Twoje jezioro
Proszę, dotknij — choć przelotnie,
choć grzecznie — nienakarmionego ciała,
przez które mknie i tłoczy się
rozżarzona, krzepka krew;
ciała pragnącego cieszyć się
cierpieniem, rozkoszować śmiercią.
Uczyń, zanim któregoś wieczora
to ciało wyda ostatni podryg życia,
nim przeżre je robactwo; ten ochłap
gnijącego mięsa!
Proszę, spójrz w oczy! Bezwstydnie,
głęboko — zanim pewnej godziny
ktoś zgasi nocną lampkę,
odbierze świt; zanim znieruchomieją,
wpatrzone w niebo, lecz niewidzące
żagli dumnych obłoków,
a czekającego Boga…
Proszę, ucałuj wargi;
poczuj ich miękkość, ciepło i oddanie,
zanim wypadnie spomiędzy
słowo na pożegnanie,
nim wydadzą ostatnie tchnienie…
Proszę, obejmij mnie ciasno,
jakbyś czekał u krawędzi, jakbyś chciał
wysłuchać milczącej pieśni snów;
uczyń tak, zanim mój czas
potknie się
i połamie sobie wskazówki;
zanim ucichnie zbyt młodo.
Proszę, proszę, proszę…
Będę czekała, tu, na granicy jeziora,
w mieście, w których mieszkają
Twoje wszelkie mrzonki, uśmiech,
łzy, krzyk
i wieczna cisza…
Tulę się do Twojego wiersza
Przychodziłam do Ciebie
z lśnieniem poranka,
choć nie skończyły się jeszcze
łzy.
Pokonywałam wieczność,
aby — choć przez tchnienie zegara — spojrzeć
w szmaragdowe zwierciadła.
Przezwyciężałam i śmierć, i miłość,
by poprosić o kawałek
Twojego powietrza.
Szłam przez bezdroża — pomału, nieśpiesznie.
Niestety, choć pilnowało Cię
serce, czas pochodził
z odmiennej ery.
Choć dusza szeptała w rytm
Twoich snów, a samotność uśmiechała się
półgębkiem — od początku
byłam pewna, że nie odnajdę Cię
w moich dłoniach.
Że nie usłyszę gromkiego
szeptu,
a życie nie przyjdzie nie w porę;
odejdzie, nie odwracając się…
Tak się boję, że pewnego razu
stracę Twój smutek, który mi przyniosłeś!
Tak się lękam, że przenigdy
nie zasmakuję śladów Twoich palców
na moich nadgarstkach!
Uciekam przed myślą, że
prędzej runą wszystkie gwiazdy,
niż spotkamy się
pod tym samym niebem…
Cóż począć? Mogę tylko
płakać z cicha, tuląc się do wiersza,
który mi po Tobie pozostał…
Marzenia są po to
Marzenia są po to,
żebym każdego świetlistego ranka
przypinała Ci anielskie skrzydła,
byś mógł wznieść się
ponad czeluści ludzkich krzywd.
Marzenia są po to,
żebym budziła Twe serce
i zgarniała z szmaragdowego spojrzenia
ostatnią garstkę cienia.
Marzenia są po to,
żebym raczyła Cię śniadaniem —
— skromnym, lecz serdecznym
i doprawionym czułością.
Marzenia są po to,
żebym za każdym razem
nie potrafiła rozstać się
z karminową różą Twych warg;
żebym tęskniła, jak tylko
zatrzaśniesz drzwi.
Marzenia są po to,
żebym rozmyślała
o słodkich, białych łzach,
tak dotkliwie odległych;
żebym przypominała, jak
wczorajszej nocy wróciliśmy
zmęczeni
z gwiazdobrania; żebym kochała się
ze snami na jawie,
kiedy to rozpościerasz nade mną
grząskie ciało…
Marzenia są po to,
żebyś witał mnie świeżym wieczorem
z bukietem złocistych melancholii
i scałowywał z rozkoszą
rumieńce z oblicza;
abyś wręczał gwiazdę,
długo przez Ciebie hodowaną…
Tak, po to są marzenia, lecz…
Cisza powiedziała mi,
że marzenia spełniają się
nie dla mnie…
Kocham Twoje włosy
Kocham aż po brzegi serca
Twoje płowe, pachnące słodką wiosną
włosy.
Włosy barwy
dojrzewających zbóż,
które wkrótce podarują nam
tchnący cudem i miłością
chleb.
Włosy delikatne niczym
powiew wczesnego lata,
gładkie jakby muślin,
milsze w dotyku od aksamitu.
Lekkie są i zwiewne
jak otwierający się kwiat słońca,
zrodzonego z haftowanej rosą mgły.
W Twych włosach mieszka
moja nadzieja, piękno i światło,
wypełniające pospolity, brązowy
poranek cytrynowym połyskiem.
