E-book
14.7
drukowana A5
38.08
drukowana A5
Kolorowa
60.25
Sekrety otyłej

Bezpłatny fragment - Sekrety otyłej


5
Objętość:
130 str.
ISBN:
978-83-8324-406-8
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 38.08
drukowana A5
Kolorowa
za 60.25

Wstęp:


Książka nie jest poradnikiem, pokazującym jak się odchudzać. To książka o tym, jak ja się odchudzałam. A raczej pamiętnik z mojego chaotycznego odchudzania.

Nie chciałabym tez by była brana jako wzór do postępowania. Jeśli to zrobisz, zawiedziesz się bardzo. Ale to bardzo. Każdy organizm jest inny i każdą dietę czy leczenie otyłości należy konsultować z lekarzem. Chciałabym raczej byście spojrzeli na niego jako na pamiętnik z przymrużeniem oka, który ma was w pewnych momentach rozśmieszyć a w innych zasmucić. Ale nie bierzcie go na serio. Chociaż to wszystko, kiedyś się naprawdę zdarzyło nie mam na celu nikogo zniechęcać. Raczej pokazać na co trzeba być przygotowanym. Czyli na wszystko. Bo przecież wszystko się może zdarzyć.

Ta książka, to moja historia. Historia mojego życia. Opowieść o tym, jak zachorowałam, jakie były przyczyny tej choroby i jak sobie z nią radziłam. Trzeba sobie wyraźnie powiedzieć i zdać sobie sprawę z najprostszych rzeczy. Otyłość to choroba metaboliczna i nie ma co do tego wątpliwości. Choruje na nią cała rodzina a nie tylko osoba, która nosi te kilkadziesiąt kilogramów. To ból, łzy, pot, niekiedy depresja czy inne różne schorzenia. Psychiczne i fizyczne.

Na półkach księgarni stacjonarnych czy w sklepach internetowych pełno jest poradników i pseudo poranków gwiazd i gwiazdeczek telewizyjnych czy celebrytów na temat odchudzania, diet czy zdrowego trybu życia. Każdy autor zachwala swoją metodę, dietę czy sposoby na odchudzanie nie biorąc pod uwagę jednego. I powtarzam to każdemu, kto pyta mnie jak zacząć odchudzanie lub co się dziwi jak można schudnąć bez diety 40, 50, 60 kilo. Na takie pytania mam dwie gotowe odpowiedzi i powtarzam je jak mantrę. Po pierwsze nie można trzymać się utartych schematów. To co dla jednego jest dobre inny organizm odwali na dzień dobry. Każdy organizm jest inny i należy to zaakceptować a nie ślepo wierzyć w „diety cud”. Po drugie należy zmienić myślenie i postrzeganie siebie i tego co się wokół nas dzieje. Ale od tego jest właśnie ta książka. By uzmysłowić moim czytelnikom, że milion osób na świecie jest otyłych a drugi milion ma podobne problemy do naszych.

Opowiem wam jak u mnie to wszystko wyglądało. Krok po kroku. Chce pokazać wam jak poradziłam sobie z problemami otyłości i przede wszystkim jak do tego doszło, że normalna dziewczyna stała się skrajnie otyłą trzydziestolatką. Opowiem wam także jak wyglądał sam proces przygotowania do operacji, sama operacja i jak wygląda życie po.

Nie jestem celebrytką czy gwiazdą ekranu. Jestem matką, żoną. Zwykłą kobietą pracującą Matką Polką, która długie lata sama próbowała coś ze sobą zrobić. Później szukała pomocy, gdy zdała sobie sprawę, że sama nie daje sobie rady.


*

Gdy masz 20 lat, myślisz że jesteś Bogiem. Świat leży u twych stóp. Chcesz ty tak było. Chcesz być kochany, podziwiany. Masz poczucie, że wszystko ci się należy a świat stoi przed tobą otworem i szeroko otwiera ramiona. Jesteś jak ten młody Bóg. Bóg przez wielkie „B”, bo małe jest za małe. Często idziesz po trupach do celu, rozpychając się łokciami. Nie zwracasz uwagi na innych. Olewasz rodziców, rodzeństwo. Masz wszystko gdzieś. Często nie liczysz się ze zdaniem innych, bo po co? Twoje musi być na górze a wszystko inne się nie liczy.

A co jeśli ten świat ma dla ciebie zupełnie inny scenariusz? Gdy twoje plany schodzą na dalszy plan? Marzenia się nie spełniają bo przestajesz do nich dążyć? Mimo to dalej myślisz, że wszystko ci się należy choć już dawno tak nie jest?? Czy jesteś w stanie się dostosować i zmienić plany? Czy zmienisz swoje życie czy się poddajesz? Czy modyfikujesz swój plan na życie? Czy zaczynasz o siebie walczyć?

Wiele razy już w dorosłym życiu zadawałam sobie te pytania. Co by było gdyby? Wiele osób zadanie sobie takie pytania. W sumie nie wiadomo po co. Po co cofać się co czasów kiedy popełniało się błędy? Przecież niektórych nie da się naprawić. Na czas, który upłynął mnie mamy wpływu. Możemy tylko trochę niwelować skutki swoich decyzji. Ale niestety nie jesteśmy w stanie ich zmienić. Dlatego należy podejmować mądre decyzje. Czas na zamiany nadszedł i u mnie.


*

Długo zastanawiałam się czy jest sens pisać o problemach związanych z otyłością. Ale coraz więcej osób, nie tylko znajomych pytało mnie jak to możliwe, że mnie się udało. Schudłam już 40 kilo i waga dalej spada. Coraz więcej osób zaczepia mnie na ulicy i prosi o radę. Jak zacząć? Co zrobić? Bo brak jej odwagi, strach, stres czy brak motywacji. A najgorsza z możliwych brak czasu dla siebie, czy po prostu mi się nie chce. Po prostu milion innych wymówek by nie zawalczyć o siebie. Kiedy będzie twój czas? Kiedy zadbasz o siebie jak nie teraz? Kiedy podejmiesz walkę? Jak już nie będziesz w stanie wstać z łóżka? Ja o mały włos bym tą walkę przegrała.

Ludzie boją się bólu, tego że się nie uda i najgorsze co może być boją się reakcji najbliższych. Miałam podobnie. Obaw było więcej niż zalet. Nie pomogła nawet lista za i przeciw. Ale jak ja nie zadbam sama o siebie to kto to za mnie zrobi? Czy ktoś zrobi coś z moim życiem za mnie? Przecież mam dla kogo żyć! Mąż, dzieci. Kto o nich zadba jak ja nie dam rady? Zmusiłam się. Wstałam z łóżka. Zwlekłam tyłek i codziennie ćwiczę chociaż nienawidzę tego robić. A może nie uwierzycie ale ta nienawiść dodaje mi motywacji. Mimo iż myślę: Kur.. znowu te cholerne ćwiczenia”. Ale mimo to wstaje z krzesła i wykonuję te same serie nudnych ćwiczeń przy ulubionym serialu już przez 12 miesięcy. I dzisiaj jestem szczęśliwym człowiekiem.


*

Dobrze że wyszłam dzisiaj z domu. Musiałam pozałatwiać sprawy na mieście. Dzisiaj wypadła wizyta w Urzędzie Pracy. Odkąd zarejestrowałam się jako bezrobotna musiałam stawiać się w urzędzie pracy raz w miesiącu. I przynajmniej udawać, że szukam pracy. Ale ja nie udawałam. Naprawdę szukałam pracy. Przeglądałam zarówno oferty urzędowe jak i jeździłam na spotkania ofert spoza urzędu pracy. Ale wierzcie mi miałam już tego dość. Jeździłam tam od sierpnia 2022 roku w nadziei że panie pośredniczki znajdą mi pracę marzeń, dzięki której utrzymam siebie i dzieci. I przede wszystkim taką pracę, która by spełniała moje oczekiwania. I tak na dobrą sprawę żadna z proponowanych tam ofert nie spełniała chociażby minimum tego co chciałam i zamierzałam.

Muszę tu wyjaśnić jedną rzecz. Jeśli z uporem maniaka wciska mi się jakąkolwiek pracę tylko po to by mnie „wypchnąć” z urzędu pracy i wyrejestrować by mieć mnie z głowy, to coś tu jest nie tak. I tak zachowywała się moja doradczyni w urzędzie. Za wszelką cenę chciała mi znaleźć cokolwiek, bo jak powtarzała mi to na każdym spotkaniu: „już za długo jestem zarejestrowana w urzędzie pracy”. Oj, męczące to było, bardzo. Chodziłam tam jak na skazanie albo jak za karę ale musiałam.

