciocia Pecia dotarła do niej i przewiozła do Złotowa, do cioci Heli Graduszewskiej, jej najstarszej córki. Seniorka rodu miała tam swój pokój z werandą wychodzącą na ogród. Na dole była jeszcze jadalnia, sypialnia wujostwa i olbrzymia kuchnia. Na strychu znajdował się duży pokój, w którym umieszczono całą dzieciarnię, a była nas spora gromadka: nasza czwórka oraz dzieci cioci Heli — Marysia, Mietek i kilkumiesięczna Terenia.
Dom był bardzo stary, stuletni. Nie było elektryczności. Używaliśmy lamp naftowych. Wodę nosiło się ze studni. Zamiast toalety były dwie „sławojki” na podwórzu. Wokół budynku rozpościerał się duży park i ogród. Na środku królowała olbrzymia, wiekowa lipa. Na podwórzu stały budynki gospodarcze: stajnia, obora, chlewnia i kurniki. Była nawet czynna kuźnia. Całość otaczało około 100 hektarów pól uprawnych, w związku z czym pracy nie brakowało nikomu.
Przed żniwami mieliśmy trochę czasu na zabawy i bieganinę. Często jednak wybuchały między nami kłótnie i konflikty. Zawsze lubiłam małe dzieci, więc przede wszystkim zajęłam się Terenią. Spacery, karmienie, przewijanie i mycie małej sprawiało mi przyjemność, zwłaszcza że w chwilach snu małej mogłam czytać książki. Nie miałam też nic przeciwko obieraniu ziemniaków dla kilkunastu osób. Nienawidziłam natomiast sprzątania i prasowania żelazkiem na gorące węgle. Babcia, podobnie jak w Okoninie, zajmowała się drobiem. Wreszcie mogliśmy najeść się do syta.
Około 22 lipca rozpoczęły się żniwa. Była to straszna robota. Najczęściej układałyśmy snopki, które wiązały kobiety. Zawsze trzeba było się spieszyć. Nogi i ręce gołe, kaleczone przez rżysko i osty. Twarze spalone przez słońce. Już po kilku dniach na całym ciele miałyśmy wrzody i czyraki. Tak ciężko pracowali wszyscy. Po żniwach znowu mieliśmy trochę odpoczynku. Babcia zbierała spady, suszyła jabłuszka i karmiła nimi wnuki. Ona, jeszcze przed kilkoma laty pani na majątku, już nie miała swojego miejsca na ziemi. Pamiętam, że mimo tego zawsze była zadowolona. Nigdy nie myślała o sobie. Co niedziela chodziliśmy 5 kilometrów do wsi do kościoła. Czasem udało się pojechać końmi, ale nie dla wszystkich starczało miejsca.
Kończył się sierpień. Objuczeni ziemniakami, owocami, jajkami, mięsem i mlekiem wracaliśmy z ciocią Pecią. Czekała nas droga trwająca prawie dobę, ale wracaliśmy do mamy, do domu, do Gdyni.
Nowy rok szkolny 1945/1946 rozpoczął się normalnie. 1 września 1945 roku wracaliśmy do szkoły, ale teraz już w różne miejsca. Krysia i Marysia do VI klasy szkoły podstawowej na 10-lutego, ja ubłagałam mamę na pozostanie u Urszulanek w I klasie gimnazjum, Jacek rozpoczął ostatni rok przedszkola. Mieściło się ono w blokach kolejowych na ul. Śląskiej. W drodze do szkoły mijałam je, więc spokojnie mogłam go odprowadzać i przyprowadzać do domu.
Liceum Urszulanek było szkołą prywatną. Wiązało się to z dodatkowymi kosztami, ale mamusia zgodziła się na to.
Moja klasa znajdowała się na I piętrze budynku przy ul. Pomorskiej. Wychowawczynią została Matka Idalia. Dano jej pod opiekę czterdziestkę rozrabiających dziewcząt. Chciałyśmy zapomnieć o przeżytej wojnie, o tragediach których doświadczyłyśmy. Nasz wiek, 12—15 lat, domagał się swoich praw. Nawiązywały się pierwsze przyjaźnie. Niektóre z nich dotrwały do dnia dzisiejszego.
Na Świętojańskiej, w domu naprzeciw nas, mieszkała rodzina państwa Roszczynialskich. Tata — znany adwokat, mama — dama Gdyni i ich pięcioro dzieci. Irka Roszczynialska lub jak kto woli Ina, była w naszej klasie. Szybko zaprzyjaźniłyśmy się. Bliskość mieszkania i znajomość rodziców, pozwoliły rozwijać się naszej przyjaźni. Razem chodziłyśmy do szkoły, często razem wracałyśmy, prowadziłyśmy dialog migowy przez okno no i siedziałyśmy w jednej ławce. To była moja najlepsza przyjaciółka.
O szkole napiszę trochę później. Najpierw musiałyśmy poznać nauczycieli, poznać siebie nawzajem. Zaczęły się też szkolne problemy.
Tymczasem do portu gdyńskiego w dniu 21 września zawinął polski statek s/s „Kraków”, który przywiózł pierwszą grupę repatriantów z zachodu. Większość tych ludzi stanowiły osoby uratowane z obozów zagłady przez Amerykanów. W październiku powróciły ze Szwecji polskie okręty podwodne: Sęp, Ryś, Żbik oraz żaglowiec Dar Pomorza, który przez całą wojnę był internowany w Szwecji. W uroczystościach powitania uczestniczył inż. Eugeniusz Kwiatkowski, współtwórca Gdyni.