Cudowność jasnych pasm
zniewala i onieśmiela,
budzi do istnienia codzienność,
każde wypełniać się białą ciszą
aż po wierzchołki głodnych wzgórz.
Pragnę tych włosów…
Chcę zaciągać się ich wonią
aż po krawędzi płuc,
aż po skraj serca.
Aby wyrazić ich piękno,
zrywam najpiękniejsze gwiazdy
i wplatam między kosmyki…
Mój miły!
Zanim pójdziesz sobie
dalej, pozwól ucałować na koniec
te złote, jedwabiste pukle!…
Niech nauczę się na pamięć
ich cudu…
Płonące szmaragdy
O słodkie, płonące szmaragdy
Twoich oczu, podobne do złudzenia
niebiańskim migdałom!
Zielone jak młoda, szczęśliwa trawa,
jak zalążki listowia,
zdobiącego przedramiona bzów i jabłoni,
co pragną objąć i przytulić niebo!
Zielone szkiełka, wschodzące,
gdy świat odradza się
z popiołów
po skostniałych nocach, tchnących
mrozem porankach…
Oczy przejrzyste, czyste,
nienasycone i spragnione, bliskie wodom
o niepewnych falach,
z których słońce wydobywa refleksy —
— pozłacane iskierki
tańczące w Twych źrenicach,
gdy patrzysz na tę, która dostała
od Boga Wszystko…
Kocham głębię Twej duszy,
która podryguje w Twym spojrzeniu,
kiedy spoglądasz na nią…
Kocham, kocham te zielone migdały,
zapatrzone w przeciwny kierunek…
Tak bardzo chciałabym przyjrzeć się
ich niepowtarzalnej barwie!
Lecz Ty nie wiesz, że Cię tu kocham,
pomaleńku, nieśpiesznie…
Nie wiesz, że myśl o tych zielonych przepaściach
budzi mnie ze snu… Ze snu, który ukradkiem
od Ciebie pożyczyłam.
Ach, proszę, przestań być
nieukojoną fantazją! Stań się życiem,
dla którego warto tutaj być…
Lecz pamiętam, że nie wiesz nawet,
jaki kolor ma moje wnętrze…
Że kocham się ze snami o Tobie…
Że szmaragdowe zwierciadła pozostaną tonią,
w której nigdy nie ujrzę
swego pogodnego odbicia…
Kształt pieszczot
W Twoim zielonym spojrzeniu
dostrzegam lustro dla uczuć.
Na opuszczonych wargach mieszka
resztka blasku.
Twoje wątłe dłonie niosą życie
dla myśli. Wąskie biodra są obietnicą
nieskromnej pamięci.
Jasne włosy drażnią moją namiętność.
Zanim znów opadnę na dno,
zostaw pod drzwiami odrobinę snów.
Słyszę, jak biegną za nami
nasze poplątane cienie.
Widzę, jak czarne niebo otwiera się.
Bóg oprowadza nas po Raju.
Nie potrzebuję do szczęścia nic,
oprócz łez. Nawet melancholia nie zdoła
nas obudzić. Nawet zwątpienie nie ugasi
naszych zaginionych ramion.
Skąpani w nienaruszonej przestrzeni,
tkwimy tutaj i czekamy na kolejne życie.
Szmaragdowe okruchy oczu.
Usta o smaku gorzkich słów.
Szyja o cienkiej, delikatnej skórze.
Szeroka pierś, do której mogę tulić
swój strach. Twoje odważne dłonie
są kołyską dla epoki mojego dzieciństwa.
Uda mają siłę imadła.
Zanim nasza samotność umrze
na zawał serca, pozbierajmy popioły
zielonych łez.
Choć ciała nigdy się nie nakarmią,
dusze pozostaną razem
do końca.
Podnieśmy z dna
zaginioną gwiazdę.
Odnajdźmy zawieruszone westchnienie.
Ramiona niech nadadzą kształt
pieszczotom.
Rozbierz mnie z resztek marzeń
Rozbierz mnie z resztek marzeń.
Zedrzyj ostatnie wspomnienia.
Przynieś zatraconą łzę, żebym mogła zobaczyć
mój strach…
Szmaragdy Twoich oczu widzą nieskończoność;
miłość, która nie skarży się na przyszłość.
Twoje pięknie wyrzeźbione usta
niosą słodko-kwaśne słowa;
szept jest wyraźniejszy
od zaprzepaszczonego spazmu.
Twoje dłonie… Tak, Twoje dłonie
są obietnicą świeżego jutra,
niewiadomego światła,
wysłużonej krwi, bolesnej modlitwy.
Nie odchodź, zanim nie zapamiętam
Twojego zapachu, zanim nie zanurzę się
w słonym dotyku, zanim nie spłoną
nasze łzy.
Niestety, urodziliśmy się
w nieodpowiedniej epoce.
