E-book
16.17
drukowana A5
35.39
Seria Inny wymiar

Bezpłatny fragment - Seria Inny wymiar

Wszystkie części


Objętość:
196 str.
ISBN:
978-83-8245-604-2
E-book
za 16.17
drukowana A5
za 35.39

MIASTO WIDMO

Część 1 z serii INNY WYMIAR

Rozdział 1 — Przeprowadzka

Mam na imię Nancy. Dziś kończę 16 lat, ale chyba tylko ja pamiętam o swoich urodzinach. Ashley odwołała wspólne zakupy, Polly miała już dziś jakieś plany, więc wspólne wyjście basen również nie wchodziło w grę. Nawet rodzice w pośpiechu wyszli dziś do pracy. W drzwiach usłyszałam jedynie głos mamy:

— Miłego dnia w szkole. Wrócimy późno, więc nie czekaj na nas.

Zaplanowałam zatem samotny, piątkowy wieczór przy filmach. Po drodze ze szkoły wypożyczyłam kilka filmów u pani starszej. Mówimy tak na nią, bo ma już chyba ze 100 lat. Pracuje w wypożyczalni od kiedy pamiętam i od kiedy pamiętają moi rodzice. Dla każdego znajdzie coś ciekawego do obejrzenia. A ja uwielbiam wszystko, co związane z wampirami, cmentarzami i starymi zamkami. Niektórzy twierdzą, że jestem dziwakiem, ale chyba każdy ma jakieś zainteresowania.

Z zestawem filmów wstąpiłam po pizzę na wynos. W pizzerii było pełno ludzi. Grupki znajomych nastolatków głośno debatowały na różne tematy. Chłopcy popisywali się przed dziewczynami. Te zaś stroiły piórka, poprawiały fryzury. Grupka kujonów przeprowadzała jakieś eksperymenty. Dwie papużki nierozłączki siedziały przy osobnym stoliku i po kryjomu kogoś obgadywały.

— Dziś podwójna porcja sera gratis. — Powiedział sprzedawca, wręczając mi płaski pakunek pachnącego posiłku. Mając już wszystko, co potrzebne podążyłam w kierunku domu.

Nikogo z domowników nie było jeszcze w domu. No tak, mama wspominała coś o kinie. Na zewnątrz zdążyło zrobić się ciemno.

Mój dom stoi na totalnym odludziu. Dookoła niego ciągnie się dość szeroki pas łąk, które od wschodu i zachodu graniczą z lasem świerkowym, na południu też jest las, który przechodzi dalej w dolinę. Za doliną jest ocean. W kierunku północnym widać niżej położone miasteczko, wystającą wieżę kościoła i szkołę.

Ze zmęczenia stawiałam kroki przypominające stąpanie słonia. Marzyłam już tylko o tym, żeby rozsiąść się wygodnie na kanapie i w końcu zjeść.

Stanęłam pod drzwiami i zauważyłam, że te były uchylone… Czyżby włamywacz?

W odruchu paniki złapałam kij bejsbolowy, który stał oparty o wiklinowe krzesło stojące przy drzwiach. Powolnym ruchem ręki pchnęłam drzwi i wsunęłam głowę pomiędzy nie a futrynę. Drżałam ze strachu. Prawą ręką wymacałam kontakt i zapaliłam światło.

— Niespodzianka! Wszystkiego najlepszego!

Stałam jak wryta, a wszyscy zaczęli się śmiać i klaskać śpiewając sto lat. Byłam totalnie zaskoczona. Na firankach widniał wielki transparent z życzeniami. Przy drzwiach stał szwedzki stół z przekąskami i słodyczami. Wielki stos kanapek z różnym wypełnieniem, kawałki mini pizzy, kilka misek chipsów, paluszki, grillowane kiełbaski, mnóstwo zimnych napojów, osiołek podwieszony pod sufitem, do którego wrzuca się cukierki i inne słodycze.

— Nie spodziewałam się…

— I o to chodziło. — Ashley uścisnęła moją dłoń. — Chodź obejrzeć prezenty.