Pod koniec 1945 r. sytuacja aprowizacyjna w Gdyni uległa drastycznemu pogorszaniu. Mimo pomocy UNRRA w zakresie żywności i ubrania, brakowało tłuszczu, masła, mięsa, a nawet chleba i cukru. Braki w zdobyciu benzyny paraliżowały komunikację na trasie Gdańsk-Gdynia. Na przełomie października i listopada Zarząd Miejski odmówił przydziału koksu i węgla dla Prywatnego Gimnazjum i Liceum Żeńskiego Sióstr Urszulanek.
Życie toczyło się dalej. Na Świętojańskiej w kranach była już woda. Na kilka godzin dziennie elektrownia włączała prąd. W październiku, na okres zimy, ze Złotowa, przyjechała do nas babcia.
Pewnego dnia, gdy wracałam ze szkoły, na dość ciemnej klatce schodowej, zobaczyłam dwie „sieroty”. Starszej ode mnie dziewczynce płynęły po policzkach łzy. Ciągnęła ciężki bagaż i trzymała za rękę swoją siostrzyczkę młodszą od Jacka. Widać było, że na mój widok odetchnęła z ulgą. Spytała, gdzie mieszka mecenas Stankiewicz. Zadowolona, że mogę pomóc, chwyciłam za bagaż i zaprowadziłam je na II piętro. Okazało się, że to Isia i Janka, córki państwa Stankiewiczów, które dopiero przyjechały do Gdyni. W ten oto sposób rozpoczęła się wielka przyjaźń najmłodszego pokolenia naszych rodzin, która przetrwała do dziś.
Isia, która wkrótce została moją starszą koleżanką w Liceum Sióstr Urszulanek, była bardzo zdolna. Chętnie pomagała w nauce i „matkowała” nam, gdy nie było naszej mamy. Zawsze zjawiała się wtedy, gdy była potrzebna.
Jesienią mama otrzymała wiadomość, że ze Szwecji przypływa ciocia Myszka. Radość nasza nie miała granic. Babcia mogła wreszcie poznać swoją synową, którą ciocia Myszka, była w rzeczywistości tylko kilka miesięcy. Ciocia Pecia też jej nie znała. Mama widziała ją zaledwie kilka razy. Tylko dla mnie była to ciocia, którą dobrze znałam i bardzo kochałam.
W domu zapanowało urwanie głowy. Trzeba było coś dobrego ugotować, aby należycie przyjąć gościa. Babcia została, a my z mamą i ciocią poszliśmy do portu. Chyba najbardziej zdenerwowana była ciocia Pecia. Czekaliśmy w tłumie oczekujących. Wreszcie statek powoli wpłynął i dobił do kei. Minęły godziny nim zaczęto wypuszczać podróżnych. W końcu zobaczyliśmy ciocię Myszkę. Jej pierwsze słowa:,,gdzie Wacek?” poraziły nas. Według wszelkich informacji wujek nie żył. Nie mieliśmy o nim żadnych wieści. Okazało się, że cioci przekazano, że jej mąż czeka na nią w Gdyni i dlatego przypłynęła. Po otrzymaniu wiadomości, że nic o nim nie wiemy, stwierdziła, że w takim razie wraca. Niestety klamka zapadła. Z Polski nie było już odwrotu na Zachód!
Nastąpiło powitanie. Ze mną niezwykle impulsywne, z mamą poważne, pełne rezerwy, szwagierki z bratową. Krysię, Marysię i Jacka ciocia widziała pierwszy raz. Spotkanie teściowej z synową nastąpiło dopiero w domu. Siedliśmy do obiadu. Nastrój poprawił się, chociaż ciocia Myszka przeżywała tragedię. Pamiętam, że była zupa grzybowa, ale bardzo przesolona przez wspaniałą gospodynię ciocię Pecię.
Ciocia Myszka postanowiła najpierw pojechać do ojca, do Lublina. W czasie wojny, gdy była w Ravensbrück, zmarła jej mama, pani Wanda Andrzejewska. Planowała też zdać ostatnie egzaminy na wydziale prawa i zrobić aplikanturę. Zdecydowała, że ojca przywiezie do nas i docelowo zwiąże swoje losy z nami i z Gdynią.
Nadeszła zima. Nasz dom był nieogrzewany. Brakowało opału. Kotłownia została zdewastowana. Co było robić? W jadalni mama zainstalowała „kozę”. Drewno z trudem udawało się zdobyć, a resztę trzeba było kupić. Odtąd na Świętojańskiej toczyło się nasze życie rodzinne, a ta rodzina była coraz większa. Nasza piątka, babcia, ciocia Pecia, ciocia Myszka z ojcem, to już dziewięć osób, a zarabiała tylko jedna mama. Mamusia nigdy nie narzekała. Wierzyła, że da sobie ze wszystkim radę.
Gdy nadszedł 4 grudnia, moje imieniny, wszyscy o mnie pamiętali. Dostałam różne drobiazgi. Większości z nich już nie pamiętam. Do dziś zachował się tylko pamiętnik od cioci Myszki ze wszystkimi późniejszymi wpisami.
