E-book
8.08
drukowana A5
18
Serce smagane wiatrem

Bezpłatny fragment - Serce smagane wiatrem

Wiersze wybrane


Objętość:
83 str.
ISBN:
978-83-8221-390-4
E-book
za 8.08
drukowana A5
za 18

Kilka słów od autora

Witaj, drogi czytelniku, w drugim tomiku mojej poezji. Kupując ten tomik wspierasz mnie zarówno finansowo jak i mentalnie w spełnianiu marzeń o pisaniu i wydawaniu własnej poezji. Poezji, która wydarzyła się naprawdę. Poezji o emocjach, które towarzyszyły mi w przez kilka lat mojego życia. Poezji, z której utworzyłem pewne historie, w których mam nadzieję, że się odnajdziesz. Być może niektóre strofy pomogą Ci przejść obecny etap życia, lub uporać się z demonami przeszłości. Zapraszam Cię więc w tą, intymną podróż, ze mną. W akompaniamencie wypalonych papierosów, wypitego alkoholu, a czasami w oparach fantazji, w którą wplatałem siebie i swoje przeżycia.

Dziękuję Ci raz jeszcze i zapraszam do przeczytania kolejnych kartek. Miłej lektury.

Syn nocy i dnia

Czy jestem naiwny?

Nie umiem samemu sobie odpowiedzieć.

Choć kocham, nic o kochaniu nie wiem.

Choć ufam, zaufanie, za dnia zbudowane,

każdego wieczoru odrobinę blednie.

Stoję w miejscu, nieistotnie tylko

niesie mnie wiatr.

Czy pcha mnie ku Tobie? Czy może do zła?

Nie wiem już sam.


Kolejny wieczór,

w ustach tytoniu gorzki smak.

Wokół mgła.

I choć nie gubię się w niej,

to jestem tu sam.

Bękart zrodzony z nocy i dnia.

Na parapecie

Krwawe, wieczorne niebo budzi myśli ze snu.

Na szyi — naszyjnik noszę z kłów,

czuję ciepły zapach bzu.

I dotyk letnich, naiwnych, słów.


Chcę szeptów i głośnego oddechu,

chwil radości wśród spojrzeń i uśmiechów.

Pragnę ciał splecionych

i frywolnej wędrówki rąk.

Piszących kroplami potu

najmniej pruderyjne z ksiąg.


Chcę czuć ciepło.

W rękach mieć kogoś kto pokaże mi blask.

Zamiast tego zapada zmrok,

a ja siedzę tu sam.

Na parapecie,

podziwiam śmierć dnia.

Czuję chłód i pragnienie…

Pragnienie zmian.

Czas wątpliwości

Poznałem setki definicji, trudnych słów.

W gardle życia zatopiłem parę kłów.

Odmierzyłem jak wielki zniosę lęk,

jak wielki zniosę stres.

Gdzie mój Eden? Gdzie on jest?


Poznałem strofy świętych i zakazanych ksiąg.

Popełniłem każdy znany człowiekowi błąd.

Utopiłem w alkoholu każdą z serca mąk.

I w czeluść poczyniłem niejeden skok.


Umarłem wewnątrz,

by wznieść się z własnych popiołów.

Wylałem tysiące kropel potu,

ciężkich niczym ołów.

Zmarnowałem kilka pięknych lat.

Uciekałem w ciemny las.

Zawsze sam.


Czemu więc nie nadszedł jeszcze czas?

Czemu niczym głupiec czekam na znak?


Czemu zwątpienie przyćmiewa ust, słodki,

smak?

Czemu krew gotuje się we mnie każdego dnia?


Czemu chce mnie naprawiać świat,

kiedy to on jest zepsuty, a nie ja?

Czemu patrzę w lustro

i nadal widzę strach?


Tyle pytań,

a nadzieja blednie w świetle dnia.

Niczym z truchła wystający gnat.