Powstaliśmy z niewłaściwych snów.
Kocham Cię za to,
że Ty nie możesz mnie kochać.
Ogrzej moje zlodowaciałe słowa
w gromkiej światłości spojrzenia.
Pragnę widzieć siebie
w Twoich oczach, zielonych jak
świeża nadzieja, jak wiosenny wiatr,
jak nowo narodzone listowie.
Proszę, weź w skromne dłonie
moją duszę i zbuduj jej
domek z kart.
Dotknij mojego rozległego głodu,
tchnij w moje wargi
niespokojny wiatr. Pozwól,
żeby bluszcz ramion owinął się
wokół naszych zmysłów.
Daj mi ogrzać się w pieszczocie.
Obiecuję, że pewnego razu
gwiazdy spłoszą słońce.
Kiedy spróbuję zasnąć, przynieś
jasne cienie, by strzegły
mojego zapomnienia.
Kiedy zbudzi nas szept, pomóż mi
odnaleźć w lustrze
moje najlepsze grzechy.
Grzechy, których nie żałuję.
Chicago, Twoje miasto
Chicago. Miasto, w którym urodziły się
Twoje pastelowe sny, gdzie słyszę
Twój cytrynowy śmiech.
W tym miejscu spełniają się przywidzenia,
nawet te nieosiągalne i zagadkowe.
Chicago to jedyny dom,
do którego wiodą tęczowe łzy,
zapomniana przypadkowo teraźniejszość,
przeszłość bez skargi.
To tutaj został Twój popielaty uśmiech
i oszukańczy smutek.
Twoje zielone łzy.
Uśmiech, który nie ma cienia. Marzyłam wiele,
lecz w Chicago poznałam prawdziwy smak
czasu, niezastąpiony zapach skóry,
napiętej do słodkiego cierpienia,
nieproszoną otuchę, niewidzialne serca,
przyjazny ból.
W Chicago zachód słońca trwa bez końca.
Ludzie nie noszą pustych twarzy,
Twojej duszy jest ciepło.
W Chicago pamiętasz, co śniło Ci się
ostatniej nocy.
I choć nadejdzie zima, tutaj zbiegną się
wszystkie pory roku.
Chicago kocha Twoje wspomnienia,
tuli do piersi najpiękniejsze łzy.
To kraina odrzuconych pragnień,
miejsce nieprzewidzianych snów.
Zakątek, gdzie wystarczy miejsca i dla życia,
i dla śmierci.
To tu Bóg przechadza się o zachodzie.
To tu dobre łzy toczą się w toń jeziora.
O, moje miasto, pilnuj moich marzeń!
Chroń moją duszę, schowaną w ciele,
zanim zapłonie w niej noc.
I choć dziś jesteś daleko,
Chicago pozostanie takie samo…
Spotkanie z Bogiem
Pewnego ranka zapragnęłam
zobaczyć się z Bogiem.
Brnęłam przez rozległe pustkowia,
pustynie i stepy,
gdzie szybko umiera to,
co jeszcze żyje.
Przemierzałam kolejne stulecia,
zamierzchle epoki, ery,
których pamięci nie strawił jeszcze czas.
Szłam powoli, nieśpiesznie,
poprzez spalone miasta,
poprzez kraje skąpane we własnej krwi,
zmieszanej z łzami.
Wędrowałam przez zwodnicze błota
i niebezpieczne bagna,
wyschnięte parowy,
przez przełęcze dzielące zazdrosne góry,
usiłujące zanurzyć swe strzeliste czoła
w odległych niebach.
Błąkałam się pośród ciemności,
wyzbytej haustu światła,
ciepłego okrucha ogrzewającego
zmęczone dłonie.
Stawałam u krawędzi,
w dole wrzały piekielne ognie,
pragnące strawić moją duszę,
odrzuconą przez miłość.
Podnosiłam głowę, by zajrzeć
w niebieskie spojrzenie świata;
pozłacany, delikatny deszcz obmywał
moje sumienie z wszelkich win.
Szłam więc, na przekór życiu,
wbrew światu.
Szukałam, chcąc zaspokoić narowisty głód…
Czy spotkałam Boga?
Tak.
Choć niewidoczny gołym okiem,
kroczył zawsze obok,
trzymając mnie za rękę,
wiodąc przez rozdroża…
Ach, Panie, wybacz mi krótkowzroczność,
bezmyślność, ten brak wierności!
Wybacz niewiarę, ciszę i głuszę,
które pozbawiły mnie zmysłów!
Wybacz złość, wybacz nieufność,
wybacz rozbuchany egoizm,
które więziły, tłamsiły mnie przez tyle lat…
Nasza wspólna epoka
Przeminęło wiele tysiącleci,
zanim nastąpiła nasza wspólna epoka.