Rodzina poznawała się od nowa. Ciocia Pecia przygotowywała poczęstunki na spotkania, na których nie brakło naszej „wspólnoty mieszkaniowej”, cioci Łucji z Zosią i Januszem ani też koleżanek z mojej klasy: Danusi Zagrodzkiej, Ani Orłowskiej i Juraty Gerwel. Moja Irka niestety w tym okresie chorowała. Było wesoło, bawiliśmy się w dziecięce gry: pomidor, ciuciubabka, inteligencja. Były rozmowy i śpiewy. Nie przeszkadzało nam zimno w pokoju, gdyż atmosfera prędko nas rozgrzewała.
Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia, pierwsze po wojnie, a czwarte bez tatusia. Mama wyczarowała choinkę i wieczerzę wigilijną na co najmniej dziesięć osób. Przyszedł wujek Łangowski, był sam gdyż ciocia zginęła od ostatniej bomby, która spadła na Gdynię. Niestety my nie mieliśmy pieniędzy na prezent dla mamy. Dostała puszek do pudru. Na puder nie starczyło nam pieniędzy. Zresztą w sklepach i tak nic nie było. Od wujka dostałam świąteczną haftowaną serwetkę, która do dziś towarzyszy naszym świętom. Po podzieleniu się opłatkiem nastąpiła chwila refleksji. W pewnym momencie usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. Pobiegliśmy otworzyć. To święty Mikołaj i diabeł wpadli do nas z krzykiem. Jacek rozpłakał się. Był przerażony, mimo że otrzymał w prezencie drewniany wózek. Brakowało w nim jednak klocków. Nie poznał, że Mikołaj to Zdzichu, a diabeł Maniutek, synowie naszych sąsiadów Stankiewiczów. Śpiewaliśmy kolędy i leczyliśmy rany. Wspomnieniom nie było końca. Każdy z nas był okaleczony, ale przecież żyliśmy i byliśmy razem.
Rozpoczął się rok 1946. To był trudny czas. Na szczęście byliśmy u siebie. Mieliśmy swój własny kąt. Było w nim ciasno, bo na stałe mieszkało nas dziewięcioro. W zimie była z nami babcia. Spaliśmy po dwoje na posłaniu. Brakowało łóżek, pościeli, ale dawaliśmy sobie radę. Mama i ciocia Pecia wspaniale prowadziły dom, a tak trudno było zdobyć jedzenie, nawet to na kartki. Rozszalała się drożyzna. Często przydziały były zarobaczone lub stare, ale i tego nie można było stracić.
Lekcje odrabiałyśmy przy jednym stole, a były to czasy pióra i atramentu. Wystarczyło, że któraś z nas popchnęła kałamarz i skutki były opłakane. Miałyśmy różne sposoby na naukę oraz powtarzanie materiału, więc scysje powstawały dość często. O ile było światło łatwiej mogłyśmy się uczyć, gorzej było, gdy musiała nam wystarczyć jedna świeczka.
A sprawa tak prozaiczna jak pranie? Teraz to żaden problem. Wtedy, bez wody w kranie, było ciężko. Na szczęście właśnie została doprowadzona. Przy tak wielkiej rodzinie kosz na brudy zapełniał się bardzo szybko. W pierwszym okresie prało się w kuchni na tarze w balii, potem była pralnia na strychu. Tam, wieczorem moczyło się pranie, a od rana prało wszystko na tarze i gotowało w wielkim kotle. Nie było żadnych proszków, a mydło w małych ilościach było tylko na kartki. Ciocia znała przepis na zrobienie mydła z resztek tłuszczu i sody. Sama je przygotowywała. Potem, o ile zdobyło się mąkę kartoflaną, następowało krochmalenie i rozwieszanie, a na koniec składanie bielizny pościelowej. Pomagałyśmy w tych czynnościach, ale przede wszystkim była to praca dla mamy i cioci. My zawsze składałyśmy pościel i od momentu jak otwarto magiel w domu Irki chodziłyśmy maglować. Prasowanie też nie było łatwe. Mieliśmy żelazko na węgiel drzewny zbierany w spalonych domach. Kto nie prasował takim żelazkiem, ten nie wie, co to za męka. Dobrze, że w odziedziczonym stoliczku do robót były nici i igły. Dzięki temu można było wszystko pocerować.
I tak mijały kolejne dni. Mama każdego ranka na 700 szła do szpitala, a my do szkoły. Po drodze odprowadzałam Jacka do przedszkola. Ale najpierw musieliśmy zjeść śniadanie. W kuchni znajdowała się olbrzymia płyta kaflowa. Rozpalenie jej i zagrzanie wody wymagało sporo czasu. Potem trzeba było przygotować śniadania i zrobić kanapki do szkoły. Dzień naszych pań zaczynał się bardzo wcześnie. Gdy wracaliśmy ze szkoły czekał na nas obiad. Lepszy, gorszy, ale zawsze coś gorącego. To było już dzieło cioci. Każda z nas miała swoje obowiązki poza nauką, ale do pracy przygotowało nas życie. W niedzielę, ponieważ kościół był w remoncie, chodziliśmy na mszę świętą do „stodoły” pod Kamienną Górę.
Nasza klasa była wielka. Liczyła około czterdziestu uczennic. Wszystkie byłyśmy bardzo zżyte ze sobą. Oczywiście, był podział na mniejsze grupki, ale brak było silnej indywidualności, która by jej przewodziła. Któregoś dnia, w czasie lekcji, weszła do nas Matka Dyrektorka Urszula Bazali i wprowadziła nową uczennicę. Była to skromna, bardzo ładna dziewczynka, z długimi, czarnymi warkoczami, ciemnymi oczami. Miała na sobie mundurek trochę jaśniejszy niż nasze. Wyzywająco spojrzała na przyszłe koleżanki i wcale niespeszona usiadła w ławce. Już po krótkim czasie wiedziałyśmy, że to ona będzie przywódcą naszej klasy, zarówno w tym co dobre, jak i w tym złym. Nazywała się Anita Leszycka.