Kilkakrotnie wciskała mi staż, który przeznaczony był dla młodych studentek a ja stara baba studentką nie byłam. To znaczy jakieś 15 lat temu może jeszcze bym się na to skusiła ale nie teraz przy obecnej drożyźnie, inflacji ponad 15% i ogólnym krajowym chaosie. Po za tym wynagrodzenie na stażu był to śmiech na sali. Do ręki dostawałabym jakieś 1300zł. i ani złotówki więcej, gdzie po opłaceniu wszystkich rachunków i rat kredytów nie zostawało by mi nic na życie. Pracowałabym tak samo ciężko a nawet ciężej niż normalny pracownik i tyle samo godzin co na normalnym etacie. Czyli czterdzieści godzin. Jest to bardzo frapujące ponieważ ani się nie dorobię na stażu ani nie zarobię. Nie będę mogła też poszukać dodatkowej pracy bo jak? 8 godzin dziennie na stażu, z reguły od 8:00 do 16:00. Kiedy miałabym iść do drugiej pracy? A kto by zajmował się dziećmi? Przecież ktoś musi je nakarmić i odebrać ze szkoły. Odrobić z nimi lekcje i zawieść na rehabilitację najmłodszego Kacperka. Mąż pracował ale wszystkie sprawy związane z dziećmi i domem ogarniałam sama. Później, jak sprzedaliśmy drugie auto i zamieniliśmy je na kampera to chociaż jeździł i robił zakupy spożywcze. Ale ja już wolałabym chyba pomidory rwać na Sycylii, niż iść na ten cholerny staż!

Kiedyś byłam na stażu w Sądzie Rejonowym przy ulicy Marszałkowskiej w Warszawie. Wiem na czym ta „praca polega”. Człowiek jest typowym „sługusem” na zasadzie przynieś, podaj, pozamiataj. Niczego się tam nie nauczyłam. Potrafiłam siedzieć całe 8 godzin i układać akta, które tydzień później były i tak w takim samym bałaganie jak wcześniej. Wychodziłam brudna, zmęczona, zakurzona i niekiedy w pajęczynach. Ze zniecierpliwieniem czekałam dnia kiedy zostanie mi podbita karta praktyk i pójdę w cholerę. Myślałam — nigdy więcej takich atrakcji.

Dzisiejsza oferta pracy jaką otrzymałam przeszła samą siebie. Zwaliła mnie z nóg i o mało nie spadłam z krzesła. Miałabym składać i montować panele fotowoltaiczne. Miały to być jakieś proste prace manualne, które wykonują właśnie kobiety ze względu na małe i zwinne ręce i palce. Ale to nie praca dla mnie. Chciałabym zarabiać normalnie i dużo. Przynajmniej tyle by utrzymać siebie i by mi starczyła na rachunki, chleb i coś do chleba. Nie mówię tu o miliardach czy milionach monet. Co prawda miło by było zarabiać kilka milionów miesięcznie ale myślę realnie. Chciałabym robić coś co lubię. A że najbardziej lubię pisać to chciałabym z tego czerpać nie tylko satysfakcję ale i dochód.


*

Jest październik 2022 rok. Właśnie mija rok od mojej operacji bariatrycznej. Dokładnie 12 października 2021 roku leżałam na sali operacyjnej i myślałam czy robię dobrze? Czy się obudzę? Czy dam radę się pozbierać po? Czy będzie dobrze i jak to się skończy?

Równo rok po operacji resekcji żołądka a ja postanowiłam i zdecydowałam się opowiedzieć jak to dokładnie było. Jak to wszystko wyglądało. Może nie dzień po dniu, bo większości rzeczy człowiek by nie spamiętał i sama bym tego chronologicznie nie spisała. Wiadomo ludzka pamięć jest bardzo zawodna. Ale ja postaram się wytężyć mózgownicę poukładać to wszystko w logiczną całość.

Robię to dla was, ponieważ pisze do mnie sporo kobiet, które mają mega wielkie wątpliwości. Boją się konsekwencji i tego jak będzie wyglądało ich życie po operacji bariatrycznej.

Moje opisuje w tym krótkim pamiętniku. To są moje Sekrety otyłej, które już niedługo przestaną być sekretami.

Cały ten czas to długi proces. Mimo iż minął już rok, cały ten proces opiewa na czas przed operacją i po operacji. I pewnie będzie trwał jeszcze długo po, gdyż czekają mnie kolejne zabiegi. Chociażby usunięcia luźnej skóry z brzuszka.

Jeśli myślicie że pójdzie szybko i bezboleśnie to pozbawię was złudzeń. Ale nie po to by kogokolwiek zniechęcać bo sama wiele osób namawiałam do zabiegów. Należy uzbroić się w cierpliwość.

Mnie też dużo osób zniechęcało. Moja mama pytała mnie, po co mi ten zabieg i czy nie jest to znowu jakaś moja fanaberia. Otóż nie. Dla niektórych, rzekłabym dla większości ten zabieg to ostatnia deska ratunku. Tak było w moim przypadku. Napiszę brutalnie. Jakbym nie wycięła sobie żołądka to prawdopodobnie nie byłoby mnie tu z wami. Tyła bym dalej. Popadała w depresję, inne choroby. Może dostałabym zawału serca? Albo wysiadła mi otłuszczona wątroba. To brutalne co piszę, ale trzeba sobie jasno postawić sprawę i przestać się oszukiwać, że jest dobrze i wspaniale.

Cały proces przygotowania do operacji, badania, czekanie w kolejkach do lekarzy i wreszcie jak zmieniło się moje życie po operacji. To wszystko opowiem wam w skrócie a gdy dotrzecie do końca tej krótkiej książeczki przeczytacie klika porad, które mnie osobiście pomogły. Ale nie każę ich wam stosować. Te rady pomogły mnie ale nie koniecznie muszą pomóc tobie drogi czytelniku.

Ale najpierw, w pierwszej chwili musiała nastąpić pewna zmiana, o której pewnie nie raz w mojej książce wspomnę i to trzeba traktować jak myśl przewodnią swojej dobrej zmiany i przemiany. Ta zmiana to zmiana myślenia. I o tym będzie część pierwsza. O tym i o moim dzieciństwie. Dlaczego? Ponieważ myślę że to gdzie teraz jestem i to co teraz robię jest w pewnym stopniu z moim dzieciństwem tożsame. To, że mimo iż wychowywałam się bez taty a mamę pamiętam jak przez mgłę sprawiło, że mimo wszystko wyrosłam na dobrego człowieka.

Mało pamiętam z dzieciństwa. Więcej już z ostatnich lat szkoły podstawowej czy szkoły średniej. I to właśnie wpłynęło to na moje obecne życie i mnie ukształtowało.

Nie miałam łatwego dzieciństwa. Dorastałam w cieniu przyrodniego rodzeństwa jako jedno z pięciorga dzieci i jedno z najstarszych dzieci. Zawsze byłam zdana sama na siebie. Zawsze musiałam dawać sobie radę sama. To właśnie nauczyło mnie samodzielności i pokory. Oraz tego że trzeba dążyć do celu i się nie poddawać, bo nikt nie będzie żył za mnie.

Ale zanim o tych wszystkich zmianach opowiem, jestem zmuszona opowiedzieć jak to się stało że pewnego dnia obudziłam się z wagą 140 kilogramów i stwierdziłam że czas najwyższy coś z tym zrobić. Zawalczyć o siebie, zmienić nawyki i przede wszystkim się ratować. Myślę że to powinno wiele osób zmotywować do działania. Zmotywować tych niezmotywowanych i popchnąć ku dobrym zmianom tych niezdecydowanych. A bojącym się dodać otuchy.

Nie sprawię, że ci co się boją, przestaną się bać. To tak nie działa. Chociaż chciałabym mieć siłę sprawczą. Mam nadzieje zasiać żarno zdrowego niepokoju w umysłach i sercach chorych na otyłość. Odwagi! Ja też się bałam. I nadal się boję. Chociaż jestem już dawno po lepszej stronie życia. Pokonajcie swoje lęki. Mam nadzieje że stanie się to po przeczytaniu mojej historii :)

CZĘŚĆ PIERWSZA

Wielkie świństwo — dzieciństwo

„Zmiany zaczynają się w naszych głowach,

a zazdrość to brzydka cecha.

Zazdrość to niemoc mienia czegoś,

Czego się mieć nie może”

K. Pietrusińska

1

Rozpoczynając moją historię należy cofnąć się wiele, wiele lat wstecz. Cofnąć się trzeba do moich, że tak się wyrażę szczenięcych lat. Trzeba wrócić i tam poszukać wszelkich przyczyn i skutków. W końcu jakoś to wszystko się zaczęło.

Nie miałam łatwego dzieciństwa. Mój tata zginął w wypadku samochodowym gdy miałam 4 lata. Był to rok 1989. Dość szybko w domu pojawił się ojczym z dwójką swoich dzieci. W 1991 roku pojawiła się moja przyrodnia siostra. Już było nas pięcioro. Mama skupiła się na wychowaniu najmłodszej siostry, a że dzieciaki ojczyma sprawiały kłopoty wychowawcze, trzeba było im poświęcić więcej czasu. Ja i najstarszy brat poszliśmy w odstawkę. Opiekę nade mną i bratem przejęła moja babcia. To ona prowadzała mnie do szkoły, do kościoła. Odrabiała ze mną matematykę a w późniejszych czasach nawet załatwiła mi korepetycje z matematyki. W wieku 6 lat zapisała mnie do Ogniska Pracy Pozaszkolnej na lekcje fortepianu a brata na lekcję gitary.