Miliony rzek przetoczyło
swe rozgoryczone, płonące wody,
zmieszane z łzami z całego świata,
zanim świt wyjrzał lękliwie
zza kurtyny, zanim zabrzmiał ostatni dzwonek.
Przebrnęło przez naszą samotną,
opuszczoną planetę wiele wiosen,
lat, jesieni i zim, zanim stały się wspólnotą,
której nie podzieli już ani Boża melancholia,
ani ludzki, pospolity, śmiertelny grzech.
Kierunki świata rozpierzchły się
w panice, ale pewnego dnia zdołaliśmy je obłaskawić
kromką świeżego sumienia.
Pewnego wieczora runął deszcz,
tak marudny, zawzięty, nienawistny,
że utonęły w nim nasze światłolubne dusze,
że ukradł nasze łzy, trzymane na specjalną okazję.
Tak…
Lecz to już nieważne.
Dziś łączy nas obopólna siła samotności.
Nasze samolubne wyspy wpadły na siebie
pośród zmęczonych, krwawych fal — znienacka,
bez zapowiedzi…
W archipelag miłości zespoił się nasz
utracony świat, złączyły zaginione pośród wieczora
martwe złudzenia…
Przyszła noc, z szerokim uśmiechem
utkanym z najjaśniejszych gwiazd,
i otuliła nas swym czarnym futrem,
aby nasze sny były wreszcie ciepłe i kochane…
Cisza, spokój i namiętność
obsiadły zmysły, nagie ramiona,
wciąż niedowierzające temu,
że nostalgię często nazywa się Wzajemnością.
Wzajemnością, po której nie zostanie
ani jeden oddech.
Z której nigdy się nie wydostaniemy.
przeklinam modlitwę
gotuje się we
mnie moc przemijania
hoduję w kieszeni
powiek
twój nienaruszony lęk
między sumieniem a prawdą
kwitnie jabłoń
w której blasku
będziemy spijać
miąższ południa
igła znaleziona w stogu
przekłuwa biały balon
duszy
przeklinam modlitwę
co tłamsi w sobie
rozgoryczony prześwit
wznieś się ponad
zmęczone ławki
skrzących się iskier śliny
tonę pośród przecinków
pośród zaniechanych kroków
ku historii
zachłanny chleb
jątrzy skąpe kubki smakowe
powielam się w muzyce
twojej nadwrażliwości
ściana straceń
w za ciasnej ścianie
mojego słuchu mieszka ktoś
kto myli życie z nocą
i choć nadzieja grozi nam
kołkiem języka
pozostaniemy wierni pojednaniu
stanę na baczność kiedy
zacznie się ostatni film
wzdęte palce gwałtu
maskują krzywe zbyt rozległe
nosy
składam ciało z twoich śliskich
obłych straceń
składam duszę z powiewu
oddechu
i zostanie tylko niemoc
jakiej nie pokonasz
najczulszym ochłapem gwiazdy
śladem po burzy
co gotuje krew
w spreparowanej dłoni
nie kłam że
napotkasz obłudne wejrzenie
wzniosłe jak ściana straceń
jak ona uległa śmierci
czarno-białe kwiaty
i choć promień
przetnie na nierówne części
naszą epokę
nienawiść zrodzi się
z zimnych twardych macic
twoich róż
skowytu wysłużonej pamięci
przyjdź do mnie
ubrany w księżyc
z gwiazdami zaplątanymi
we włosy
zamknij usta Bogu
aby na nas nie czekał
kto wierzy zielonym oczom śmierci
krynicom miłości
ten nie doznaje życia
nie rozumie czarno-białych kwiatów
zanim złożony przypadek
zamaskował wargi
zanim słońce nie zgasło
z przerażenia
będziemy czujni jak stopy
którym marzy się
nieskończona wędrówka
wyszczerbione
nieprzemyślane sny ranią
najbardziej
zawieszone pośród pustki
niebo nie prosi o wzruszenie
wątłe wyszczerbione
skrzydła nie mogą udźwignąć
duszy
wpółżywe fantazje dokazują
nie pozwalając jeść
czy chodzić
nie kłóćmy się o szczęście
mamy go przecież pod dostatkiem
lśnią obłe przezroczyste ciała
marzeń
żelazna kurtyna powoli sunie
w dół
nie umiem kłamać
pomaleńku
dręczy Cię nadzieja? utop ją
w swoich łzach
powstań z martwych
i udaj
do sklepu po świeże
grzechy
zanim rozpęta się
jeszcze jeden świt pozwól ugrzęznąć
w Twych objęciach
zmarnowane życie
proszę posprzątaj
po nadziei
marzenia jeszcze nie dojrzały
nie widzę snów
w których mieszkają
niedokończone pragnienia
smutny kamień twego serca
nieodwiedzany od pokoleń
zapalmy trochę światła
w oczach rozniećmy życie
w martwych
czarna wstążka śmiechu
wije się od ust
po skronie
jątrzy się rana
po ugryzieniu miłości
Bóg podarował człowiekowi
świat ten nawet
nie podziękował
wskrzeszona z blasku nocy czekam
na twoje ostateczne powitanie
przedwiośnie hasa
z kwiatka
na duszę
zmarnowaliśmy kolejne życie
bez klatki schodowej
runął
w grzeszną nostalgię
niedomkniętą
jak niezgrabnie odmierzony dotyk
powieki pozłacanej
niby żyto
skradzione winy
skupiają się w archipelagi
jak przemarznięte zmysły
twoje sumienie pieczołowicie
krochmalone
w dniu Wigilii
przeciska się przez szmaragdowy
skradziony wąwóz
nie wystarczy nam dziś dotyku
musimy nauczyć się modlić
oszczędniej
paranienormalne zjawiska
rozsadzają zasuszone płuca
róża wiatru bije
w przeciwną stronę
chory rozsądek odleciał
do lepszych krajów
błagam cię
skonsumowana naprędce obojętności
dokąd wiodą te wszystkie przełęcze?