Impreza trwała w najlepsze. Wszyscy tańczyli, uśmiechali się. W sąsiednim pokoju grupka zagorzałych filmowców oglądała niemy film o Draculi z 1922 roku, który dziś wypożyczyłam. Wersja jeszcze czarnobiała.

Zawołał mnie tata:

— Chodź na chwilę do mojego biura. Pora na prezent od nas.

Przez głowę przetoczyło mi się milion myśli. Może to komputer? Po cichu na to liczyłam, bo wielu moich znajomych już miało komputer z dostępem do sieci.

Staliśmy tak chwilę w milczeniu, po czym mama do mnie rzekła:

— Ten prezent będzie troszkę inny. Zamknij drzwi i usiądź.

— Macie dziwne miny.

— Proszę, otwórz ją. — Mama podała mi zieloną kopertę. W środku był bilet.

— Jedziemy na wycieczkę? Dokąd? Do Paryża? Do Berlina? A może na Kreml?

— Nie Nancy. Nie będziemy zwiedzać. Tata dostał awans. Przeprowadzamy się na stałe do Polski.

— Co takiego? Nie możemy! Ja mam tu przyjaciół! Tu jest mój dom!

— Uspokój się córeczko. Tata jest Polakiem z pochodzenia, więc w połowie jesteś Polką.

— Nie zgadzam się. Zostanę tu.

— To nie jest możliwe. Jedziemy wszyscy razem, a z przyjaciółmi nikt nie każe ci zrywać kontaktów.

— A co to za znajomość na odległość? Po miesiącu wszyscy o mnie zapomną.

— W wakacje będziesz ich odwiedzać lub oni ciebie. W nowym miejscu poznasz nowych przyjaciół.

— Ale ja nie chcę nowych przyjaciół!

— Decyzja zapadła. — Tata zmarszczył brwi.

— Szkoda, że nikt nie zapytał mnie wcześniej o zdanie.

— To przyjęcie po części ma charakter pożegnalny.

Nie chcę stąd wyjeżdżać. Tu się urodziłam i tu dorastałam. Tu znam każdy istotny zakątek i ciekawe miejsca.

Tata zadbał o to, żebym od dziecka uczyła się też jego ojczystego języka. Może przewidział, że ten moment kiedyś nastąpi? A może od zawsze miał taki plan i czekał, aż nadarzy się okazja powrotu w rodzinne strony? Nie wiem tego i nie obchodzi mnie to w tym momencie.

— Rozchmurz się i wracaj na przyjęcie. — Mama objęła mnie ramieniem i ucałowała w czoło.

Zeszłam do salonu, gdzie impreza na dobre się rozkręciła. — Nancy, nareszcie jesteś. Długo cię nie było. — Tod przyciągnął mnie do stolika. — Powiedzieli ci o wyjeździe?!

— Tak. Nie chcę wyjeżdżać. — Po policzkach popłynęły mi łzy. — Nie chcę was zostawiać.

Ten przytulił mnie do siebie. — Nigdy o tobie nie zapomnimy i ty o nas też nie. Będziemy rozmawiać wirtualnie.

— Tak, ale to nie to samo. — Dalej pochlipywałam.

— Nie martw się, nie będzie tak źle. — Polly złapała mnie za rękę. — A teraz otrzyj łzy. Co to za impreza urodzinowa z płaczącą solenizantką?

— Co ja bez was pocznę? Sama, w obcym kraju.

— Poznasz nowych ludzi. I nie będziesz sama, bo jedziesz z rodziną. — Polly podała mi chusteczkę. — Będzie nam ciebie brakowało.

Rok później…

— Nareszcie wakacje.

— Tak Moniko, to był trudny rok. Szczególnie dla mnie. Ciężko było mi się przystosować do nowej rzeczywistości, do nowych ludzi. Inny tok nauki w szkole, inne otoczenie, obcy język.

— Na szczęście spotkałaś nas. — Marek zarzucił mi swoje ramię na szyję i lekko przycisnął do siebie.

— To prawda. Gdyby nie wasza trójka to chyba bym się tu nie odnalazła.

— Zatem ty dziś stawiasz.