Byłam pulchnym bobasem ale nie otyłym. Na buzi byłam „pyzą” ale figurę miałam raczej normalną. Zresztą mama i babcia nigdy nie dawały mi odczuć, że jestem gruba, brzydka czy nieatrakcyjna. Nie miałam jakiejś kosmicznej nadwagi. Ale i nie byłam takim typowym chucherkiem. Dzisiaj patrząc z perspektywy lat mogę powiedzieć że byłam normalna dziewczynką i miałam normalną budowę ciała.

Były szczuplejsze dzieciaki ode mnie. Na przykład moja siostra cioteczna mieszkająca pod Siedlcami była mega szczupła. Chciała nawet zostać modelką. Wysoka, szczupła, bez grama tłuszczu na brzuchu Marzenie każdej dziewczyny. W ostateczności została nauczycielką. I ja zawsze chciałam być taka jak ona. Zazdrościłam jej figury zawsze jak przyjeżdżałam do niej na kilkudniowy pobyt wakacyjny. Nigdy nie miała problemów z ubraniami. Każda sukienka na nią pasowała, kiedy ja coś zakładałam zawsze wyglądałam jak strach na wróble. A to odstawał mi materiał w biuście, a to z kolei nie dopinałam się w pasie. W pewnym momencie przestałam chodzić do sklepów odzieżowych takich z wyższej półki bo po co? Znów mam się wstydzić, że nie mam idealnej figury i by usłyszeć, że nie ma sukienki w moim rozmiarze? Zawsze to było dla mnie bardzo stresujące. Zresztą wielu rzeczy jej zazdrościłam. Tego że ma normalną rodzinę, że ma ojca mi matkę i mieszka w pięknym domu a nie w takiej ruderze jak ja. Że w kuchni ma sporo sprzętu AGD, którego ja nawet nie widziałam wcześniej na oczy. Któregoś lata zadałam mojej babci pytanie czemu moja mama nie ma takich fajnych sprzętów. Była tam frytkownica, drylownica, przeróżne formy do ciasta, i wiele wiele innych naprawdę przeróżnych rzeczy. Babcia spojrzała na mnie i odpowiedziała, że moja mama woli mieć dzieci. Zdziwiła mnie ta odpowiedź i już więcej nie zadawałam takich głupich pytań. Ale wierzcie mi. Od tamtych pamiętnych czasów minęło 20 lat a moje dzieciaki potrafią zadawać jeszcze głupsze pytania.

Próżniej jednak okazało się, że siostra miała problemy z tarczycą i stąd ta jej szczupła figura. Po prostu nie mogła przytyć.

Mimo to, że nie byłam grubym dzieckiem wielokrotnie śmiano się ze mnie w szkole i mi dokuczano. Było to naprawdę przykre i okropne i pamiętam że bardzo to przeżywałam. Do tego jeszcze kopał leżącego mój własny rodzony brat. Wymyślił według niego mega śmieszne przezwisko dla mnie, które przyległo go mnie jak guma go podeszwy buta. Przezywał mnie, choć nie wiem tak na dobrą sprawę skąd mu się to wzięło.

,Przezywał mnie „dosia”. W tamtych czasach bardzo znany był proszek do prania Dosia, którego używała moja mama. Pamiętam, że bardzo mnie to wkurzało. „Dosia” kojarzyła się ze świnką, która była na opakowaniu tego proszku do prania. Zresztą na kartonie proszku do prania widniał obrazek świnki skarbonki. Świnka była pulchniutka i okrąglutka i mega śmiesznie uśmiechnięta. Po prostu różowa świnka skarbonka a nad nią widniała moneta 5złotowa. Miał być to chyba swego rodzaju symbol że kupując „Dosię” oszczędzamy pieniądze a wyprane są tylko nasze ubrania a nie kieszenie.

Opakowanie proszku do prania Dosia

Brat nigdy nie wyjaśnił mi dlaczego taką właśnie wybrał dla mnie „ksywkę” i skąd mu się to wzięło. Zresztą, nigdy go o to nie pytałam. Teraz też chyba już nie ma sensu o to pytać. Mamy po czterdzieści lat i pewnie nikt nie pamięta takich bzdetów sprzed lat. Wymyślił to wymyślił i kropka.

Dzisiaj jest to dla mnie bzdet ale te kilkadziesiąt lat temu przezwisko szło za mną w świat dosyć długo. Wściekła byłam na brata ponieważ przezywał mnie zawsze i wszędzie. Gdziekolwiek mnie dopadł leciało to słynne „Dosia”. Nie tylko w domu ale i w szkole. Przy kolegach, koleżankach, nauczycielach, nawet zdarzyło mu się krzyknąć tak gdy rozmawiałam z dyrektorką czy księdzem w szkole. To było mega żenujące. Wszyscy się uśmiechali pod nosami a ci odważniejsi podłapywali i też tak mnie przezywali. A on przechodził koło mnie na przerwach w szkole i albo udawał, że mnie nie zna, albo dla odmiany wrzeszczał na cały korytarz to przeklęte przezwisko. Dzisiaj jak wspominam te czasy to aż mnie w środku skręca. Może dlatego obecnie nie mam z bratem kontaktu? Chociaż jest ojcem chrzestnym moich bliźniaków zachowuje się jak obca osoba a ja jakoś o te kontakty nie zabiegam. Już nie zabiegam. Gdy urodziły się bliźniaki to jeszcze jako tako chciałam byśmy mieli ze sobą kontakt. Ale obecnie nie zależy mi już na tym. Stwierdziłam że nic na siłę. Ktoś mądrzejszy ode mnie powiedział że jak będzie mądry to sam będzie chciał się spotkać. Mija kolejny rok — chyba piąty czy szósty a on nie wykazuje chęci spotkania. Życie.

Nie muszę chyba tłumaczyć dlaczego takie zachowanie brata w podstawówce i później w szkole średniej (tak chodziliśmy do jednego liceum ze względu na to, że szkoła znajdowała się w naszym rodzinnym mieście a nam nie chciało się nigdzie dalej dojeżdżać. Zresztą ogólniak jak każdy inny. Byle go skończyć i iść w świat) było dla mnie kłopotliwe. Nie pomagały gadki umoralniające psychologa babci czy mamy. Nie pomagały groźby ani prośny by dał mi święty spokój. W końcu był ode mnie dwa lata starszy i powinien stawać w mojej obronie zamiast mnie gnębić i nękać. I naśmiewać się ze mnie ze swoimi koleżkami, niewiele mądrzejszymi od niego. Kończyło się zazwyczaj tak, że na przerwach w szkole unikałam go jak ognia a wręcz chowałam się przed nim po szkolnych kątach albo w damskim kiblu.

W liceum trochę się uspokoił ale ja przyzwyczaiłam się trochę do tych szyderstw i już tak bardzo nie robiły na mnie wrażenia. Olewałam go ciepłym moczem i starałam się nie zwracać na niego uwagi. Jakby nawet w jakimś tam stopniu przyjął do wiadomości, że ma siostrę w tym samym budynku szkolnym. Zdziwiłam się bardzo gdy nawet w pierwszej klasie szkoły średniej ominęło mnie tak zwane „kocenie”. Kocenie to swego rodzaju otrzęsiny. Polegała na upokarzaniu czy znęcaniu się starszych dzieciaków nad młodszymi. Zazwyczaj obrywali pierwszoklasiści. U nas w liceum modne było wsadzanie głowy do kibla i spuszczanie wody czy obliczanie długości korytarza za pomocą zapałek. Pamiętam dokładnie te sytuacje, choć zdarzyła się kilkadziesiąt lat temu. I nie są to miłe wspomnienia. W pewnym momencie już myślałam że i mnie to spotka, ale gdy zatrzymała się przede mną grupka uczniów z klasy czwartej, jeden z tych łobuzów spojrzał na mnie mówiąc: „tej nie ruszamy to siostra C.” Na odchodne uśmiechnął się do mnie i puścił oczko. „Co to było?” — pomyślałam ale cieszyłam się w duchu że odpuścili i dali mi spokój.

