„Ktoś pogasił wszystkie światła,
świat się ugiął od zamieci.
I pomimo wielkich chęci,
nie mam dobrych wieści.
Chciałoby się uciec.
Nie przed wszystkim się da.
Idzie zima.”
— A. Wojnar / K. Sienkiewicz
fragment utworu „Idzie zima”
ROZDZIAŁ I
A SŁOWO CIAŁEM SIĘ STAŁO
Adam nie znosił Świąt Bożego Narodzenia. Od lat nieprzerwanie wyglądały tak samo: matka cwałowała po chałupie w wałkach na głowie, swąd suszonych owoców rozchodził się po pokojach, a choinka miała problem z utrzymaniem pionu. Zupełnie jak wujek Stasiek, który zawsze był pierwszym gościem. I też jednym z ostatnich, o ile nie okazywało się, że matka zakupiła za mało przezroczystego napoju pierwszych Słowian, bo akurat nie było promocji w markecie. Od lat te same rozmowy przy stole, te same śledzie, ta sama gonitwa i pośpiech (wbrew wszystkiemu co głosi telewizja — jakoby czas to był pełen rozważań i zadumy) i na domiar złego nieszczęsny, smutny karp, na którym dokonywano rytualnego mordu w imię tradycji.
To też wyjaśnia, dlaczego wujek Stasiek zawsze przybywał jako pierwszy i częściowo znieczulony. Odkąd ojciec Adama postanowił spędzać wigilijne wieczory z bardziej rozrywkową rodziną swojej kochanki, zabrakło w domu mężczyzny pozbawionego skrupułów i chętnego do odrąbania głowy karpiowi.
Adam nie nadawał się na głowę rodziny, ani tym bardziej na kata. Z jednej strony, pluszcząca się w wannie ryba szybko stawała się dla niego pełnoprawnym członkiem rodziny, co skutecznie dyskwalifikowało go z tej roli, a z drugiej — Adam w kręgach rodzinnych nigdy nie był postrzegany jako mężczyzna. Niezupełnie wiadomo, czy dlatego, że zamiast podążać śladem swego ojca i pracować jak twardziel z krwi i kości na budowie, z zapałem oddawał się kopiowaniu tabelek w podrzędnej firmie, czy dlatego, że w przeciwieństwie do wszystkich mężczyzn w swojej rodzinie wykazywał minimum zaangażowania przy codziennym goleniu i układaniu włosów. Co jednak zdecydowanie upodabniało go do reszty rodziny, to występująca w zaniku ambicja i przekonanie, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.
Poza tym przeciętność Adama objawiała się na wielu różnych poziomach. Od wyglądu, aż po styl bycia, który zdecydowanie zakładał unikanie problemów i trzymanie się z daleka od życiowych dylematów. Miał twarz, którą ludzie zapominali w sekundę po odejściu od kasy, włosy w kolorze ciemnego blondu, trudne do okiełznania, a jednak mało ekstrawaganckie i ubierał się tak, że ciężko było zgadnąć, czy idzie na spotkanie biznesowe, czy wynosić śmieci. Dość pospolitej fryzurze towarzyszyły oczy — szare, jakby żyjące własnym życiem, zbyt nieśmiałe, by próbować wyróżniać się w tłumie. Gdyby przeciętność była sportem olimpijskim, Adam mógłby śmiało walczyć o medal, choć pewnie i tu skończyłby na czwartym miejscu — nieźle, ale jednak bez podium i wystarczająco, żeby wszyscy o nim zapomnieli w przeciągu kilku minut.
Od czterech lat w tej świątecznej farsie uczestniczyła także Angela — jego dziewczyna. Zawsze wpadała spóźniona, tłumacząc się korkami na mieście. Adam wiedział, że to bzdura. Nałożenie takiej ilości tapety wymagało czasu, a Angela zdecydowanie wiedziała, jak wydłużyć ten proces. Był pewien, że nawet Michał Anioł uporał się szybciej z Kaplicą Sykstyńską, niż ona z makijażem. Zwłaszcza jeśli miała w planach zrobienie wrażenia na swojej przyszłej teściowej. Problem jednak polegał na tym, że Angela z całą pewnością nie miała tego w planach — ona po prostu musiała wyglądać perfekcyjnie i wiedziała, że każdy pośpiech przy doklejaniu rzęsy, mógł się skończyć zbiorowym poszukiwaniem tejże w wigilijnej grzybowej.
Poznał ją w pracy, prawie sześć lat temu. Wtedy zrobiła na nim imponujące wrażenie — piękna, zadbana, z lokiem, którego nie poruszyłby nawet huragan. Angela była jedną z tych kobiet, które bez wysiłku przyciągały uwagę, choć gdyby ktoś zapytał Adama, co ich łączyło poza wspólną historią, mógłby mieć problem z odpowiedzią. Wiedział tylko, że Angela była z „lepszej” rodziny, zawsze mówiła „dzień dobry”z nieudawanym uśmiechem i niezmiennie od lat robiła dobre wrażenie na jego matce. I to tyle, jeśli chodzi o większość zalet Angeli. Poza tym znała też tajniki haftu krzyżykowego, ale powiedziała o tym Adamowi w wielkiej tajemnicy, kiedy wracali z jednej z randek, mocno zaprawieni, prowadząc się chwiejnym krokiem po ośnieżonym chodniku. Właściwie nie do końca wiadomo, kto kogo prowadził bardziej. Resztę nocy Adam spędził na usłużnym trzymaniu jej włosów, kiedy oddawała tę bardzo drogą kolację w sposób, który nie przystoi kobiecie o jej pozycji. Tak, Angela uwielbiała alkohol i imprezy, a w początkach ich znajomości Adam usilnie próbował dotrzymać jej kroku w tym aspekcie. Kiedy jednak przychodziło do codziennych interakcji, ich związek wydawał się przypominać trochę jego fryzurę — z boku wszystko wyglądało w porządku, ale od środka panował chaos.
— Tu jesteś, misiu! — ryknęła od progu, trzepocząc rzęsami i uwiesiła się Adamowi na szyi. — Wszystkiego najlepszego! Spóźniłam się, prawda?
— Dopiero zupę zjedliśmy! Chodź, chodź, kochana!
Matka wystartowała dzikim galopem do kuchni, żeby podgrzać to, co zdążyło już ostygnąć. Oczywiście Wigilia bez słodkiego kłamstewka, Wigilią straconą — oprócz zupy ze stołu zniknęło już znacznie więcej pierogów i kapuchy, niż biedna, nieświadoma Angela mogła przypuszczać.
— Miejsce dla zbłąkanego jest, przecie taka tradycja! — zakrzyknął, już nieco fioletowy na twarzy, wujek Stasiek. Ciotka Aniela zgromiła go spojrzeniem.
— Ale ty jesteś prostak, Stachu!
Wujek Stasiek ciotkę Anielę wziął sobie za żonę, mając lat osiemnaście, i tak wspólnie klepali słodką biedę gdzieś na prowincji, jeszcze daleko za Zgierzem, gdzie światło księżyca bało się dotrzeć. Właściwie Adam nie potrafił zrozumieć, co w życiu wujka poszło nie tak, że zdecydował się zrezygnować z wygód życia w mieście, na rzecz przewalania gnoju i dłubania w ziemi. Dla Adama, ceniącego względny spokój i wygodę, taki scenariusz życia wydawał się co najmniej absurdalny. Gdyby miał w sobie choć odrobinę empatii, może zakwiliłby nad ich losem, ale akurat ten rzadki zasób emocjonalny u Adama był w zaniku. Nie miało znaczenia, czy chodziło o krewnych, czy ofiary głodu w Afryce — jego współczucie, jak zwykle, było oszczędnie wydawane. Samotny i skazany na tragiczną śmierć karp robił na Adamie o wiele większe wrażenie i budził więcej szlachetnych odczuć, niż jakakolwiek tragedia ludzka. I choć daleko mu było do altruisty i samarytanina, to ostatnim czego chciał, było splamienie sobie rąk krwią przerażonej, podduszonej w reklamówce ryby.
— Jak ty urosłeś, Tomku! Pewno za pannicami już się oglądasz?
Tomasz, wiosen niespełna trzynaście, przewrócił teatralnie oczami i nabrał rumieńca, słysząc ten klasyk z ust ciotki Joanny.
— No! Prędzej niż Adaś nam się ochajtnie!
Wuj Marian i ciotka Joanna byli małżeństwem ze wszech miar przypominającym karykatury ludzi, za wszelką cenę dążące do podniesienia swojego statusu społecznego mniej lub bardziej trafionymi inwestycjami. Obracając się w gronie zamożnych i poważanych (w liczbie sztuk: dwa, czyli właścicielka pensjonatu w Bukowinie Tatrzańskiej oraz jej mąż) uznali za stosowne otworzyć własną działalność gospodarczą, aby podreperować swoją pozycję i zabłysnąć w kręgach dorobkiewiczów. I tak ich własnością stało się obdrapane solarium, które szybko pochłonęło ciotkę Joannę wraz z jej wolnym czasem i resztkami zdrowego rozsądku. Bolesna prawda była taka, że jedyne, co było naprawdę imponujące w tej inwestycji to sinusoida jej rentowności. Od lat dokładali do tego interesu, ale po pierwsze — nie umieli się przyznać do porażki, a po drugie — nie umieli zrezygnować z zakupów w marketach, które sprzedaży udzielały hurtowej i tylko dla firm lub jednoosobowych działalności gospodarczych.
Stanowili dla Adama żywy przykład wszystkiego, czym gardził na poziomie niemal komórkowym. Ich wieczna pogoń za statusem społecznym, ciągłe próby wspinania się po niewidzialnej drabinie, budziły w nim coś więcej niż niechęć — były wręcz odstręczające. Adam, człowiek ceniący swoje minimum — dach nad głową, niezmąconą rutynę i święty spokój — nie rozumiał, jak można tak obsesyjnie dążyć do tego, co w jego oczach było pozbawione sensu. Ambicja była dla niego podejrzana. Owszem, był przeciętny, ale kochał swoją przeciętność. Swoje życie składał z prostych przyjemności — codziennego rytuału parzenia herbaty, spacerów do pracy, i tego, że wiedział, czego się spodziewać pojutrze.
— Przepyszne te śledzie, Helenko! Naprawdę wyjątkowe! — zaskowyczała ciotka Joanna, zerkając na matkę Adama z nieskrywanym podziwem.
— A bo sama robiłam w tym roku. Wiesz, te gotowe mają tyle chemii, że aż się ciągną po gardle, zjeść się nie da. A tu taka okazja, to mówię, że koniecznie trzeba zrobić swojskie!
— Teraz to tyle tego dowalajo, że będziem się w trumnach świecić! — dorzucił trzy grosze Stachu i kwiknął jak knurek, do głębi rozbawiony swoim żartem.
Poza tym Adam miał też młodsze rodzeństwo; sztuk: dwie. Nastoletniego brata imieniem Tomasz, który zmagał się z gimnazjalną rzeczywistością w sposób nieoczywisty, dostarczając matce wysokiego poziomu adrenaliny i niebezpiecznie skaczącego ciśnienia, oraz siostrę Wiktorię — świeżo upieczoną wegankę, która swoją postawą i zachowaniem pretendowała do miana wyemancypowanej feministki. Można by zapytać, co poszło nie tak na drodze ewolucji i które ogniwo zawiodło, skoro przecież ich rodzice — swego czasu — stanowili całkiem normalną i przeciętną rodzinę klasy średniej — bez wyszukanych zainteresowań, zamiłowania do ryzyka, czy nawet przesadnej wiary w cokolwiek (w tym także we własne możliwości).
Wisienką na torcie w tymże trio była postać Adama. Zwykłego, szarego korpoludka, który swoją pracę, raz zdobywszy, traktował jak relikwię. Przez siedem lat kurczowo trzymał się swojego stanowiska, nie robiąc ani jednego kroku w górę w korporacyjnej hierarchii. Nie dlatego, że nie miał umiejętności, bo przecież i małpa nauczyłaby się klikać w to samo przez taki szmat czasu, ale dlatego, że Adam nie widział potrzeby życiowych zmian. Angela bez przerwy na coś naciskała — wspólne mieszkanie, zaręczyny, ślub, dziecko, wspólne zwierzątko, wspólne wakacje dłuższe niż weekend nad jeziorem w starym domku wuja Henryka, wspólne cokolwiek, ale Adam zdawał się tak mocno przywrzeć do tego, co go otaczało, że odkładał i odciągał te plany w nieskończoność.
Dzisiaj obchodził trzydzieste urodziny. Wyglądało na to, że jego malkontenctwo i niechęć do wszelkich zmian była wielką złośliwością i zemstą na rodzinie, która spośród tysięcy imion, postanowiła ochrzcić go imieniem Adam, tym samym sprawiając, że wszystkie ważniejsze dla siebie święta obchodził jednego dnia. Teraz nie miało to większego znaczenia, ale Adam żył w przekonaniu, że to mu zrujnowało całe dzieciństwo i odebrało możliwość nauczenia się radosnego oczekiwania na cokolwiek.
— To kiedy ślub?
Na ten klasyk Adam czekał cały wieczór i spodziewał się, że wypłynie z szerokich, nieco żabich ust ciotki Anieli. Mimowolnie znieruchomiał, chociaż w zasadzie powinien był już przywyknąć, że to pytanie padało od kilku lat na wszystkich możliwych rodzinnych zlotach i spędach, niezależnie od tego czy był w związku i zanosiło się na jakiś przełom w tej sprawie, czy też nie. Angela jednak nie zamierzała milczeć i wbiła swoją szpilę.
— To się trzeba najpierw oświadczyć, ciociu!
— Jeszcześ się nie oświadczył?! To na co ty czekasz?
— Taka fajna ta twoja Angela, czekasz aż ci ją ktoś podbierze?
Adam wykrzesał z siebie kurtuazyjny uśmiech, choć w środku gotował się, by zakończyć tę farsę donośnym rykiem i popisać się bogatym słownictwem, którym mógłby przyćmić nawet zaprawionych w bojach podwórkowych weteranów. Zamiast tego wymienił szybkie spojrzenie z babcią. Jadwiga siedziała cicho, ale Adam dobrze wiedział, że pod tą zewnętrzną spokojną fasadą kryła się tykająca bomba.
Co roku samotna Jadwiga przyjeżdżała spędzić u nich święta i zasiadała z nimi do wigilijnej kolacji, podczas której ukradkiem sięgała do kieszeni po wiśnie w czekoladzie. Odkąd młoda doktor hepatolog ze szpitala im. Biegańskiego zabroniła jej eksperymentów z napojami wyskokowymi, babcia zmuszona była radzić sobie ze stresami dnia codziennego na inne sposoby. I choć z całą pewnością nie była fanką wiśni, to zalanie ich mocnym alkoholem bywało dla niej ratunkiem. Z pozoru niewinny słodycz, w rzeczywistości działał jak gaszenie tlącego się lontu. Bez nich babcia mogłaby odpalić prawdziwy fajerwerk złośliwych uwag lub rozpocząć tyradę, której żaden z obecnych nie chciałby być świadkiem.
Jednak nawet w swojej bardziej stonowanej wersji, Adam wyczuwał, jak oceniała wszystkich wokół. Wiedział, że teraz, kiedy jeszcze zachowywała względną trzeźwość, ukradkiem patrzyła na to, co wydała na świat — swoje pomioty i pomiociątka — pewnie nie mogąc uwierzyć, jak bardzo odbiegają od jej własnych oczekiwań.
Dziesięć osób na klasycznych widzewskich pięćdziesięciu metrach to było stanowczo za dużo do zniesienia jak na jeden wieczór, dlatego Adam kulturalnie wszystkich przeprosiwszy, postanowił wyjść na balkon, zapalić papierosa i odetchnąć. Wciąż miał wrażenie, że jeśli skamlenie ciotki Anieli wejdzie na wyższe tony, to ta Wigilia znów zakończy się towarzyską klapą, ale dla odmiany z jego powodu.
Oparł się o barierkę i popatrzył na spowite ciemnością miasto. Od kilku lat święta były błotniste, dżdże i wilgotne, więc niespecjalnie zdumiał się faktem, że i w tym roku nie spadło nawet pół płatka śniegu. Miał jednak to szczęście, że z siódmego piętra nie czuć było smrodu rozmoczonych psich odchodów spływających raźno z deszczem. Widok z balkonu obejmował niemal całą Łódź, która wyglądała jak kolorowanka wypełniona wyblakłymi farbami. Szary, brudny i przygnębiający Widzew, który zdawał się być w gorszej kondycji niż pudełko zapałek po burzy, iluminację w centrum, podświetlone wieżyczki kościołów, bijące neonowym blaskiem centra handlowe oraz samą wizytówkę miasta — kilka kominów EC. Czynnych i nieczynnych, lub czynnych w sposób inny niż zostały do tego stworzone.
Wziął głęboki oddech i się zamyślił. Dla Adama to miasto wciąż było jak herbata z cytryną — lekko cierpkie, ale z wyraźnym poczuciem, że coś się w nim dzieje.
Przez uchylone okno balkonowe słyszał toczącą się wewnątrz dyskusję i nabierał coraz większej odrazy. Nie do końca był pewien, czy bardziej nienawidził tych sztucznych uśmiechów i spotkania z rodziną po roku, czy przedświątecznych zakupów i przygotowań. Zdaje się, że przy całym tym ferworze walki o umycie oblodzonych okien, wygraniu wojny o ostatni promocyjny słoik majonezu i puszkę ananasów, ta wigilijna kolacja była jak ukoronowanie po drodze krzyżowej.
— Że was cholera na te lampki pieprzone nie trafi! Mrygajo jak w Las Vegas!
— Ta, bo ty żeś, wujek, akurat Las Vegas widział!
— Lasocin, to może tak!
— A byśta się zdziwili! Telewizor mam, to i wiem jak mryga Las Vegas i wiem, że choinka tak mrygać nie powinna, bo to na oczy szkodzi!
— No co ty, Stasiu, ile ty tu razy na święta byłeś, żeby nie wiedzieć, że odkąd Marek się wyprowadził, to tu brakuje silnej, męskiej ręki?
— Toć w zeszłym roku tak nie pełgały! Znać, że zepsute i naprawić ni ma komu!
— Stachu, ty naprawdę tak biadolić cały wieczór będziesz? Uspokójże się, w okno popatrz, śledzia przegryź, a nie w choinkę się gapisz!
— To wyłączcie to gówno w cholerę! Światło mamy i widzieć się będziem bez tego!
— Naprawię — oznajmił wreszcie Adam z nutą irytacji w głosie. Nie sądził, że świąteczne jazgotanie rodzinki, dającej popis godny miana żenady roku, kiedykolwiek zmusi go do czegokolwiek, ale przecież była tu też Angela. Ciężko znosi się tak bezpośrednie obelgi o braku pierwiastka męskiego, zwłaszcza w obecności tej, której ze wszystek sił chce się tę męskość udowodnić. Jak bardzo miękką by nie była.
Niespiesznie podszedł do choinki. Coby o niej nie mówić — lata swojej świetności miała już dawno za sobą. Pionu nie trzymała, bo dawno temu noga od stojaka trzasnęła, kiedy ojciec Adama, chowając choinkę na pawlacz wywinął koncertowego orła razem z krzesłem i stołem, na którym to krzesło ustawił. Tak gruchnęło, że aż pełni troski sąsiedzi z dołu przyszli wypytać, czy aby na pewno nie będą zmuszeni przez najbliższe tygodnie wysłuchiwać koncertu remontowego na dwa wiertła. Dopiero kiedy w drzwiach zobaczyli Marka z ręką wygiętą w nienaturalny pałąk, nieco pobladłego, ale wciąż z żądzą mordu wypisaną na twarzy, to zaprzestali dociekań i usłużnie po karetkę zadzwonili. I tak stojak odszedł w niepamięć, bo złamanie z przemieszczeniem zdecydowanie przyćmiewało blask jego chwały w każdej następnej opowieści. Od tego czasu, co roku — jak jakaś ponura retrospekcja — zatroskana matka Adama stawała nad choinką i łapała się za głowę, że znowu o stojaku zapomniała i poprzysięgała sobie uroczyście, że na przyszłe święta kupi nowy, porządny. Z tym poczuciem misji upchanym gdzieś z tyłu głowy żyła mniej więcej do marca.
Rodowód choinki sięgał głębokiego PRL-u i pamiętała ona o wiele więcej świątecznych spotkań, niż Adam mógł przypuszczać. Nie dziwota zatem, że wyglądała jakby kilkukrotnie przeżyła spotkanie bliskiego stopnia z rozpędzonym pociągiem. Co jednak dziwiło Adama najbardziej, to fakt, że co roku pielęgnowano ten sam zestaw potrzaskanych, obdrapanych bombek w kształcie grzybków, szyszek, bałwanków i sopelków, mieniących się brokatem i setką odcieni. Do tego trochę anielskiego włosia, waty, wiklinowych gwiazdek i przeterminowane sześć lat temu cukierki, które smakowały jak stracone marzenia. I te lampki. Świeczki przypinane klamerkami do gałęzi, tworzące misterną sieć kabli, zwieńczoną wielkim pudełkiem, które w jakiś magiczny sposób sprawiało, że wciąż świeciły.