Upadły

Dziwnie tak za nikim nie tęsknić,

nikogo nie kochać

romantyczną miłością.

Dziwnie też nie pragnąć niczego,

duszy nie chcieć odkrywać swojej,

nie epatować emocjonalną nagością.

Do rangi abstrakcji urosły,

ciepłe słowa i dotyk

chłodnych palców w upojną noc.

To zabawne, jak przewrotny jest los.


Kolejna minuta przybliża snu czas.

Na sklepieniu nieba nie widzę gwiazd.

Gdy je widziałem, nie czułem się sam.

Może wszystkie spadły?

A może upadłem ja, sam.

180 stopni

Pod sterty popiołu zamiatam czas.

W noce jak ta czuję, że odleglejszy jest raj.

Że umyka z rąk to co myślałem, że mam.

Szklaną iluzją pokrywa się świat.

Za nią siedzę. Sam.


Przekrwione oczy z braku snu,

nie widzą znaczeń słów.

Uszy nieczułe na szept,

czekają na kruczy śpiew.

Dłonie spragnione splotu palców,

boją się ożywić serce

przytłoczone stertą głazów.


Północ stała się południem.

Księżyc świeci jaśniej niż słońce.

Poplątane jest to co miało być proste.

Zdawałem się być królem,

a jak żebrak marznę

patrząc na życiodajną wiosnę.

Już czas!

Stoję w deszczu codziennych spraw.

W blasku nocy, w cieniu dnia.

Kolejny papieros odpalam

od dogasających gwiazd.

Już czas!

Wzbić się ponad swój lęk,

zawierzyć sobie, napisać kolejny naiwny wers.


Niech przyśni Ci się połysk czarnych piór!

Niech dotyk uśmierzy skrywany w Tobie ból!

Niech nie zadziwi Cię twarz pod maską

i szare oczy co w skrytym smutku gasną.


Sen urwie się w ułamku sekundy.

W tym samym niepewność

zagości w Twojej duszy.

Czy przyjąć mnie?

Czy szepcząc dotykać mych warg?

Czy może przeczucie zagłuszyć

i nie pozwolić bym w Twoich oczach obejrzał

brzask nowego dnia?

Rozbrojony

Rozbrojony.

Stanąłem u wrót jej świata.

Bez zbroi, nieosłonięty czarnym skrzydłem,

bez gwieździstej klingi u pasa.

Dokładnie kiedy sam,

będąc zwiastunem świtu, zaczynałem dogasać.

Pełnię księżyca spędziłem na najwyższej z gór,

będąc bliżej niebios, pośród chmur.

Dymem malowałem portret Twój

na tle czarnych dziur.

W gwiazdach zapisałem Twoje inicjały,

jednym z własnych, czarnych piór.


Leciałem ku Jutrzence,

gdy pierwszy promyk począł spiekać

moje wargi.

Przeczuwając, że uśmiecham się przez Ciebie,

nie po raz ostatni.

Opowieść o nich

Gdzieś pomiędzy światem uczuć i materii,

spotykają się pary rozszerzonych źrenic,

składają sobie ciche przysięgi,

że nie rozdzieli ich świat niedomówień

i tajemnic.

Czas im płynie na zwiedzaniu parków,

galerii pustych ulic,

na czekaniu na przystanku

na autobus, pełen chwilowych rozstań,

świadków ich serca bijących z tęsknoty,

skrajnie nie do taktu.


A życie wbija w nich zaostrzone żerdzie,

wzbiera fala z nadzieją, że tama pęknie,

słońce niby blednie, wzbiera się wiatr

bez wiedzy o tym,

że nie pokona ich świat.

Nie pokona nas.

Pragnienie

Co widzisz,

gdy patrzę na Ciebie

leżąc obok bezwładnie?

Czy widzisz jak Ciebie pragnę?

Twoich oczu, ich brązowej toni

i wzroku, przed którym nie chcę się bronić.