Te zdarzenia nie zmieniły zbytnio mojej sytuacji. W tym konkretnym liceum wytrzymałam trzy lata. W trzeciej klasie zabrałam swoje dokumenty i poszukałam sobie innego liceum. A na odchodne jeszcze nawrzucałam babce od języka polskiego. Nazwałam ją starą, zgorzkniałą jędzą wyżywającą się na bogu ducha winnych uczniach. Fakt, pastwiła się nade mną przez całą trzecią klasę, starając się mi udowodnić mi że jestem nieukiem i wielką kretynką. A było odwrotnie. Lubiłam się uczyć od zawsze, lubiłam też czytać książki i pisać. Ta osoba sprawiła, że znienawidziłam wszystko co się wiąże z nauką, czytaniem i pisaniem. Doprowadziła mnie do nerwicy i psychozy. Gdy tylko szłam na język polski przechodziłam tortury i stres. Mogłam się uczyć godzinami, dniami i nocami. Kuć na blachę wszystko co trzeba było umieć. W dodatku w domu umiałam wszystko czego się nauczyłam a stawałam przed tą jędzą i umarł w butach. Pustka we łbie jak wielki kanion. Ja, która potrafiła ze sceny zabawiać ludzi i grać i prowadzić śpiew w kościele nagle zapominała języka w gębie. Przed panią Musztardową nie byłam w stanie powiedzieć ani słowa. A ta z satysfakcją stawiała mi pałę za pałą z tekstem -znowu się nie nauczyła. — a mnie w środku skręcało i tylko moje dobre katolickie wychowanie nie pozwoliło mi powiedzieć co o niej myślę. Później dopiero doszły mnie słuchy, że pani Musztardowa tak naprawdę mściła się na mnie za mojego starszego brata. Ten w liceum nie był orłem, wagarował a książki i zeszyty były mu wrogiem. W szkole też był gościem. A ja byłam jej takim workiem treningowym. Choć zawsze powtarzała, że ja nie mam nic wspólnego z bratem i jej zachowanie względem mnie nie jest swego rodzaju zemstą. Najgorsze, że nauczyciele i dyrekcja trzymała jej stronę. Nawet moja mama nie widziała problemu w tej całej sytuacji. W pewnym momencie przestałam jej się skarżyć, bo po co? Przecież i tak z tym nic nie zrobi. Dostanę kolejną pałę i nie zdam, bo na to się zanosiło. Musiałam radzić sobie sama. Do czasu. W pewnym momencie miałam serdecznie dość. Coś we mnie pękło. Nie byłam już w stanie dalej się uczyć. Olałam polski, matematykę, historię. Chociaż nie zmieniło to innych moich stopni z polskiego na koniec roku szkolnego miałam jedynkę.

Ta presja i strach przed panią musztardową paraliżowały mnie totalnie na każdym kroku. A przecież nie byłam złą uczennicą. Zawsze się dobrze uczyłam. Lubiłam historię. Z chemii miałam same piątki. Z fizyki czwórkę. Uwielbiałam muzykę, grać na pianinie, śpiewać. Pisałam wiersze. Mogą zmorą była matematyka ale odkąd babcia załatwiła mi korepetycje szło mi coraz lepiej. Pani Musztardowa sprawiła, że znienawidziłam nie tylko jej przedmiot, którym był język polski ale i zwątpiłam w cały system edukacji. Chciałam jak najszybciej przenieść się do innej szkoły i ją spokojnie skończyć. Tu nie widziałam dla siebie przyszłości.

Przestałam czytać książki i pisać jakiekolwiek opowiadania. W tamtych czasach nie przeczytałam ani jednej książki. Ani jednej lektury. Całą trzecią klasę stroniłam od książek a bibliotekę omijałam szerokim łukiem. Nie mówiąc już o lekturach. Dopiero kilka lat później można powiedzieć, że przeprosiłam się z czytaniem i z książkami. Ale to już byłam grubo po maturze przed samym przyjęciem na studia. Czytałam wtedy wszystko co wpadło mi w ręce. Był to też czas, kiedy zaczynałam pisać różne opowiadania. Uczyłam się stylu na nowo. Odnajdywałam pasję do sztuki. Ale przez te sytuację z panią Musztardową niestety nigdy ich nie publikowałam. Bałam się krytyki, wyśmiania przez rówieśników i drwin, dlatego lądowały głęboko w szufladzie zamykane na cztery spusty albo dla odmiany w koszu na śmieci. Miałam przeświadczenie, że to co pisze nie jest wartościowe, głupie, że to stek bzdur i nikt nie będzie chciał tego czytać.

Po opuszczeniu liceum w moim rodzinnym mieście (zabraniu wszelkiej dokumentacji i przy akompaniamencie krzyków dyrektorki, że „jeszcze wrócisz z podkulonym ogonem”) przeniosłam się do Zespołu Szkół w Ursusie. I powiem szczerze, że była to jedna z najlepszych decyzji w moim życiu. Co prawda nie otrzymałam promocji do klasy czwartej bo pani Musztardowa stwierdziła, że na nią nie zasługuję, powtarzałam klasę trzecią. Ważne dla mnie było to, że jestem w nowej szkole i nikt mnie tu nie zna. Nie zna moich problemów, nie wie że mam rodzeństwo, które się nade mną pastwi i notabene nie wiedzą że pracuje w kościele. Raczej nie przyjęli by mnie z otwartymi ramionami, gdyby się dowiedzieli czym się zajmuje. Dlatego wolałam milczeć.

Poznałam wielu ciekawych ludzi. Przeżyłam swoje pierwsze zakochanie, pierwszy raz chodziłam z chłopakiem. Zakochałam się w koledze z klasy. Zresztą ze wzajemnością. Miałam dużo koleżanek i jedną przyjaciółkę, z którą zresztą mam kontakt do dzisiaj.

Wspominam wiele fajnych i śmiesznych sytuacji. Wspominając je uśmiecham się sama do siebie. Jedyne co mnie zastanawia to to, czy tamten młodzieńczy związek — licealna miłostka przetrwałaby gdyby ten ktoś się na mnie śmiertelnie nie obraził. No cóż. Krew nie woda. Ale nie zamieniłabym mojego męża na żadnego innego faceta. Karol był całym przeciwieństwem Roberta. Karol był dumny, zarozumiały i wyniosły. Mocno zadzierał nosa. Wielokrotnie zastanawiałam się czy nie zahaczy nim o sufit. Najlepszy uczeń w klasie, zawsze dobrze ubrany. Mega zdolny. Angielski miał w małym palcu. Oczytany. Interesował się filmem, literaturą. Na każdy temat miał odpowiedź. Taki trochę lalusiowaty. Dzisiaj można by powiedzieć że to mężczyzna metroseksualny. Patrząc na to wszystko z perspektywy, czasu nie wiem co mnie w nim urzekło. Chyba imponowało mi, że ktoś zwrócił na mnie uwagę w sposób pozytywny a nie drwiąc i naśmiewając się ze mnie jak koledzy i koleżanki z poprzedniej szkoły. Brzydki też nie był. I klasa była dla mnie przychylna. Przyjęła mnie bardzo dobrze, a po moich złych doświadczeniach w poprzedniej szkole było to dla mnie coś nowego. Nikt nie nabijał się z mojego wyglądu, z tego że jestem nieśmiała czy z tego czy mam kilka kilo za dużo. Tam każdy był taki sam jak ja. Każdy był wyjątkowy na swój sposób i nikt nie uważał się za lepszego. Nikt też nie wiedział, że gram w kościele a w poprzednim liceum był to naczelny powód do drwin.

Zawsze byłam osobom bardzo wierzącą. Od najmłodszych lat babcia zaprowadzała mnie do kościoła, sadzała przy pani organistce a ja chłonęłam wszystkie te dźwięki w mgnieniu oka. Nie wiem jakim cudem ale w wieku 12 lat umiałam już zagrać w kościele wszystko czego zażyczył sobie ksiądz. Nieraz zastępowałam też organistkę na Mszach gdy ta była chora, lub nie mogła zagrać na mszy. Doszło do tego, że w pewne wakacje schola parafialna z którą śpiewałam wyjeżdżała na dwutygodniowe wakacje na Górę Świętej Anny. Pamiętam, że bardzo chciałam jechać z nimi. Niestety ani moją mamę ani moją babcie nie było stać na taki wyjazd. Strasznie to przeżywałam, ponieważ jako jedyna z trzydzieściorga dzieciaków miałam na ten wyjazd nie jechać. Siostra zakonna, która prowadziła te scholę zachowała się bardzo przyzwoicie. Wiedziała, jak mi bardzo zależy na pojechaniu na te wakacje więc szukała wszelkich rozwiązań by mi pomóc. A z pomocą przyszedł mi nikt inny jak ówczesny proboszcz. Niestety minęło od tamtego czasu ponad 20 lat i nie pamiętam jak miał na nazwisko. Nawet nie wiem czy on jeszcze żyje…

Któregoś dnia proboszcz zawołał mnie do siebie po jednym ze spotkaniu scholii i powiedział coś co mnie zaszokowało. Mianowicie organistka szła na dwu tygodniowy urlop. Wyjeżdżała za granicę na jakąś wycieczkę i nie miał, kto ją zastąpić.

Miałam w tym czasie zastąpić ją ja a on w zamian miał mi opłacić wyjazd na wakacje na Górę Świętej Anny. Byłam wniebowzięta! Zaraz jednak ochłonęłam. Przyszły wątpliwości czy ja sobie w ogóle poradzę? Przecież Msza to nie tylko śpiewanie pieśni ale i granie, odpowiadanie kapłanowi na modlitwy i to w odpowiedniej tonacji. To aklamację, modlitwy wiernych i inne cuda, których nigdy w życiu nie grałam i prawdę mówiąc nie miałam pojęcia jak to zagrać. Miałam wtedy chyba dwanaście czy trzynaście lat i nie byłam po żadnej szkole muzycznej, organistowskiej a jedyna zajęcia na jakie chodziłam, były zajęciami w Ognisku Pracy Pozaszkolnej na naukę gry na fortepianie. Ale tam nie uczyłam się niczego co by mi pomogło w pracy w kościele. W Ognisku Pracy Pozaszkolnej grałam polki, kujawiaki, tańce, sonaty, pasaże i inne ustrojstwa, które naprawdę nie miały nic wspólnego z grą w kościele. Notabene nawet nie mam żadnych świadectw stamtąd ani dyplomów ukończenia kursu gry na fortepianie. Uczyła mnie tam taka pani Maria, która była dyrektorką całej tej placówki. Grałam różne walce, tanga, polki i inne. Ale mało to miało wspólnego z muzyką sakralną…

Zostałam jednak uspokojona przez księdza że wystarczy że będę śpiewała i grała jakieś pieśni: pieśń na wejście księdza, zaśpiewam psalm pomiędzy czytaniami, zaintonuje pieśń na ofiarowanie, na komunie, dziękczynienie i zakończenie. Zresztą dobrze znałam wszystkich kapłanów pracujących w tamtejszej parafii i dobrze wiedziałam że w razie jakiś komplikacji lub mojej niewiedzy mogę liczyć na pomoc z ich strony. Najlepiej wspominam księdza Waldemara i księdza Daniela. Ten pierwszy to był taki „zgrywus”. Zawsze uśmiechnięty i ze wszystkiego żartował. Ksiądz Daniel przypominał mi mojego zmarłego ojca.