— Aleś ty cwany Andrzej. — Monika pociągnęła go za ucho. Chłopak przyjął nienaturalną pozycję i jęknął. — Tak kończą faceci, którzy za bardzo się mądrują.

— Już zrozumiałem. Możesz puścić moje ucho? Zdeformujesz je.

Andrzej podniósł się z klęczków i otrzepał kolana.

— Chodźmy już na te lody.

— Nareszcie ktoś tu mówi do rzeczy.

Minął rok od mojej przeprowadzki. I tak jak myślałam, kontakty z moimi znajomymi się pourywały. Taka kolej rzeczy. Odległość zrobiła swoje. Ale poznałam nowych przyjaciół. Monika, Marek i Andrzej uczęszczają ze mną do jednej klasy. Dobrze się razem rozumiemy. Jesteśmy nierozłączni.

Najwięcej czasu spędzamy w bibliotece, bo pracuje tam dziadek Marka. Jest to człowiek w sędziwym wieku, ale nadal ma w sobie wiele energii. W bibliotece jest takie pomieszczenie, do którego nie mają wstępu czytelnicy. Są tam książki, z których wiele to jedyne na świecie egzemplarze. Inne zawierają w sobie treści, które nie zostały udowodnione, wiele osób zaginęło po ich przeczytaniu (tak powiedział nam dziadek). Jedna z książek, którą wygrzebaliśmy z kupki książek ‘zakazanych’, szczególnie przykuła naszą uwagę. Nie zawierała ona wielu stron. Została napisana w 1899 roku. Papier już pożółkł, strony były mocno podniszczone, autor nieznany. Miasto widmo. Tak, o tym była ta książka. Osoba, która ją napisała, twierdziła, że raz na sto lat pojawia się to miasto. A właściwie tajemne przejście, które do niego przenosi.

— To jest czymś w rodzaju pamiętnika. — Marek delikatnie przerzucał rozpadające się strony. — Są daty. Autor napisał, że jest bardzo osłabiony i poraniony. I że chyba nie przeżyje kolejnej nocy i dalej:

„Zostawiam te noty dla potomności, by wystrzegali się tego miasta. Wielu próbowało je unicestwić. Bez rezultatu. Nikt nie przeżył. Tylko mnie udało się zbiec, ale mocno podupadłem na zdrowiu. To miasto co sto lat pochłania naszą rzeczywistość i rośnie w siłę. Dziś moja misja dobiega końca. Strzeżcie się krwiożerczych zombie.

31 lipca, roku pańskiego 1899”

Pod spodem dołączona mapka.

Pierwsza wzmianka o naszym miasteczku pochodzi z 1780 roku. Przeglądaliśmy stare gazety i klisze w poszukiwaniu przydatnych informacji.

— Marek zatrzymaj, o tu.

— Data się zgadza. Posłuchajcie:

„W pobliżu kamieniołomu znaleziono wycieńczonego mężczyznę, który twierdził, że przeniósł się do równoległego świata, a ludzkości grozi wielkie niebezpieczeństwo. Lekarz podsumował, że chory majaczy i nie należy brać jego słów dosłownie. Próbowano zatuszować całą sprawę, wmawiając społeczeństwu, że to bujdy wynikające z traumatycznego przeżycia.”

— A skąd wiesz Moniko, że to nie bujdy. Żaden naukowiec nie potwierdził, że to miasto istnieje. A może ten mężczyzna został napadnięty przez rabusiów albo jakieś dzikie zwierzęta.

— Tak, zwierzęta wyglądające jak zombie.

— Słuchajcie dalej:

„[…] Nikt nie potwierdza informacji, których dostarczył nam ów nieszczęśnik. […]”.

— Sami widzicie, koleś chciał wzbudzić sensację, a może i przyciągnąć turystów, więc wymyślił historyjkę o zombie.

— Co ty gadasz Andrzej! Kto miał to potwierdzić, skoro wszyscy zginęli? Nikt nie wrócił żywy oprócz niego.

— Moniko, Andrzeju, uspokójcie się. Jest tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić.

W myślach obliczyłam kolejną datę ukazania się Miasta. To wydarzy się już za cztery dni. — Wszyscy zamilkli. — Co, strach was obleciał? Może to rzeczywiście nie jest prawda. Może to miasto w ogóle nie istnieje.