Mama pilnowała, żeby cała rodzina, przynajmniej w niedzielę, szła razem na długi spacer. Najczęściej trzymaliśmy się w pobliżu morza: Skwer Kościuszki, zburzony bulwar do Polanki Redłowskiej, wędrówka do Orłowa, a potem wypady do Sopotu. O ile było trochę pieniędzy dostawaliśmy po ciastku z cukierni. Ale to była pychota. Mamusia prowadziła wtedy z nami rozmowy, bo tylko tyle miała wolnego czasu.
Krąg naszych przyjaciół i znajomych poszerzał się. Wolne były tylko niedziele, ale ludzie ciągnęli do siebie. Byli spragnieni rozmów i kontaktów. Często organizowano spotkania w gronie rodziny i znajomych.
U naszych sąsiadów też zrobiło się tłoczno. Poza gospodarzami mieszkały ich dzieci: Zdzichu, Marian, Mietka, Isia i Janka. Wszyscy uczyli się lub studiowali. Byliśmy z nimi w stałym kontakcie. Uważaliśmy ich za starsze rodzeństwo.
Mimo, że byliśmy pod opieką dorosłych, czworo rodzeństwa żyło swoim życiem. Kochaliśmy się, ale i kłótnie były na porządku dziennym. Czasem dochodziło do rękoczynów. Staraliśmy się wtedy znikać z pola widzenia mamy. Któregoś wieczoru, siedziałyśmy przy stole, na którym usadowiłyśmy Jacka. Był wtedy jeszcze przedszkolakiem. Wydaje mi się, że to była tylko zabawa. Nagle Jacek spadł prosto na kaloryfer uderzając się w głowę. Krzyk był straszny. Krew trysnęła chyba do sufitu. Dobrze, że mamusia była w domu i udzieliła mu pomocy. Nigdy tej sceny nie zapomnę.
Tymczasem problemy polityczne coraz bardziej zaczęły dotykać społeczeństwo. Władzą naczelną był Urząd Bezpieczeństwa. To on, razem z Armią Czerwoną, rządził krajem. Było kilka partii politycznych: Polska Partia Socjalistyczna ( PPS ), Polska Partia Robotnicza ( PPR ), Stronnictwo Demokratyczne ( SD ), Stronnictwo Ludowe ( SL ).
Nasze miasto liczyło już powyżej 84 000 ludności. Zaczęła się ekshumacja grobów, tych którzy polegli w obronie Gdyni i zostali pochowani na skwerze Kościuszki oraz w innych miejscach.
W lutym 1946 roku ruszył pierwszy trolejbus na trasie Zajezdnia — Plac Kaszubski, kursujący przez ulicę Świętojańską. W marcu zabroniono sprzedawania wyrobów cukierniczych we wtorki, środy, czwartki i piątki każdego tygodnia. Uchwalono normę mieszkaniową ustalając minimum dwie osoby na jedną izbę. Rozpoczęło się gnębienie inteligencji, zwłaszcza nauczycieli, adwokatów i lekarzy.
W listopadzie Miejska Rada Narodowa zatwierdziła herb miasta Gdyni, wykonany według projektu, który otrzymał I nagrodę w konkursie. Moja szkoła była bardzo dumna, ponieważ to nasz nauczyciel rysunków, profesor Staniszewski, otrzymał tę nagrodę.
Na dzień 20 stycznia 1947 roku wyznaczono wybory do sejmu. Nasiliła się walka polityczna. PPS i PPR zawarły porozumienie odnośnie podziału mandatów i rozpoczęły prześladowanie PSL. Aresztowano kilku działaczy tej organizacji. Kilku zamordowano. Na terenie Gdyni istniało pięć list wyborczych. Najaktywniejszy był Blok Demokratyczny z Polską Partią Robotniczą i Polską Partią Socjalistyczną. W czasie wyborów wszystkie mandaty w okręgu gdyńskim zdobył Blok Demokratyczny. Szerzył się terror i aresztowania. Zamordowano wielu działaczy.
Pewnego styczniowego wieczora mamusia wyszła do chorego. My zostaliśmy z ciocią. Mijały godziny a mama nie wracała. Minęła noc i mamy dalej nie było. Nie wiedzieliśmy, gdzie jej szukać. Rano doszły nas wieści, że w kamienicy były aresztowania. Wszyscy bali się pytać, w obawie, że i ich może spotkać taki sam los. Nie wiedzieliśmy, że wieczorem UB weszło do mieszkania pana mecenasa. Aresztowano go i zrobiono „kocioł”. Każdy, kto wszedł, sąsiedzi którzy po coś wpadli, znajomi, klienci mecenasa i mama, która akurat była tam z wizytą lekarską, zostali aresztowani.
Mijały dni. Nadal nie mieliśmy żadnych wieści o mamusi. Byliśmy przerażeni, przecież już straciliśmy ojca. Po kilku dniach ktoś zapukał do drzwi. W progu stał mężczyzna, spytał o ciocię i o nas. Przyniósł pieniądze i powiedział, że to od mamy, że została aresztowana i siedzi w więzieniu. Odszedł nie mówiąc nic więcej.