Głównym problemem było jednak to, że jedyna wiedza z zakresu elektryki, jaką Adam posiadł, polegała na wieloletnich obserwacjach ojca, który co roku te same lampki próbował naprawić. I tak lut na lucie, jako te blizny po poprzednich razach, objawiły swe wymizerowane oblicze Adamowi, kiedy udało mu się odkręcić górną część magicznego pudełka. Jego zawartość, prężnie pracująca na udane święta nieprzerwanie od ponad trzydziestu lat, niekoniecznie zaskoczyła Adama — miał okazję ją oglądać już parę razy przez ramię ojca. Głęboko westchnął i trącił śrubokrętem wnętrze pudełka. Ponieważ nic się nie wydarzyło, uznał, że popatrzy na to wszystko jeszcze trochę, jakby wierzył w to, że lampki naprawią się same, jeśli wystarczająco długo będzie je zaklinał.
I wtem jego uwagę przykuła szklana, zielonkawa ozdoba choinkowa w kształcie gruszki. Adam doskonale zdawał sobie sprawę, że zarówno jego rodzina, jak i on sam, dalecy byli od standardów, więc niespecjalnie go zdziwiło, że i choinka nie reprezentowała sobą ogólnie przyjętych norm. Może i nigdy nie zgłębiał wiedzy o dekorowaniu świątecznego drzewka, ale był niemal pewien, że większość normalnych rodzin stawiała jednak na jabłka, a nie gruszki. A to wyglądało zupełnie tak, jakby ktoś celowo zignorował zasady i śmiał nazywać to sztuką. Tym większe było zaskoczenie Adama, kiedy zdał sobie sprawę, że owa zielona gruszka zajmowała naprawdę zaszczytne miejsce na choince i zawieszona była z premedytacją w najlepiej widocznym miejscu. Przy tym wszystkim miał dziwne wrażenie, że kiedy na nią patrzył, mieniła się setką odcieni, mimo że szkło użyte do jej zrobienia było raczej matowe i nie odbijało żadnych refleksów. Pomyślał nawet o tym, że chciała zwrócić na siebie jego uwagę, ale ostatecznie wydało mu się to kompletnie absurdalnym spostrzeżeniem. A potem przypomniał sobie, że podobny przedmiot już kiedyś w swoim życiu widział.
Był jeszcze dzieckiem i spędzał kolejne z rzędu wakacje u babci Jadwigi. Któregoś dnia, z nudów, zakradł się na strych i zaczął go z zapałem przeszukiwać. Wtedy właśnie, pośród sterty bezużytecznych dla dziecka jego pokroju gratów, natrafił na szklaną gruszkę. Była kompletnie zakurzona, więc zaczął energicznie pocierać ją rękawem, aż zdał sobie sprawę, że szkło pod wpływem tarcia zaczynało się mienić i migotać. Wówczas zrzucił to na karb swojej wybujałej dziecięcej fantazji i uznał za przywidzenie. Tak bardzo chciał wierzyć, że znalazł odrobinę magii na zapomnianym strychu, że zobaczyłby tam nawet czarodzieja z różdżką i śpiewające w chórze szczury. W przeciwieństwie do wszelkich magicznych cech tajemniczego przedmiotu, złość Jadwigi, która go nakryła na myszkowaniu po strychu, była całkiem realna. To był jedyny w życiu raz, kiedy widział ją w przypływie takiego gniewu. I właściwie od tej pory, nie miał z nią najlepszych relacji.
Zdawało się, że biesiadnicy konsekwentnie ignorowali jego obecność, a on sam zamyślił się i zadumał nad tymi wspomnieniami tak bardzo, że zapomniał o tym, co właściwie powinien zrobić. Wreszcie zdecydował się trącić śrubokrętem jeden z pamiątkowych lutów na nieszczęsnych lampkach.
I nagle wszystko odżyło, choinka zaświeciła w pełnym blasku — niestety na ułamek sekundy — dosłownie oślepiając wszystkich dookoła. Adam, wciąż zespolony za pomocą śrubokrętu z magicznym pudełkiem, poczuł nieprzyjemne mrowienie na palcach, usłyszał trzask, który przywodził mu na myśl zwarcie na trakcji tramwajowej, a potem wszystko utonęło w jasnozielonym świetle. Rozległ się huk i Adam porażony niewidzialną siłą poszybował nad ciasnym salonikiem, który lata świetności przeżywał podczas gierkowskiej dekady, zakończywszy trajektorię lotu na drzwiach od potężnej szafy. Plecy Adama oraz kilka antykwarycznych figurek matki, których główną i jedyną funkcją było pochłanianie kurzu, niestety nie wyszły z tego starcia cało.
— Chryste, Adam!
Usłyszał przerażony krzyk swojej rodzicielki, a potem wycięło mu kilka kadrów z życia. Później było już tylko gorzej.
Do stanu względnej świadomości brutalnie przywrócił go przeraźliwy pisk, jakby ktoś właśnie rozkręcił na cały regulator telewizor wyświetlający koniec programu w telewizji publicznej. Hałas był tak uporczywy, że żaden inny bodziec nie był w stanie się przez to przebić, sprawiając, że Adam poczuł się jakby był zawieszony w próżni, gdzieś pomiędzy życiem a śmiercią. Przez mgłę widział te wszystkie zgromadzone nad nim, jak sępy nad posiłkiem, twarze, ale nie był w stanie zareagować. Poruszali ustami, ale jemu w głowie świdrował tylko ten jeden, ciągły, nieustający i doprowadzający do szaleństwa pisk. Zacisnął oczy i złapał się za głowę, próbując wytrzymać ból, spowodowany narastającym, ostrym dźwiękiem i kiedy już myślał, że wszystko to trwa całą wieczność i jest bliski postradania rozumu, nastała błoga cisza. Tak błoga, że był niemal pewien, że jednym z efektów ubocznych tego wypadku będzie utrata słuchu. Gdyby wtedy Adam wiedział, co właściwie się z nim stało — na pewno wolałby ogłuchnąć na resztę życia.
— Chryste, Adam, powiedz coś! Co mu się stało? Prąd go poraził! Taki stary cap, a lampek naprawić nie potrafi. Jezus, on żyje! A może po karetkę trzeba dzwonić? Adam, coś cię boli? Pieprznął jak ta lala! Wszystko w porządku? Przecież tyle mocy to w żadnym gniazdku nie ma! Coś ty zrobił? Ciekawe, czy będę mógł zająć jego pokój! Sprawdźcie czy oddycha! Nie wierzę, że nie umiał tego zrobić. Oddycha, to dobrze. Chryste, trzeba w końcu nowe lampki kupić! Nic nie złamane, chyba. I stojak, stojak też kupimy, ale żyj, syneczku! Oczy ma otwarte to znać, że żyje. I choinkę nową się kupi! Odezwij się wreszcie, no! Dobrze, że na stół nie pieprznął, bo trzaby kolację kończyć. Boże kochany, co to się stało? Ile wódki by poszło, o Jezu! Adam, co się stało? Taki właśnie z niego facet. Adam? Adam! Adam!
Adam nie odpowiadał i to właściwie nie z czystej niechęci — we łbie huczało mu tak głośno, że nie rozumiał z tego bełkotu absolutnie nic. W jego głowie zapanował nieustający jazgot, jakby — na domiar złego — zamierzali zadręczyć go pytaniami, więc kiedy tylko odzyskał czucie i jako taką sprawność fizyczną, nadal trzymając się za głowę, uciekł do swojego pokoju, padł na łóżko i zakopał się w pościeli. Był naprawdę przerażony i cały się trząsł, nie do końca będąc pewnym czy to jeszcze ślad po prądzie, jaki przepłynął przez jego ciało, czy puszczająca swe więzy adrenalina. Jednak na chwilę tylko odzyskał upragniony spokój, bo niedługo potem rozległo się pukanie do drzwi.
— Adam? Jezu, żeby mi tylko nie umarł, mój synek ukochany! Adam? Jesteś tam?
Helena nie była kobietą, która wykazywała się minimalną cierpliwością w sytuacjach stresowych. Zdecydowanie miała tendencję do wyolbrzymiania, dramatyzowania i przeżywania wszystkiego, nawet zanim to w ogóle zdąży się wydarzyć, ale co martwiło Adama najbardziej — miała też skłonności do konfabulacji. Nie czekając dłużej na zachęty, wparowała do pokoju, zastając go w pozie embrionalnej pośród naprędce uwitego gniazda z fragmentów pościeli.
— Matko, co mu się stało? Może mu się co w głowie poprzewracało od tego prądu? Adam, wszystko w porządku?
— Nie bardzo — odparł drżącym głosem.
— Jak się czujesz? Przestraszyłam się nie na żarty, cholerny gnojku!
Adam popatrzył na matkę zdziwiony. Znał ją od trzydziestu lat i nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek nazwała go w ten sposób, ba! Nigdy nie słyszał z jej ust gorszej obelgi niż „głupek” i to nawet wtedy, kiedy mówiła o ojcu. A on jako dziecko regularnie dostarczał jej atrakcji, po których to z powodzeniem mogłaby go mianować czymś nawet o wiele gorszym niż „gnojek”.
— Strasznie boli mnie głowa — wystękał, spoglądając na nią z wyraźnym cierpieniem w oczach.
— Może leki jakieś ci przyniosę? Boże kochany, a jak mu nie przejdzie? Tam rodzina czeka, goście, biedna Angela, jak to tak, żeby Wigilię samemu w łóżku spędzać!
— Poproszę. I proszę, mamo… zamknij drzwi.
— Jeszcze jeden kłopot, jakby z Wiktorią mało zmartwień było!
— Co się dzieje z Wiktorią? — próbował dociekać, ale matka popatrzyła na niego zaskoczona, podnosząc podejrzliwie jedną brew i groteskowo marszcząc czoło.
— Jaką Wiktorią? Jezus, przecież nie mówiłam nic o żadnej Wiktorii! Może omamy ma jakieś?!
— Mamo, nie mam żadnych omamów. Właśnie powiedziałaś, że jest z nią jakiś kłopot.
Brwi Heleny powędrowały jeszcze wyżej, chowając się pod równo przystrzyżoną grzywką, choć w zasadzie Adam nigdy nie przypuszczał, że to fizjologicznie możliwe.
— Boże, on zwariował, oszalał, na pewno jakaś klepka mu się obluzowała!
— Żadna klepka mi się nie obluzowała, wiem co powiedziałaś, mamo! — warknął, poruszony do głębi tym, że matka po raz kolejny próbuje przed nim zataić fakty dotyczące jego rodzeństwa.
Kiedyś już tak było. Tomek wpadł w szkole w złe towarzystwo. Oczarowany i otumaniony przez kolegów, którzy pośród normalnych nie uchodzili za absolutnie nic nadzwyczajnego, a jedyne czym mogli się poszczycić to fakt, że wciąż oddychali, mimo ewidentnego braku mózgu, postanowił podpalić szkolną przybudówkę. Wydalili go wtedy ze szkoły, choć matka cwałowała po wywiadówkach, psychologach i terapeutach, używając miliona sposobów i przekupstw, żeby ten proces powstrzymać. Niestety bezskutecznie. A Adam żył w błogiej nieświadomości, dopóki któregoś razu nie był zmuszony podrzucić brata do szkoły. Kiedy zajechali pod gmach budynku, okazało się, że Tomek od ponad pół roku uczęszcza do innej szkoły, w drugim końcu miasta. Takiej, co to niby miała prostować młodocianych kryminalistów za pomocą wyszukanego gremium podstarzałych i podsuszonych nauczycieli, o twarzach pomarszczonych jak rodzynki, święcie wierzących w swoją rycerską misję wypleniania zła z młodzieży. Tomek przyznał mu się wtedy, że z całego serca nienawidzi tej szkoły i to w zasadzie był jedyny raz, kiedy mu się z czegokolwiek zwierzył.
Helena popatrzyła gniewnie na swojego syna.
— Nic nie mówiłam! Biedaczysko, tak go musiało popieścić, że jakieś przywidzenia ma. Oby ta tabletka pomogła. Lepiej już pójdę po tę tabletkę.
— Nie mam przywidzeń!
— Chryste! — krzyknęła, a Adam właśnie zdał sobie sprawę, że wzywając pana Boga nadaremno, nie poruszyła ustami.
Nagle zaczął nieśmiało przypuszczać, że może matka wcale się nie pomyliła i podczas starcia z niewidzialną, rażącą siłą prądu, faktycznie, któraś z jego kilku szarych komórek doznała poważnych obrażeń. Brzmiało to jak prawdziwy koszmar i tak nieprawdopodobnie, że znów rozbolała go głowa. Niemal natychmiast powrócił ten cholerny pisk; dokuczliwy, wywiercający dziurę w czaszce. Zacisnął powieki i zagryzł z bólu zęby, kiedy drzwi od pokoju zamknęły się za Heleną.
— Adam? Mogę wejść? Boże niech ten dzień się już skończy, bo nie wytrzymam. Przyniosłam ci tabletki.
Usłyszał melodyjny głos Angeli i poderwał się do pozycji siedzącej. Jak przypuszczał, została tu przywiedziona nie tyle z troski i współczucia, co z konieczności pokazania przed rodziną, że w ogóle takie cechy posiada. Angela była w tej kwestii bardzo podobna do Adama — nie wiedziała co to empatia, za to doskonale wiedziała co wypada zrobić, a czego nie. Nie czekając na zaproszenie, weszła spokojnym, dystyngowanym krokiem do pokoju. Nie zawsze się tak poruszała i Adam wiedział, że w tej chwili rozpaczliwie próbowała zwrócić uwagę na siebie, bo ten jego nieszczęsny wypadek w sposób dotkliwy zrzucił ją z piedestału i zeszła w rozmowach na boczny tor. Zastała go siedzącego na łóżku, opartego o ścianę, w wymiętolonej koszuli i potarganych włosach.
— No nieźle, tego to jeszcze nie grali. — Popatrzyła na niego nieco protekcjonalnie. — Jak się czujesz?
— Kiepsko, Angie. Dosłownie chce mi rozwalić łeb.
I wtedy zawibrował jej telefon.
— O szjet, to na pewno Robert, bo cały dzień się dzisiaj nie odzywał. Zerknę tylko, przecież Adaś mnie zna i wie, że ja bez telefonu to jak bez ręki. — Adam popatrzył smutno na swoją dziewczynę. Coraz boleśniej i dotkliwiej docierało do najczarniejszych zakamarków jego jestestwa, że… Może… Jakimś cudem, ale… zaczął słyszeć myśli innych. Jasne, było to dla niego abstrakcją rodem z taniej hollywoodzkiej produkcji, ale jak na ten moment nie znajdował żadnego innego wytłumaczenia dla tego, co słyszy w głowie, kiedy ktoś inny znajduje się w pobliżu. — No jasne, że to Robert. A to świnia, tylko takie życzenia? Jakaś gówniana pasta z internetu, co to się do wszystkich ciotek wysyła? Boże, jeszcze ta hybryda mi odłazi. Będę musiała do Moniki napisać, bo na sylwka z takim gównem nie wystąpię przecież.
— Z kim rozmawiasz? — zapytał wreszcie Adam, uważnie przyglądając się jak jej smukłe palce, zakończone opiłowanymi w szpic paznokciami w kolorze pudrowego różu, rytmicznie uderzają w ekran telefonu.
— Z Sylwią, wiesz… Pyta czy po świętach się zobaczymy. Poproszę Monikę tym razem o mat. I turkusy. Na jakieś turkusy mam ochotę. Nie wiem, może niepotrzebnie tę emotikonę tu wstawiłam? — odpowiedziała, nie zaszczycając go spojrzeniem.
— Mhm.
— No, ale z tobą już lepiej? Dobra, wysyłam, niech wie, że się nie gniewam. Święta są to może motyw sweterka sobie na paznokciach zrobić? Najwyżej mi przedłuży, a co mi tam, modne teraz. Przyniosłam ci tabletki od twojej mamy. Masz, łyknij. Jasna pała, nie wierzę, że nie umiał tych pieprzonych lampek naprawić. Czego on się w szkole uczył?
Nie wiedzieć czemu, Adam nagle zaczął się zastanawiać, jak wyglądałby seks w tych nowych, ciągle jeszcze niezrozumiałych dla niego okolicznościach.
Tego magicznego, wigilijnego wieczora jeszcze kilka razy próbował powrócić do stołu, żeby dokończyć kolację w spokoju i pokazać się rodzinie, która najwyraźniej sądziła, że jego dni są policzone. Jednak za każdym razem, kiedy tylko przekraczał próg salonu, niewyobrażalny huk i jazgot rozpętywał się w jego głowie, jakby te dziewięć osób próbowało się przekrzyczeć. Przelewające się kaskady myśli, niepoukładane i nieskładne, wyrwane z kontekstu o różnej intonacji i zabarwieniu tworzyły taki harmider, że przy tym szkolna przerwa w gimnazjum zdawała się być pieszczotą dla ucha, porównywalną z odsłuchiwaniem sonaty księżycowej w pieleszach domowych.
Zbawienne właściwości ibuprofenu sprawiły, że dokuczliwy ból głowy odpuścił Adamowi. Niestety lek ten, pomimo mrowia innych zalet, nie miał mocy leczenia duszy, więc poczucie bezradności, niepewności jutra i niezrozumienia dla całej tej iście abstrakcyjnej sytuacji dosłownie wywijało mu żołądek na lewą stronę, nie pozwalając znaleźć ukojenia w regenerującym śnie. Czy to w ogóle było możliwe, żeby słyszeć myśli innych? I to w wyniku porażenia prądem!? Czy to wciąż był sen, czy już jawa, ale przedziwna, groteskowa i tak nieprawdopodobna, że ciężko było w to uwierzyć?
Był bliski przekonania samego siebie, że to tylko omamy, ale potem zastanowił się nad przypadkowo wywołanym do tablicy Robertem. Nie było mowy o tym, żeby Angie przyznała mu się do tego, że potajemnie koresponduje z innym mężczyzną, a więc… musiał usłyszeć jej myśli. Obie te informacje sprawiły, że jego rutynowy świat zatrząsł się w posadach. Bo usłyszeć czyjeś myśli, to jedno, ale przy tym od razu stracić zaufanie do kobiety, dla której planował zrezygnować z wielu wygód życia i poczynić krok naprzód? A Adam nie był idiotą. Był mało obeznany w świecie i ludzkich relacjach, izolując się od społeczeństwa i tym samym unikając konfliktów oraz ekspozycji swojej kruchej psyche na dramaty, ale umiał odczytywać sygnały wysyłane przez swoją dziewczynę. Zwłaszcza, że te — na przestrzeni lat — urosły z drobnych aluzji do śmiałych żądań i wyraźnych poleceń. Doskonale zdawał sobie sprawę, że wujek Stasiek, choć niewątpliwie był prostakiem, to słusznie zauważył, że ktoś mu tę Angelę może podebrać, gdyby dalej stawiał opory i wymigiwał się od ślubnego kobierca. Właśnie dlatego, kilka miesięcy temu, Adam stał się szczęśliwym posiadaczem paszportu i kredytu w złotówkach o wartości dziesięciu tysięcy odłożonych na wspólny wyjazd i pierścionek zaręczynowy. Znał Angelę tak długo, że umiał przeliczyć jej wartość — romantyczne oświadczyny na Rudzkiej Górze podczas pełni księżyca, choć zdecydowanie ekonomiczne, na pewno nie były czymś, czego oczekiwała od mężczyzny, któremu chciałaby obiecać resztę swojego życia.
Myśląc o tym coraz intensywniej, Adam dochodził do ponurego wniosku, że ten — na pierwszy rzut oka — nieszczęśliwy wypadek, uchronił go od popełnienia największego głupstwa w życiu.
ROZDZIAŁ II
WIŚNIA W CZEKOLADZIE
Pierwszy dzień świąt dopadł Adama jak kac morderca. Złapał w swe szponiaste macki, wyobracał, wygniótł i wymiętosił, żeby na koniec zjeść i wyrzygać. Już sam poranek był jak zderzenie z betonową ścianą, bo kiedy tylko Adam otworzył oczy, zdał sobie sprawę, że sen wcale go nie zregenerował, ani tym bardziej nie naprawił, a równo za dwa dni powinien siedzieć w swoim kołowrotku i przebierać raźno nóżkami w rytm pohukiwania krwiożerczego menadżera Karola.
Niestety był w pełni świadom tego, że jego miejsce pracy jest wielkim skupiskiem ludzi oraz — co za tym idzie — ich wszystkich emocji i po prostu nie umiał sobie wyobrazić, że w tych całkiem nowych okolicznościach nie postrada tam zmysłów w przeciągu kilku minut. W dodatku był przekonany, że za żadne pieniądze świata nie chciałby wiedzieć, co właściwie myśli o nim jego przełożony. Wystarczyło mu to, że Karol w mało wyszukanych słowach dał mu do zrozumienia, jakoby telefonowanie w święta z prośbą o urlop zaraz po nich było skrajnie nieodpowiedzialne i zagrażało płynności finansowej firmy. A potem pomyślał o tym, że gdyby nie jego wrodzona uczciwość i informowanie kogokolwiek o nieobecności w pracy, nikt by się nie zorientował, że nie zajmuje swojego boksu numer czterdzieści cztery.