u podnóża której góry
rozwiesimy wilgotne języki
i pogrążymy w przyszłości
bez klatki schodowej?
zaginione pokolenia
nie płacz zbyt chciwie
nie spodziewam się marzeń
wszystkie leżą tu martwe
okrutnie otrute
tłamszę
pod lewym żebrem
cząstkę międzyludzkiej nienawiści
nie czekam na dzień wczorajszy
nigdy nie nadejdzie
rozplątuję naiwne spojrzenia
doprowadzam do równowagi
grzmiący szept
prosto w serce
brutalnie rozpalone ognisko
nie daje ciepła wszystkim marzną
obupłciowe stopy
nie spodziewałam się
tylu gwiazd sądziłam że nikt
nie przyjdzie
mnie pożegnać
jest jeszcze kryształowa noc
służąca za wazon
od wielu zaginionych pokoleń
samotny Bóg
spójrz w niebo
dziś po sercu pozostała tylko
fioletowa wzdęta nić
balansuję
między sztyletami gwiazd
a spreparowanymi łzami
pode mną wznosi się Raj
od dawna wyludniony
lud pozbawiony Ojca spija
czarną krew z języka marazmu
jest we mnie jeszcze
trochę z cienia
uciekam łapczywie
przed plastikowym słońcem
niesiemy w zębach
upolowane szczęście
skradzioną inwokację aby uśmierzyć
jaskrawy powiew snu
Boże ocknij się
ktoś puka
do Twojej samotności
Autor
przetaczam gwiezdne spojrzenia
ponad głowami aniołów
zrywam pieczołowicie
zakazane galaktyki aby był dumny
ktoś dobija się do warg
powinnam otworzyć?
zasuwam kotary zaginionego jestestwa
budzę się pośród pustych szklanek
i koszyków przejrzałych jabłek
wciąż nakazujemy iść
naszym ciałom a boimy się
zmyślonego upadłego wieczoru
nie chcę pamiętać o miłości
boję się o podniebienie
zanim wyobrazimy sobie czas
zapytajmy
co Autor miał na myśli
zapasy serc
jeden cel do którego wiodą
wszystkie drogi
przerwa w życiorysie
znów ubrudziłeś się światłem
miałeś tylko nazbierać róż
kwiat broni swojego losu
stroszy ostrza kolców
suną tabuny słów
całe sterty przeoczonych myśli
czarnoskóry impas błaga
o chwilę namiętności
skrawek skisłego mleka
usiłujesz wpoić
ciężkostrawną przynętę
fioletowe składowiska
martwej wody
łzy roztrzaskują się
o spopielały parapet
sławetny Boże
jak żyć gdy skończyły się
zapasy serc?