— A jeśli istnieje? — Andrzej zwątpił.

— Jeśli istnieje, to sami się przekonamy, co ono w sobie kryje. — Poczułam przeszywający mnie dreszcz.

Na zewnątrz zerwał się mocniejszy wiatr. Drzewa tańczyły, jak im zagrał. Niebo pokryły ciemne, burzowe chmury.

— Zbierajmy się. Mamy niewiele czasu na przygotowanie się do wyprawy. — Wszyscy ruszyli posłusznie do wyjścia. Gdybym wiedziała, jak się sprawy potoczą, ugryzłabym się wtedy w język.

Rozdział 2 — Wyprawa donikąd

Przeanalizowaliśmy szczegóły trasy. Droga do naszego celu wiedzie pośród pól i łąk. Drzewa w tej okolicy to rzadkość, ciężko zatem będzie o kawałek cienia, jeśli dzień będzie słoneczny.

Przed południem zorganizowaliśmy wszystkie potrzebne rzeczy. W markecie rozpoczęliśmy od półek ze sprzętem turystycznym. Wybraliśmy czteroosobowy namiot w kolorze granatowym, by w nocy zlewał się z ciemnością i pozostał niezauważony przez niektóre stworzenia (nie mam tu na myśli komarów). Następnie śpiwory, plastikowe bidony, otwieracz do puszek, lina, noże harcerskie i latarki (zakup najważniejszy).

Następnie przeszliśmy do działu z żywnością. Do kosza z zakupami wrzucaliśmy głównie przetwory konserwowe w puszkach z uwagi na ich dłuższą trwałość, łatwość transportu i wytrzymałość. Dalej zapasy wody mineralnej, kiełbaski, ketchup, pieczywo i trochę słodyczy.

Wspólnie ustaliliśmy, że wyruszymy jutro z samego rana, spod budynku poczty.


*


Stado wampirów otoczyło mnie z każdej strony i nie mam już drogi ucieczki. Za chwilę zginę lub stanę się wampirem. Z opresji ktoś mnie ratuje, ale nie widzę kto, bo właśnie budzik postanowił zadzwonić. W pierwszym momencie przebudzenia nie wiem jeszcze, co się dzieje, gdzie jestem i czy jestem bezpieczna. A potem, jak już nawiążę kontakt z rzeczywistością, rozpoczyna codzienny rytuał porannej toalety. Mycie zębów, twarzy. Rozczesywanie włosów, które sterczą we wszystkie strony. Dziś pozostało mi wypocząć i zebrać siły na jutrzejszy dzień. Plecak spakowałam wczoraj. Jeszcze przez jakiś czas studiowałam trasę naszej wyprawy.


*


— Czy wszyscy wzięli potrzebne rzeczy?

— Jasne. Spakowałem nawet aparat fotograficzny. Wszystko zostanie udokumentowane.

— Ciekawe czy odwaga nie opuści cię krytycznym momencie. — Na te słowa Andrzej zmarszczył czoło, ale po chwili wróciło ono do normalnego stanu.

— Zatem ruszajmy, przed nami długa droga i musimy rozbić namiot przed zmierzchem. — Podążyliśmy za Markiem. Miał coś w sobie z przewodnika, posiadał bardzo dobrą orientację w terenie.

Z nieba lał się żar słoneczny. Od promieni chroniły nas jedynie czapki na głowach. Teren naszej trasy był zróżnicowany. Pokonaliśmy po drodze niewielką górkę, płytki i wąski strumień, przy którym trochę się ochłodziliśmy. Przeszliśmy parę metrów starym kanałem, przez który ciągnęły się nieużywane od wielu lat tory. W kanale było pełno nieczystości. Puste butelki po napojach walały się nam pod nogami. Pełno petów po papierosach, papierków po batonikach. Jednym słowem czułam się, jakbym brodziła w pojemniku na śmieci.

Po wyjściu z niego znaleźliśmy się na niewielkim pagórku, z którego w dali dostrzegliśmy polanę i średniej wielkości jeziorko. Słońce powoli chowało się za horyzont, więc przyspieszyliśmy kroku, by zdążyć przed zmrokiem.