Jednak o wiele gorszym okazał się wspólny poranek z najbliższymi, spędzony tradycyjnie na gonitwie, bitwie o łazienkę i licytowaniu się o życiowe priorytety. Do tej pory Adam nie widział w tym nic nadzwyczajnego, ale teraz, kiedy nie tylko słyszał co o nim mówią, ale i wiedział co o nim myślą, stało się to dla niego naprawdę przykrym doświadczeniem. Niecodziennie, jeśli nie nigdy, Adam miał okazję spędzać te wczesne godziny w takim hałasie i zgiełku. Myśli o różnym zabarwieniu i treści wpadały do jego głowy, siejąc spustoszenie i omal nie przyprawiając go o nudności.
A skoro o nudnościach mowa, to z Wiktorią rzeczywiście był kłopot. I to w skali wszystkich dramatów, jakie dotychczas miały szansę potrząsnąć ich rodzinnym domem, Wiktoria zasłużyła na bezapelacyjną dziewiątkę w skali Richtera. Choć Adam nie do końca jeszcze panował nad rozróżnieniem słów od myśli w tym kłębowisku wszystkiego i niczego, to szybko wyłapał pośród tego zlepku „niechcianą ciążę”. Nie miał jednak pewności, co do tego, kto bardziej jej nie chciał — czy matka, czy sama Wiktoria. Po ledwie kwadransie funkcjonowania w takich warunkach kompletnie opadł z sił, łyknął dwie tabletki z ibuprofenem i zasnął wycieńczony, śniąc o rzeczach przyziemnych i beztroskich przez prawie cztery godziny. Pewnie spałby i dłużej, gdyby nie to, że wreszcie zaczęły go dręczyć koszmary.
Stał po kolana w śniegu, wpatrując się w drewniany dom majaczący w oddali. Coś nieokreślonego go tam przyciągało, choć każda cząstka jego instynktu ostrzegała, żeby zawrócił. Lęk i niepokój zaciskały mu się na sercu, ale ruszył naprzód, czując, że musi to zrobić. Śnieg pod jego stopami skrzypiał głośno — nienaturalnie głośno, jakby wokół panowała zupełna cisza.
Zbliżając się do domu, poczuł lekkie mrowienie na karku. Zatrzymał się i obejrzał za siebie, lecz śnieżna pustka była niezmącona. Jednak poczucie zagrożenia rosło. Nagle, w oddali, zauważył mężczyznę. Stał nieruchomo, ubrany w ciemny płaszcz, z rękami schowanymi w kieszeniach. Jego twarz była skryta w cieniu, ale mimo że postać wydawała się niegroźna, coś w jego obecności przyprawiało Adama o zimny dreszcz.
Z każdą sekundą mężczyzna wydawał się być bliżej, choć Adam nie zauważył, żeby poruszał się w jego stronę. To go przeraziło. Serce zaczęło bić szybciej, a ciało niemal natychmiast zareagowało — bez zastanowienia, Adam odwrócił się na pięcie i zaczął biec w przeciwnym kierunku. Śnieg chrzęścił pod jego butami, powietrze stawało się coraz cięższe, a lęk narastał z każdym krokiem.
I wtedy, zupełnie niespodziewanie, pod jego nogami zaczęły pojawiać się gruszki. Zielone, soczyste gruszki, które wydawały się niemal wyrastać spod śniegu. Adam potknął się o pierwszą z nich, a kiedy próbował odzyskać równowagę, kolejne gruszki zaczęły mnożyć się pod jego stopami. Ślizgał się po nich, upadał, przewracał, próbując uciec, ale pojawiały się coraz liczniej, jakby próbowały go zatrzymać.
Nagle stracił równowagę i upadł w śnieg. Gruszki tłoczyły się wokół jego ciała, wciskając się pod dłonie i kolana, a zimno zaczęło przenikać go do kości. Czuł, jak mroźne powietrze zaczyna go dusić, ale był tak wyczerpany biegiem i strachem, że poddał tę walkę. Poczuł zimno pomiędzy palcami, poczuł jak cały drętwieje i traci zdolność do ruchu, a dławiące uczucie paniki zaczyna go rozrywać od środka, sprawiając, że wreszcie wyrwał się z potwornych objęć sennego koszmaru.
— Cholerne gruszki! — sapnął i otarł pot z czoła, nie do końca rozumiejąc, cóż one właściwie mogłyby oznaczać. Jednak — choć jego intuicja była bytem raczej nieśmiałym — coś mu podpowiadało, że miały jakiś ukryty sens i symbolikę, której nie do końca rozumiał.
Adam czuł, że jego życie wymyka się spod kontroli. Problem, przed którym teraz stał, był jak czarna dziura, pochłaniająca jego dotychczasowe poczucie normalności. Powrót do codziennego funkcjonowania uznał za niemalże niemożliwy, a sam pomysł wyjścia do osiedlowego marketu po bułkę wydawał mu się w tym momencie wyczynem na miarę wspinaczki na Mount Everest. I to wszystko w zimę, bez odpowiedniego sprzętu i bez butli z tlenem. W jego głowie panował kompletny chaos, a każda dodatkowa osoba w jego otoczeniu tylko go potęgowała.
To było nie do zniesienia. Kiedy znajdował się w pobliżu więcej niż dwóch osób, ich myśli zalewały jego umysł jak nieustanny potok słów, emocji i obrazów, których nie potrafił zignorować. Każde słowo, każda ukryta intencja, nawet ciche zmartwienia i sekrety ludzi wokół niego — wszystko to wdzierało się do jego głowy bez zaproszenia. Adam czuł się jak więzień we własnym ciele, osaczony przez myśli innych, które przejmowały kontrolę nad jego życiem.
Jednak wiedział też, że nie może zamknąć się w pokoju na zawsze i liczyć, że matka będzie mu dostarczać posiłki pod drzwi. Właśnie dlatego postanowił, że poważnie z nią porozmawia. Była jedyną, której mógł zaufać i głęboko liczył na to, że odnajdzie minimum zrozumienia dla swojego beznadziejnego przypadku.
— Mamo? Masz chwilę?
— Oho, na bank czegoś chce. Zawsze tak melodyjnie przeciąga sylaby, kiedy czegoś chce. — Popatrzyła na niego znad okularów, wychyliwszy nos zza książki o typowo babskiej tematyce. — Co się stało, syneczku?
Wzięła głęboki oddech, gdzieś w krańcach świadomości przeczuwając, że nie będzie to łatwa rozmowa. Jej dzieci nigdy nie przychodziły do niej z błahostkami, bo Helena święcie wierzyła, że przygotowała je do życia w należyty sposób i, że potrafią zadbać w równym stopniu o swoje fizys, jak i psyche bez jej rodzicielskiego przewodnictwa. Rzeczywistość jednak weryfikowała to śmiałe przeświadczenie. Każdy kto Helenę znał, doskonale wiedział, że nawet trywialny kłopot i nic nieznacząca pierdoła mogły urosnąć w jej oczach do rangi niewyobrażalnego dramatu ze śmiercią i trwałym kalectwem w rolach głównych, dlatego jej dzieci, doskonale zdając sobie z tego sprawę, wolały swoje przecierpieć w ciszy, niż dokładać jej zmartwień. I słuchać jej biadolenia, dodajmy.
Zamknęła książkę i spojrzała na Adama podejrzliwie, kiedy tylko usiadł naprzeciwko niej. Wydał jej się dziwnie nieobecny, zatroskany i trochę oderwany od rzeczywistości.
— Ciekawe, co tym razem.
— Mamo… Nie mogę wrócić do pracy — zaczął niepewnie, ostrożnie artykułując każdą sylabę. — I w ogóle, nie bardzo mogę wrócić do normalnego funkcjonowania po tym incydencie z choinką.
— Ty od trzydziestu lat nie możesz wrócić do normalnego funkcjonowania, też mi nowość. Z jakiego powodu? — Popatrzyła na niego z udawaną troską. — Chyba nie myśli, że ja biedna ze swojej marnej pensji utrzymam jego, ciężarną Wiktorię i Tomka! On chyba nie wie, ile kobieta w ciąży potrafi przejeść i ile dziecko kosztuje! Coś cię boli? No tak, przecież na pewno tego nie wie, bo i skąd miałby wiedzieć, jak mu niespieszno do zakładania rodziny!
Adam na tę nagłą falę wyrzutów, zarezerwowaną najwyraźniej tylko dla jego matki, zareagował gęsią skórką i głębokim przygnębieniem. Gdyby nie to, że w żaden sposób nie umiał sobie poradzić z tą nową dolegliwością, która go dotknęła, zapewne położyłby po sobie uszy i grzecznie wyszedł z pokoju, pozostawiając kwestię jego zarobkowej niedyspozycji na inną okazję. Nie miał jednak wyboru, więc postanowił odpalić bazukę.
— Mamo… Naprawdę nie wiem jak ci to powiedzieć. Też mi się to wydaje głupie i abstrakcyjne, ale… Chyba… Słyszę ludzkie myśli.
Twarz Heleny zastygła w bezruchu. Patrzyła na Adama oczami, które teraz zdawały się mieć średnicę kół rowerowych, bezwiednie rozchyliła usta i tylko brak upierzenia odróżniał ją w tym momencie od rozbudzonej sowy.
— Czyli jednak zwariował.
— Mogę ci to nawet udowodnić. Po prostu, kiedy w pobliżu znajdują się więcej niż dwie osoby, to mam wrażenie, że rozsadza mi czaszkę. — Matka dalej nie wydobyła z siebie nawet pół dźwięku, ale Adam wyraźnie słyszał, że w myślach, jak mantrę, powtarzała coś o jego wariactwie. — Nie jestem wariatem. Sam nie bardzo to rozumiem, ale chyba… Potrzebuję pomocy.
— Jasne. Pomocy — powiedziała, patrząc na niego z coraz to większym niedowierzaniem. — Nie dość, że córka z brzuchem, to jeszcze syna w psychiatryku będę mieć! Za co mnie los tak pokarał?!
— Nie potrzebuję żadnego psychiatryka, mamo. Potrzebuję kogoś, kto mi pomoże nad tym zapanować. Nie wiem, jakiegoś mnicha z Szaolin, czy innego egzorcystę… Chciałbym, żebyś mnie zrozumiała, bo na tym etapie już wiem, że bez twojego wsparcia i zrozumienia nigdy nie uda mi się z tym uporać.
Poruszył czułą strunę. Helena chciała za wszelką cenę chronić swoje dzieci i być dla nich opoką, ale powoływanie się na te wartości w tych surrealistycznych warunkach uznała za tanią prowokację.
— Adam, co ty za bzdury wygadujesz? Dobra wymówka, darmozjad pieprzony, głupoty będzie wymyślać, żeby tylko do roboty nie iść! Ach, biedna ta Angela, co ona sobie na głowę bierze!
— To nie jest wymówka! — krzyknął, a Helena znieruchomiała w przerażeniu.
Usłyszał bardzo wyraźnie jak spłoszone myśli galopują po jej głowie, jakby właśnie zdała sobie sprawę z tego, że faktycznie wyczytuje z niej znacznie więcej, niż powinien.
— Jezu, muszę po karetkę jakąś zadzwonić! Muszę! Naprawdę oszalał i naprawdę ten prąd mu we łbie pomieszał!
— Nie, mamo, nie potrzebuję żadnego pieprzonego psychiatryka! Wiesz ilu tam siedzi psycholi? Naprawdę ostatnie czego chcę, to usłyszeć, o czym myślą cholerni wariaci! Potrzebuję spokoju na kilka dni i coś wymyślę, to wszystko!
— Dobrze, synu. Porozmawiamy o tym jeszcze. A może do Marzeny zadzwonić? Chyba nadal na Czechosłowackiej pracuje, a jeśli nawet nie, to może coś uradzi.
— Nie wierzysz mi, co? — zapytał Adam z wyrzutem, bo właśnie poczuł, że ta dyskusja, jak wiele innych zresztą, była zupełnie bezcelowa.
— Staram się uwierzyć, synu. Nie wiem czy jeszcze numer do niej mam, Boże, tak dawno się z nią nie widziałam, że to aż wstyd teraz wydzwaniać!
— To po co chcesz dzwonić do Marzeny?
Helena złapała się za serce w teatralnym geście i zaczęła hiperwentylować. Nawet jeśli wcześniej nie wierzyła, lub nie chciała uwierzyć, to właśnie w tym momencie boleśnie do niej dotarło, że Adam faktycznie usłyszał jej myśl. Nie zmieniało to w ogóle faktu, że w tej sytuacji poziom abstrakcji i groteski poszybował za wszystkie dotąd jej znane skale i Helena nie widziała już absolutnie żadnej innej możliwości, niż wezwanie na pomoc specjalistów od przypadków beznadziejnych. A Adam był przekonany, że część upstrzoną żartami i przekomarzaniem się mieli już daleko za sobą. Zrozumiał, że wybicie jej z głowy tego pomysłu będzie zakrawało o cud, dlatego przeszedł do defensywy — złożył broń i poddał się, zanim padną słowa, które tylko pogorszą jego sytuację.
— Daj mi parę dni, dojdę do siebie — powiedział wreszcie zrezygnowanym tonem i wyszedł z pokoju, zostawiając matkę w totalnym osłupieniu; jak nieruchomą sylwetkę, jak posąg niewrażliwy na największe podmuchy wiatru.
Teraz już był pewien, że żarty się skończyły i jeszcze zanim dotarł do swojego pokoju przez myśl mu przeszło, że jedynym dla niego ratunkiem jest ucieczka. Z domu, z miasta, może nawet i z kraju, byleby tylko w miejsce, gdzie nie ma nikogo. A potem zaczął się zastanawiać, czy takie miejsca na naszej planecie jeszcze w ogóle istnieją.
Z każdą myślą o ucieczce Adam coraz bardziej uświadamiał sobie, że potrzebuje przestrzeni, w której mógłby zapomnieć o codziennych zmartwieniach i doświadczyć prawdziwego spokoju. W jego sytuacji idealny zdawał się być tylko klasztor pełen medytujących mnichów, którzy przez całe życie uczą się, jak uciec w ten błogi, pozbawiony myśli stan. Niestety budżet Adama nie był aż tak zasobny, żeby pozwolił mu zaszyć się na resztę życia gdzieś w odległym Nepalu i zgłębiać techniki relaksacyjne. W ostatecznym rozrachunku nie miało to jednak większego znaczenia, bo Adam był tak mocno wrośnięty w ojczystą ziemię, że po prostu nie przeżyłby podróżowania na takie odległości, nawet jeśliby wynajął prywatny samolot i zmagał się po drodze tylko z własnymi myślami. I mimo że Adam snuł różne plany na ucieczkę od zgiełku w jakieś odludne miejsce, od urokliwych Bieszczad po Bory Tucholskie, to każdy z nich wydawał się niemożliwy do zrealizowania.
Pokój utonął w niebieskawym świetle laptopa, kiedy Adam zaczął przeszukiwać internet w poszukiwaniu informacji, które powinien zabrać ze sobą w podróż. Jeśli monotonna praca w korpo go czegoś nauczyła, to tego, że zawsze lepiej wiedzieć o dwie rzeczy więcej niż o pół za mało. Od razu założył, że będzie musiał się gdzieś zatrzymać na nocleg, bo rozbijanie namiotu na dziko w szczerym polu, było pomysłem o tyle ryzykownym, że mógł zostać uznany za jakiegoś uciekiniera albo psychopatę i na własnej skórze przekonać się o wydolności służby więziennej. Poza tym była przecież zima. Dlatego bez reszty pochłonęło go przeszukiwanie stosów ofert hotelarskich o standardzie dobrym, znośnym i nieciekawym — Adam nie szukał luksusów, bo doskonale wiedział, że wszędzie tam gdzie rozreklamowane kurorty, komfort i wygoda, tam dzikie tłumy ludzi, których za wszelką cenę chciał uniknąć.
Długo szukał za wystarczająco odludnym miejscem. Obejrzał ofertę Królewieckiego Pałacu wyglądającego jak obora o podwyższonym standardzie, stronę jakiegoś podrzędnego motelu, który — gdyby nie dywany na ścianach — mógłby robić za plan filmu do amerykańskiego horroru klasy C, aż wreszcie ekran laptopa zamigotał na zielono i wyrzucił okienko z reklamą pensjonatu o nazwie Zelenaya Grusha, co — jak Adam pamiętał z lekcji rosyjskiego w liceum — oznaczało po prostu: zielona gruszka. Nie zastanawiał się dwa razy i kliknął w link. Szybko przejrzał galerię zdjęć i zapoznał się pobieżnie z opisem, ale od samego początku poczuł całym sobą, że było to miejsce dla niego stworzone, chociaż nie potrafił tego wytłumaczyć w żaden sposób. To było coś więcej, niż lakoniczne zaproszenie do zakwaterowania. To było jak miękkie lądowanie w objęciach natury i błogiego spokoju po wyczerpującym locie. Oglądając zdjęcia pensjonatu, poczuł się jakby już tam kiedyś był; wśród drewnianych ścian i tradycyjnego wystroju, które przywodziły mu na myśl rodzinny dom prababci Stasi, u której parę razy spędził niezapomniane, wiejskie wakacje. Kameralność i unikalna atmosfera pensjonatu były dla niego jak obietnica spokojnych wieczorów, bez gonitwy i zgiełku, pośród przepięknych krajobrazów. Jego własna, bezpieczna przystań. Odległa, ale kusząca jakąś niewytłumaczalną, sielską aurą. Nie miał pojęcia, jak to się stało, ale od razu poczuł głęboką więź z tym miejscem. Zielona Gruszka miała w sobie coś magicznego i nie umiał temu zaprzeczyć, choć — co właściwie przerażało go najbardziej — była położona w głębokich ostępach Puszczy Rominckiej na terenie obwodu kaliningradzkiego.
A potem zdał sobie sprawę, że babcia Jadwiga, która mieszkała w Gołdapi, często raczyła go opowieściami o pustce i dojmującym „niczym” w tym nadbałtyckim, łupieżczym dobytku naszych słowiańskich kumpli o nieco mocniejszych głowach. Wielokrotnie słyszał opowieści o tym miejscu, bardziej niż ludzi, pozbawionemu wiary w lepsze jutro i jakiejkolwiek nadziei, ale nigdy nie zadał sobie zbyt wiele trudu, żeby zgłębić swoją wiedzę o tym rejonie. Na pierwszy rzut oka rozwiązanie to wydawało się idealne, choć niestety cholernie odległe od jego rodzimej Łodzi. Jednak dopiero, kiedy uzmysłowił sobie, że przecież planował wakacje nad Morzem Czarnym ze swoją wybranką i dzięki temu był szczęśliwym posiadaczem paszportu, zrozumiał, że czuwało nad nim coś więcej niż opatrzność boska. Całym sobą czuł, że nie może zostać w mieście i w domu — matka z całą pewnością nie będzie zwlekać z wezwaniem uroczych łowców skór, chętnych zaaplikować mu ponadprogramową dawkę pavulonu i zapakuje go w kaftan bez cienia zawahania, jeśliby tylko jego stan nie uległ poprawie. A po tych świętach wiedział, że jeśli coś z jego stanem zdrowia może się zmienić, to tylko na gorsze, dlatego był już prawie pewien, że jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, to obwód kaliningradzki stanie się celem jego podróży. Sam nie bardzo to rozumiał, ale kiedy o tym wszystkim myślał, doznał nagle dziwnego uczucia podniecenia, jakby jakaś mała, nędzna szpilka dźgała go w tyłek. I choć uczucie to było mu zupełnie obce, musiał przyznać sam przed sobą, że niebywale mu się to spodobało.
Chwilę później, pod osłoną nocy, spakował się do największego plecaka, jaki miał, nie szczędząc miejsca na swetry i grube skarpety, wrzucił jakiś suchy prowiant na drogę, naładował telefon i ruszył zamaszystym krokiem przez przedpokój, nie do końca pewien, czy dotarło do niego to, co właśnie zamierzał sobie zrobić.
Już na bardzo wczesnym etapie swojej podróży Adam napotkał drobne perturbacje i komplikacje, bo kiedy tylko przemierzył całą długość przedpokoju i zaczął się ubierać, zauważył, że w kuchni wciąż pali się światło, mimo że godzina była bardzo późna, a nawet wczesna. Wiedziony zwykłą ludzką ciekawością, zajrzał przez uchylone drzwi i jego oczom ukazała się babcia Jadwiga rozparta na podłodze jak dama dworu na szezlongu, w asyście na wpół opróżnionego pudełka ulubionych wiśni w czekoladzie i z twarzą umazaną od tegoż smakołyku.
— Babcia? Co ty tu… — zaczął zadawać pytanie, ale kiedy rozejrzał się po kuchni i zobaczył piętrzące się jak drapacze chmur pudełka po bombonierkach, to natychmiast zrozumiał, że nie tylko on desperacko próbował uciec od ostatnich, wyjątkowo stresujących doświadczeń, jakimi niewątpliwie były wspólne święta.
— Cholera, a ten czego tu chce? Adam? Zaraz pewno morały mi będzie prawił. Rodzinka świętojebliwców, psia jego mać.
Babcia czytała książkę. I wbrew pozorom nie była to pozycja harlequinowa z matczynej biblioteczki, a dzieło Sapkowskiego, któremu najwidoczniej oddała się bez reszty. Zanim Adam brutalnie wtargnął w jej życiową przestrzeń, wyglądała na naprawdę zadowoloną.