należy płakać cichutko
nie karm mnie krzepkimi łzami
nie roń kolejnych niezasłużonych gwiazd
moje serce kończy dziś trzy latka
za poranną szybą suną zatracone
rzeki nierozwiązanych kwestii
nie chcę się budzić zanim nie porozmawiam
z Bogiem za murem słów wykrwawia się
odepchnięte zwycięstwo
wyposzczone demony czekają
aż rzucę im kawałek duszy patrzę jak
pożerają z apetytem moje marzenia
plany pragnienia nie chcę iść
z garścią marmuru uwięzioną w
skwaśniałym gardle
pokaż mi jak należy płakać cichutko
zwięźle pomaleńku aby nie przestraszyć
kropią łzy
kropią łzy
myśli sypią się strugami
spadają kolejne sny
robi się gęsto
od niewinnych oddechów
za szybą czeka Bóg
w najdroższym garniturze
szytym na miarę
gotuje się od nabrzmiałych ech
sączy się ślina
zmieszana z nadzieją
wiem że nie odzyskam łez
kłębek smutku mruczy
mi na kolanach
nadwerężyłam sobie
prawą komorę serca
moja śmierć nie zasłużyła
na życie
namaluj mi swój czarno-biały oddech
skrupulatne miałkie marzenia
zamiast kochać
po cichu potajemnie
naucz się szanować samotność
jest tylko jedna
miejsce przy oknie
nie chciałam umierać
zbyt późno
za miejsce przy oknie
pociągu co znów przepadł
za zakrętem
nie chciałam cię wyręczać
dźwigać nadaremno
pustą skrytobójczą szklankę
bez drugiego dna
i jeśli duszna krew
jeszcze
się we mnie obraca
w odwrotną stronę
wszystkie drogi rozcina
rudy kot rozpaczy
zgasło w nas światło
rozpętała się pełnokrwista północ
płatki powiek przymarzły
do warg co doją
substytut gromkiej wiary
i choć sierpowata mrzonka pali
jak jutrzenka
rozpełzniemy się
we wszystkie kąty
zanim poczujemy
aż po szpik
zeszłoroczny dreszcz
ciało
zaryglowane ukradkiem pożyczone
ustąpi miejsca duszy zgniłej
a wiernej
jeden skromny grzech
nie wierzyłam snom
póki nie runęło
niebo
błąkaliśmy się
między świtem a pokorą
wysuszone sumienia
błagały o łzę
na paluszkach by nie zbudzić
kąsaliśmy w pięty
prymitywnych kochanków
zatrzaskiwaliśmy wargi
by kogoś nie ukąsić
nie przelać jadu
w niewinne żyły
senne koszmary bawią się
w ciuciubabkę
z samotnością
nawet słońce jest jakby
przygaszone
łuskam z wyuczoną pokorą
kolejne paciorki
może Bóg zrzuci nam
ze swej kryjówki
choć jeden skromny grzech?
ostatnie drzwi
pozbieraj zabawki
porozrzucane po kątach
za ciasnej głowy
przyjrzyj
z bliska
każdej kropli krwi
policz wszystkie gwiazdy
u wzdętego jak żagiel czoła
szkarłatny ból usiłuje przejść
przez zamknięte drzwi
pękła ruchliwa myśl
karmię ją mlekiem
pożyczonym od Boga
gdzieś za ścianą szlocha
osierocona dusza
duszo pożyczyć ci trochę oddechu?
nie ma już w nas
tej niebieskookiej ciszy
nie ma serc
wszystkie roztrzaskały się gdy
spadaliśmy z nieba
boję się snów
stojących na straży
czarno-białych wzruszeń
nie martwię się że zaśniesz obok
uciekniemy zanim zamkną
ostatnie drzwi
komu opłaca się wierzyć
liczyłam że
śmierć ma twoje oczy
które widzą to czego chcą
spodziewałam się burzy
upadło
na moje sumienie
tylko parę łez
w prezencie
nazwałam przyszłość
twoim imieniem
upiekłam rano słońce
chcesz kawałek?
nie umiem rozmawiać z miłością
samotność niema od urodzenia
komu
opłaca się
wierzyć
kulejącej od poczęcia prawdzie
czy milczeniu głośniejszemu
od krzyku
nowo narodzonego
szeptu?
od kiedy jesteś
na ty
ze śmiercią?
chory psychicznie świat
pozbawiona najpiękniejszych snów
oddawała się ramionom
zielonookiej nostalgii
karmiła odpadkami szczęścia
znalezionymi odłamkami dusz
łzami gasiła nieskończony apetyt
burzliwe poranki
nie niosły ciepła
zanurzała się we krwi
zmieszanej z wodą
nie śmiała pożegnać swojego ciała
tak ułomnego czarnego
niecnie wykorzystanego
serce stale odmawiało posłuszeństwa
cwałowało poprzez pustkowia
spalone lasy
zbrukane nienawiścią
czarno-białe łąki
nie potrafiła rozmawiać
o czarnym sercu melancholii
oczekującej na stacji
stale wątpiła
w swoje imię brzydziła się
niechcianymi urojeniami
jątrzącymi się
nie miała ochoty wstać
było jej przytulnie
pod cienkim starym kocem cienia
pomału uczyła się
współczucia ale
chory psychicznie świat
nie sprzyjał
zaciekawiona modliła się
do straconej ery
do niewłaściwie zinterpretowanej pożogi
jej reminiscencji
przyszedł jak zwykle
i odebrał jej śmierć
bo tylko tyle jej zostało
nie pozwoliła się obudzić
było jej błogo
wśród słów których dziś
każdy się wstydzi
Jeszcze zielone gwiazdy
Przyszła, pełna straconych łez,
mając nadzieję, że zastanie
coś więcej niż śmierć.
Nie wiedziała, jak zrewanżować się szczęściu,
któremu ktoś amputował serce.