Twego głosu — rozkosznej plątaniny zdań,

którymi snujesz głębszy sens

i szeptu, który przyspiesza serca bieg.

Twojego zapachu,

którym napełniam chciwie płuca

by nim w głowie obraz Twój

malować na najdroższych płótnach.

Twojego dotyku zimnych dłoni…

Pragnę wiecznie.

Studzą mój zapał

lub rozgrzewają — naprzemiennie.

Pragnę Twych myśli i uczuć.

Słuchać ich i czuć razem z Tobą,

by niebo patrzyło z zazdrością,

że jest mi już zbędne — dopóki jesteś

tuż obok.

Wyjechałaś

Patrzysz na mnie,

lekko zmieszana,

blada — jak ściana,

którą widać jedynie,

gdy leżymy w siebie wtuleni,

szukając oczami gwiazd,

znajdując tylko mury

i realny świat.


Otwierasz usta, jakbyś gorzki szept,

chciała na słodkich wargach umieścić.

Wiem co chcesz powiedzieć,

wiem z jakich słów, pułapkę myśli skleisz.

Zamykam je więc swoimi ustami,

spoglądam w oczy szukając zwątpień,

uczuć granic.

Uśmiecham się, gasząc kaganek,

nie dający światła.

Rozpalam nowy, byśmy w jego

połączyć mogli się

chaotycznych blaskach.


Wtem brzask.

Słońce wolno wstaje,

ostatnia noc kończy się nieubłaganie,

wyjechałaś, ja zostałem.

Czekam tu,

znów spokojnie nie zasnę.

12 minut po północy

12 minut po północy

Godzina, w której dopuszczam się przemocy

wobec własnych obaw i lęków,

wobec serca pojękiwań i stęków.

Wszystko idzie precz.

Wszystko w odstawkę,

gdy wspominam jak pięknie wyglądasz,

jak wspaniale pachniesz.

Czułem Twój oddech

jeszcze godzin kilka temu,

teraz już nie wiem co przyniesie jutro.

Czy chwile uniesień,

czy chwile braku tlenu.

W jednym momencie wszystko zaczyna pękać,

błagam naprawmy to,

bez Ciebie mogę tylko, każdego dnia,

przed szafotem klękać

licząc, że skończy się ta męka.

A każda noc,

księżycowa jak dzisiaj,

będzie tylko wspomnieniem.


Wypełni je jedynie cisza

i przeszywający lęk.

Słyszę żelaza szczęk

i przez zamknięte oczy wielki chaos widzę,

to najtrudniejsza z bitew.

Z milczeniem — o Ciebie.

Gdy siedzieliśmy

Tytoń bezwładnie opadł Ci na kolano,

pokryte nylonową powłoką,

ze skruszonego końca papierosa,

gdy paliłaś nieobecna, z miną zasmuconą.

Ja siedząc obok,

nie dostrzegłem z początku

powagi sytuacji.

Jeszcze nie widziałem, że król

znów jest nagi.

Siedzieliśmy,

wbijając wzrok w siebie,

ich sztyletami przebiliśmy własne skrzydła.

Szkoda.

Mogliśmy na nich odlecieć,

skończyć na marzeń

wyspach.

Odnaleziony

Przybyłaś, zobaczyłaś,

wzięłaś mnie w objęcia,

nie od razu, pierw rzuciłaś

złe zaklęcia.

Czar uroku -który pozostał/

I ten wygnania — który dogasał,

gdy znów chciałem

spotkania naszych rannych wzroków.

Ja z mojego wydobyłem siłę

ponad wszelką miarę,

Ty podziw i coś,

coś co kroplą drążyło skałę.

W mojej piersi.

Tak trwamy.

Jedno przyjmuje ciosy,

drugie tka pierwszego losy.

Jedno wytrzymuje wszystko i

kocha bez umiaru,

drugie czuje niby to samo…

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 8.08
drukowana A5
za 18