— Wszystko w porządku, babciu?
— Było w porządku, zanim tu wlazłeś. A co ma być nie w porządku? Lunatykuje, czy jak? Idźże zakłócać spokój komuś innemu. No, żeby ich cholera jasna, nawet w nocy będą człowieka nachodzić i dręczyć!
Adam głęboko westchnął, machnął ręką i już miał odwrócić się na pięcie, zostawiając ją w upragnionym spokoju, kiedy usłyszał nieśmiałe mruknięcie.
— Czy on na spacer idzie? A ty dokąd się wybierasz? Zwariował?
— Wyjeżdżam… Znaczy, no… Mam zaplanowany wyjazd — wyjąkał nieśmiało, bojąc się, że babcia natychmiast połapie się w przekręcie.
— Ty?! To już musieli go dobrze tu wkurzyć. Biedny chłopak. — zachichotała pod nosem. — Chodź, Adaś, dziabnij sobie wisienkę przed podróżą, lepiej ci się zrobi.
Adam niepewnie wszedł do kuchni i nieśmiało przycupnął na podłodze obok babci. Poczęstował się wiśnią i niemal natychmiast tego pożałował — zestawienie palącej ogniem gorzały z gorzką czekoladą i kwaśną wiśnią sprawiło, że skrzywił się, jakby za chwilę miał zwymiotować.
— To czym ci tak dopiekli, że jak szczur uciekasz pod osłoną nocy, co?
— Nie uciekam, mówiłem… Wyjazd mam. Zaplanowany.
— Aha, srają, muchy będzie wiosna. Adaś, nie strugaj pawiana, gdybyś miał jakiś wyjazd zaplanowany, to cała rodzina sikałaby w gacie z podniecenia, że wreszcie się gdzieś ruszyłeś i ta plotka na pewno dotarłaby też do mnie. Przecież to jasne, że uciekasz. Pytanie przed czym i po co? Bo zdaje się, że masz już trzy dychy na karku i od dawna możesz stanowić sam o sobie, co? No chyba, że Helena, wredna zołza, miała na niego lepszy pomysł i tak go trzyma pod kloszem, jak jakiegoś niepełnospryta.
— Długo by opowiadać, babciu. A jak znam życie, to i tak byś nie zrozumiała.
— Biedaczysko, któreś z tych podłych babsztyli musiało go nieźle postraszyć. Mam czas, Adaś. Sprawdź mnie.
Adam miał moment zawahania. Nigdy wcześniej nie rozmawiał z Jadwigą w ten sposób i nigdy nie sądził, że znajdą jakiś wspólny język. Zawsze wydawało mu się, że to tylko bardziej pomarszczona wersja jego matki, a odległość jaka ich na co dzień dzieliła, sprawiała, że nie mieli okazji się lepiej poznać. Raz kozie śmierć, pomyślał i zaczął dukać.
— Wiesz, tak mi się wydaje, że… Od tego incydentu z choinką, no wiesz… słyszę myśli innych.
— No nie gadaj! — ryknęła i klasnęła w uda, po czym zakryła obiema dłońmi usta, jakby nagle zdała sobie sprawę, że włożyła w tę eksklamację stanowczo za dużo decybeli jak na tak późną porę. Ostatnie czego by chciała, to nalot biadolącej Heleny na jej nocne królestwo. — To po co ja ślinę zużywam? Pokaż, co potrafisz!
I wtedy Jadwiga pomyślała o fioletowej żabie, a Adam bezbłędnie tę myśl odczytał. Podobnie zresztą jak wszystkie inne — tę o romskim pałacu z lat pięćdziesiątych, przerośniętym borsuku, pakistańskim poganiaczu bydła, feudalnym wyzysku chłopów, żółwiu w miętowej kucharskiej czapeczce i jajecznicy z kiełbasą. Bawili się przednio, śmiejąc w głos z coraz to bardziej abstrakcyjnych pomysłów Jadwigi. Ona wprost piała z zachwytu, a Adam odetchnął z ulgą, bo poczuł, że znalazł zrozumienie. Aż wreszcie naszła go ponura refleksja, że bardzo zaniedbał ich więź i nigdy nie dał sobie szansy, żeby się przekonać, jaka naprawdę jest jego własna babcia. W tych niezbyt sprzyjających okolicznościach zrozumiał, że cały czas mógł mieć wsparcie i oparcie w rodzinie, ale nigdy nie odważył się wyciągnąć po nie ręki.
— Czas na mnie, babciu — powiedział wreszcie, ocierając łzę rozbawienia, która płynęła mu po policzku. Naprawdę nie umiał sobie przypomnieć, kiedy ostatnio płakał ze śmiechu. — Jak się mama obudzi, to nie obejdzie się bez lamentów. Nie chcę, żeby mnie wpakowała w kaftan.
— Powiedziałeś jej o tym i nadal chce cię wysłać do czubków? To się w głowie nie mieści, że wychowałam taką idiotkę. Ups, przepraszam, nie chciałam tak nazwać… Wiesz, teraz kiedy wiem, że słyszysz co myślę, muszę być bardziej powściągliwa — zachichotała nerwowo.
— Nie szkodzi. Rozumiem.
— To gdzie jedziesz?
— Nie wiem, czy mogę…
— Adaś, jasne, że możesz. Nie mieliśmy nigdy okazji poznać się lepiej i zawsze miałam wrażenie, że matka wychowała cię na malkontenckiego gbura, więc rozumiem, że możesz nie mieć do mnie zaufania, ale na Boga! Nie pozwoliłabym nigdy wsadzić swojego wnuka do psychiatryka!
— Wybieram się do obwodu kaliningradzkiego. Łudzę się, że — tak jak opowiadałaś — nie ma tam zbyt wielu ludzi. Wiesz, sztuczki z fioletowymi żabami są super, dopóki nie myśli o nich siedem osób dookoła. Wtedy chce mi, dosłownie, rozwalić czaszkę.
Jadwiga nieznacznie drgnęła, a Adam usłyszał jakąś prędką, spłoszoną myśl, która z nagła przebiegła po jej umyśle, ale była na tyle nieskładna, że nie umiał nadać jej sensu.
— To zrozumiałe — odparła po chwili. Szybko, niedbale, jakby próbowała odciągnąć jego uwagę od swoich myśli. — Tak jak ludzie paplają bez przerwy o wszystkim, tak i myślą. A tam, na pewno znajdziesz swój upragniony spokój, choć to raczej ponure miejsce. Ładne, ale ponure, wiesz… Ptaki zawracają, mgła konie dusi i te sprawy. Parę razy tam nawet byłam, ale z tymi wizami…
Adam zamarł i wytrzeszczył oczy.
— O, kurwa.
Babcia popatrzyła na niego z pełnym politowania uśmiechem.
— Oj, Adaś. Bez tego ani rusz. Spróbuj przez internet. Zygmunt jak ostatnio na zakupy do Gusiewa jechał, to tak robił.
— Dzięki, babciu! — poderwał się z miejsca jak poparzony i poczuł nagłą potrzebę ucałowania jej w pomarszczony, usmarowany czekoladą policzek, a ona nieco zaskoczona tym egzaltowanym gestem zachichotała pod nosem.
— Cieszę się, że mogłam pomóc!
Pędem wrócił do pokoju i odpalił laptopa. Rzeczywiście, można było starać się o e-wizę, wypełniając kilka wyjątkowo upokarzających dokumentów, w których to — jak Adam sądził — zabrakło już tylko miejsca na rozmiar buta i statystykę dotyczącą ilości posiadanych plomb w uzębieniu. Ostatecznie jednak po małej bitwie z zawiłościami czysto technicznymi, złożył wniosek, narzekając pod nosem, że niezbyt korzystnie wyszedł na zdjęciu paszportowym i wykupił ubezpieczenie podróżne. Zgodnie z informacjami zawartymi na stronie, gotowa wiza miała być dostarczona na maila w przeciągu czterech dni i za okazaniem tegoż maila umożliwić wjazd na teren Rosji. Trochę komplikowało mu to wszystkie szyki, ale postanowił, że w razie gdyby urzędnicy okazali się wyjątkowo opieszali, po prostu wynajmie jakiś hotel po polskiej stronie granicy i cierpliwe poczeka na swój elektroniczny dokument. Wyraźnie dumny z siebie i z tego, że udało mu się doprowadzić wszystkie formalności do szczęśliwego półfinału, postanowił zajrzeć jeszcze do kuchni, żeby pochwalić się babci swoim sukcesem i pożegnać.
Jadwiga nadal siedziała na podłodze, opracowując kolejne pudełko wiśni w czekoladzie i następny rozdział sagi o wiedźminie.
— Dzięki, babciu. Mam nadzieję, że to przejdzie i mi się uda.
— Uda się, co się ma nie udać! Chyba, że na jakiegoś złośliwego chuja w urzędzie trafisz. Ups, przepraszam, wyrwało mi się — powiedziała i nieco zawstydzona zakryła dłonią usta.
Adam uśmiechnął się szeroko.
— Słyszałem w życiu o wiele gorsze rzeczy.
— To na pewno, w końcu mieszkałeś przez tyle lat z Markiem pod jednym dachem. Po nowym roku wracam do Gołdapi. Odwiedź starą babkę, albo chociaż zadzwoń, jeśli będziesz jeszcze na tych swoich wojażach w poszukiwaniu szczęścia.
— Na pewno to zrobię — odparł i poprzysiągł sobie w duchu, że dla odmiany dotrzyma tego słowa.
Adam zawsze stronił od najbliższej rodziny, jako że nie spotkało go z jej strony nic nadzwyczajnie dobrego i pozytywnego. Nie miał życia zbudowanego na cudownym, sielskim dzieciństwie, choć w zasadzie nie miał też większych powodów do narzekań. A jednak, po dzisiejszej rozmowie z babcią, dotarło do niego, że przez to bezpodstawne wycofanie sporo stracił. Weźmy na przykład tamtą absurdalną kłótnię o gruszkę na strychu — od tamtego czasu już nigdy nie pojechał do niej na wakacje, choć co roku dostawał zaproszenie. A teraz, patrząc na Jadwigę, poczuł coś zaskakującego — może nie od razu wzruszenie, ale na pewno sentyment, ulgę, a nawet cień więzi, której nigdy wcześniej nie dostrzegał. Babcia, choć już sędziwa, nagle wydała mu się jak bratnia dusza. Trochę niespodziewane, biorąc pod uwagę, że ostatnio w taki swobodny sposób rozmawiali jeszcze w czasach, gdy jego największym problemem było to, czy zdąży na dobranockę.
— Adaś?
— Tak, babciu?
— Zerwij z Angelą — powiedziała nagle i czknęła rozdzierająco. — Kiepski z niej materiał na żonę.
Uśmiechnął się smutno i nie odpowiedziawszy, rozpoczął kolejny etap swojej podróży.
Kiedy wyszedł z wieżowca, owiał go mroźny wiatr, więc mocniej opatulił się szalikiem. Niby dżdżo, niby powietrze wilgotne, ale i tak ziąb był przeszywający. Zrobił dwa kroki naprzód i nagle zaczął się zastanawiać, jak zamierza dotrzeć do granicy i przejechać przez pół Polski, stroniąc przy tym od ludzi. Adam popatrzył tęskno na swojego srebrnego golfa, rocznik 95”. Myśl o podróży autem przemknęła z prędkością światła po jego umyśle, ale tak samo szybko jak się w nim pojawiła, tak szybko została wyrzucona na stałe. Nie dlatego, że Adam nie miał zaufania do swojego powozu, bo choć lista rzeczy kwalifikujących się w nim do naprawy była co najmniej czterokrotnie dłuższa niż lista życiowych osiągnięć nie tylko Adama, ale i całej jego rodziny, to gdzieś w głębi ducha wierzył, że to nadpalone sprzęgło i zgrzytająca skrzynia biegów taką podróż wytrzymają. Zdecydowanie gorszym był fakt, że formalnie właścicielem tego auta był jego ojciec. I z całą pewnością upomniałby się o swoją zgubę, kiedy zatroskana matka, szukająca Adama, schowałaby swój honor do kieszeni. A jeśliby go znaleźli — kaftan gwarantowany. Poza tym Adam uznał, że zabieranie ze sobą czegokolwiek większego niż bagaż życiowych doświadczeń i kilka par gaci na zmianę, mogłoby być dla niego zbyt dużym obciążeniem. No i gdyby jednak optymistyczne podejście co do stanu technicznego jego powozu okazało się złudne, nastręczyłoby mu to tylko niepotrzebnych komplikacji, a tych miał zdecydowanie po dziurki w nosie.
Podróż publicznymi środkami transportu również odrzucił z oczywistych względów. Był przekonany, że nie uda mu się przetrwać podróży pociągiem czy autobusem, jako że były to skupiska ludzi — z braku innych sensownych zajęć — zajętych głównie myśleniem o rzeczach ważnych i mniej ważnych. Z całą pewnością wolałby zasznurować sobie kaftan własnoręcznie i kazać się wywieźć do najbliższego psychiatryka, niż znaleźć się w takim kłębowisku myśli o różnym zabarwieniu. Dlatego doszedł do wniosku, że jego jedyną nadzieją jest samotny kierowca złapany na stopa.
Spojrzał ostatni raz na swój wieżowiec, wziął głęboki oddech i dodając sobie w myślach otuchy, ruszył przed siebie w kierunku alei Piłsudskiego. Słońce nieśmiało wychyliło się zza bloków i rozświetliło miasto jasnozłotym światłem, a potem gdzieś pośród cieni rzucanych przed przydrożne krzewy dostrzegł kształt gruszki i stanął jak wryty. W ostatnim czasie zaskakująco wiele aspektów jego życia wiązało się z tym owocem. Nawet nie próbował tego zrozumieć i objąć umysłem, ale był już przekonany, że nic go z jego drogi nie zawróci i cokolwiek mu te gruszki zgotowały, będzie musiał stawić temu czoła w pojedynkę.
ROZDZIAŁ III
AUTSAJDER
Adam siedział na mniej ubłoconym fragmencie trasy nr 14 i zastanawiał się, co właściwie się z nim stało. Wciąż z całych sił próbował wmówić sobie, że nie zwariował i to wszystko dzieje się naprawdę. Zawsze był typem człowieka, który preferował bezpieczne schematy. Jeszcze parę dni temu jego największym wyzwaniem logistycznym było zaplanowanie wyjazdu na drugi koniec miasta do urzędu, co wymagało dwóch przesiadek i niemalże precyzji taktycznej. Największa przygoda? Wyjście z domu bez parasola, gdy prognozy zapowiadały burzę. A teraz? Teraz siedział tu, na poboczu, jak jakiś uciekinier z własnego życia — sam, samiuteńki, mając w planach wycieczki turystyczno — krajoznawcze po odległej Rosji.
Doszedł do wniosku, że najwyraźniej posiadł jakąś supermoc i uznał, że ta wigilijna niespodzianka od losu nie była z kategorii trafionych prezentów. Zamiast tego, czego by sobie życzył — na przykład ponadprzeciętnej inteligencji, przewidywania numerów w totka, czy nawet umiejętności zapominania ulubionych książek i filmów, by móc codziennie odkrywać je na nowo — dostał… możliwość słyszenia myśli innych. W ostatecznym rozrachunku naprawdę wolałby, żeby to był kolejny świąteczny sweterek od ciotki Anieli, upstrzony brokatem i cekinami, który co roku lądował na dnie szafy. Ale nie. Zamiast tego — cudza plątanina myśli, która nie dawała mu spokoju i sprawiała, że świat nagle stał się straszniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Przez to czuł się, jakby ktoś wszczepił mu do głowy radio odbierające wszystkie stacje naraz, a każda z nich nadawała najnudniejsze i najbardziej żenujące audycje, jakie można sobie wyobrazić.
Większość swojego istnienia spędził na grzecznym wypełnianiu oczekiwań innych, nie rzucając się w oczy i unikając ryzyka, a tymczasem z jego dotychczasowego, nudnego życia — pełnego przewidywalności, rutyn i powtarzalnych porażek — nie zostało już nic. Znalazł się w naprawdę tragicznym położeniu, a niewinna awaria lampek choinkowych zafundowała mu spektakularny kryzys egzystencjalny. Siedział z plecakiem, wyglądając jak bohater filmu drogi, czekając na cud w postaci zatrzymującego się obok niego samochodu.
— Te, ziomuś!
Usłyszał nagle i zbaraniał. Rozejrzał się dookoła, ale jak okiem sięgnąć żadnego źródła głosu nie dostrzegł — żadnej żywej duszy.
— Ziomuś, we no rzuć jakiegoś paprocha. Strasznie mnie ssie.
Coraz bardziej przerażony zaczął się nerwowo rozglądać, ale i za nim, i przed nim rozpościerały się tylko szerokie, brązowożółte od uschniętej trawy pola skąpo obsadzone drzewami, a po szosie mknęły auta, które z uporem maniaka ignorowały jego wyciągniętą rękę i najwyraźniej nie zamierzały zatrzymywać się, żeby zgarnąć zbłąkanego autostopowicza. Adam nie do końca był pewien, czy udało mu się już wyjść z Łodzi, czy te nieco opustoszałe tereny nadal mieściły się w jego granicach.
— Co się tak smucisz, ziomuś? Dobrze będzie. Ale sypnął byś jakimś żarciem, bo trochę zgłodniałem.
I właśnie wtedy Adam dostrzegł na poboczu, tuż obok siebie, nieco wymiętoloną sylwetkę gołębia.
No, to nie może być prawda, pomyślał i kiedy już naprawdę bliski był tego, żeby zmienić kurs na Czechosłowacką, gołąb nastroszył piórka i wbił w niego przenikliwe, acz nieco nachalne spojrzenie.
— Ogłuchnięty jakiś chyba.
— Ty mówisz? — zapytał Adam, kompletnie zbity z pantałyku i nieco rozkojarzony.
— A ty mnie słyszysz?
Wyglądało na to, że to pokraczne ptaszysko było równie zdziwione, co Adam. Gołąb sprawiał wrażenie rasowego zabijaki i zbója. Miał rozmierzwione pióra na łebku, rozbiegany wzrok i niemiłosiernie brudne skrzydła, jakby zażywał odświeżającej kąpieli w smarach i oleju silnikowym. Poza tym był też lekko podskubany i wyglądał na takiego, który wiele w życiu przeszedł, żeby na koniec zostać wypędzonym daleko poza margines gołębiego społeczeństwa.
— Nie wiem, nie jestem pewien…
— To jak, masz jakieś żarełko? Głodny jestem, we no ziomuś, poratuj w potrzebie.
Adam niespiesznie zagrzebał w plecaku, wciąż z niedowierzaniem przyglądając się swojemu pierzastemu kompanowi. Wyciągnął paczkę krakersów i rozkruszył jednego z nich tuż przed wygłodniałym dziobem, wciąż próbując uwierzyć w to, że rozmawia z jakimś podskubanym gołębiem, siedząc na poboczu drogi. Nie wiedzieć czemu, nagle znów pomyślał o matce i o tym, że gdyby jej się z tego zwierzył, to „wariat” byłoby najłagodniejszym z określeń, jakiego by użyła.
— Oj, zacne, ziomuś! Dzięki!
Gołąb rozpoczął proces zachłannej konsumpcji, a Adamowi nadal próbującemu otrząsnąć się z szoku, przyszło do głowy, że jeśli zamierza uciec przed ludzkimi myślami w ostępy leśnej puszczy, w której żyje grubo ponad milion ptaków różnego formatu, ćwierkających bez przerwy o ziarnach i swoich pierzastych problemach, to w najbliższej przyszłości jego matka będzie zmuszona zamieścić nekrolog w lokalnej gazecie.
Gołąb czknął rozdzierająco.
— To dokąd jedziesz, ziomuś?
— Na północ.
— Coś chyba kiepsko ci idzie. Jak mi dasz jeszcze jednego krakersa, to ci pomogę.
— Ty? Niby jak?
— Mam ja swoje ptasie sposoby. Nie pękaj.
Adam popatrzył na gołębia nieco zdumiony i z wyraźnym powątpiewaniem, ale ponieważ ptak nadal prężył tors i wyglądał na absolutnie pewnego, tego co mówi, nie zastanawiając się dłużej wysypał z paczki jeszcze kilka ciastek.
— Na zdrowie, przyjacielu.
Ptaszysko pożarło zachłannie wszystko, czym Adam go obdarował i poszybowało wysoko w górę, nie pożegnawszy się, zostawiając go samego z własnymi myślami. Groza sytuacji powoli i boleśnie zaczynała docierać do Adama — właśnie rozmawiał z gołębiem. Rozmawiał z cholernym, wyskubanym gołębiem i na domiar złego zaczął się nawet nieśmiało łudzić, że ta pokraczna, pokiereszowana istota pomoże mu złapać stopa! Kiedy Adam był już prawie pewien, że jest skończonym idiotą, bo oto właśnie dał się nabić w butelkę jakiemuś oskubanemu, ptasiemu żebraczynie i zaczęło mu się wydawać, że dotarł na koniec skali absurdu, jakieś auto zahamowało z piskiem i zjechało na pobocze. Chwilę potem wyskoczył z niego kierowca i zaczął kląć na czym świat stoi.