— Nareszcie dotarliśmy. Zróbmy tak: ja z Andrzejem pójdę po chrust, a wy rozbijecie namiot.

— Jeśli natkniecie się na dzika, to zwiewajcie na drzewo i nie liczcie, że poczekamy na was z kolacją. — Monika rzuciła chłopakom na odchodne.

— Jak spotkamy dzika, to on będzie na kolację. — Marek naprężył klatkę piersiową, jakby przyjął postawę bojową i miał już upatrzoną zwierzynę, a w głowie układał plan schwytania ofiary.

Na granicy z polaną rozpościerał się las mieszany, który w ciemności sprawiał jeszcze straszniejsze wrażenie. Dobrze, że chłopaków nie trzeba było specjalnie namawiać do tego zadania. Chyba nie miałabym odwagi wejść o tej porze między te straszne drzewa, które sprawiały wrażenie, że za chwilę wstaną ze swoich miejsc i zaczną nas gonić.

Złożenie namiotu nie było jednak takie proste. Tu powinien być ten pręt, tamten się dołoży w tym miejscu. To wszystko pasuje do siebie, skrzyżować jeszcze wszystko trzeba. Tak. To tak działa. Udało się. Jeszcze tropik przymocować śledziami i można się wprowadzać.

Wrzuciłyśmy wszystkie bagaże do środka i zabrałyśmy się za przygotowanie kolacji. Dziś same specjały — kiełbaski z ogniska, tylko nie ma jeszcze ogniska.

— Gdzie ci nasi chłopcy? Bez chrustu nie będzie ogniska. — Monika nie ukrywała zdenerwowania. A nasi koledzy rzeczywiście długo nie wracali.

— Może natknęli się na dzika i siedzą na drzewie?!

— Nawet jeśli masz rację, to ja nie zamierzam tego sprawdzać.

— A jeśli coś im się stanie? Nie mają nawet jak nas o tym powiadomić. — Wcisnęłam w jej dłoń latarkę.

— Nie ma mowy. Ja z tobą nie idę. — Dziewczyna zastygła ze strachu i nie miała zamiaru zrobić ani kroku do przodu. Sama też nie zamierzam tam wchodzić.

Nagle zza drzew wyskoczył zdyszany Andrzej. Monika chyba nie poczuła powagi sytuacji:

— Co się tak grzebaliście? I gdzie zostawiłeś Marka?

— Zamknij się i podaj mi nóż! Coś na nas czatowało i chyba go dopadło, a teraz goni mnie. Właźcie do namiotu!

— Zaraz, co się dzieje? Co ty mówisz? Co go dopadło?

— Nie gadaj tyle, tylko wskakuj do namiotu! — Andrzej wepchnął mnie do środka, upadłam boleśnie na tyłek. — I zgaście te latarki. Może powęszy trochę i sobie pójdzie.

— Ale co to takiego? Niedźwiedź? Wilk?

— Nie, to coś innego. Cicho, słyszycie? Coś szeleści w krzakach. Zbliża się!

Miałam już serce w gardle. Zimny pot spływał mi po czole. A jeśli to nie jest zwierzę… Co nam grozi?! To coś dopadło już Marka. I zaraz dopadnie nas. Uciekać czy ukryć się w namiocie i poczekać, aż sobie pójdzie? Może nas nie zauważy? Co z Markiem? Co teraz będzie?

Chwila ciszy. Nasz namiot się poruszył. Ktoś odpinał zamek. Ścisnęliśmy się pod tylną ścianą i czekaliśmy na to, co za chwilę nastąpi. Coś wsunęło do środka ohydną, obślizgłą łapę oblepioną wodorostami. Bestia wydała z siebie dziki ryk. Zamek rozpiął się już do końca i potwór wtargnął do środka, w pierwszej kolejności rzucając się na Andrzeja. Ten wydał z siebie rozdzierający wrzask i zaczął się szarpać z oprawcą. W odruchu złapałam leżącą za mną konserwę i rzuciłam nią z całej siły w głowę potwora. I to poskutkowało, by go ogłuszyć. ‘Zwierzę’ padło na ziemię. W tym momencie usłyszałam gromki śmiech. Andrzej walał się po podłodze, trzymając się za brzuch i nie mogąc przestać ryczeć ze śmiechu. A potwór trzymał się za głowę i wył z bólu. Zerkałyśmy to na siebie, to na potwora, to na Andrzeja. Nie wiedziałyśmy, co się dzieje. Andrzej nieco się opanował i zbliżył się do leżącego. Położył dłoń na jego twarzy i zsunął wodorosty.