Mimo tych obaw i strachu przez te dwa tygodnie bardzo dużo się nauczyłam. Po kilku dniach potrafiłam już rozpoznawać tonacje w których śpiewali poszczególni kapłani, nauczyłam się śpiewać i grać przede wszystkim bo śpiewały jakieś starsze panie próbując przekrzyczeć jedna drugą i mnie przy okazji. A były też takie aparatki co przychodziły do kościoła na msze o 7:00 oraz drugi raz na 18:00. Gdy tylko mnie widziały szczerzyły się niemiłosiernie a mnie było głupio bo przecież ich nie znałam. Grałam wszystko. A każdy fragment Mszy znałam na pamięć. Chyba mam dobry słuch muzyczny czy jak? Tak czy owak te dwa tygodnie bardzo szybko zleciały. Kiedy miałam zagrać ostatnią mszę smutno mi się zrobiło że ta „przygoda tak szybko się skończyła”. Tego dnia po wieczornej Mszy posprzątałam swoje tymczasowe miejsce pracy, zebrałam swoje klamoty i udałam się do zakrystii pożegnać się z proboszczem i mu przede wszystkim podziękować. Nie każdy by się odważył puścić małolatę do organ w kościele a wierzcie mi był to wtedy dla mnie ogromny zaszczyt.

Proboszcza zastałam w kancelarii parafialnej. Chyba na mnie czekał. Gestem zaprosił mnie do środka i zamknął drzwi. Cały ten dzień był dla mnie bardzo stresujący. I już od rana układałam sobie w głowie jak w ogóle zacząć te rozmowę. To co się wydarzyło przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Nie dosyć że pojechałam na wymarzone wakacje to jeszcze zostałam drugą organistką w parafii na długie lata. Proboszcz stwierdził, że on sobie nie wyobraża bym zrezygnowała a i ludziom się moja praca podoba nawet bardziej niż organisty na etacie. Że robię postępy i widać że jestem chętna do nauki, więc zostaje. W dodatku płacił mi normalną pensję taką jak płacił tamtej organistce. Miałam wrażenie że złapałam Pana Boga za nogi. Mogę też powiedzieć że tutaj właśnie dopiero zaczęła się moja przygoda z kościołem. Byłam z tego bardzo dumna. Ludzie śpiewali to co ja ustalałam. W sumie byłam drugą pod względem ważności osobom w kościele na każdej Mszy. Musiałam swoje obowiązki podzielić pomiędzy scholię a bycie organistką co nie do końca podobało się siostrze zakonnej, opiekunce naszego chóru co nie omieszkała mi przypominać na każdym kroku. Dzisiaj już nie pamiętam ile jeszcze byłam w stanie znosić jej złośliwości ale w pewnym momencie zostawiłam chór i stałam się pełnoprawnym pracownikiem kościoła. Zakonnica nie pogodziła się z moją decyzją, bo mimo iż powiedziałam jej, że już nie będę uczęszczać na zajęcia, notorycznie przy sprawdzaniu listy wpisywała mi nieobecność. Na początku się wściekałam o to ale później machnęłam ręką. Po co się przejmować rzeczami, na które nie ma się wpływu? Jak zakonnica miała jakiś problem to jej sprawa.

Grafik układałyśmy różnie. Ja wolałam grać msze na 18:00 moja zmienniczka te o 7:00 rano i była gitara. Rano wolałam spać do ostatniej chwili. Do dzisiaj lubię siedzieć do późna w nocy a rano wstaje najpóźniej o 9:00. Chociaż w ciąży zdarzało mi się spać i do 12:00. Dzisiaj już niestety jestem w takim wieku, że daje radę posiedzieć góra do północy. Pewnie to kwestia obowiązków domowych i zmęczonej głowy. Poza tym przecież chodziłam jeszcze do szkoły a lekcje rozpoczynały się o godzinie 8:00. Nie za bardzo chciało mnie się wstawać o szóstej rano i biegać do kościoła. Tylko w grudniu przychodziłyśmy obydwie, gdyż chciałam brać udział w mszach roratach. Roraty to taka specyficzna Msza. Odprawiana jest codziennie w grudniu i mają one przygotować wiernych do Świąt Bożego Narodzenia. W sumie to niczym one się nie różnią od normalnej mszy. Może tylko treścią ewangelii, czytań i psalmów, gdyż te opowiadają o oczekiwaniu na przyjście Jezusa. W tamtych czasach były one dla mnie bardzo makabryczne ale zdołałam się do tego przyzwyczaić.

Za uczestnictwo w każdej takiej mszy ksiądz rozdawał obrazki. Obrazki te tworzyły jedną wielką całość i ostatniego dnia zazwyczaj był to 22 grudnia trzeba było przynieść cały ten obrazek podpisany i wyklejony na kartce papieru. Każdy, kto uzbierał cały obraz dostawał nagrodę. Dzieciaki prześcigały się, kto ile ma obrazków ale wygrywali nieliczni. Oczywiście ja z racji pełnionej funkcji nie mogłam sobie pozwolić na takie zaniedbanie i musiałam mieć wszystkie karteczki. Pamiętam, że moje przyrodnie rodzeństwo wiecznie mi te karteczki podkradali. Zresztą oni zabierali mi wszystko. Najmniejszą pierdołę. Pamiętam taką sytuację, że za młodu robiło się różne dziwne rzeczy. Do moich takich dziwnych rzeczy należało zbieranie ulotek leków z aptek. Gdy szłam do apteki rozglądałam się za nimi po stolikach czy parapetach i zawsze przynosiłam po 2—3 nowe. Kiedyś znalazłam unikatową ulotkę. Zdaje się była to ulotka jakiegoś leku na gardło. Bardzo mnie się ona podobała i byłam z niej dumna, ponieważ ani wcześniej, ani później takiej nie widziałam. Była bardzo kolorowa jak na tamte czasy i w dodatku po rozłożeniu jej robiła się z tego gwiazdka. Niestety po tygodniu ta ulotka mi zniknęła z pokoju. Jakoś nie bardzo rozpaczałam po niej, bo nie byłam jakaś psychiczna ale żal mi było że ją zgubiłam. Kilka dni później znalazłam ją w rzeczach mojej przyrodniej starszej siostry. Od tej pory starałam się bardziej skrupulatnie chować rzeczy na których mi zależało.

Gdy skończyłam 15 rok życia przy ul. Piastowskiej zbudowano drugi kościół do którego notabene miałam bliżej. Marsz do niego zajmował mi niecałe 10 minut. Nie był to mój kościół parafialny ale, ktoś mi coś tam powiedział (nawet nie wiem czy przypadkiem nie osoba, z którą grałam w obecnej parafii) że tam też potrzebują pracownika i ja z czystej ciekawości poszłam wybadać sprawę i zobaczyć co się święci. Okazało się że proboszcz tej parafii buduje też inny kościół w Ursusie i już niedługo będzie się tam przenosił razem z obecną organistką. Ani się obejrzałam a w wieku 15 lat stałam się główną organistką w kościele przy ul. Piastowskiej. Moja „kariera” tam trwała do moich osiemnastych urodzin, kiedy to stwierdziłam, że trzeba wreszcie zrobić coś innego. Lubiłam chodzić do kościoła. Lubiłam grać na organach i śpiewać ale w głowie miałam myśl, że jeśli tu zostanę na dłużej, nic się w moim życiu nie zmieni. Będę tkwiła na tej prowincji bóg jeden raczy wiedzieć ile a rutyna mnie pochłonie. Nie chciałam zostać starą panną, grającą w kościele jak moja poprzedniczka. Tak! Czas coś zrobić.