— No pieprzone zasrańce, tak wycelować!
Adam otworzył gębę bezwiednie i przyglądał się tej scenie, jak zaczarowany, ale nagle pomyślał także o tym, że jeżeli tę okazję zmarnuje, to wszystko szlag trafi i jego desperackie próby ucieczki z Łodzi spełzną na niczym.
— Przepraszam bardzo — zaczął nieśmiało, zmierzając spokojnym, acz nieco niepewnym krokiem w kierunku zirytowanego kierowcy. — Czy nie jedzie pan może w kierunku Warszawy?
— Jechałem właśnie, ale jakiś ptak mi tak szybę obesrał, że tylko rozmazałem wycieraczkami i gówno widzę!
Cóż za ironia, pomyślał Adam i popatrzył w niebo z uznaniem.
— Nie zabrałby mnie pan? Potrzebuję się dostać do Warszawy.
Adam poczuł przyjemne ciepło buchające z nawiewu, kiedy wsiadł do auta. Przeszedł kawał drogi w niezbyt sprzyjających warunkach atmosferycznych i zdążył solidnie przemarznąć, więc wyjątkowo docenił fakt, że siedzi teraz w komfortowym oplu i ma kilka godzin, żeby zregenerować siły. Zaniepokoiło go tylko to, że na przednim fotelu dla pasażera siedziała jakaś kobieta. Tak, Adam zdążył się już zorientować, że kobiety myślą o wiele więcej niż mężczyźni. I o wiele bardziej nieskładnie.
— A to kto? Skąd on się tu wziął? O Boże, dlaczego kogoś zabieramy? Kto to jest? Po co nam to? A może to jakiś psychopata? A jak nas zamorduje? Albo napadnie? Wiele nie mamy, ale kto wie, co wariatowi do głowy przyjdzie.
Adam nie był szczególnie kontent z faktu, że będą podróżować w trójkę, ale był już tak zmęczony po nieprzespanej nocy i spacerku w błocie, że postanowił bohatersko to przetrwać, choćby miało mu rozłupać czaszkę od środka.
— To po co pan do Warszawy jedziesz? — zapytał nagle kierowca. — Paweł jestem, a to moja żona Renata. Może łatwiej będzie gadać po imieniu niż tak oficjalnie.
— Adam. Bardzo dziękuję, że mnie zabraliście, bo ziąb się zrobił straszny — odparł, nerwowo pocierając ręce. — Właściwie to zmierzam do Gołdapi, ale Warszawa jest po drodze, wiesz, łatwiej kogoś złapać.
— Ano racja. Tylko po cholerę stopem taki kawał drogi? Nie lepiej pociągiem?
— To nie na mój budżet — skłamał Adam i w to kłamstwo postanowił brnąć. — Poza tym lubię przygody.
— Odważny jesteś. Nie boisz się, że na jakiegoś psychola trafisz? Może sam jest jakimś psycholem, żeby tak w błocku dreptać? Komu by się chciało? Świat jest pełen wariatów.
— Wyszedłem z założenia, że jak ma się coś stać, to stanie się i w domu.
— Racja, jak ktoś ma pecha to i palec w dupie złamie! — zaśmiał się Paweł. — Tylko następnym razem, jak będziesz łapać stopa, stań na jakiejś górce. Za cholerę cię nie było widać zza krzaków.
— Słuszna uwaga, dzięki.
Dalsza część drogi minęła Adamowi w pozornej ciszy, przeplatana jedynie myślami jego kompanów, przez co nie mógł uciec w kojący sen. W każdy możliwy sposób próbował się odciąć od hałasu, jaki robiły nieco zbereźne myśli Pawła, ale niestety bezskutecznie. Za to myśli Renaty były tak cichutkie, że musiał bardzo mocno się skupić, żeby urwać z nich jakieś strzępy; coś o dzieciach i o tym co zrobić na obiad, kiedy dojadą wreszcie do domu. I w takim milczeniu pewnie dojechaliby do samej Warszawy, gdyby gdzieś na wysokości Pruszkowa nie rozdzwonił się telefon Pawła.
— Zatrzymamy się na chwilę, odebrać muszę.
Adam wykorzystał tę okazję, żeby zapalić, więc wysiadł z auta i natychmiast owiał go chłodny wiatr. Wbrew wszystkiemu wyczuł w nim jakiś dziwny powiew świeżości, mimo że tuż obok po autostradzie śmigały samochody, wypluwając spaliny w powietrze. Ze wszystkich sił starał się sprawiać wrażenie niezainteresowanego zaciekłą dyskusją Pawła, więc stanął w pewnej odległości i skierował wzrok w przeciwną stronę. Wcale nie musiał słyszeć słów, żeby zorientować się, że Paweł właśnie rozmawia z kochanką i umawia się z nią na upojny wieczór.
Przypomniał sobie swoich rodziców i samego siebie sprzed dziesięciu lat. Wracał wtedy z imprezy w stanie mocno i dobitnie wskazującym na spożycie o wiele większej dawki środków odurzających niż to było konieczne do dobrej zabawy. Jak przyczajony tygrys próbował prześlizgnąć się przez przedpokój niezauważenie, ale dostrzegł, że w kuchni pali się światło, więc zajrzał przez uchylone drzwi. Zobaczył wtedy ojca rozmawiającego przez telefon. Ojca jakiego nigdy wcześniej nie widział — czułego, troskliwego i kochającego. Generalnie głównym problemem Marka było to, że nie umiał okazywać uczuć swoim bliskim, dlatego to, co Adam usłyszał z jego ust podczas tej telefonicznej rozmowy, wydało mu się wyjątkowo szokujące i podejrzane. A potem Marek powiedział do słuchawki: całuję, Anetko, rozłączył się i z przerażeniem zauważył, że cuchnąca wódą, zamroczona morda Adama wisi pomiędzy futryną, a drzwiami i przygląda mu się badawczo.
— Adam, do cholery, co ty tu robisz? — warknął.
— Z kim… A no tak, z Anetką. Kto to jest Anetka? — wybełkotał ledwie przytomny Adam.
— To będzie twoje najmniejsze zmartwienie, jak matka cię zobaczy w takim stanie. Chodź, pomogę ci.
I Marek pomógł mu dowlec jego zmaltretowane jestestwo i zszargane wódą ciało do łóżka. Ponieważ Adam był już całkiem wyrośniętym mężczyzną, proces przetransportowania go do pokoju okazał się bardzo skomplikowany logistycznie. Kilka razy się potknęli, zahaczyli o szafkę, strącając z niej drewnianą rzeźbę jakiegoś afrykańskiego bożka, Marek uderzył się łokciem futrynę, żeby na koniec mogli razem wywalić się jak kłody tuż przed celem ich pijackiej podróży, czyli łóżkiem Adama. Narobili niemiłosiernego hałasu, ale ostatecznie odurzony Adam w jednym kawałku bezpiecznie zasnął i dopiero nad ranem zdał sobie sprawę z tego, że ojciec postawił mu przy łóżku miskę. Na wszelki wypadek. I to w zasadzie był jedyny przejaw troskliwości ze strony ojca, jakiego miał szansę doświadczyć przez trzydzieści lat życia.
Przez kilka najbliższych dni Marek mu nadskakiwał jak nigdy, wciąż próbując się upewnić, czy Adam cokolwiek z tego wieczoru pamięta. A Adam, mimo że miał poważne wyrwy w pamięci po tej nocy, to wizji zadowolonego, uśmiechniętego ojca rozmawiającego przez telefon wyprzeć z umysłu nie potrafił. Oczywiście, miał do niego wielki żal. Matka nigdy nie zrobiła nic, czym zasłużyłaby sobie na taką krzywdę, jednak Adam nie potrafił jej o tym powiedzieć. Nie tyle z chęci krycia ojca, który — w przekonaniu Adama — zasłużył na najgorszą karę, co ze strachu przed tym, co czeka ich jako rodzinę, kiedy będą musieli się zmierzyć z takim problemem. Zwłaszcza, że trzyletni Tomek bardzo potrzebował ojca i mężczyzny, który stanowiłby dla niego przykład. Adam był pewny, że nie podźwignie takiej odpowiedzialności i z perspektywy czasu przekonał się, że miał co do tego absolutną rację.
I tak Marek w kłamstwie wytrwał jeszcze całe dwa lata, aż pewnego dnia wyszedł do pracy i już nigdy z niej nie wrócił. A matka dowiedziała się o wszystkim dopiero podczas rozprawy sądowej.
— Piotrek do mnie dzwonił — zakomunikował Paweł, kiedy wsiedli z powrotem do auta i ruszyli w dalszą drogę. — Zaprasza mnie na piwko wieczorem. Pójdę, co? Nie masz nic przeciwko?
— Wracamy ze szpitala od twojej matki, a ty na imprezę się wybierasz? Boże, znowu pół nocy nie prześpię, bo będę się martwić, czy aby mordy gdzieś nie zachlał i do domu trafi.
— Mamusia się chyba nie pogniewa, co? Aj, ta mamusia. Aj, zawsze tylko ta mamusia! To się wyrzygać można, jak nie jej, to moja, jakby na mamusiach się świat kończył!
Adama na dobre zemdliło, kiedy usłyszał, że Renata teraz głośno i wyraźnie myśli o swojej, stojącej nad grobem teściowej, ale postanowił, że nie będzie się wtrącać. Nie miał pojęcia, kim byli ci ludzie, kim były ich dzieci i jak wyglądało ich życie. Znów się bał, dokładnie tak, jak bał się reakcji matki dziesięć lat temu, więc i tym razem postanowił uciekać. Kiedy tylko zorientował się, że zjechali z autostrady i dostrzegł za oknem centrum handlowe, zobaczył dla siebie szansę, łudząc się, że szybko i bezboleśnie odnajdzie jakiś postój taksówek. Z prędkością światła wysiadł z samochodu, całkowicie ignorując zapewnienia Pawła, że do samej Warszawy zostało jeszcze parę kilometrów. Właściwie wcale go to nie obeszło, bo w tym momencie chciał się znaleźć jak najdalej od ich rodzinnych problemów i zniknąć jak najszybciej, zanim niechcący dowie się jeszcze kilku szczegółów, po których to decyzja o pozostawienie pewnych rzeczy losowi, nie będzie już tak oczywista.
Niewiele myśląc, Adam skierował swoje kroki w stronę parkingu pod centrum handlowym i od razu dostrzegł postój taxi. Niestety, między nim a upragnioną linią mety znajdowała się cała przestrzeń wypełniona po brzegi samochodami i ludźmi, którzy wyglądali, jakby ich życie zależało od poświątecznych wyprzedaży. Było południe — idealny czas na tłumy, a te były dla niego jak najgorszy koncert w życiu — taki, na którym nie chciał być i na którym wszyscy jednocześnie próbowali grać na różnych instrumentach, nie mając pojęcia, co to rytm.
Przyspieszył kroku, desperacko starając się trzymać na obrzeżach tej ludzkiej rzeki. Niestety, wyglądało na to, że w tym miejscu atak mógł nadejść z każdej strony. Ludzie pojawiali się znikąd, wyłaniali się zza aut, każdy z wózkiem lub z naręczem przecenionych gadżetów, gotowi w każdej chwili dorzucić swoje myśli do jego już i tak zagraconego umysłu.
Dopiero kiedy zerknął na znikające za zielonymi światłami auto Pawła, poczuł wyjątkowe przygnębienie i zaczął żałować, że po raz kolejny w życiu nie znalazł w sobie na tyle odwagi, żeby aktywnie działać i przeciwstawić się chutliwemu patriarchatowi. Tak samo, jak nie udało mu się zmienić losów swojej rodziny. Matka dowiedziawszy się dopiero w sądzie o kilkuletnich kłamstwach i zdradzie ojca, tak bardzo się tym wszystkim przejęła, że dostała zawału na dzień po tej ponurej imprezie i wylądowała w szpitalu, zostawiając Adama samego na długie tygodnie. Miał być w tym czasie jedynym opiekunem dwójki rodzeństwa, a szło mu to tak nieudolnie, że aż dziw, że wszyscy to przeżyli i obeszło się bez wizyt na SOR-ze, płukania żołądka i nastawiania wybitych palców. Matka po tym pobycie już nigdy nie była sobą. Niegdyś ciesząca się z wszystkiego, świadoma swojej wartości kobieta zmieniła się na oczach Adama i całej rodziny w zahukany, przejmujący się wszystkim, nieco melancholijny wrak człowieka. Wszędzie i we wszystkim dopatrywała się podstępów i doszukiwała drugiego dna, a odejście ojca potraktowała jak największą porażkę w swoim życiu, chociaż właściwie w tym momencie boleśnie do Adama dotarło, że jedyną porażką w jej życiu był on sam. Zaczął się zastanawiać, czy gdyby ją na to wszystko przygotował odpowiednio wcześniej, albo chociaż w jakiś sposób naprowadził na trop, żeby zdołała sama dojść do prawdy, to udałoby mu się chociaż w ten sposób ocalić jej charakter i podejście do życia. Dopiero teraz, z perspektywy czasu, Adam zrozumiał, że tylko (albo aż) tyle mógł zrobić dla niej, bo i tak nic nie było w stanie ocalić ich rodziny.
Adam przeprosił w duchu Renatę, zebrał się w sobie i rzucił szaleńczym biegiem przez parking. Cudze myśli spływały na niego z każdej strony, atakowały zapalczywie, biły i siekały jego przemęczony umysł. Szum i hałas był niemiłosierny i skutecznie zagłuszał jego własne myśli, jednak prawdziwa kakofonia rozpętała się, kiedy minął pierwszą grupę ludzi. Z każdą następną było tylko gorzej, więc złapał się za głowę, próbując nie zwariować i przyspieszył tempo. Dopadł do drzwi jednej z taksówek, zadyszany jak stara szkapa po przebieżce w malinowym chruśniaku. Taksiarz niemal natychmiast obdarzył go pełnym pogardy i podejrzliwości spojrzeniem.
— A ten, kurwa, co? Uciekasz przed czymś? Wariat jakiś na pewno!
— Przed samym sobą — wydyszał Adam, ocierając pot z czoła i trzęsąc się jak galareta. Zdecydowanie nie był najlepiej przygotowany kondycyjnie do biegów tego rodzaju. — Kurs do Marek, poproszę.
— Adres jakiś konkretny?
— Nie, po prostu… Gdzieś przy trasie na Ostrołękę bym wysiadł.
— Panie, wpisać coś muszę jak kurs mam. Bankowo, że jakiś psychopata. Albo uciekinier.
— To niech pan wpisze cokolwiek. Dobrze płacę i paragonu nie potrzeba. Chcę jak najszybciej być w Markach.
— Oj, to cię zaboli. Na pewno przed czymś ucieka, nie wiem czy mi się opłaca, cholera jasna, ale po tych świętach spłukany jestem, kasa by się przydała.
— Dwie stówy zapłacę, ale proszę, jedźmy już.
Dawno już zrobiło się ciemno, mokro i ponuro, a Adam nadal szedł wzdłuż trasy na Ostrołękę. Na szczęście nie waliło śniegiem, bo tego znoszone i sfatygowane buty Adama mogłyby nie przetrwać, co z pewnością miałoby swój finał w szpitalu. Zdecydowanie zima nie była jego ulubioną porą roku.
— Jedzie pan może do Ostrołęki? — zapytał niepewnie, kiedy wreszcie na pobocze zjechała biała toyota i kierowca uchylił mu szybę.
— Jadę, wsiadaj, bo zimno jak cholera.
Tym razem miał okazję podróżować z eleganckim mężczyzną ze słuchawką w uchu, który niemal bez przerwy rozmawiał przez telefon, w przerwach myśląc o goniących go terminach i projektach. Razem z nim jechał również jego nastoletni syn, mniej więcej w wieku Tomka. Adama lekko ten widok poruszył i rozczulił, jakby nagle zatęsknił za bratem, więc uśmiechnął się do chłopca szeroko.
— Staszek jestem — przedstawił się chłopiec, kiedy napotkał wyraźnie rozbawiony, przyjacielski wzrok Adama.
— Adam, miło mi cię poznać. Mam brata w twoim wieku.
— Jak ma na imię?
— Tomek.
— Ładne imię, nie to co moje. — Chłopiec wyraźnie się skrzywił.
— Daj spokój, Staszek to też ładne imię.
— Dokąd jedziesz?
— Właściwie zmierzam do Gołdapi, do rodziny. A ty?
— Rodzina jest do kitu — westchnął Staszek i popatrzył przez okno. Jego ojciec nie usłyszał rozmowy, jako, że zajęty był właśnie pertraktowaniem warunków umowy najmu. — Tata mnie odwozi do mamy.
— Dlaczego myślisz, że rodzina jest do kitu?
— Tata bez przerwy pracuje, a mama płacze. Beznadziejni są.
— Hej, twój tata tu jest, nie boisz się, że cię usłyszy?
— Nie żartuj, on słyszy tylko to, co jest w tej słuchawce.
Adam się głęboko zamyślił. W pocieszaniu nastolatków nie miał nawet pół grama doświadczenia i był w tym tak żałosny jak lista sukcesów Polonii Andrespol, mimo że z przedstawicielem tej grupy społecznej żył pod jednym dachem.
— To dokąd pan jedzie w taką zimnicę? — zapytał nagle ojciec chłopca, odrywając się od rozmowy telefonicznej. Ku zdumieniu Adama faktycznie wyglądał na takiego, który nie słyszał odbywającej się tuż za jego plecami dyskusji.
— Do Gołdapi.
— Stopem? Taki kawał? Wygląda na porządnego. I na takiego, którego stać na pociąg, więc albo jakiś łowca przygód, albo desperat… a może to wariat jakiś?
— Tak się jakoś złożyło, że wydałem ostatnie oszczędności i tylko to mi pozostało.
— Nie boi się pan? Świat jest pełen psycholi. I cholernych, pazernych hien, które nie dość, że oskubią z forsy, to jeszcze z całego wolnego czasu.
— Gdzieś to już słyszałem. A pan się nie bał mnie zabrać?
— Zimno, trzeba się litować nad innymi. I Staś ma zajęcie, bo przecież te pieprzone hieny mi w życiu nie odpuszczą. Wszystko ok, Stasiu? Nie marzniesz?
— Jest ok.
I znów mu zadzwonił telefon, więc uciekł w rozmowę, zapominając o bożym świecie. Nie wiedzieć czemu Adam pomyślał o swoim bracie. Staszkowi ojciec przynajmniej pozornie próbował okazać zainteresowanie, chociażby tym, że zabrał go do siebie na święta, a Tomek swojego ojca praktycznie nie znał. Widział go kilka razy w roku na parę godzin przy okazji świąt i swoich urodzin. W dalszym ciągu jednak był to dla niego obcy mężczyzna, który od czasu do czasu pokazał się z jakimś prezentem. Tomek starał się być dzielny i nie okazywać swoich słabości, ale brak ojca był niemożliwy do zrekompensowania niczym innym i widoczny gołym okiem bez dokonywania zawiłych psychologicznych analiz. Adam wiedział też, że matka oczekiwała od niego, żeby tego zaszczytu dostąpił i stał się dla brata wzorem do naśladowania, ale nigdy nie było mu z tym po drodze. Choćby nie wiem jak się starał, zawsze wychodził na cholernego dupka, który nie miał dla niego czasu.
W zasadzie to, że ojciec nie interesował się pogłębianiem relacji z Tomkiem, nie dziwiło Adama. Sam też nigdy nie mógł narzekać na to, że spędzają ze sobą za dużo czasu i wiedział, że w żadnej kwestii nie może na nim polegać w stu procentach. Jedyne czego ojciec go nauczył to głęboka wiara w to, że kiedy ma się miękkie serce, to trzeba mieć twardą dupę. Ta mądrość oraz stare, klasyczne powiedzenie „gówno zawsze wypłynie” były czymś w rodzaju dewizy życiowej Marka; powtarzane przy każdej możliwej okazji. I o dziwo, prawie do każdej okazji pasowały. Dopiero teraz Adam zrozumiał, że te wpajane mu wartości odcisnęły piętno na całym jego dalszym życiu. Jako nastoletni chłopak rzeczywiście traktował ojca, jako wzór do naśladowania i niezależnie od tego, co próbowała mu przekazać matka, zawsze słowa ojca wypływały na powierzchnię. Wiadomo, gówno zawsze wypłynie. Wreszcie, po tylu latach przyznał sam przed sobą, że te dwa powiedzonka, to raczej mało okazały pakiet wiedzy i mądrości, jak dla człowieka, który startuje w życie. Zwłaszcza, że dzięki nim wykształcił w sobie cynizm i brak empatii. Stał się tym, kim nigdy nie chciał być — człowiekiem przekonanym o fałszu i zakłamaniu otaczającego go świata.
Patrząc teraz z innej perspektywy, nie był już pewien, czy to efekt złych lekcji ojca i jego zdrady, czy może kwestia genów i własnej natury. Najsmutniejsze dla niego było to, że musiał go kopnąć cholerny prąd, żeby znalazł się w tym miejscu i w tym czasie, żeby zdać sobie z tego sprawę i powoli przestawało mu się to mieścić w głowie. Właśnie teraz, kiedy przez auto przefruwały najszczersze i najprawdziwsze myśli zatroskanego ojca, który chciałby się uwolnić od nadmiaru obowiązków i pójść z synem do kina oraz nastolatka, który nie pragnie niczego bardziej niż radosne popołudnie spędzone z rodzicami, zrozumiał, że nie wszystkimi kierują złe intencje i czasem warto byłoby okazać im minimum współczucia albo wyciągnąć pomocną dłoń całkiem bezinteresownie.