Wreszcie nadszedł dzień, w którym mama wróciła do domu. Zmizerowana, blada i brudna. Cieszyliśmy się ogromnie, że wreszcie jest z nami. Nie chciała powiedzieć nam, co się z nią działo w ostatnim czasie. Udało nam się wyciągnąć z niej tylko to, że była zatrzymana w więzieniu na Kamiennej Górze. Było to jedno z najcięższych więzień. Właśnie tam po przesłuchaniach podszedł do niej mężczyzna i spytał, czy dzieci mają pieniądze. Ponieważ mama miała pensję przy sobie zaproponował, że może nam ją zanieść. Mama nie miała wyboru. Podała banknoty i wymieniła połowę sumy do przekazania. Sądziła, że resztę nieznajomy weźmie dla siebie. Cała suma trafiła do nas. Długo dochodziliśmy do siebie, ale najważniejsze, że byliśmy razem.
W maju 1947 roku sąd skazał mecenasa Stankiewicza na karę 6 lat więzienia, utratę praw obywatelskich na trzy lata i przepadek mienia.
Po wyborach zapanowała jeszcze większa drożyzna. Na rynku wszystkiego brakowało. Aby osłodzić ludziom ten czas, rząd ogłosił, że w tłusty czwartek, aczkolwiek wypada on w dzień „bezciastkowy”, decyzją ministra aprowizacji i handlu, wolno sprzedawać wyroby cukiernicze, podobnie w ostatni wtorek karnawału.
W okresie przed samymi wyborami linia trolejbusowa połączyła Gdynię z Sopotem.
4 lutego 1947 roku na inauguracyjnym posiedzeniu sejmu wybrano na siedmioletnią kadencję prezydenta Bolesława Bieruta. Premierem został Józef Cyrankiewicz.
Tymczasem nadszedł koniec kolejnego roku szkolnego. Spotkałyśmy się w szkole na mszy świętej i uroczystej akademii. Otrzymałyśmy świadectwa. Byłam zadowolona. Ze średnią 4,5 przeszłam do drugiej klasy gimnazjum. Według mamy mogło być lepiej. Niestety trzy koleżanki z naszej klasy musiały repetować.
29 czerwca, po raz kolejny, obchodziliśmy Dzień Święta Morza. Tym razem pogoda dopisała. Był upał i słońce. Opalaliśmy się na plaży, kąpaliśmy w ciepłym Bałtyku. Wieczór spędziłam z Iną, która postanowiła zanocować u mnie. Razem wybrałyśmy się na Kamienną Górę. Była godzina 2130. Zapadł zmrok. Na morzu pływały okręty, kutry, motorówki i żaglówki. W niebo strzelały pierwsze rakiety. Było ich coraz więcej. Najpiękniejsze, te pomarańczowe, rozsypywały się w gwiazdy i spadały z gwizdem do morza.
Gdzieś na przełomie lat 1946/1947, dokładnie nie pamiętam daty, usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. Otworzyła ciocia Myszka. Usłyszeliśmy dialog: „Pan, do kogo?” „A pani, co tu robi?”. Tak oto przywitał się z bratową najstarszy brat mamy, Józef, który cioci Mychy jeszcze nie znał. Wujek Józef i wujek Kazik całą okupację spędzili w oflagu niedaleko Hamburga. Po wojnie, ten pierwszy, właśnie wrócił do Polski, a drugi został w Niemczech i planował wyjazd do Australii z nowo poślubioną żoną. Zapanowała wielka radość z kolejnego powrotu. Ciocia Myszka poznała następnego członka rodziny. Wszyscy bardzo się cieszyli. Wspominaliśmy Okonin i czasy spędzone tam z wujkiem. Opowiadaliśmy o naszych przeżyciach z czasów wojny. Wujek swoje wspomnienia wolał zostawić dla siebie. Niestety wkrótce musiał wyjechać. Chciał dotrzeć do swojej żony Ireny. Znalazł pracę w Malborku, ale nie cieszył się nią długo. Choroba, która dosięgnęła go w obozie siała spustoszenie. Żona odeszła od wujka. W ciężkim stanie został przewieziony na oddział przeciwgruźliczy do mamy. W tym okresie nie było dostępu do leków przeciwprątkowych. Gruźlica płuc i krtani bardzo się rozprzestrzeniała. Mama przegrała walkę o jego życie. Wujek przed śmiercią bardzo chciał się ze mną zobaczyć, ale nie pozwolono mi przyjść do szpitala. To była ciężka choroba zakaźna, a my byliśmy bardzo osłabieni przez wojnę. Wujek zmarł. Babcia żegnała czwartego syna. Został już jej tylko jeden, na obczyźnie.
Powoli rozpoczynaliśmy życie towarzyskie i koleżeńskie. 1 lipca były imieniny Haliny Sikorzanki. W gronie kilku koleżanek: Gabusi, Ani oraz dwóch Danuś bawiłyśmy się w różne gry: plotki, listonosza, flirt, ciuciubabkę i zgadywanki. Zostałyśmy poczęstowane kanapkami i ciastem. Nasze mamy chciały choć trochę uprzyjemnić nam szare życie. Szkoda, że nie było Iny. Znowu się rozchorowała.