Nie wierzyła, że los umarł
śmiercią naturalną. Bała się,
że słońce spóźni się na swój zachód.
Nie umiała zaufać obcej krwi,
wyrzekała się kradzionych refleksji.
Jej dusza była wystarczająco ciężka,
żeby pójść na dno. Słońce,
pełne chciwego blasku, odmawiało
posłuszeństwa adoptowanemu cieniowi.
Chciała krzyczeć, ale obiecała,
że nie będzie nadużywać pióra,
że nie będzie dręczyć zmęczonej kartki.
Pewnej nocy zrodziła się
na wysypisku niepotrzebnych przyjaciół.
Większość nie nadawała się już do użytku;
toczyła ich zgnilizna i robactwo.
Wreszcie nabrała przekonania,
że nikt jej nie podejrzy,
jeśli zerwie odrobinę porannej mgły.
Upewniła się, że nie zostawiła po sobie
oddechu, kiedy księżyc rozebrał się
do naga. Tym razem nie pomyliła marzeń;
noc — wciąż pełna wątpliwości —
— przyniosła jej życie, uwięzione w splotach
nieudanej wierności.
Choć krwawiły jej palce, skrupulatnie zbierała
do fartuszka świeże,
jeszcze zielone gwiazdy.
skradziony sen
powstali w skradzionym śnie
ich rzeczywistość pęknięta na pół
nie prosiła się
o jeszcze jeden wstęp
spojrzenia skąpane
w rozkosznej pustce
nie dawały ani życia ani wolności
ukradkowe zetknięcia dusz
nie niosły wytchnienia i spełnienia
prosili jedynie by przestali żyć
w rdzawej wietrznej kryjówce
skąd do marzeń tak odległa droga
na co dzień karmili się
wymarzonymi urojeniami
potajemnymi złudzeniami
którym każde ufało
jakie zmierzały we wrogich kierunkach
ludzie wierzyli że ich nienawiść
jest idealna
wierzyli że wiąże ich złość
tak skrupulatna że nie potrafią
podzielić się powietrzem
lecz oni schowani po wierzchołki serc
obawiali się przeszłości
dzielili ciszę której nie zdołali nazwać
karmili nawzajem słodkim ciastem
słońca udając że świt jeszcze
nie nadszedł
obierali ze srebrzystej skórki księżyc
zrywali ostrożnie kolczaste gwiazdy
kiedy nikt nie widział
dzielili każdy haust powietrza
każde spojrzenie dotyk
ból
zanurzali się w cierpieniu
aby ich pokryjoma pasja
nie wstydziła się światła
żeby kroki tych których nie znają
zacierał grząski powiew niewinności
dlaczego dlaczego tak bardzo
bali się świata?
chyba nigdy nie powiedzą
sobie tego
prosto w dusze
bali się uwierzyć
łudzili się czasem
przysięgali sobie
bez cienia zniszczonych słów
że ich uczucie odzyska
nostalgiczne imię
bali się uwierzyć
że słodka czuła nienawiść
prowadzi do miłości
słonej a cytrynowej
za pierwszym oddechem
oboje nie ufali
podrygom swoich pragnień
choć miłość targała
niewidomymi zapewnieniami
woleli nie spoglądać w oczy
swym ciałom
woleli szeptać pomaleńku z ukrycia
kiedy złość nie miała ani znaczenia
ani odwagi
ich serca wciąż czaiły się
w pobliżu skrzywdzonych sumień
ale czas był silniejszy
nadzieja nie korzystała z ważnych słów
zaufanie było tylko
poranioną mrzonką dającą okrutne
czarne kwiaty
bezkrwiste dalekie sobie dłonie
szukały wejścia do piekła
do innego świata gdzie rodzą się
malinowe łzy
ta miłość nie mogła
ujrzeć światła gruntownie ukrywanego
oszukiwanego przez prawdę
bronili jej
przed nienasyceniem
przed ciepłolubną goryczą
zamaskowaną przyszłością
obojętnością co łączy a nie dzieli
choć tęsknili
za wspólnym księżycem
za szczęściem którego nie mogli
sobie przynieść
nie potrafili ochrzcić imieniem tego
co tak dalekie
lecz do bólu serca bliskie
pojedynczy smutek
ich łzy kropiły
prosto na wyczerpane milczeniem
dłonie
tkane z melancholii
smutek
dotąd pojedynczy i opuszczony
kojarzył potargane szkarłatnym
wiatrem skrupuły
pozornie podzielone
spokojem i odrazą
śnili choć sen nie niósł
pociechy i odpoczynku tylko
nienawistny szept
zapomnianą modlitwę
zatracone w sobie myśli
zmuszeni budzić się
każdego opuszczonego wieczora
przynosili dusze księżycowi
zanim zdążył zapomnieć
o swym blasku
zmuszeni wyciskać soczyste łzy
z pomarańczy jutrzenki