— Mam pomysł — szepnął Adam, przyjacielsko trącając Staszka w ramię, więc ten popatrzył na niego wielkimi, zaskoczonymi oczami. — Skoro twój tata słucha tylko tego, co mówią w słuchawce, to sam spróbuj do niego zadzwonić.
— Głupi jesteś.
— Dlaczego? Masz telefon?
— Po co mam do niego dzwonić, skoro siedzi tuż obok? To głupie.
— W ten sposób zajmiesz linię i już nikt inny nie będzie mógł wam przerwać. To jak? — Staszek wyraźnie posmutniał, ale Adam dostrzegł, że w jego oku zabłysnął mały kurwik. — Dawaj, spróbuj. Przecież tata ci głowy nie urwie. Musisz się tylko wbić na wolną linię.
Kiedy tylko ojciec zakończył kolejną rozmowę, Adam dyskretnie szturchnął Staszka, dodając mu otuchy i kiwając głową zachęcająco. Chłopak niespiesznie wyciągnął telefon z kieszeni i wybrał numer.
— Tato?
— Staszek? Co ty robisz, na Boga, przecież…
— Możemy trochę pogadać? Tak, żeby nam nikt nie przeszkadzał?
I zaczęli rozmawiać. Śmiać się do rozpuku, grać w „państwa i miasta” i szczebiotać radośnie o wszystkim, co mijali po drodze i wszystkim, co ślina przyniosła na język. A Adam przytulił się do szyby i wyjątkowo spokojny uciekł w głęboki sen.
Zatrzymał się w jakimś podrzędnym pensjonacie na nocleg. W zasadzie był z tego faktu zadowolony, bo o tej porze miejsce to przypominało samotnię gdzieś na odległych Antypodach, a jedyną niedogodnością tutaj była recepcjonistka, która myślała o rzeczach tak głupich, że aż wydało się Adamowi nieprawdopodobne, że takie istoty mają prawo bytu i ten byt nazywać życiem ludzkim. Na szczęście jego zmagania z upudrowaną do przesady niewiastą, która dosłownie szeleściła rzęsami, nie trwały zbyt długo i w miarę szybko znalazł się w wynajętym przez siebie pokoju. Ciepłym, aczkolwiek niezbyt schludnym i przyjemnym, jak na cenę, jaką mu przyszło za niego zapłacić.
Uznał też, że skoro ma wreszcie dostęp do prądu i nie musi oszczędzać baterii, to najwyższa pora, żeby włączyć telefon. Kiedy zobaczył, że ma blisko sto nieodebranych połączeń od matki i kilkanaście innych od Angeli, a nawet od ojca, groza groteskowo wymalowała się na jego twarzy. Niemal natychmiast postanowił, że musi do matki oddzwonić i zapewnić, że wszystko z nim w porządku, zanim zgłosi zaginięcie i wezwie Malanowskiego, CBŚ, CBA, CIA, FBI, Specnaz, Interpol, Emajsiks i inne organy ścigania. Doskonale wiedział, że jest zdolna poruszyć każdy kamień, byleby tylko go znaleźć i upewnić się, że jest bezpieczny.
Skończyło się to tym, że ponad godzinę próbował jej wytłumaczyć, że nic mu nie grozi, że nikt nie będzie wysyłał jego palców paczkomatem, że nie są aż tak zamożną rodziną, żeby ktoś zdecydował się go porwać dla okupu, że ma co jeść, nie jest bity i torturowany ani przetrzymywany w nieludzkich warunkach (chociaż kiedy spojrzał na przeżartą przez mole, smętnie zwisająca z sufitu szmatę, która miała imitować żyrandol, wcale nie był tego taki pewien) i wreszcie, że gdyby cokolwiek złego się stało, to dowie się jako pierwsza. Żalom i lamentom nie było końca, ale puścił to wszystko mimo uszu, poprosił raz jeszcze o zachowanie względnego spokoju, zwłaszcza gdyby nie odbierał lub miał wyłączony telefon, rozłączył się i skorzystał z niezbyt ciepłego prysznica przed snem.
I kiedy tak pozwalał, żeby strugi letniej wody spływały po jego ciele, pomyślał o tym, że podczas rozmowy telefonicznej z matką nie był w stanie wychwycić ani jednej jej myśli. Ciężko mu było to przyznać, jako że marzył o tym, aby pozbyć się tej uciążliwej „mocy”, ale bardzo go ten fakt zaniepokoił i zdawało mu się nawet przez chwilę, jakby poczuł się ograniczony i niekompletny.
Skoro świt Adam postanowił nie marnować więcej czasu na zwiedzanie obskurnego wnętrza pensjonatu i ruszyć w dalszą podróż. Co prawda w dalszym ciągu nie otrzymał wizy, ale to go nie zniechęciło przed podjęciem próby złapania kolejnego, zbłąkanego kierowcy na stopa, zwłaszcza, że aura trochę odpuściła i było zdecydowanie mniej wilgotno. Niestety też zdecydowanie chłodniej, ale Adam przekonał się o tym dopiero, kiedy wystał przy trasie na Łomżę kilka ładnych godzin, zanim ktoś zainteresował się jego losem. Tym razem Adam nie miał zbyt wiele szczęścia i kiedy już mu się wydawało, że dojedzie do samego Ełku bez większych niedogodności, okazało się, że kierowca, który go zabrał, patrzył na niego nieco zbyt lubieżnie. Adam nie potrzebował zbyt wiele czasu, żeby zorientować się w myślach — na oko — swojego rówieśnika i zdać sobie sprawę, że niechcący stał się obiektem pożądania. Właściwie nie miał do czynienia z napastliwym, zbereźnym grubianinem, a wręcz przeciwnie, bo był to wesoły, błyskotliwy i inteligentny człowiek, ale Adam słysząc jego pożądliwie myśli, czuł się tak skrępowany, że nie wiedział, co ma ze sobą począć i jak się zachować. Spłoszony jak młoda łania w leśnej kniei, wysiadł na stacji benzynowej gdzieś przed samą Łomżą, tłumacząc się nagłą potrzebą i już do tego auta nie wrócił.
Wielu rzeczy Adam nie wiedział o sobie, wielu dopiero się dowiadywał podczas tej wariackiej podróży, mimo że był w niej dopiero od dwóch dni, ale jednego był zdecydowanie pewien — ze wszech miar był mężczyzną heteroseksualnym i na ten moment nic tego nie mogło zmienić. Przyłapał się natomiast na tym, że myśląc o sobie samym i swoim życiu, zaprzestał używania sformułowań takich jak: „na pewno”, „jestem pewien” i „z całą pewnością”, zastępując je bezpieczniejszymi: „wydaje mi się”, „z dużą dozą prawdopodobieństwa” i „najpewniej”. Bo właściwie jedyne, czego był pewien, to fakt, że chciałby, aby ten koszmar skończył się jak najszybciej.
Upewniwszy się, że został wyswobodzony od towarzystwa wesołego geja, powrócił do punktu wyjścia i zmierzał w kierunku trasy, żeby znów czekać na łut szczęścia, kiedy zobaczył — a właściwie bardziej usłyszał — kobietę rozmawiającą przez telefon. Stała na poboczu przy aucie, które złapało kapcia i najwyraźniej nie wiedziała, co ma z tym fantem począć. Wbrew pozorom Adam nie wyczytał tego z jej myśli, bo te zajęte były aktualnie produkowaniem masy wymyślnych inwektyw i obelg, których nie powstydziłby się widzewski entuzjasta ustawek i piłki nożnej. O jej dezorientacji w kwestiach motoryzacyjnych świadczył otwarty bagażnik, z czeluści którego przezierały porozrzucane klucze i śrubokręty różnej maści oraz rzucony niedbale na pobocze lewarek i trójkąt ostrzegawczy. Szedł niespiesznie, z zaciekawieniem obserwując jej zmagania i zarzekał się w duchu, że za nic w świecie się nie złamie i nie zaoferuje swojej pomocy, jako że i tak już zbałamucił dostatecznie dużo czasu, chowając się po tutejszych kiblach. Ostatecznie jednak, widząc jej przygnębioną minę, coś w nim pękło. Koło zmienić potrafił, a skoro przecież od kilku osób już otrzymał bezinteresowną pomoc, to chyba przyszła pora się odwdzięczyć. Adam nie był zwolennikiem teorii „karmy” i buddyjskich mądrości, ale tylko dlatego, że po prostu niewiele o nich wiedział.
— Co się stało? — zapytał, kiedy znalazł się w zasięgu rozwścieczonego wzroku kobiety.
— Kapcia złapałam, cholera jasna, pieprzony gruchot, cholerne dziurawe drogi! — fuknęła i kopnęła z całej siły, jaką udało jej się wydobyć z nieco anorektycznej nogi, w dziurawą oponę. — Niech to wszystko jasny chuj trafi, nie dość że ten dupek, to jeszcze nie dojadę do tej jebanej Gołdapi!
Adam niemal natychmiast wyczuł w tym dla siebie niepowtarzalną szansę i zaproponował pomoc. W przeciągu paru minut udało mu się pokonać zapieczone śruby i zmienić felerne koło, a zachwycona tym faktem niewiasta z radości uwiesiła mu się na szyi, popiskując i terkocząc radośnie. W zasadzie dzięki temu bohaterskiemu czynowi, nie musiał jej błagać o podwózkę. Wystarczyło, że mimochodem wtrącił o tym, że zmierza do Gołdapi.
Nie była to najprzyjemniejsza podróż, jaką Adam miał szansę odbywać w swoim życiu. Pomijając fakt, że droga była daleka, a silnik sędziwego forda brzmiał jak droga naprawa, to Marlena stała na skraju depresji, o czym bez przerwy myślała, a na późniejszym etapie wycieczki również zaczęła się z tego faktu ochoczo zwierzać na głos.
— I przed samym sylwestrem, rozumiesz, zostawił mnie pajac jeden, chociaż mieliśmy wykupiony bal i mieliśmy się zajebiście bawić! I to dla tej suki! Wiesz, Nadia zawsze była taka, że i na siłownię poszła, i tyłek se zrobiła, i to, i tamto, a ja bez przerwy w pracy, bo wiesz, paznokcie robię i naprawdę mam ostry zapierdol, że nie mam czasu na takie bzdety! Poza tym wiesz, ja na liściu sałaty to długo nie pociągnę i już styknie, że usta se zrobiłam dla niego, a on i tak poleciał na tyłeczek, który ma czas zrobić pińcet przysiadów dziennie!
— To rzeczywiście przykre — skomentował Adam, nie bardzo wiedząc jak się powinien zachować. — Ale przynajmniej usta masz zrobione. — Próbował ją pocieszyć, choć w jego przekonaniu była teraz posiadaczką ust, których nie powstydziłby się potwór głębinowy, zamieszkujący dno Rowu Mariańskiego.
— No i co z tego! Jak widzisz, usta nie były tak ważne jak napompowane silikonem cyce! Cholerny erotoman, wiadomo, jak to facet! A ty po co do Gołdapi jedziesz? Bo ja będę topić żale i z psiapsiółą się umówiłam na najlepszą imprezę w życiu, a kij z tym wszystkim! Zamówimy sobie jakichś chłopaków i będzie fajnie!
— Ja… Do rodziny jadę — odpowiedział niepewnie Adam, zupełnie zbity z pantałyku tą nagłą zmianą tematu i tonu wypowiedzi.
— No coś, ty! Sylwka z rodzinką będziesz spędzać? Boże, jakiś totalny dziwak z niego! Może ksiądz jakiś albo co?
— No, tak jakoś wyszło w tym roku.
Skłamał i pozwolił Marlenie poprowadzić monolog o rzeczach błahych i zupełnie nieistotnych, z których najważniejszą było przeżywanie najbliższej imprezy i jej solowego występu na niej. Zdał sobie sprawę, że faktycznie za chwilę sylwester i Nowy Rok i pomyślał o tym, że to może mu znacząco utrudnić dalszą podróż, jako że ruch na drogach będzie zmniejszony i w miażdżącej przewadze pijany. Przekraczanie granicy w Nowy Rok, choć zdecydowanie miało wydźwięk symboliczny, nie wydało mu się trafionym pomysłem. Musiał się pospieszyć.
— Jakbyś chciał do nas dołączyć, to wpadaj. Samców za dużo nie będzie, ale i tak mamy zamiar się schlać jak dzikie świnie i naprawdę dobrze bawić.
— Dzięki za zaproszenie, ale nie będę mógł… Mam trochę spraw do załatwienia — wybąkał Adam wyrwany z zamyślenia, próbując zatrzeć wrażenie, że jest nieobecny i dotarło do niego ledwie co drugie jej słowo.
— W sylwka? Jezu, skądś ty się wziął, chłopie?! Na bank to jest jakiś dziwak, albo taki co u mamusi na garnuszku siedzi. Co można załatwiać w sylwka, jak sylwek jest od imprezowania? Nerd jakiś! A może ten… abstynent albo endywidualista?
Nagle rozległ się donośny, ciągły dźwięk klaksonu i pisk hamujących opon. Marlena gwałtownie odbiła w prawo, omal nie rozbijając się na przydrożnym drzewie. Adamowi w ułamku sekundy przeleciało życie przed oczami i z całych sił zacisnął dłonie na swoim fotelu, jakby łudził się, że w ten sposób odnajdzie jakąś stałą w łapiącym poślizg, lecącym bokiem aucie. Dosłownie zastygł w bezruchu, kiedy tak sunęli po śliskiej nawierzchni, zupełnie nie bacząc na to, co wyczynia Marlena z kierownicą. Dopiero, kiedy usłyszał najbardziej wymyślną wiązankę bluzgów w życiu, przywróciło mu wszystkie czynności życiowe i został wyrwany ze stanu oszołomienia. Nie do końca był pewien czy to myśli Marleny się zagalopowały, czy właśnie bez ogródek zwyzywała kierowcę, na którym wymusiła pierwszeństwo.
Coby o Marlenie nie mówić — predyspozycji do jazdy samochodem nie miała na pewno. Adam był zdania, że nie była do tego przystosowana ani psychicznie, ani fizycznie. Miała szpony tak długie, że z powodzeniem poradziłaby sobie z rozerwaniem antylopy na Sawannie bez używania jakichkolwiek narzędzi. Każdy ruch jej dłoni w obrębie drążka od skrzyni biegów sprawiał, że pazury wydawały przeraźliwy zgrzyt, od którego Adam dostawał gęsiej skórki. Towarzyszyła temu niezbyt precyzyjna i płynna zmiana biegów, wyrywająca z siedzenia oraz Zenek z głośnika na zmianę z rapowymi tekstami, z których najambitniejszym był „chodź Beata, wskocz do mojego fiata”. Do tego Marlena była z natury osobą roztrzepaną i sprawiała wrażenie takiej, która nie potrafi wykonywać dwóch rzeczy jednocześnie, a więc najlepiej gdyby prowadzenie auta wykluczało konwersację, o przyglądaniu się znakom drogowym nie wspominając. W połowie drogi Adam był już tak zmęczony, że zaczął się zastanawiać czy podróż autobusem nie byłaby dla niego mniejszą torturą.
— Jeździć się naucz, palancie! — ryknęła, po czym spokój wymalował się na jej twarzy i znów powróciła myślami do swojego byłego niebyłego chłopaka. — No, to powiem ci jeszcze lepszy numer. Jak się dowiedziałam, że Marcin chce mnie zostawić, to pomyślałam nawet, że go złapię na dziecko. Taka byłam zdesperowana! I wiesz co się okazało?
— Nie mam pojęcia.
— Że jest, kurwa, bezpłodny! Rozumiesz? Bezpłodny! — prychnęła. — Lekarz mu powiedział, że to od ćpania tych koksów i sterydów tak mu jaja poraziło i, że to już bezpowrotnie, że o dzieciach se może zapomnieć!
— Cóż… — westchnął Adam, wyraźnie zażenowany tą nagłą falą szczerości. — To chyba w zasadzie dobrze, że nie masz z nim tego dziecka, nie?
— No właśnie, wcale nie jest dobrze! Bo tak, to wiesz, mogłabym się z nim widywać chociaż od czasu do czasu! Nawet jakby nie chciał ze mną być, to musiałby do dzieciaka przyjeżdżać!
— Nie, Marlena, wcale nie musiałby — odparł Adam pełen przekonania i wiary w to, co mówi, choć w zasadzie sam zaczął się zastanawiać, dlaczego w ogóle się odezwał. Nie powinno i nigdy go nie obchodziło, co wyczynia społeczność o „pato” statusie, a tymczasem zatroskał się jej losem i uznał, że będzie w to brnąć. — Mam młodszego brata, wiesz? Ojciec nas zostawił jak Tomek miał pięć lat i prawie wcale się nim nie interesuje. Dzieciak wyraźnie przez to cierpi i sporo z nim problemów. Także szkoda dzieciaka, daj spokój. Poza tym jestem pewien, że zasługujesz na kogoś lepszego niż jakiś zaćpany sterydami idiota.
— Boże, dzięki. Nie wyglądałeś mi na takiego, co lubi pocieszać, wiesz? Ale fajnie się złożyło, że na ciebie trafiłam, to się chociaż trochę wygadałam. Ej, a może on na mnie leci? Może by tak na złość Marcinowi go uwieść i pokazać się na mieście z nowym chłopakiem? Ale by srał z zazdrości!
Marlena popatrzyła na Adama i uśmiechnęła się kokieteryjnie.
— Nie pocieszam, mówię tylko jak jest. — Adam natychmiast postanowił się wycofać. Ostatnie czego chciał, to wpaść w jej krwiożercze łapy. — Moja narzeczona… też jest bezpłodna — wywalił jak ostatni kretyn, desperacko szukając ratunku od zalotnych spojrzeń.
— Współczuję. Ja to bym chciała kiedyś mieć dziecko, żeby na starość miał mi kto szklankę wody podać. Narzeczona, wiadomo, kurwa. Faceci są jak kible: albo obsrani, albo zajęci, cholera jasna. Popieprzone to życie jest, że szok.
Zamilkli na chwilę i Adam uciekł myślami, wpatrując się pusto w przelatującą za oknami przestrzeń. Pomyślał o Wiktorii. Ona też była kobietą, która miała tysiąc pomysłów na to jak zniszczyć sobie życie i był pewien, że gdyby poradnik o tym tytule był coś wart, to mogłaby to spisać i zbić na tym fortunę. Właściwie nawet nie wiedział, w którym momencie jej życia coś poszło nie tak. Wiedział tylko tyle, że nie przepadali za sobą bez jakiejś konkretnej ku temu przyczyny.
Miał sześć lat, kiedy na świat przyszła jego siostra. Obraził się wtedy na cały świat i zamknął nie tylko w swoim pokoju, ale i w sobie, bo nagle ktoś zrzucił go z piedestału i pozbawił palmy pierwszeństwa. Matka była bez przerwy zajęta całodobową opieką nad nią, ojciec był wiecznie w robocie, a on został pozostawiony sam sobie i utrzymywany w przekonaniu, że jest wystarczająco duży, żeby to zrozumieć i poradzić sobie ze wszystkim, co go otacza. Był też zapewniany na każdym kroku, że to wszystko chwilowe, i kiedy tylko Wiktoria podrośnie na pewno wszystko wróci do normy i będą razem spędzać popołudnia na radosnej zabawie. Na ten moment Adam czekał z wytęsknieniem, ale on nigdy nie nastąpił. W dodatku zawsze kiedy wydawało mu się, że ma poważny problem, Wiktoria odpalała swoją petardę i zdmuchiwała go razem z jego bolączkami w ciemny kąt.
Doskonale pamiętał jak postanowił się zwierzyć matce ze swoich pierwszych, poważnych miłosnych rozterek. Był wręcz zachwycony tym, że wreszcie może z nią spokojnie porozmawiać i dać upust swoim emocjom. Udało mu się jednak skupić uwagę matki na jedno popołudnie, bo jeszcze tego samego dnia Wiktoria, schodząc z piętrowego łóżka, złamała sobie nogę i rozbiła głowę. Przez cały najbliższy miesiąc była na ustach całej rodziny.
Będąc na pierwszym roku studiów Adam wygrał wojewódzki konkurs polonistyczny. Pisały o nim wszystkie lokalne gazety, a on sam pękał z dumy, mimo że jego ojciec dobitnie dał mu do zrozumienia, że humaniści za dobrze nie zarabiają, i że lepiej byłoby gdyby się do matematyki przyłożył i inżynierem został. Matka nie była tak okrutna — piała z zachwytu i serdecznie mu gratulowała, a w ramach celebracji tego sukcesu obiecała wszystkim wspaniałą kolację. Z ochotą zabrała się za jej przygotowywanie, nucąc pod nosem i radośnie podśpiewując, i w tej euforii zapewne trwałaby do samego finału, gdyby Wiktoria nie obwieściła bezpardonowo, że została wegetarianką. Kurczak się spalił, kiedy matka przeszukiwała opasłe tomy i tomiszcza kulinarne w poszukiwaniu bezmięsnych przepisów. Z kolacji niewiele wyszło, a rodzice całą swoją siłę rezerwowaną na przeżycie najbliższych tygodni, spożyli na wybijanie Wiktorii tego nonsensownego pomysłu z głowy. Bezskutecznie, bo jej dieta ewoluowała już do tego stopnia, że ostatnio, przed samymi świętami postanowiła przejść na weganizm, tym samym dorabiając matce kilka kolejnych siwych włosów.