Poprosiłam tylko ówczesnego proboszcza Grzegorza by nie robił mi jakiś wielkich pożegnań jak to było w zwyczaju robić. By nie wygłaszał mów ani fanfar. Wiecie te gadanie, biadolenie, lamentowanie. A dlaczego odchodzi? a dlaczego nie zostanie? A może jednak? Może zmieni zdanie. Chciałam zagrać ostatnią Mszę i po prostu wyjść z kościoła. Zamknąć za sobą drzwi bez łez, lamentów i innych takich podobnych porywów serca. Zwłaszcza że na horyzoncie miałam już inne plany. I inne propozycje. Całkiem przypadkiem poznałam ludzi, którzy zaproponowali mi ciekawe, wtedy dla mnie rozwiązania. Jeszcze gdy pracowałam w kościele podczas jednej z mszy podszedł do mnie pewien mężczyzna. Szczerze mówiąc nie wiem skąd on się tam wtedy wziął. Wręczył mi wizytówkę i jeszcze szybciej się zmył. Okazało się że był to szef pewnej warszawskiej kapeli śpiewającej do przysłowiowego kotleta i właśnie szukali wokalistki. Było to dla mnie coś nowego ale nie na tyle nowego bym miała się nie zgodzić. Już wtedy wiedziałam że śpiewanie to całe moje życie i czy w kościele czy gdzie indziej i tak będę śpiewać. Dał mi swoją wizytówkę a ja ją odruchowo schowałam do kieszeni i już kilka dni później umówiliśmy się na próbę. Okazało się że w nowej roli czuje się jak ryba w wodzie. I chłopaki z kapeli też mnie polubili. Byłam młoda i wniosłam w skład dużo świeżej krwi.

Imprezy okolicznościowe mieliśmy praktycznie co tydzień. Więc na nudę nie narzekałam. Zdarzało się że wyjeżdżałam z domu w piątek a wracałam w niedziele i to późnym wieczorem. Na brak kasy też nie zarzekałam. Często za te pieniądze robiłam zakupy do domu, do lodówki, chemię gospodarczą. A że mama nie pracowała a w domu się nie przelewało, była zachwycona.


Nowe liceum nowe szanse. I tym razem postanowiłam te szanse wykorzystać na maksa, czyli najzwyczajniej w świecie siedzieć cicho i za dużo o sobie nie gadać. I tego się trzymałam. Mój plan był zacny i udawało mnie się utrzymywać do w mocy. Miałam chłopaka zapalonego ateistę, podchodził do kościoła raczej rygorystycznie wręcz prześmiewczo i szyderczo a w boga nie wierzył wcale. Wielokrotnie mówił, że w domu się ani nie praktykowało ani nie rozmawiało o Bogu a Bóg był dla niego wytworem ludzkiej wyobraźni. Kochałam go. to znaczy tak mi się wtedy wydawało i bardzo mi na nim zależało więc postanowiłam się nie chwalić zarówno swoją pracą jaki i nawet nie wspominać o Bogu w żadnej ale to żadnej rozmowie. Za bardzo też nie chciałam wnikać w sprawy kościoła mimo, że byłam jakąś jego częścią więc unikałam tematu w jaki sposób zarabiam na życie. A rówieśnicy widzieli, że zawsze mam jakieś pieniądze i bardzo dociekali skąd je mam. Zawsze zbywałam temat różnymi głupotami a oni rechotali jak to nastolatki. W sumie to nasza paczka (ja, mój chłopak i trzy laski z naszej klasy) trzymaliśmy się tak jakby trochę na uboczu. Mieliśmy swoją taką miejscówkę na schodach, gdzie na każdej przerwie przesiadywaliśmy. Po dzwonku udawaliśmy się na lekcje i na następnej znowu tam wracaliśmy.

Granie w kościele było moim stałym dochodem. I to w tamtych czasach nie małym. Gdy małolata zarabia i ma do swojej dyspozycji około 2 tyś złotych miesięcznie to ma wrażenie, że złapała pana Boga za nogi. Oczywiście jak trafił się pogrzeb czy ślub stawka była podwójna. Z reguły za pogrzeb nie dostawałam mniej jak 200zł. Łatwo policzyć. Ale nie było tak, że robiłam z tymi pieniędzmi co chciałam. Utrzymywałam się z tego sama. Rzadko prosiłam mamę o jakiekolwiek pieniądze i nigdy też ich nie dostawałam. Wszystko, ciuchy czy kosmetyki, bilety na autobus do szkoły, wyjścia do kina, wszystko kupowałam sobie z tych właśnie pieniędzy. Grywałam na pogrzebach i ślubach często w dwóch a nawet trzech parafiach. Pracy było dużo a organistów jak na lekarstwo. Byłam młoda, zdolna i dobrze rokowałam. Nie byłam osobom konfliktową. Raczej wysłuchałam uwag i się do nich stosowałam. Zresztą księża woleli mieć młodą dupę dobrze grającą, śpiewającą, dobrze wyglądającą i za wiele nie wymagającą niż podstarzałą zakonnice czy starego dziadka, który ryczał jak jeleń na rykowisku. A mnie to pasowało. Nie kolidowało mi to z nauką i życiem towarzyskim. Zwłaszcza że spędzałam w kościele raptem dwie godziny dziennie i wracałam do domu. Żyć nie umierać. Chciałabym mieć taką pracę teraz. Pamiętam, że zawsze powtarzałam, że były to łatwo zarobione pieniądze. Łatwe dla mnie. I późniejsze wykonywane przeze mnie prace to potwierdzały. Zwłaszcza że nie miałam potrzeby szlajania się po dyskotekach czy upijania się w pubach jak inne nastolatki w moim wieku. Z Karolem widywaliśmy się głównie w szkole, ewentualnie po szkole gdzieś szliśmy i to nam wystarczało.

Tak więc chroniłam swoją małą tajemnicę jak oka w głowie do czasu kiedy sama zdecydowałam się z tej funkcji zrezygnować na rzecz innej propozycji związanej z muzyką.

Były w klasie takie dwie aparatki, że głowa mała. Jedna taka chciała mi odbić Karola i w ostateczności jej się to udało. Była to intrygantka niezła. Już jakiś czas kopała pode mną dołki i oczerniała w najgorszy możliwy sposób. Nie wiem co jej odbiło. Może zazdrosna była, że klasa tak dobrze mnie przyjęła i że zakochał się we mnie as klasowy i postanowiła to zniszczyć? Nie zamierzałam w tamtym czasie zakładać rodziny i wiązać się na stałe. W pewnym momencie przestało mi zależeć na tym chłopaku i mówiąc prosto odpuściłam. Miałam wtedy już inne priorytety i tak zafiksowałam się na punkcie śpiewania w kapeli, że inne sprawy zeszły na drugi plan. Nie znaczy to, że nie zależało mi na Karolu. Po prostu było to młodzieńcze uczucie, które w pewnym momencie przestało mieć dla mnie znaczenie. Coś się zaczęło i coś musi się skończyć. Proste. Tak wtedy myślałam. Teraz za nic bym nie pozwoliłaby moje małżeństwo się skończyło. Tylko człowiek mając naście lat, ciupkę inaczej myśli. Inaczej czuje. Jak coś się nie uda bardziej dramatyzuje. Albo po prostu koncertowo ma wszystko w dupie. Zresztą teraz łapie się na tym, że irytują mnie rzeczy błahe, czy osoby, które nie mają żadnego wpływu na moje życie. Takim przykładem jest ostatnio fakt że pojawiła się w naszym życiu osoba, która totalnie zaburzyła mój psychiczny spokój. Chociaż wiem, że jest ona dla mnie żadnym zagrożeniem, codziennie mam w głowie, że wykorzystuje nas i nasze dobre serce. Rozprasza naszą uwagę i odciąga nas od naszych celów. Mimo, że nie powinnam się martwić i stresować robię to notorycznie.

Zresztą miałam wtedy już oko na kogoś innego, osobę dużo starszą ode mnie, na której dźwięk imienia ciepło mnie się robiło na sercu.

Skończyłam liceum i zdałam maturę. Dostałam się do kapeli grającej do kotleta i wystąpiłam w I edycji polskiego „„Idola”. Co prawda nie dostałam się do telewizji ale miała cholerną satysfakcje. Nie miało to dla mnie znaczenia. Miałam 18 lat. Spełniałam marzenia. Byłam pełnoletnia i mogłam wreszcie sama o sobie decydować. Zresztą do tej pory i tak niewiele obchodziłam rodzinę więc w sumie nic się takiego nie zmieniło. Spełniałam marzenia o karierze wokalnej i zarabiałam na tym nie małe pieniądze. Zresztą po zakończeniu klasy czwartej nigdy więcej Karola nie spotkałam. Przypadkiem znalazłam go na jednym z portalów społecznościowych. Ale szybko mnie zablokował. Nie wgłębiałam się w jego zachowanie bo po co? Nie chce się kontaktować to trudno. Zastanawiałam się tylko jak mu się powodzi. Czy ma żonę, dzieci. Czy mieszka w Polsce czy za granicą. Pamiętam że marzyła się mu Wielka Brytania. Mam nadzieje że mu się wiedzie i jest szczęśliwy.