— To Marek… Ale z was głupki! — Nie mogłam opanować rozdrażnienia. — Przecież mogłam zrobić mu coś gorszego. Pomyśl co by było, gdybym chwyciła za nóż, a nie kawał blachy! — Wtedy nie byłoby ci do śmiechu! Rozpal wreszcie ognisko, a my go opatrzymy. Czysta głupota i nieostrożność. Lepiej zachowajcie siły na właściwy moment.

— Oj już nie strasz. Jakoś nie wierzę w tę całą opowiastkę. Ale i tak było wesoło. — Andrzej odwrócił się i wyszedł z namiotu.

Podałam Monice kawałek materiału. — Namocz to w wodzie. Zrobimy mu zimny okład. Ale guz i tak będzie.

— Może to go czegoś nauczy.

— I będzie miał o czym opowiadać w szkole.

— Tak, jak jego koleżanki wzięły go za wodorostowe monstrum i za to dostał po głowie.

— Wiesz, nawet jest trochę podobny do kreatury. — Nie mogłam przestać się śmiać.

— Widzę, że jestem teraz w centrum uwagi.

— Pan Kreatura wrócił do rzeczywistości. I jak główka, boli?

— Tak, nie musiałaś mnie aż tak mocno walić po głowie.

— No cóż, następnym razem wezmę drewnianą kłodę.

— Nie będzie następnego razu.

— Dajcie już temu spokój. Chodźcie zrobić coś do jedzenia, bo przymieram głodem. Ogień już jest.

Monika wyjęła z plecaka konserwy, chleb i wyszła na zewnątrz. Pomogłam wstać Markowi i podążyliśmy za nią.

— Kto ostatni w wodzie ten oferma! — Marek ruszył z kopyta w kierunku wody.

Chlapaliśmy się nawzajem i przewracaliśmy w toń wodną. Zrobiło mi się przyjemnie chłodno, słońce dało nam dziś do wiwatu.

Najgorsze było dopiero przed nami. Teraz jednak w pełni nieświadomi mieliśmy czas, żeby się zrelaksować i nabrać sił do jutrzejszych działań. A byliśmy już bardzo blisko.

Zmęczenie dawało wyraźnie o sobie znać. Mimo to długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, snując wyobrażenia o tajemniczym mieście.

Rozdział 3 — Miasto widmo

— „[…] W roku 1860, przy wierceniu nowej studni w posiadłości ziemskiej, natrafiono na twardą powierzchnię. Okazało się, że to kamień wapienny. I tak powstała kopalnia, a następnie zakłady wapiennicze. Po niej otwierano kolejne kopalnie. W jednej z nich wydobycie trwało około 2 lat, ponieważ pracownicy dokopali się do wód podziemnych i kamieniołom uległ zalaniu […]”

— O, widzę, że nasza śpiąca królewna wstała. Nawet Pan Guzek był szybszy.

— Nie nazywaj mnie tak. Czytaj dalej.

— Dalej brak konkretów, tylko informacje o ilości wydobytego surowca, o technologiach, jakie stosowano, osobach ściśle z tym związanych, itd.

— Wniosek z tego taki, że wydobycie rozpoczęło się właśnie w okolicach, gdzie ukazuje się przejście do miasta widmo.

— Dobrze myślisz jak po tak silnym uderzeniu.

— Daj mu już spokój. Następnym razem to ciebie tak załatwię, więc pozostań czujny.

— Zamykam buzię na kłódkę. A teraz fragment artykułu z naszej gazety dotyczący… a zresztą zaraz zobaczycie. Otóż:

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 16.17
drukowana A5
za 35.39