Pamiętał też, jak opijał razem z matką swoją pierwszą pracę. Siedzieli wieczorem przy piwie, zerkając na jakiś film, rozmawiając i wymieniając się spostrzeżeniami. Adam był wyraźnie podekscytowany, ale jednocześnie wydał się Helenie bardzo zdenerwowany, więc za wszelką cenę starała się go podnieść na duchu, sypiąc z rękawa opowieściami o zmaganiach z jej pierwszą pracą. I byliby tak pewnie siedzieli do białego rana, zalewając się w trupa i śmiejąc w głos, gdyby nie telefon z komendy miejskiej policji. Okazało się, że Wiktoria wraz z grupą znajomych zorganizowała pod Urzędem Miejskim pokojową demonstrację przeciwko atakowi na Irak i przebywa w areszcie, mimo faktu, że tej nocy miała nocować u koleżanki. Tym bohaterskim czynem wygrała długie tygodnie atencji wśród całej rodziny.
A teraz, kiedy zwierzył się matce, że w niewyjaśniony sposób otrzymał od losu możliwość usłyszenia ludzkich myśli i zdawałoby się, że nic tego fenomenu nie przebije, Wiktoria wyciągnęła prawdziwego asa z rękawa, ogłaszając światu, że jest w ciąży i wieszcząc zaangażowanie rodziny i ich skupienie na sobie przez najbliższych kilka lat. Adam nie do końca był pewien, czy miał prawdziwego pecha, czy to po prostu zbiegi okoliczności, które nigdy nie pozwoliły mu zaprzyjaźnić się bliżej z siostrą, ale po rozmowie z Marleną i usłyszeniu, jakie motywy potrafią kierować kobietami, ogarnęło go prawdziwe przerażenie. Jego siostra, tak jak inne kobiety, miała własne powody i pragnienia, a on nigdy nie poświęcił czasu, by zrozumieć, co tak naprawdę siedzi w jej głowie. Może, gdyby faktycznie kiedykolwiek był dla niej bratem i nie winił jej za niezbyt łaskawą opatrzność, nie wplątałaby się w tak poważne kłopoty. Bo jeśli ojcem jej dziecka, był ten człowiek, którego Adam spotkał przypadkiem na klatce schodowej tuż przed świętami, to z pewnością były to kłopoty dosyć poważne i nic dziwnego, że matka wpadła w histerię. Zupełnie spontanicznie postanowił, że kiedy tylko upora się z własnym problemem, postara się również naprawić relacje z siostrą.
Wysiadł w Gołdapi i zdał sobie sprawę, że mają tu śniegu po kolana i szczypiący mróz. Nawet nie zauważył podczas podróży, kiedy przekroczył magiczną granicę białego szaleństwa, ale poczuł, że nie jest to zbyt optymistyczna wiadomość. Był naprawdę zmęczony, we łbie wciąż mu huczało, jakby wyjął głowę z pralki po kilkugodzinnym programie wirowania i nie był do końca pewien, czy to mózgożerna playlista Marleny, czy jej styl jazdy, czy może poziom konwersacji z nią doprowadził go do takiego stanu. Możliwe, że wszystko naraz.
Włączył telefon, żeby sprawdzić, czy stał się już posiadaczem wizy i uśmiechnął się do siebie szeroko, bo oto po trudach i znoju na skrzynce mailowej czekał na niego upragniony dokument. I poczuł się, jakby wreszcie dostał prezent od losu. Zawierzył nawigacji w telefonie, która wskazywała niecałe cztery kilometry, dzielące go od przejścia granicznego. Zaopatrzył się w kebaba na wynos i niewiele myśląc, dziarskim krokiem ruszył przed siebie, łudząc się, że los nie przygotował dla niego żadnej niemiłej niespodzianki i jeszcze dziś będzie mógł cieszyć się upragnionym spokojem, zaszyty z daleka od cywilizacji, gdzieś w ostępach puszczy.
Przekroczenie granicy kosztowało go wiele długich godzin na mrozie i śniegu oraz pięćset rubli rosyjskich łapówki dla Dimitrija, który wracał do Gusiewa po noworocznych zakupach.
ROZDZIAŁ IV
ZIELONA GRUSZKA
Mrozy faktycznie ruskie… pomyślał Adam, kiedy został sam w szczerym polu i zaczął nerwowo rozcierać ręce, bo bezlitosny chłód ściął nagle wszystkie odsłonięte części jego ciała. A potem niepewnie się rozejrzał i przyszło mu do głowy, że pośpiech jest złym doradcą, bo stał pośrodku niczego, zupełnie sam i miał naprawdę niewiele czasu, żeby nie zastał go zmierzch w tych dzikich ostępach. Chylące się ku zachodowi słońce właśnie rzucało różowe, ostatnie światło na gęsty, okryty białą kołdrą las. Opatulił się mocniej kurtką i założył rękawiczki, po czym rozejrzał się dookoła. Nic dziwnego, że kierowca nie zamierzał jechać dalej; wszędzie śniegu było co najmniej do kolan i, co zdziwiło Adama najbardziej, poza drogą, którą tu przyjechali, nie było widać żadnej innej, mimo że Dimitrij zapewniał go, że musi kierować się w prawo. Spróbował nawet ratować się nawigacją i telefonem, ale ten łapał zasięg tylko po to, żeby za chwilę go stracić.
Adam, pozbawiony innej możliwości, głęboko westchnął i ruszył przed siebie, przedzierając się przez śniegowe zaspy i modląc w duchu, żeby nie musiał po tej przygodzie opowiadać rodzinie anegdot o wielkim, rosyjskim, krwiożerczym niedźwiedziu. Trochę Billa Gryllsa na memach widział, ale był przekonany, że ta wiedza podczas spotkania pierwszego stopnia z wielkim królem lasu może być — delikatnie mówiąc — niewystarczająca. Przyznał jednak przed samym sobą, że było tu pięknie i poczuł coś w rodzaju zachwytu, nawet pomimo tego, że mróz był wyjątkowo dokuczliwy i szczypał już nie tylko w nos. Nieskazitelnie biały śnieg połyskiwał w słońcu, jakby chmury zrzuciły z siebie roczny zapas cukru pudru, a drzewa brodziły w nim po pas, wyciągając swe potężne gałęzie ku górze, jakby próbowały rozedrzeć nieboskłon na strzępy. Już po paru minutach marszu, las otaczał go z każdej strony, jak dziki tłum pijaków na festiwalu wódki, na którym każdy chciał być bliżej centrum imprezy. I nawet pomimo faktu, że był środek srogiej zimy, roślinność była tutaj tak bujna, że gdyby Adam odważył się na chwilę przysnąć, to mogłaby go skrępować i przewiązać kokardką.
Poza tym jak okiem sięgnąć, nie było tu żadnych oznak bytowania rasy ludzkiej. Rozciągał się przed nim biały, zimny i tak dziki pejzaż, że bardziej dzika byłaby tylko rosyjska ruletka z niedźwiedziem. Miejska zima, jaką zapamiętał, nijak się miała do tego, z czym właśnie przyszło mu się mierzyć. Ostatnią prawdziwą zimę ze śniegiem, mrozem i wszystkimi jej niedogodnościami miał okazję przeżyć kilka, może nawet kilkanaście lat temu, a i tak w mieście prezentowała się jak uboga krewna tej tutejszej.
Zdążył już na dobre przemarznąć, stopy zamieniły mu się w dwa bolące, tępe klocki bez czucia i pomyślał o tym, że niezbyt przemyślał swój bagaż, kiedy w oddali pomiędzy drzewami zamajaczył mu dziwny, ciemny kształt. Z daleka wyglądało to jak czarna kulka, ale kiedy podszedł ostrożnie nieco bliżej, zorientował się, że miał do czynienia z psem, który siedział sobie samotnie pod drzewem i wpatrywał się w przestrzeń przed sobą, nie zaszczycając Adama spojrzeniem.
Nic dziwnego, że Adam zauważył go z daleka — jego czarna sierść kontrastowała z przytłaczającą bielą i miała tak głęboki odcień, jakby ściągnęła na siebie wszystkie cienie z okolicy. Pies wyglądał, jakby przegrał kilka rund z maszynką do golenia, a jego zmierzwione na tysiąc sposobów futro mogło konkurować z najbardziej wyrazistymi fryzurami lat osiemdziesiątych. Uszy sterczały mu zawadiacko, jakby właśnie dowiedziały się o najnowszym psim spisku przeciwko kocim sąsiadom, i były tak nienaturalnie duże, że można byłoby wysuszyć na nich dwie pary skarpet i bokserki. Kiedy Adam nieco się zbliżył, zauważył również, że pies był posiadaczem wyjątkowych, różnokolorowych oczu. Zupełnie, jakby matka natura nie mogła się zdecydować na jeden odcień i postawiła na całą paletę. Lewe było tak niebieskie, że wydawało się bardziej nieziemskie niż niebo w hawajskim folderze turystycznym, a prawe tak brązowe, że można byłoby je porównać do najbardziej ekskluzywnej praliny na świecie. Patrząc na niego, odnosiło się wrażenie, że nie tylko widział cię z każdej strony, ale również mógł zajrzeć do innych wymiarów. W tym także w głąb duszy.
Niestety pies też wyglądał, jakby wrócił z ekstremalnej przygody, której nikt nie chciałby przeżyć, co wzbudziło w Adamie mieszankę fascynacji i strachu. Już chciał zrobić zwrot na pięcie i dyskretnie się oddalić, nie do końca wiedząc, czy nie ma przypadkiem do czynienia z wściekłą, dziką bestią, kiedy usłyszał głośne i wyraźne westchnięcie, które brzmiało trochę tak, jakby ktoś wyciągnął korek z butelki wina.
— Siedzę sobie przecież, nic nadzwyczajnego, czego się gapisz?
Adam był pewien, że ten głos nie należał do żadnego człowieka, ba! Po jego ostatniej konwersacji z gołębiem był niemalże przekonany, że właśnie słyszy myśli psa, więc zaczął się niepewnie do niego zbliżać. Próżno było szukać na tym odludziu innego towarzysza na zimowe spacery.
— Nie podchodź, omiń mnie. Jestem tylko zwyczajnym, głupim kundlem, no. — Adam wcale się nie przestraszył i dalej bez pośpiechu zmierzał w kierunku psa. — Na wielkie nieba, mówię, trzymaj się z daleka, bo będę musiał być groźny, a bardzo tego nie lubię.
— Czemu nie chcesz, żebym podchodził? — zapytał wreszcie Adam, kiedy znalazł się naprawdę blisko i miał okazję podziwiać śnieżnobiałe, wyszczerzone kły zwierzęcia w pełnej krasie.
— Widzę twoją aurę, baranie, i naprawdę sugeruję, żebyś się trzymał z daleka — odpowiedział pies nieco ostrzejszym tonem, ale Adam patrząc na to średniej wielkości stworzenie, czuł intuicyjnie, że zupełnie nic mu z jego strony nie zagraża.
— Aurę? Jaką aurę?
— Normalną aurę, na wielkie nieba, jak mam ci to wytłumaczyć? — pies zrobił zrezygnowaną minę, choć do tej pory Adamowi się wydawało, że to niemożliwe, żeby zwierzęta miały tak bogatą mimikę… pyska. — Czekam na kogoś o barwniejszym życiorysie, że tak to delikatnie ujmę.
— Na swojego właściciela?
— Nie, na wielkie nieba! Nie mam i nigdy nie miałem właściciela.
— To na kogo czekasz?
Pies głęboko westchnął i przewrócił oczami.
— Książkę piszesz, czy jak? Na nowego właściciela czekam.
— Serio? I tak traktujesz każdego, kto się do ciebie zbliży? — Adam prychnął i już miał odejść, kiedy mimowolnie mu się wyrwało: — Zresztą po co ci? Jesteś tu wolny jak ptak, nikt ci nie dokucza i możesz żyć, tak jak chcesz!
— Wszyscy mają to i ja chcę.
— Naprawdę?
— Nie, idioto. Próbowałem cię spławić.
— Naprawdę musisz zmienić podejście, jeśli chcesz, żeby ktoś się tobą zainteresował. Dlaczego tak ci zależy, żeby kogoś znaleźć? Żeby potraktować go zębami?
— Ze smutkiem to przyznaję, ale pies bez właściciela jest niekompletny. No wiesz, wyobraź sobie, że jesteś czymś, co stworzyli ludzie na swoje potrzeby, a teraz żaden z nich cię nie chce.
— Skądś znam to uczucie — odpowiedział Adam, rozglądając się dookoła i unikając przenikliwego spojrzenia psa, który teraz zdawał się przewiercać go wzrokiem.
— Ta? A nie wyglądasz na takiego.
— A na jakiego ci wyglądam?
— A na takiego, który sam nie wie czego szuka. Ja szukam właściciela, a ty?
Adam się zamyślił i westchnął prześmiewczo. Właściwie pies miał rację i rozgryzł go bezbłędnie.
— Szukam Zielonej Gruszki. Wiesz, gdzie to jest?
— Wiem.
— A zaprowadzisz?
— A czemu miałbym to robić?
— Bo możemy zastosować handel wymienny. Ty wiesz gdzie jest Zielona Gruszka, a ja wiem jak powinien się zachowywać pies, żeby ktoś go kiedykolwiek zechciał. — Pies zdawał się głęboko analizować słowa Adama. Patrzył na niego swoimi, wielkimi mądrymi oczami i strzygł uszami. — No, i mam jeszcze kanapkę w plecaku. Zgaduję, że możesz być głodny.
— No i wreszcie mówisz z sensem, człowieku — odparł pies i oblizał pysk. — Byle szybko, bo jak się babram w śniegu, to robią mi się kulki i potwornie szczypią, więc nie zamierzam tu spacerować godzinami.
— To aż tak daleko?
— Zależy jak szybko chodzisz.
Wokół nich unosiła się biała cisza, a jedynym dźwiękiem były chrzęsty ich kroków. Adam z natury chodził szybko, ale mając śniegu do kolan, bezwładną, szczypiącą masę zamiast stóp i przymarzającego do wargi gila, wcale już tak łatwo nie było. Właściwie cały był tak zgrabiały, że nie był pewien, czy dotrwa do końca tej pieszej wycieczki, a nawet jeśli, to zapewne w najbliższym czasie będzie miał okazję pooglądać rosyjską architekturę z poziomu szpitalnego łóżka. Słońce szybko chowało się za horyzontem, jakby bojąc się ujawnienia tajemnic tego miejsca, a wiatr wył, dodając całości dramatycznej nuty, jak w tandemie Hitchcocka i Tarantino. W dodatku zrobiło się jeszcze zimniej, ale wreszcie po niespełna godzinie marszu przez zaspy — sięgające gdzieniegdzie do pasa — stanęli w bramie pensjonatu. Drewniany szyld, zawieszony na łańcuchach powiewał nad nimi na wietrze, dodając nutkę pikanterii i grozy całej tej sytuacji.
— No, jesteśmy — mruknął pies. — Dawaj kanapkę i już mnie tu nie ma.
Adam zdjął plecak, zgrabiałymi do granic możliwości rękami wydobył z jego odmętów nadgryzioną bułkę z szynką i spojrzał na nią z lekko ponurym wyrazem twarzy. Wyglądała, jakby stoczyła życiową batalię z pomocnikami kucharzy, ale ślinotok, którego dostał pies na jej widok, wyraźnie świadczył o tym, że jego kulinarne gusta nie były zbyt wybiórcze. I w zasadzie Adam się temu nie dziwił. Jego mały, czarny przewodnik wyglądał, jakby zapomniał zjeść śniadanie przez całe swoje życie i był wyraźnie wychudzonym egzemplarzem.
— Może masz ochotę iść ze mną? — zapytał nagle Adam, w przypływie jakichś obcych, nieznanych mu odczuć, które były czymś w rodzaju troski o byt inny, niż on sam. — Nie będą chyba mieli sumienia wywalić nas na mróz.
— Ludmiła ma alergię na psią sierść — odpowiedział pies w przerwie od łapczywego wciągania kanapki. — Czasem wyrzuci jakieś resztki, ale wiesz, do domu mnie nie weźmie.
— Jakoś to załatwię. Chodź.
Z oddali i w tych okolicznościach pensjonat wyglądał jak filmowy plan horroru z domieszką nadziei na ciepłą herbatę. Budynki z potężnych drewnianych bali otaczały podwórze, tworząc dziwnie skomponowany pejzaż. Warstwa śniegu na dachach i gałęziach drzew sprawiała, że to miejsce wydawało się całkowicie odizolowane od reszty świata, jakby ktoś próbował je ukryć pod puchową kołdrą. Jednak to, co przyciągało największą uwagę, to ogromne, rozłożyste drzewo rosnące pośrodku podwórza. W potężnej śnieżnej czapie przypominało gigantyczną, majestatyczną matrioszkę w srebrzystym futrze. Jego powyginane, groteskowe gałęzie zdawały się być w permanentnej walce z grawitacją i wyciągały się wysoko ponad budynek pensjonatu, jakby chciały go utulić do snu. Drzewo obwieszone było dzwoneczkami, które brzęczały na wietrze jak złowrogie chórki duchów. W innym miejscu pewnie byłyby miłą dla ucha melodią, ale w tych okolicznościach brzmiały jak wstęp do niskobudżetowego rosyjskiego horroru. Zwłaszcza, że pensjonat i jego obejście tonęły w mroku, a jedynym źródłem światła była wysoko zawieszona na ganku lampa. Rozlewała się ciepłym blaskiem po najbliższym otoczeniu, rzucając długie, złowrogie cienie, które przemieszczały się po podwórzu jak niesione wiatrem widma.
Z całą pewnością drzewo to było czymś w rodzaju ołtarzyka i choć teraz pozbawione liści i otulone grubą warstwą śniegu, to robiło naprawdę imponujące wrażenie. Adam domyślił się, że to właśnie jemu pensjonat zawdzięczał swoją nazwę.
Im dłużej przyglądał się temu miejscu, tym więcej miał obaw i lęków, ale w największym z budynków wciąż tliło się światło, a z komina leciał dym, więc na sam widok zrobiło mu się jakoś cieplej. Nie zastanawiając się dłużej, ruszył niepewnie w kierunku drzwi. Stara, skrzypiąca podłoga na ganku potraktowała jego kroki jak solenizanta na imieninach — głośno i z wyraźnym przekazem: „Oto i jest!”. Odgłosy wewnątrz, które rozległy się niemal natychmiast po tym, kiedy Adam nieśmiało zapukał, świadczyły o tym, że ktoś zmierzał im na powitanie. Pies cały czas krył się za roztrzęsionymi nogami Adama, ale nawet nie drgnął na dźwięk głosu wyraźnie rozsierdzonej kobiety.
— Blin! Kogo czort neset o etoy porze!
Chwilę potem drzwi otworzyły się z impetem i Adam zobaczył w nich kobietę pokaźnych rozmiarów. Wypełniała niemal całą przestrzeń wejściową. W niebieskiej podomce z szerokimi kieszeniami wyglądała jak absolutna wizytówka polskiej wsi z lat 80”. Miała pomarszczoną twarz, a spod kolorowej chusty nieśmiało wyglądało kilka posiwiałych włosów, i w zasadzie tylko to świadczyło o jej zaawansowanym wieku — spojrzenie wciąż miała bystre i epatowała niesamowitą energią. Błysk w oku godny klawisza z Alcatraz sprawiał, że wyglądała na kogoś, kto jednym spojrzeniem mógłby przywołać deszcz lub stłamsić burzę. Adam na ten widok, poczuł że wszystkie włosy na karku stanęły mu dęba i zawiązały się w warkoczyk. Na wszelki wypadek.
— Dobry wieczór — wydukał niepewnie. — Najmocniej przepraszam, miałem do państwa przyjechać dwa dni temu, ale miałem pewne problemy po drodze.
— Da! Polsza! — westchnęła kobieta i machnęła ręką zapraszająco. — Wejdzie, wejdzie.
— A czy on mógłby, no wie pani… Wejść razem ze mną? — zapytał Adam nieśmiało i wskazał na psa, który wciąż skulony i roztrzęsiony siedział na ganku z przerażoną miną. — Zapłacę.
— Bliać, gorodskij malczik. Wejdzie, wejdzie. Konets sveta.
