Przyszedł na świat w pewien upalny, czerwcowy dzień, kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi. Podobnie jak trzech braci i dwie siostry miał czarne futro — takie jak matka, suczka Iwa, która z poświęceniem i niewyobrażalną cierpliwością znosiła piszczącą czeredę. Choć ślepy, instynktownie wyczuwał jej obecność szukając ciepłego mleka, wtulając się w ciałka rodzeństwa i czując się najszczęśliwszym stworzeniem na świecie — bezpiecznym, otoczonym troską i miłością. Zapachy mieszały się budząc niepokój, ale także dziwne, niezrozumiałe podniecenie. Jaki niezwykły musiał być ten świat, do którego nie miał dostępu? Ile niespodzianek na niego czekało? Co takiego mogło być poza tym jednym zakątkiem, który tylko czasami, na bardzo krótki czas opuszczała ich matka? I do kogo należały ręce, podnoszące go czasem do góry? Niecierpliwił się tak samo, jak i reszta rodzeństwa. Marzył, by wreszcie być większym, zobaczyć wszystko na własne oczy i dotknąć każdego drobiazgu.
W końcu nadszedł ten niezwykły, upragniony dzień, kiedy dotąd zamknięte oczy otworzyły się szeroko, dostrzegając ogromną feerię barw. Nareszcie mógł dopasować tysiące uderzających zapachów i dźwięków do rzeczy i poruszających się istot. Zrozumiał, czym jest szczęście. Z czasem zaczął też rozpoznawać głosy ludzi. Wiedział, że nadali im imiona — na niego mówili Agis. Dziwne imię, ale należące tylko i wyłącznie do niego. Przyzwyczaił się szybko i nawet podnosił głowę, gdy je słyszał.
Wrodzona ciekawość skłaniała całą gromadkę do coraz dalszych wypraw poza kojec. Jak w barwnym kalejdoskopie zmieniło się niemal wszystko. Życie nabrało sensu; z prawdziwą lubością poznawał smak posiłków jakie dawali mu ludzie; w obłędnej radości wybiegał na podwórze, gdzie wraz z rodzeństwem szalał na piasku, przeganiał gdaczące kury uciekające w popłochu na ich widok, tarzał się w trawie i wsadzał nos w pachnące upajająco kwiaty, żeby przekonać się co jest w środku. Żółte mlecze, białe stokrotki, wijące się różowe powoje — to był jego świat. Raz jeden, ta niekończąca się pogoń za przygodą omal nie zakończyła się tragedią, gdy z lubością wsunął nos do jednego z kwiatów. Nagle coś zabrzęczało, zatrzepotało skrzydłami i skierowało się wprost na niego. Natychmiast odskoczył z piskiem i potykając się na czterech, dość niezgrabnych łapkach, uciekł na oślep. Przerażony schronił się pod ogromnym liściem łopianu udając, że w ogóle go tam nie ma. Leżał tam skulony w kłębek prawie przez cały dzień. Dopiero pod wieczór — głodny i spragniony, odważył się rozejrzeć dookoła. Nie widząc wroga wyczołgał się wreszcie, by chyłkiem wrócić do kojca, gdzie już czekało rozbawione rodzeństwo i matka. Na szczęście w misce było jeszcze sporo jedzenia, więc wygłodniały uspokoił się i zjadł z apetytem przyniesioną wcześniej karmę. Ta lekcja nie poszła jednak na marne. Od tego czasu stronił od kwiatów i wolał kłaść się w cieniu rozłożystego kasztanowca, rosnącego w rogu podwórka.
Wkrótce wszędobylski Agis znalazł przyjaciela. Stary Azor był dużym owczarkiem niemieckim, który przeżył już bardzo wiele i nic sobie nie robił z harmidru, jaki robiły szczeniaki. Ludzie mawiali czasem, że jest groźny i dlatego mieszkał w ogrodzonej budzie na podwórzu. Pilnował domu, a za czujność, jaką wykazywał miał zawsze pełną miskę i dobre słowo pana. Szczeniaka intrygował ten duży pies, który zazwyczaj leżał przed budą wygrzewając się w słońcu i tylko kiedy w pobliżu kręcili się obcy, podnosił się i szczerząc kły ujadał głośno. Zaczął więc podchodzić coraz bliżej i bliżej. Niejeden raz zapędzał się niby przypadkowo w jego kierunku i machając wesoło ogonem udawał, że bawi się patykami lub skubie trawę. Azor podnosił wówczas łeb, spoglądał na rozbrykanego malca i z ciężkim westchnieniem na powrót kładł się na ziemi. To tylko zachęcało Agisa do kolejnych zaczepek, aż wreszcie odważył się przemknąć przez niewielką dziurę w ogrodzeniu, podejść i wyciągnąć nos w powitalnym geście. To był prawdziwy przełom. Owczarek zaakceptował szczeniaka i wkrótce w całej wsi głośno zaczęto rozmawiać o przyjaźni starego wilczura z młodym kundlem. Agis bawił się odtąd w jego budzie, wchodził mu na grzbiet, podgryzał ogon, a nawet jadł z miski.
Na takiej sielance minęły trzy miesiące. I wówczas, w pochmurny dzień gdy ciężkie ołowiane chmury sunęły nisko nad ziemią a potężne krople deszczu pochylały rośliny, przed dom zajechał duży, czerwony samochód. Wysiadł z niego mężczyzna. Przyjęty przez gospodarzy niemal od razu skierował swoje kroki do kojca, gdzie znajdowała się suczka z sześciorgiem szczeniąt. Pochylili się nisko, by obejrzeć psy. Niemal wszystkie szczenięta z ciekawością spoglądała na obcego; wspinały się na łapkach, by lepiej się przyjrzeć i zachęcały do zabawy. Jedynie Agis wycofał się w kąt. Jego serduszko biło niespokojnie. Czujne, brązowe oczy wpatrywały się w rękę, która głaskała jego rodzeństwo. W tym dziwnym człowieku było coś, co budziło niepokój. Agis nie wiedział czy to ten zapach, który drażnił jego nozdrza, szorstki głos czy raczej szare jak kamienie oczy przyglądające się im uważnie. Kiedy tylko wyciągnięta dłoń sięgnęła w jego stronę zjeżył się na karku i podwinął pod siebie puszysty ogon. Nie… Nie zamierzał nawet o krok zbliżyć się do tego człowieka. Nie miał jednak drogi odwrotu.
— Ładny jest. — stwierdził nieznajomy kiwając głową i sięgając po Agisa.
— To Agis. — wyjaśniła kobieta, która zawsze przynosiła im jedzenie. Uśmiechnęła się i zręcznie wyjęła szczeniaka z kojca — Zdrowy i przyjacielski. Córka na pewno ucieszy się z prezentu.
— Ma pani rację. Wezmę go.