W pierwszych dniach lipca mamusia z Krysią, Marysią i Jackiem pojechała do Częstochowy do księdza biskupa Czajki. Ja z ciocią Pecią zostałyśmy w domu na gospodarstwie. Chodziłyśmy na plażę, na spacery, spotykałyśmy się ze znajomymi. Ciocia Myszka mieszkała już oddzielnie. Razem z kuzynką wynajęła pokój na Kamiennej Górze, na ulicy Korzeniowskiego. Dom nazywał się „Pod Murzynkiem” i miał ogromny taras z widokiem na morze. Wieczorami umawiałam się z ciociami i chodziłyśmy na długie spacery nad morze. Kilka razy byłyśmy w kinie. Właśnie wtedy zauważyłam, że coraz gorzej widzę. Po badaniach zaczęłam nosić okulary. Okazało się, że jestem krótkowidzem.
Mimo, że ciocia Myszka mieszkała oddzielnie spotykałyśmy się prawie każdego dnia. Cieszyłam się, że ciocia Pecia i ciocia Mycha przypadły sobie do gustu. Z Lublina przyjechał pan Andrzejewski z panią Zosią Orłowską, przyjaciółką cioci Myszki z obozu. Bardzo dużo jedna drugiej zawdzięczały. Niejeden raz uratowały sobie życie.
Byłam sama w domu, gdy odezwał się dzwonek. Ogarnął mnie strach, bałam się nieproszonych gości. Na szczęście opanowałam się i otworzyłam drzwi, a tu wielka niespodzianka. W progu stał ksiądz Karol, jeden z księży ukrywających się u nas w czasie okupacji. Było to nasze pierwsze spotkanie po wojnie. Wróciły wspomnienia i pytania o dzień dzisiejszy. Księża przeżyli, siostra księdza pani Nela i jej mąż mieszkający w Inowrocławiu także. Zdałam relację z naszego życia i umówiliśmy się na spotkanie po powrocie mamy.
Wieczorami przychodzili do nas znajomi. Mama spotykała się z przyjaciółkami. Wpadała ciocia Jula z synami i pani Czecha z Jasiem. Często też, jak na te czasy, chodziliśmy do teatru. Wybieraliśmy się tam zawsze w większym gronie. Trzeba było nadrobić stracony czas. Sprzyjał temu brak radia i telewizji. Na szczęście nie brakowało prywatnych i publicznych bibliotek. Wypożyczałam książki i wprost je pochłaniałam. Zaczęłam od klasyki. Przeczytałam całego Sienkiewicza.
Powoli mogliśmy sobie pozwolić na krótsze lub dłuższe wycieczki. Pewnej niedzieli pojechałam z mamą, ciocią Myszką i jej koleżanką z obozu, panią Zosią do Łeby. Odwiedziłyśmy syna pani Zosi przebywającego tam na obozie. Były to tereny odzyskane, na których jeszcze nie byłyśmy. W towarzystwie Jędrka zwiedziłyśmy poniemieckie miasteczko i przeszłyśmy się po plaży. Ze względu na zimną aurę woda nie zachęcała do kąpieli. Przeprawiliśmy się przez kanał, przekąsiliśmy coś w restauracji i już trzeba było wracać do domu.
Na kolejną niedzielę mama zaplanowała pierwszy po wojnie rejs na Hel. Zabrałyśmy ze sobą Irkę. To była już cała wyprawa. Aby zdobyć bilet musiałam ciut po piątej zjawić się na Dworcu Morskim. Było wielu chętnych, a statków mało. Udało się. Bilety kupiłam. Popłynęłyśmy stateczkiem „Danuta”. Wszystko nas cieszyło, słońce, fale przecinane dziobem i mewy z piskiem lecące za statkiem.
Na miejscu zwiedziłyśmy latarnię morską i ruszyłyśmy na plażę. Dawno nie widziałam tak radosnej i odprężonej mamy. Razem z nami kąpała się i szalała w wodzie. W pobliżu znajdował się wrak statku „Express”. Próbowałyśmy go zwiedzić, ale kiedy Inka wpadła do wody, wróciłyśmy na brzeg. Z Helu pojechałyśmy do Jastarni. Wspominałam mój pobyt tam z rodzicami i wujostwem Łangowskim latem 1939 roku. Zwiedziłyśmy kościół rybacki ze stylową amboną w kształcie łodzi na falach.
Oczarowane, oglądałyśmy spokojną wodę od strony zatoki i wielkie fale z grzywami piany od pełnego morza, rozdzielone sosnowym lasem i torami kolejowymi. Pełne wrażeń zasnęłyśmy w chacie rybackiej u pacjentów mamy. Następny ranek spędziłyśmy na plaży i w rozszalałych morskich falach. Gdy my odpoczywałyśmy, mama przyjmowała pacjentów. Po południu pojechałyśmy pociągiem dalej do Hallerowa i Władysławowa. Wdrapałyśmy się na latarnię w Rozewiu. O 2000 wypoczęte i opalone wyruszyłyśmy w drogę powrotną do Gdyni. I tak stało się tradycją, że prawie w każdy wolny dzień od wiosny do jesieni jeździliśmy z mamą oraz chętnymi koleżankami i kolegami na zwiedzanie Szwajcarii Kaszubskiej i wybrzeża.
20 lipca ciocia Pecia przywiozła ze Złotowa Krysię, Marysię i Jacka. Skończyły się dni jedynaczki. Dwa dni później, 22 lipca, obchodziliśmy imieniny bliźniaczek. Opisuję to, aby pokazać, jaki świat stworzyła nam mama, jak bardzo ludzie lgnęli do siebie, jak byli spragnieni towarzystwa i przyjaźni.