2

Moje problemy z nadwagą zaczęły się kilka lat po ślubie. Męża poznałam w 2008 roku. Byliśmy obydwoje po burzliwych związkach ale żadne z nas nie nastawiało się na poważny związek. Jedne związki były dłuższe inne krótsze. Tak naprawdę to mój mąż był moim drugim poważnym partnerem. Swoją pierwszą dziewczynę poznał w szkole i była to kompletna porażka. Rozstali się w 2004 roku a w 2008 roku poznał mnie. Chociaż tamta kobieta twierdzi, że to ja rozbiłam ich świetnie prosperujący związek. Ciekawe w jaki sposób miałabym to zrobić. Niech ja sobie przypomnę co robiłam w 2004 roku.. Na pewno zdawałam maturę, spotykałam się z Karolem i robiłam sto tysięcy rzeczy nie znając mojego obecnego męża. Musiałabym chyba telepatycznie rozbić ich ten „udany związek”. Ten „udany związek” był tak idealny, że mój mąż uciekał gdzie pieprz rośnie a jego już była wtedy dziewczyna dostała furii gdy się o tym dowiedziała. Z drugiej strony zastanawiam się jak on mógł wytrzymać z tak niezrównoważoną osobą. Nie wiem co w niej widział. To znaczy wiem. Ale nie będę pisać, bo mogę się narazić na pozew o zniesławienie. Z drugiej strony nie podaje tu imion i nazwisk prawdziwych więc osoby obce, nie znające nas, mnie, męża, które czytają tę książkę po raz pierwszy nie będę wiedzieli, o którą konkretnie osobę chodzi. Zresztą nazwisko pani od języka z polskiego też było zmyślone. To znaczy istniała taka osoba w mojej przeszłości, ale nie nazywała się pani Musztardowa tylko zupełnie inaczej.

Mój pierwszy związek zresztą też nie był lepszy. Rozłożył mnie ten związek na łopatki. Sprawiłam że zwątpiłam we wszystko co się da zwątpić. W dodatku nie mogłam się zwierzyć mamie z moich problemów bo się najzwyczajniej wstydziłam.

Męża poznałam w bardzo dziwnym ale i burzliwym momencie. Byłam wtedy w strasznym dołku. Dopiero rozstałam się z facetem byłam rozczarowana poprzednim związkiem. Facet z którym się spotykałam okazał się totalnym dupkiem i palantem liczącym na seks bez zobowiązań, lub też na szybki numerek w samochodzie czy w innym bardziej ekstremalnym miejscu. Wpadał na „numerek” i wypadał jeszcze szybciej a ja głupia wierzyłam że zobaczy we mnie przede wszystkim kobietę a nie dziurę do bzykania. Że zobaczy we mnie matkę swoich dzieci i żonę a nie tylko obiekt pożądania. Mimo to, jak mnie traktował miałam do niego słabość. Wysoki, szczupły, z dobrą posadą do tego starszy ode mnie o około 10 lat. Wykształcony, zatrudniony na wysokim stanowisku na państwowej posadzie. Myślałam, że pana Boga za nogi złapałam. Rzec można wymarzona partia. Oj można się rozczarować. W dodatku nie mogłam tak po prostu z nim zerwać. Był on w dość dużym związku związany z moją ówczesną pracą i bałam się że odmowa stanie się przyczyna do rozwiązania umowy. Wiązała nas kapela. Nawet jeśli zakończyłabym ten związek i tak spotykalibyśmy się na próbach. Więc trwałam w tym „układzie” w nadziei że się coś zmieni.

Jednak nadszedł ten dzień. Dzień, w którym powiedziałam dość tego. Zdałam sobie sprawę, że taki „związek” mi nie odpowiada i że chce założyć rodzinę. Chociaż określenie związek było sporo na wyrost. Nie tak wyobrażałam sobie relację pomiędzy mężczyzną a kobietą. Czekałam jak na szpilkach na wiadomość od kierownika kapeli, lub przynajmniej na jakąś reakcje czy awanturę, który najłagodniej jak to tylko możliwe tłumaczy mi, że nie mogę już z nimi pracować. Wymyśli tysiąc porodów, że jestem za młoda, za mało doświadczoną wokalistką, mam za kiepski repertuar czy chociażby nie śpiewam po angielsku. Zawsze był to dla mnie problem ale kierownik kapeli przyjmując mnie wiedział, że nigdy nie byłam poliglotką i jakoś mu to nie przeszkadzało.

Pomyślałam, co będzie to będzie. Zdziwiłam się bardzo gdy podczas kolejnej próby dowiedziałam się że B. sam odszedł ze składu tak naprawdę z niewiadomego dla mnie powodu. Rzekomo dostał lepszą ofertę współpracy z inną kapelą. Ale jakoś nie chciało mnie się w to wierzyć. Choć kilka dni tygodni później faktycznie widziałam go na fotografiach w Internecie z inną kapelą, grającego i śpiewającego. Wielokrotnie skarżył mi się przez telefon, że tęskni za moim towarzystwem i że tak na dobrą sprawę wcale mu tak rewelacyjnie tam nie jest. Życie zweryfikowało jego marzenia, pragnienia i oczekiwania.


„Ech życie, życie. Co z tego masz?

Że dwoje ludzi, dwie drogi gnasz

Miłość rozbijasz jak kruche szkło

Potem ją rzucasz na samo dno”

Śpiewał kiedyś popularny zespół Disco Polo. I w tym momencie sprawdzało się to w stu procentach. Najgorsze było w tym wszystkim to, że byłam naprawdę mega zakochana w Bartoszu. Nie wiem co ja w nim widziałam ale nie spotykanie się z nim traktowałam jak wielką osobistą porażkę albo co gorsza tragedię. Chyba naprawdę mimo wszystko musiał dla mnie coś znaczyć. I długo się z niego leczyłam.

Nie ukrywam, że po tym całym zajściu, odejściu Bartosza nie tylko z kapeli ale i z mojego życia, sama miałam ochotę zrezygnować ze śpiewania. Bez niego to już nie było to samo. Wielokrotnie zmienialiśmy klawiszowca i żaden mi nie pasował. Źle śpiewał, źle grał, za dużo wymagał i przede wszystkim chciał rządzić w kapeli. W pewnym momencie pod naciskiem swojej żony zaczął nam wybierać repertuar, który w ogóle na wesele nie pasował. Co byście powiedzieli jakby ktoś na weselu zaśpiewał wam „Psalm” Piotra Rubika? Nie wiem czy bylibyście zachwyceni. Po za tym utwory, które są pisane na orkiestrę i chór nie nadają się do solowego wykonania. Niestety nie dał sobie przetłumaczyć. Ja miałam wrażenie brzydkiego porównania użyje by to zobrazować, ale miałam wrażenie, że wyżej sra niż dupę ma. Tak się określało osobę zarozumiałą, zadufaną, mającą się za bóg wie kogo. A go tego zawadził i fałszował tak, że sama się zastanawiam co mój obecny wtedy szef w nim widział. Czy naprawdę na rynku muzycznym, specyficznym i trudnym nie było normalnych ludzi, którzy nie zachowywali się jak gwiazdy estrady tylko można była z nimi najzwyczajniej i normalniej zagrać w remizie strażackiej. Miał jeszcze jedną podstawowa wadę. Nie był Bartoszem nie był może nie na tyle dobry ale nie miał tego czegoś.

Nie pamiętam byśmy z tym panem zagrali jakąkolwiek imprezę. Było masę prób w jednym z pod warszawskich garaży ale imprez jak na lekarstwo. Cóż trzeba było wdrożyć plan „B”. Sama zaczęłam rozglądać się za nową kapelą. Zawsze byłam osobą, która nie lubiła stać w miejscu. A upór w dążeniu do celu odziedziczyłam po zmarłym tacie. Nie potrafiłam długo płakać i rozpaczać. Co więcej w każdej porażce widziałam nową szansę. I to dodawało mi chyba zawsze sił i otuchy. Mój mąż mawia mi zawsze, że nie pasuje do swojej rodziny bo jestem inna. Dążę do celu i wyznaczam sobie kolejne i nowe. I tak całe życie.

Odechciało mi się też spotykania z jakimikolwiek facetami. Kolejny mój pseudo związek po którym sobie tak wiele obiecywałam zakończył się porażką i rozstaniem z impetem. Zrobiłam to na zasadzie oderwania plastra. Cholernie bolało ale chwilę. Tydzień płakałam ale później stwierdziłam, że czas się ogarnąć. Każdy facet, który się próbował do mnie zbliżyć dostawał ode mnie kosza. Wydawał mi się kolejnym cwaniakiem myślącym tylko o jednym.

Postanowiłam na jakiś czas przestać rozglądać się za kolejnym facetem, który w moim mniemaniu, prawdopodobnie znowu mnie wykorzysta i rzuci. Zajęłam się poszukiwaniem zajęcia. Kapela rozpadła się szybciej niż myślałam. To znaczy do końca nie wiem jak to było. Nie było imprez do grania, kierownik przestał dzwonić, przestaliśmy też robić próby, które notabene nic do naszego zespołu nie wnosiły. Fajnie było jechać i pośpiewać godzinę cze dwie w garażu ale czy na tym miało to polegać? Lata później, już po moim ślubie w 2009 roku, dowiedziałam się, że chłopaki zeszli się i grali beze mnie. Później znów znaleźli wokalistkę a o mnie zapomnieli. Przykro mi było bardzo z tego powodu. Postanowiłam utrzeć im nosa bo z tego co było mi wiadomo jakoś za bardzo nic się nie zmieniło. Dalej imprez było jak na lekarstwo a oni grali próby w tym nieśmiertelnym garażu.