by spoglądać w oczy które widzą
tylko miłość
ona była ciszą i pokorą
snem i kłamstwem
radością i zwycięstwem
on zaś cierpiał
przez każdy przypadkowy ślad
bolał go strach
którego nie potrafił utulić do śmierci
wiedział że na niego patrzy
kiedy stał pochylony nad swoim
zakłamanym sercem
wiedziała że jego sny są dedykowane
ich zapomnianym niepokonanym oazom
spojrzenia nie mogły
na siebie trafić
dłonie wyobrażały sobie smak
przekomarzających się naskórków
zapach namiętności
i pokiereszowanych marzeń
podzieleni namiętnością
pragnęli wybudować domek z kart
ale los odszedł w przeciwnym kierunku
ich miłość do bólu cytrynowa
musiała pozostać niespełnioną pogardą
zaniechanym oddechem
zatrzymanym w biegu wiatrem
nie wiedzieli dotąd
że nawet udaremniony uśmiech
pławi się
we wrzątku kapryśnej krwi
nie spodziewali
że nadzieja krzepnie w ich żyłach
przemienia się w noc
z której się nie wydostaną
nie bronili się przed wspólnymi łzami
nie uciekali przed myślami
które ktoś kiedyś opuścił
niestety ich przeznaczenie
było silniejsze od miłości
zaś miłość była przystanią
dla zjednoczonych cieni
niewypowiedzianego kłamstwa
usłużnej prawdy
od dawna walczyli o posłuszeństwo
zmagali się z niewypowiedzianymi słowami
uciekali przed gwiazdami
z ich snów
tonęli w zabronionych odmętach
czułości zatracali w słodko-kwaśnej marze
nie nie mogli marzyć
póki krwawiąca namiętność
dzieliła ich ciała
zagadka
nie ma samotności
jakiej nie można nakarmić i oswoić
grzechem
nie ma miłości przed którą nie sposób
ukryć zakazanych marzeń
słychać kroki
pośród pogubionych gwiazd
szkarłatnych niby świeży smutek
niczym kosztowna łza
duszy jest za ciasno
w źle skrojonym ciele
milczenie głośniejsze
od paroksyzmu strachu
błękitne myśli opadają
na trotuar sumienia
niczym pierwszy śnieg
lecz on nie pragnie szczęścia
potrzebuje krzywoustego blasku
rzucającego gęsty trujący cień
zbędne jest mu współczucie
nie polega na nadziei
nie prosi o ciepło ból i bezpieczeństwo
nie chce jutra
które ma nadejść
za tysiąc lat
nie potrzebuje życia aby obudzić się
w pokoju pełnym
wiecznych białych róż
może ofiarować życie
może przeciwstawiać się pamięci
lecz boi się że będzie słabszy
od przeznaczenia
kamienna róża serca stroszy kolce
wiedzie życie z dala
od potulności smutku obustronnych łez
spragnionych samotności urojeń
nie nie musi marzyć aby milczenie
pobrzmiewało w jego zatraconych
ciemnościach
pozostała mu tylko wydmuszka serca
nieszczęśliwego jak nawracająca zima
potrafisz okłamać sen
cierpisz by odnaleźć to
co niedostępne
zapomnianym wspomnieniom
jesteś by Twoja biała krew
ścięła się w życiodajną perłę
zrodzoną
z przynależności
do odmiennego czasu
powstałą na przekór
niewykorzystanym snom
wielokrotnie prosiłeś aby strach
dogonił łzy
żeby cisza wezbrała
martwym krzykiem
wierzyłeś że Ty także potrafisz okłamać
sen napoczęty przypadkowo
z czerstwego ciała otuchy
powstały na przekór stopom
które wdepnęły w stado ostrych
jak śmiertelny grzech gwiazd
czekałeś na nią od kilku tysiącleci wierząc
że powróci
zasmucona i wdzięczna
ale Twoje serce spłonęło żywcem
jego dusza rozcięta na pół
łkała zakazanymi łzami
obmywającymi sumienie
nie chciał łkać przeciwko miłości
bo nie wiedział gdzie szukać śmierci
łzy mieszały się z miąższem
kwaśnego dojrzewającego jabłka
próbował odejść lecz nie pamiętał
skąd przyszedł
wciąż przyglądał się życiu
biegnącemu tanecznym krokiem
poprzez zakazane porty
poprzez odległe metropolie
zaginione lasy
nigdy nie obiecał że będą naręcza gwiazd
najdroższa krew
zielone łzy
lecz ona dopatrywała się prawdy
ta jawa sprawiała że przychodził czas
na zwątpienie
na ból który może zadać
tylko miłość
wyczekująca u podnóża Twojej nocy
skóra snów
szukali gorących cieni
pośród wdzierających się pod skórę
snów
szukali wzajemności u serc