Goście dopisali. Spotkała się grupa wielopokoleniowa. Przyszła niezawodna pani mecenasowa z rodziną, dwie Irki: Antczakówna i Roszczynialska, doktorowa Bederska, ciocia Myszka i cała nasza rodzina. Wspólnie bawiliśmy się i rozmawialiśmy. Wszyscy byli zadowoleni.
Nie tylko zabawa była nam w głowie. Ciocia wyjechała do Złotowa i troska o obiady spadła na mnie. Całkiem dobrze dawałam sobie z tym radę. Od małego wolałam gotowanie od sprzątania.
Już kilka tygodni wcześniej ciocia Ania Kossowska prosiła o pozwolenie zabrania mnie na kilka tygodni pod Jelenią Górę. Mama zgodziła się, mimo iż wiązało to się z wydatkami. Aby dostać się w Sudety musiałam najpierw przez Warszawę dojechać do Lublina. Po przenocowaniu u cioci Ani i wujka Wacka, samochodem z generałem Korczycem, pojechałam do Lublina. Podróż tę załatwił wujek Wacek, który był jego adiutantem. Pamiętam pustą drogę. Czasem przejechało jakieś auto. Zdawało mi się, że osiągamy wielką prędkość. W Lublinie wpadłam w objęcia wujostwa. Nie widzieliśmy się od kilku lat, chyba od 1943 roku. Stryjek Mieczek po powrocie z pracy wziął mnie w swoje posiadanie. Ponieważ żył w Lublinie, musiałam opowiedzieć mu nasze wojenne i powojenne dzieje.
Następnego dnia, w południe, ruszyliśmy w dalszą drogę. To były inne czasy i inna podróż. Jechaliśmy trzecią klasą, wagonem osobowym z drewnianymi siedzeniami, w straszliwym tłoku. Dopiero kolejnego ranka dotarliśmy do Wrocławia. W przedziałach nie było światła, zżerały nas pluskwy. O zaśnięciu nie było mowy. Wrocław, niegdyś piękne miasto, powitał nas ruinami i zwałami gruzów. Częściej było tu widać całe domy, niż w zrujnowanej Warszawie, ale i tak zniszczenia były ogromne. Mieliśmy trochę czasu, więc udaliśmy się nad Odrę, w poszukiwaniu pozostałych zabytków. Odwiedziliśmy uniwersytet, kilka kościołów i bibliotekę. Czas szybko mijał i po kilku godzinach znowu siedzieliśmy w pociągu i jechaliśmy do Jeleniej Góry. Minęliśmy górnicze miasto Wałbrzych. Pilnie obserwowałam widoki rozciągające się za oknem, bo nie znałam tych terenów. Dopiero po raz pierwszy miałam zobaczyć góry. Po kolejnej przesiadce ruszyliśmy do Młyńska. Pociąg jechał bardzo wolno, sapiąc wspinał się coraz wyżej. Otaczały nas niezbyt wysokie góry, porosłe drzewami i krzakami. Na łąkach pasło się bydło. Tylko ludzi było bardzo mało. Miejscem naszego letniego odpoczynku okazała się zapadła wśród gór wioska. Mieszkała w niej rodzina wujaszka. Wszyscy oczekiwali nas z niecierpliwością. Było to kolejne spotkanie po latach.
Ciocia Ania i wujek Oleś byli w tym czasie już leciwymi ludźmi, ale jakże wspaniałymi, wesołymi i dobrymi. Wujek był dziekanem na KUL-u, wykładał historię, a ciocia prowadziła dom. Sami nie mieli dzieci i może dlatego uważali mnie za córkę. Dla mnie byli ukochaną rodziną taty.
W ciągu trzech tygodni zwiedziliśmy całą okolicę. Wujostwo nie opuścili żadnej wycieczki. Wspomnę niektóre miejscowości, bo już nigdy potem nie wróciłam w te okolice. Najbliżej położonym miasteczkiem była Miłosna. Było tam ładnie, czysto, ale przeraźliwie pusto. I ta masa niezamieszkałych domów. Niemcy wyjechali, a Polaków wymordowano. Zwiedziliśmy Gryfice i Spokojną Górę. Odwiedziliśmy szereg zamków na wzgórzach, a właściwie ruin po nich. Zaglądaliśmy do lochów. Niektóre z nich podobno ciągną się aż do Jeleniej Góry. Wybraliśmy się na kilkudniową wycieczkę do Wieńca Zdroju, późniejszego Świeradowa, Szklarskiej Poręby z pięknym wodospadem i hutą kryształów, Cieplic i Jeleniej Góry. W międzyczasie spacerowaliśmy po górach. Wujostwo dzielnie dotrzymywali nam kroku. Była nas kilkunastoosobowa grupa młodzieży, wśród której ja byłam najmłodsza. Miejscowi ludzie byli spragnieni wieści z Warszawy, Lublina, Gdyni. Sami opowiadali nam o górach i ich tajemnicach.