Ja postanowiłam się zemścić a że mój mąż za młodu był DJ-em postanowiłam, że stworzymy „team” — wokal z didżejem. W między czasie poznałam jeszcze innego didżeja i na przemian grałam to z nim to z moim mężem Robertem. Zainwestowaliśmy w swój sprzęt, światła, otworzyliśmy stronę internetową. I jakoś to wszystko zaczynało się powoli kręcić.

Były jednak sytuacje, gdy czułam się cholernie samotna. Gdy brakowało mi tej drugiej połówki obok siebie. Zwłaszcza gdy przychodziły święta. Wigilia. Wigilijny nastrój., choinka, kolędy, świece, nastrój. Po domu krzątały się mama z babcią szykując się do świąt. Przyjeżdżał mój ojczym. Przy stole zasiadała cała rodzina, siostra z narzeczonym, brat z narzeczoną, mama, ojczym, babcia i ja. I jeszcze te frustrujące życzenia przy dzieleniu się opłatkiem. Te insynuacje dające do zrozumienia że jestem sama i że kiedyś znajdę tego jedynego. Tak znajdę. I znów się zawiodę albo mnie zdradzi czy skrzywdzi. Żyć nie umierać i tylko czekać na kolejne rozczarowanie.


Grudzień 2008 roku dokładnie 23 grudnia. Za pasem kolejne święta i kolejne życzenia, takie same jak w zeszłym roku. Zdrowia, szczęścia i faceta. Na samą myśl mnie w środku skręcało. Już się nie mogłam doczekać, kiedy znów siostra będzie uśmiechała się złośliwie pod nosem a mama będzie mnie pocieszać. Żałosne moje życie. Nie sądziłam że ten dzień przed świętami odmieni moje nudne, szare i kosmate do tej pory życie. Babcia z mamą krzątały się po chałupie jak zawsze co roku dzień przed wigilią, szykując dom na święta a w powietrzu unosiły się świąteczne zapachy. Babcia kucharzyła. Gotowała świąteczne potrawy kapustę z grzybami a indyk jej popisowe danie już dawno piekł się w piekarniku. Ten indyk z nadzieniem robił furorę. Naprawdę był przepyszny. Do tej pory, gdy wspominam święta w moim rodzinnym domu, przed oczami mam tą wielką bestię, która ledwo mieściła się do piekarnika. A mimo to co roku wjeżdżał na stół jak uroczyście i dumnie w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia jak Aladyn na swoim magicznym dywanie, przy zachwytach, „ochach” i „Achach”. Nie mam pojęcia z czego był zrobiony ten farsz. Na pewno było to mięsko mielone i cebula. Jakieś przyprawy, jajka, bułka tarta, masło, sól, pieprz, cukier, gałka muszkatołowa, natka pietruszki i rodzynki. Ale nie tylko to danie babci było popisowe. Na wigilijnym stole znaleźć można było smażoną rybę, pierogi z kapustą i grzybami, kompot z suszu, jajka na twardo, rybę po grecku. Zawsze było skromnie ale uroczysta.

Mama kończyła ubierać choinkę i robiła ostatnie świąteczne porządki. Wycierała ostatnie kurze, ustawiała figurki, Mikołaje i inne renifery. Jak zwykle na ostatnią chwilę wieszała bombki na choince i światełka, marudząc pod nosem i obiecując sobie, że w przyszłym roku z tym całym przygotowywaniem świąt uwinie się wcześniej. Co roku jednak było tak samo. Wszystko było na ostatnią chwile i i tak nie wszystko było (według mojej mamy) robione.

Byłam zmęczona pomaganiem babci w kuchni, więc poszłam do siebie do pokoju się przebrać i trochę odsapnąć. Dzisiaj 20 lat później mieszka tam moja siostra. Włączyłam komputer, starego laptopa, który wziął mi na raty mój ojczym i którego wciąż jeszcze spłacałam. Przeżył ze mną i moją kapelą niejedną imprezę. Kilka dni wcześniej zarejestrowałam się na jednym z portalów społecznościowych i dodałam ogłoszenie matrymonialne. Dość już samotności i czas wziąć sprawy w swoje ręce. Wtedy wstydziłam się bardzo że szukam faceta w ten sposób, przez Internet. Nawet moja mama nie wiedziała jak poznałam swojego obecnego męża. Tak więc powiedziałam mamie że Roberta poznałam na studiach prawniczych. Kłamstwo to brzmiało dość wiarygodnie. Studiowałam prawo, wychodziłam na wykłady, poznawałam naprawdę mnóstwo ludzi na wykładach czy seminariach. Później, gdy już zaczęliśmy się spotykać na poważnie i stał się kandydatem na narzeczonego i męża miałam już gdzieś. Ale w danym momencie jeszcze zależało mi na tym, by moja rodzina a tu moja matka go zaakceptowała i miała o nim jak najlepsze zdanie.

Zależało mi na jej zdaniu. bardzo. Choć nie wiem dlaczego. Teraz 14 lat po ślubie już mi to wisi i powiewa. Minęło tyle lat i mogą sobie gadać długo i namiętnie. Są też osoby z naszej wspólnej przeszłości, które nie mogą się pogodzić z tym że jesteśmy już tyle czasu razem. Są osoby, które wiecznie mnie obwiniają, że przeze mnie Robert się zmienił. Wreszcie pójdę o krok dalej i śmielej. Była dziewczyna Roberta obwinia mnie o rozbicie ich związku. Tylko że oni rozstali się w 2004 roku a mnie poznał w 2008 roku. Ona ciągle żyje marzeniami i wspomnieniami tamtych dni i lat. Nie potrafi zamknąć pewnych rozdziałów w swoim życiu. Ich już dawno nie było i nie ma. Jesteśmy „MY” i im szybciej to zaakceptuje tym lepiej dla niej. Chociaż minęło już 18 lat widać po jej zachowaniu, że nadal nie może się pogodzić z rozstaniem.

Każdy mój związek traktowałam bardzo poważnie i chciałam by był ostatnim. Może to był błąd. Ba! To był błąd. Tak bardzo chciałam mieć kogokolwiek, że każdego mężczyznę, który się koło mnie pojawił traktowałam jak potencjalnego męża i ojca moich dzieci. Ale co złego w tym że chciałam się ustatkować? Naprawdę chciałam. Zawsze byłam osobą, która jak najszybciej chciała założyć rodzinę i mieć dzieci. Nie przepadałam za imprezami, chyba że śpiewałam na weselach. To kochałam! Gdy brałam mikrofon do ręki czułam się bogiem. Skupiałam na sobie wzrok wszystkich męskich oczu na sali. Widziałam te maślane oczy i podziw. Ale dla mnie liczył się tylko śpiew.

Napisał do mnie maila pewien gość. Na pierwszy rzut oka wyglądał normalnie. Wysławiał się też dość elokwentnie — znaczy normalnie. Nie grał kogoś, kim nie był. Cwaniaka bym wyczuła na kilometr. I dobrze nam się pisało. Dowiedziałam się, że ma małą córeczkę a matka dziecka utrudnia mu spotkania z dzieckiem. Ja też zwierzyłam mu się z wielu rzeczy z mojej przeszłości. Obydwoje stwierdziliśmy do dobrze nam się ze sobą pisze. Zaproponowałam, by przyjechał do mnie na herbatę. Może to nieodpowiedzialne zapraszać nieznajomą osobę do domu, ale jakoś nie miałam obaw. W domu było pełno ludzi więc co mi groziło? Umówiliśmy się, że Robert tylko spakuje prezenty i przyjedzie do mnie do domu. Po jakiejś godzinie usłyszałam dzwonek telefonu. Okazało się, że zabłądził i pojechał za daleko. Kazałam mu się rozejrzeć i powiedzieć gdzie jest. Okazało się, że zaparkował dwa domy dalej u sąsiada. Chwyciłam kurtkę i wbiegłam po schodach z pierwszego piętra. Wypadłam przez drzwi wejściowe. Okazało się, że klapki i śnieg niekoniecznie do siebie pasują. Ledwie się uratowałam przed upadkiem. Dość komicznie wyglądałam w kurtce z kapturem i klapki ale kto by się przejmował.

Przegadaliśmy do późnych godzin wieczornych. Zwarzywszy na to, że Robert przyjechał do mnie dość późno bo już za oknem było ciemno, wyjechał ostro po północy. Następnego dnia znów była Wigilia. Jak co roku posypały się życzenia, zdrowia, szczęścia i … faceta. No tak a czego się innego można było się spodziewać. Pomyślałam: — jeszcze wam pokażę.

Robert od razu przypadł mi do gustu. Obydwoje byliśmy po przejściach, więc żadne z nas nie nastawiało się na wielką miłość. Byliśmy po prostu nawet nie przyjaciółki ale znajomymi, którzy świetnie się ze sobą dogadywali. Jeździliśmy razem na zakupy, do kina ale bardziej jak koledzy. Chociaż gdy odjeżdżał ode mnie w wigilię Wigilii, miałam taki przebłysk myśli, że tan facet będzie kiedyś mój.

3

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 38.08
drukowana A5
Kolorowa
za 60.25