Zaliczyłam zaręczyny pani Kasi, na których bawiliśmy się do białego rana. Wtedy to pierwszy raz widziałam, jak ciocia tańczy z wujaszkiem. Byliśmy też na miejskiej zabawie (już bez wujostwa), która zakończyła się bójką i morderstwem. W sam raz zabawa dla 14-letniej uczennicy. Ponieważ był to okres, w którym alkohol lał się strumieniami, pili prawie wszyscy, młodzież nieletnia też. Dążeniem Niemców w czasie okupacji było rozpicie Polaków i niestety w dużej mierze to się udało. Później zamiast wymarzonej wolności nastał zupełnie inny okres. Polak wydawał Polaka, wzajemne się mordowali. To nie była nasza Polska. W tym czasie rządzili Rosjanie przy współudziale polskich zdrajców. Ale to tylko dygresja. Na razie jeszcze przebywałam w zapadłej, górskiej wiosce z wujostwem, zaprzyjaźniłam się z wieloma młodymi ludźmi, poznałam Kasię, jej brata Zygmunta, który towarzyszył mi na zabawach i wycieczkach. Niestety wakacje się kończyły, urlop wujaszka też. Trzeba było się żegnać. Znowu czekała mnie długa droga powrotna do Gdyni. Większość jej spędziłam na stojąco. Tak się wtedy podróżowało.
1 września 1947 roku to ósma rocznica wybuchu II wojny światowej. Nasza rodzina poniosła wielkie straty. Zginęła elita naszej ojczyzny. Właściwie większość z nas straciła wszystko, co posiadała. Czy po tych ośmiu latach mieliśmy to, o co walczyliśmy? Nasze marzenia legły w gruzach. Może, dlatego rodziny, przyjaciele, znajomi trzymali się razem. Domy zawsze były pełne gości.
3 września 1947 roku był pierwszym dniem nowego roku szkolnego. W naszej rodzinie miały miejsce liczne zmiany. Krysia i Marysia rozpoczęły naukę w państwowym gimnazjum na Czołgistów. My z Inką wracałyśmy do Urszulanek. No a Jacek, pod opieką mamy, powędrował do I klasy. Do tej chwili to ja miałam go na oku i pod opieką, chyba wywiązywałam się z tego obowiązku dobrze i nagle coś traciłam. Czułam, że teraz już będzie inaczej.
W szkole też zastały nas nieoczekiwane zmiany. Naszą wychowawczynią została Matka Hilaria Żepijówna, nowa dyrektorka szkoły. Pod koniec poprzedniego roku szkolnego w klasie miała miejsce straszna afera. Jedna z nauczycielek, niezbyt lubiana przez uczennice, przychodziła niechlujnie ubrana. Postanowiłyśmy nauczyć ją porządku. Bardzo delikatnie posmarowałyśmy klejem krzesło i pech chciał, że pani od geografii weszła w nowej sukience. Nim zareagowaliśmy klapnęła na siedzeniu. Wrzask poszkodowanej, śledztwo prowadzone przez naszą wychowawczynię Matkę Idalię oraz dyrektorkę Matkę Urszulę Bazali i brak skruchy z naszej strony, sprowadziły kary. Żadna, a było nas około czterdziestu, nie zdradziła inicjatorów. Padała tylko jedna odpowiedź: „zrobiłyśmy to całą klasą”. Posypały się gromy i kary. Od tej chwili klasa I c miała opinię najniesforniejszej klasy. Matce Idalii odebrano wychowawstwo, nie odbyła się nasza pierwsza szkolna zabawa, a wychowawczynią została nowa dyrektorka, znana ze swej surowości. W takiej trochę już zapomnianej atmosferze rozpoczęłyśmy rok szkolny. Okazało się, że wcale nie było tak źle. Nowa wychowawczyni, doktorantka profesora Klainera w Krakowie, była profesorem literatury. Uczyła nas polskiego. Była bardzo wymagająca, ale sprawiedliwa i wesoła. Od razu zapowiedziała nowe zwyczaje w klasie.
Wkrótce, także i w domu nastąpiły kolejne zmiany. Przyjechała ze Złotowa Marysia Graduszewska. Nie zdała do następnej klasy i ja uprosiłam mamę, aby zabrała ją do Gdyni. Od tej pory mama miała nas piątkę, cztery dziewczyny w prawie równym wieku i Jacka. Marysia została przyjęta do mojej klasy. Mamusia już lepiej zarabiała, w związku z tym do naszego mieszkania wprowadziła się Jadzia, której zadaniem była pomoc mamie w prowadzeniu domu. Nie pamiętam już, kto nam ją polecił, ale wszystko ułożyło się dobrze. Młoda, ładna dziewczyna wyręczała mamusię w różnych domowych zajęciach. Jednocześnie były to czasy, w których ludzie przemieszczali się, a my mieszkaliśmy w centralnym punkcie Gdyni. Korzystając z tego, ciągle ktoś do nas wpadał, na kilka minut, godzin lub dni. Mama była bardzo gościnna i zawsze przygotowana na podkarmienie przybysza. Utarło się powiedzenie, gdy chciałyśmy skosztować jakiegoś smakołyku: „To nie dla was, to dla gości”. Nasze wzajemne stosunki z Jadzią układały się dobrze. Chyba nie było większych nieporozumień. Zresztą o to dbała mama. Pilnowała również, aby Jadzia uczyła się na kursach wieczorowych.
W połowie września 1947 roku mamusia pozwoliła mi zapisać się do harcerstwa. Marzyłam o tym od dłuższego czasu. Drużynę prowadziła Wanda Bederska, córka ordynatora szpitala, przyjaciela naszej rodziny. Pamiętam pierwszą zbiórkę. Nie miałam jeszcze mundurka, ale i tak byłam dumna ze stroju: granatowej spódniczki z białą bluzką, na której łopotała zielona chusta z pierścieniem.