Chwilę potem przyjemne ciepło sprawiło, że oblał go gorący rumieniec. Przeszli przez maleńką sień — tak ciasną, że właścicielka tegoż uroczego przybytku musiała głośno zassać powietrze i wciągnąć brzuch, żeby się przez nią przecisnąć — a potem znaleźli się w sporym salonie, w którym wszystko zdawało się być przekombinowane jak japoński toaletowy zestaw do sprzątania. Ozdobne zasłony, dębowe meble, porcelanowe figurki i haftowane obrusy łączyły się w dziwny taniec estetyczny, który sprawiał, że Adam czuł się jak w muzeum niezrozumiałej sztuki użytkowej. Trzaskający pośrodku pomieszczenia kominek wyglądał, jakby był ostatnio używany przez samą Katarzynę Wielką, a przy tym wydawał się bardziej zapracowany niż ruski zegar na Baszcie Spasskiej. Adam ze zdumieniem odkrył, że był to najprawdziwszy, starodawny kominek z najprawdziwszymi polanami drewna, a nie marna, ledowa imitacja i wyrób utrudzonego smrodem fabrycznego plastiku Wietnamczyka.
Powstrzymał się jednak od żałosnego jęku zachwytu, bo kolejne, co zwróciło jego uwagę, to zaaranżowana w rogu pomieszczenia kuchnia, która niewątpliwie lata swojej świetności miała już dawno za sobą. Jeden rzut oka w zupełności wystarczał, żeby zdać sobie sprawę, że XXI wiek omijał to miejsce szerokim łukiem. I to bynajmniej nie ze względu na udziwnioną stylizację vintage. Adam na ten widok natychmiast przypomniał sobie, jaką trwogę budził w nim kabel od prodiża, który w rękach jego ojca stawał się niewyszukanym narzędziem do walki z wszelką niesubordynacją i zadrżał w duchu. Szybko jednak otrząsnął się z tej wizji, żeby rzucić okiem na resztę wnętrza.
Styl mebli w pensjonacie wydawał się być złowrogo uwięziony między epokami — to było jak wystawny bankiet dla ducha rosyjskiego klasycyzmu i art deco, na który każdy przyjaciel był zaproszony. Ogromny, biały kredens bohatersko dźwigał tony porcelany i kryształów. Naczynia w nim były tak poustawiane, jakby prowadziły własne życie towarzyskie, a kubki organizowały egzotyczne przyjęcia herbaciane. Właściwie wszystko w Zielonej Gruszce było tak unikalne, że Adam miał wrażenie, jakby wszedł w świat surrealistycznego filmu, gdzie rzeczywistość i fantazja splatały się w najdziwniejszy sposób. Pensjonat był jak zaklęty skansen rosyjskiej historii i stylu, gdzie czas zdawał się krążyć wokół kredensów i kolorowych koców.
Po tym co zobaczył, nie spodziewał się luksusowego wypoczynku, bo telewizor zdawał się być tutaj tak niedościgłą mrzonką, jak masaż chińską bańką i jacuzzi, ale jednak zapach starego drewna w połączeniu z subtelnym aromatem drożdżowego ciasta skutecznie łagodził wszelkie niedogodności związane z brakiem wszelakiej elektroniki.
— Ty goloden? — zapytała właścicielka pensjonatu, kiedy tylko Adam zdążył zrzucić z siebie pół tony przemoczonych ciuchów i niepewnie podszedł do kominka, żeby się ogrzać. Niestety był tak okadzony urokiem tego miejsca, że kompletnie nie zrozumiał pytania, więc tylko uśmiechnął się przepraszająco. — Głodny? Żryć potrza? — poprawiła się i popatrzyła na niego podejrzliwie.
— Dziękuję, mam jeszcze prowiant — skłamał z czystej kurtuazji, nie chcąc kłopotać właścicielki o tak późnej porze.
— Ludmiła nie wierzy tylko w dwie rzeczy — mruknął pies pod nosem, cały czas tuląc się do łydki Adama. — W leninowską ideę równości oraz w to, że ktoś w jej obecności mógłby nie być głodny.
Adam, słysząc sugestie psa, natychmiast się poprawił.
— Ale tak pięknie tu pachnie, że cokolwiek to jest, chętnie bym skosztował.
— Biegle — skomentował pies. — Może i wcale nie jesteś tak głupi, na jakiego wyglądasz.
Twarz Ludmiły nieznacznie się wygładziła, a w jej umyśle z nagła rozbrzmiały same ciepłe i przyjemne myśli. Adam nie zrozumiał z nich zbyt wiele, ale nauczył się już rozpoznawać je po tonie. Te złowrogie zwykle były krótkie, szybkie i urwane gdzieś w połowie, podczas gdy te życzliwe charakteryzował delikatny, uspokajający rytm.
Chwilę później właścicielka pensjonatu postawiła na stole grube pajdy ciasta drożdżowego, słoik dżemu własnej roboty i szklankę ciepłego mleka. Adam aż zakwilił na ten widok. Odkąd tylko zobaczył Ludmiłę, miał nieśmiałe przypuszczenia, że była zaprawioną w boju kucharką, ale nie spodziewał się, że zwykły placek mógł być prawdziwą eksplozją smaków, która rozpala kubki smakowe do czerwoności. Co właściwie sprawiło, że ledwie tu wszedł, a już poczuł się jak w domu. Przytulnym, cichym i bezpiecznym.
To uczucie trwało ledwie chwilę, bo nagle Ludmiła spoważniała. Zmarszczyła nos i popatrzyła gniewnie na Adama.
— Gruszki ty widział?
— Da — bąknął, potrząsając nerwowo głową.
— Nie jedz. Będzie głodny, to przyjdzie i mówi, ale gruszki nie rusza. — Adam znów pokiwał głową na znak zrozumienia, ale nie odważył się dociekać, dlatego widząc jego spłoszoną minę, dodała: — Parę tygodni temu sąsiad studnię zatruł, a grusza stara, korzeń głęboki i całe te truciznę spiła. Michajłowe chopoki ostatnio ich nakradli, to pokończyli schorowani i ledywie ze życiem uszli. Sraczki nie chce, to niech nie je.
Skłamała. Adam wiedział o tym doskonale, bo jej myśli wędrowały daleko poza strefy przyziemnej biegunki. Nie był jednak pewien, dlaczego to zrobiła, ale nie zamierzał przeciwstawiać się jej woli. Już samo to, że grusza owocowała w środku zimy wydało mu się niezmiernie intrygujące, a kiedy dokładał do tego fakt, że Ludmiła mówiła o tym z wyraźnym przejęciem, świadczył, że z drzewem rzeczywiście mogło być coś nie tak. Tyle tylko, że na tym etapie naprawdę nie chciał wiedzieć, co. I bez tego miał wrażenie, że wkroczył w świat surrealistycznego kabaretu, w którym zwyczaje były interpretowane na własną modłę, a rozmowy na temat gruszek oraz ich oddziaływania na układ trawienny były popisowym numerem.
Ludmiła nieco jeszcze kręciła nosem na obecność psa pod jej dachem. Co prawda Adam z rosyjskiego pamiętał niewiele ponadto, że jego umiejętności w tym zakresie oceniono na solidną dwóję na szynach, ale właścicielka pensjonatu zdawała się być o wiele bardziej biegła w polskiej mowie, niż można było przypuszczać. Koniec końców zdołali dojść do porozumienia, kiedy Adam zaproponował jej dodatkową zapłatę i garść tabletek na alergię. Miał ich potężny zapas. Rzadko zdarzało mu się przewidywać możliwe scenariusze i być przygotowanym na każdą okoliczność, ale odkąd zdiagnozowano u niego uczulenie na pierze i kurz, praktycznie się z nimi nie rozstawał i tym razem, był to strzał w dziesiątkę. Już od wejścia do Zielonej Gruszki był dziwnie pewien, że prędzej natrafiłby na rafę koralową w Bałtyku niż hipoalergiczną pościel gdzieś w głębokich ostępach Puszczy Rominckiej.
Pokój, w którym zakwaterowała go właścicielka pensjonatu, zrobił na nim nie mniejsze wrażenie niż reszta pomieszczeń, choć z całą pewnością nie był to królewski standard. Zapach krochmalu unosił się gęstą mgłą w całym pomieszczeniu. Adam doskonale pamiętał, że pościel po tym specyfiku była tak twarda, że przy niej każda plansza do gry wydawała się miękkim posłaniem, a zasypianie w niej było porównywalnym uczuciem do walki w klatce. Niewątpliwym pocieszeniem był materac, który kusił swoją miękkością. Kiedy Adam na nim przysiadł, doznał wrażenia, jakby lewitował nad ziemią, a jego zmęczone podróżą kości wprost zamarzyły o solidnej dawce leżakowania.
W pokoju była także stara, zabytkowa szafa, która wzbudziłaby niemałe zainteresowanie w każdej desie i mały stoliczek na kanelowanych nóżkach z krzesłem w podobnej stylistyce. Poza tym pokój był ubogi w dodatki, jak słownictwo rosyjskich humorystów. Mała lampka nocna z frędzlastym kloszem i zasłony, które wyglądały, jakby były pierwszym osiągnięciem w dziedzinie produkcji tkanin, były tu jedynymi ozdobami. Żadnego przepychu i przedmiotów zbierających kurz. Ku największemu zaskoczeniu Adama, również żadnych dywanów na ścianach, ani sentymentalnych, rozpraszających uwagę bibelotów. Było bardzo skromnie, ale schludnie, i to było coś, co w zupełności mu wystarczało.
Gdyby nie prostota i domowe ciepło, jakie biło z tych wnętrz, Adam mógłby się poczuć, jakby wkraczał do miejscowej galerii sztuki, gdzie główną wystawą były okna z widokiem na roztaczającą się wokół rosyjską, dziką i nieprzejednaną przyrodę.
— Oto i moja mała, wspaniała samotnia z widokiem na las, śnieg i gruszkę… — mruknął Adam sam do siebie, kiedy wreszcie na dobre zadekował się w pokoju, a Ludmiła zostawiła ich samych. Oparł się o parapet i wyglądał przez okno, patrząc na oszronione gałęzie gruszy, podświetlone nikłym, jasnopomarańczowym światłem lampy. -… no i jeszcze ten nieciekawy przypadek psiego myśliciela — dodał, zupełnie nie bacząc na to, że jego mały, czworonożny towarzysz doskonale rozumiał każde z jego słów.
— Stary, nie trzeba było, nie nawykłem do luksusów — wtrącił nagle pies, zupełnie niezrażony tym, że Adam zdawał się być pogrążony w rozmyślaniach tak głęboko, że ledwie docierały do niego jakiekolwiek bodźce z zewnątrz. — Nie wiem, czy będę umiał się zachować.
— Daj spokój, po prostu jak ci się zachce… — zaczął Adam, niechętnie odwracając się od okna, ale nim zdołał dokończyć myśl, zauważył, że pies już zdążył zadrzeć nogę i obsikać róg zabytkowej szafy. — Cholera, nie! — krzyknął spazmatycznie i machnął rękami bezradnie, próbując przegonić zwierzaka. — Nie wolno!
— Sorry, stary… Śmierdziało jakąś starą babą, pomyślałem, że…
— Przecież jak Ludmiła to zobaczy, to nas obu wypieprzy na ten mróz! — warknął Adam i natychmiast rozbebeszył swój plecak w poszukiwaniu czegokolwiek, czym mógłby wytrzeć szczoch, zanim wsiąknie na dobre. W pierwszym odruchu chwycił nawet za ręcznik, ale potem łaskawy zdrowy rozsądek zdołał zabrać głos i przypomnieć mu, że wycieranie się w psie szczyny nie ułatwi mu przedłużenia pobytu w pensjonacie Ludmiły, a i może nawet przysporzyć kłopotów z zawieraniem nowych znajomości. Wyciągnął więc stary t-shirt, który dostał dwa lata temu w prezencie od Angeli, i rzucił się desperacko w kierunku szafy, żeby zacząć sprzątać. Nie zawahał się ani sekundy. Nigdy nie czuł się komfortowo w tych odcieniach, choć babskie towarzystwo, w jakim się zwykł obracać, usilnie przekonywało go, że prawdziwy mężczyzna się różu nie boi.
— Dobra, psie… Umawiamy się, że jak będziesz potrzebował sikać, albo, nie daj Boże, coś gorszego, to mi o tym powiesz i załatwimy sprawę na zewnątrz — westchnął wreszcie, uciskając starą koszulkę z taką werwą, jakby zamierzał ją reanimować.
— Spoko, stary… zrozumiałem.
— I w ogóle to… wkurza mnie, że mówię do ciebie per „pies”. Jak masz na imię?
— Ale ty teraz chcesz być złośliwy, czy o co ci chodzi człowieku? — zwierzak przekrzywił łeb i popatrzył na Adama z wyrzutem. Którego to, notabene, Adam wcale nie zrozumiał i, nie kryjąc zaskoczenia, nieco się obruszył.
— Jaki złośliwy? Dzielę się z tobą kanapką, a potem załatwiam ci ciepłe spanie…
— Jak mogę mieć imię, skoro nigdy nie miałem właściciela?
— Nie mogłeś sam sobie jakiegoś nadać? — Adam wzruszył ramionami, choć właściwie nieco się zasępił i głęboko zastanowił nad, zupełnie niechcący, poruszonym przez siebie problemem. — Skąd mogę wiedzieć, jak to działa!?
— Nie zwykłem rozmawiać sam ze sobą, to mi niepotrzebne — mruknął pies, kłapnął groteskowo zębami i przysiadł z impetem, jakby walnął koncertowego focha.
— Z innymi psami też nie rozmawiasz?
— Innym psom wystarczy obwąchać dupę. Nie trza sobie strzępić jęzora na jakieś zbędne introdukcje i komeraże.
Adam znów na chwilę się zamyślił. Skończywszy wycieranie podłogi i szafy, wstał i ostrożnie uchylił okno, żeby położyć przemoczony t-shirt na zewnętrznym parapecie. Rama okienna jęknęła złowieszczo, a do pomieszczenia wdarł się szczypiący, dokuczliwy chłód, więc zszokowany tym doznaniem, aż podskoczył w miejscu. Niestety razem z wilgotną koszulką, która to po tym frenetycznym kicnięciu wyślizgnęła mu się z ręki.
— Kurwa — mruknął Adam pod nosem, ale szybko zamknął okno, mimowolnie śledząc wzrokiem majestatyczny lot swojego t-shirtu, który chwilę później miękko wylądował na ganku.
— I po ptokach — skwitował pies i podbiegł do okna, żeby oprzeć się przednimi łapami o parapet i próbując dostrzec, cóż stało się z koszulką, która to po wszystkim miała już status rażąco różowej szmaty. — Co teraz?
— Nic — Adam wzruszył ramionami i klapnął bezradnie na miękki materac. Pomysł odbycia wędrówki po pensjonacie w środku nocy uznał za wyjątkowo nietrafiony, a i rozrzucanie części swojej garderoby zdawało się nie być najlepszym rozwiązaniem dla budowania swojej reputacji wśród zacnego grona mieszkańców Zielonej Gruszki.
Pies głęboko westchnął.
— Strasznie chce mi się lać — stwierdził rzeczowo i zamerdał ogonem. — Może mógłbyś mnie wyprowadzić i zebrać co swoje?
— Może i to jest jakaś myśl… — westchnął Adam i uśmiechnął się przebiegle. — Ale nie będę przecież chadzał z „psem”. Pomyślałem, że może… ja mógłbym nadać ci jakieś imię?
Pies przysiadł z wrażenia, oblizał pysk i popatrzył z zainteresowaniem na Adama.
— Ale wiesz, co to będzie oznaczać?
— Co niby znowu?
— Wtedy zostaniesz moim właścicielem. W końcu tylko właściciele nadają imiona swoim pupilom.
— Co za bzdura… Psy w schroniskach też mają imiona, a nie mają właścicieli.
— Pff — prychnął pies. — To są imiona tymczasowe, tylko dla rozróżnienia. To jak numer wyszyty na więziennym wdzianku. Równie dobrze mógłbyś na mnie wołać „Burek”, albo „Kundel”.
— Właściwie myślałem o „Burku”…
— Na wielkie nieba! — warknął wyraźnie poirytowany pies i zakręcił kilka kółek wokół własnej osi, dając wyraz swojemu oburzeniu i zniecierpliwieniu. — Skąd tyś się wziął!?
— Z Łodzi…
— Dziurawa chyba jakaś była.
— Co jest nie tak z „Burkiem”? — zapytał Adam niepewnie, nie do końca mogąc nadążyć za pokrętną logiką zwierzaka.
— No wiesz… każdy powinien mieć jakieś imię oddające jego charakter i cechy… A ty jak masz na imię?
— Adam.
— No i widzisz! Łatwo ci nazywać kogoś „Burkiem”, kiedy sam nosisz takie dumne imię!
— Dumne? — Adam wyraźnie się skrzywił i uśmiechnął z politowaniem. — To taki odpowiednik „Burka” w ludzkim świecie!
— Człowieku niemądry, na wielkie nieba! Wiesz, jest taki mit, i powiadam ci, że niektórzy naprawdę szczerze w to wierzą, że cały ten świat stworzył jeden bóg… I ten bóg…
— To nie jest żaden mit, tylko część chrześcijańskiej wiary — wtrącił Adam i przewrócił oczami, ale pies niewiele sobie z tego zrobił.
— Ja ci mówię, że to mit! No, ale wracając do meritum, właśnie ten bóg, no wiesz, ten mityczny, stworzył też człowieka na swój obraz i podobieństwo. I wyobraź sobie, że pierwszego z nich nazwał właśnie „Adam”.
— I, o ironio, tam była też Ewa, której nie wolno było jeść jabłek, a tu jestem ja, Adam, i mam się trzymać z daleka od gruszek. Ot i cała analogia.
— Na wielkie nieba! Nosisz legendarne imię, człowieku! To tak, jakbyś nazwał mnie Robinem Hoodem, ale nawet o wiele lepiej, bo o Adamie, to chyba każdy słyszał!
Adam zmarszczył czoło w wyrazie absolutnego zdegustowania i skrzyżował ręce na piersiach.
— Wiesz, psie, doskonale znam tę — jak to mówisz — „legendę”. I ten właśnie Adam, w przeciwieństwie do Robina Hooda, nie dokonał niczego niesamowitego, poza tym, że był jedynym człowiekiem na świecie, a i tak zdradziła go dziewczyna i to w dodatku z oślizgłym gadem. Nie napawa entuzjazmem i jakoś nie mam ochoty podzielić jego losu i brać za jakikolwiek autorytet.
— Cały pic polega na tym, że on po prostu był pierwszy, wiesz? — westchnął pies.
Adam nie do końca zrozumiał. Mógł jedynie przypuszczać, że też jako pierwszy dostąpił wątpliwego zaszczytu rozmowy z psem i właściwie to było jedyne, w czym odnajdywał analogię do swojego biblijnego pierwowzoru.
— I co z tego, że był pierwszy?
— Mógł kreować świat, tworzyć wzorce zachowań, a nade wszystko żyć na własnych warunkach, nie przejmując się opinią innych. I to jest piękne w tym micie — odparł pies po chwili. — Pierwszy daje początek wszystkiemu. Można być pierwszym, czyli najważniejszym. Pierwszym, który czegoś dokonał i zmienił tym świat. Pierwszym w sensie takim przewyższającym innych, albo po prostu pierwszym w dziecięcej wyliczance. W końcu nie da się zacząć piosenki od drugiej zwrotki.
— Nadal nie do końca rozumiem twój entuzjazm — mruknął Adam i pokręcił głową. — Co ma jakaś głupia wyliczanka do mojego imienia?
— No to chyba jesteś pierwszym, który tego nie rozumie… — warknął pies i kłapnął zębami. — Zmierzam do tego, że imiona niosą ze sobą wielką moc. A twoje… O, człowieku niemądry, twoje oznacza po prostu człowieczeństwo w czystej postaci. Rozumiesz, jakbyś miał być wzorem i przykładem dla innych.
— Ale pleciesz bzdury. Wiesz, ilu jest Adamów na świecie? Skrajnie różnych, także zdeprawowanych i zepsutych. Nie wyobrażam sobie…
— To jest właśnie problem was, ludzi — wtrącił pies, nie pozwalając Adamowi dokończyć myśli. — Na wszystko patrzycie globalnie i ciągle oglądacie się na kogoś. Co was obchodzi, że ktoś jako pierwszy przepłynął Atlantyk w łupinie od orzecha i czemu ciągle zapatrujecie się na innych, skoro sami nie potraficie żyć w zgodzie z własnym sumieniem?
Adam mimowolnie uniósł obie brwi i zerknął na czarną, włochatą kulę, która patrzyła na niego wyczekująco, jakby spodziewała się równie mądrej odpowiedzi. On jednak nie znajdował właściwych słów, żeby kontynuować tę czysto filozoficzną debatę.
— Jest jakaś pokrętna logika w tym, co mówisz — westchnął po chwili, wciąż nie mogąc odeprzeć wrażenia, że to małe, niepozorne stworzenie było czymś o wiele potężniejszym i mądrzejszym, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.
— Bliżej temu do filozofii niż logiki.
— Racja, Sokratesie — przytaknął Adam. — Ale zdaje się, że mówiłeś coś o swoich potrzebach fizjologicznych.
— Tak, tak, trzeba zebrać tę koszulkę zanim Ludmiła… — odparł zupełnie zaaferowany zadaniem pies, ale nagle urwał w pół zdania, przekrzywił łeb i utkwił zaskoczone spojrzenie w nieco rozbawionej twarzy Adama. — Czekaj, czekaj… Czy ty właśnie nadałeś mi imię?
— Chyba tak. Arystoteles było za długie, Kant się źle kojarzy, no a Sokrates… chyba był pierwszym, o którym wiadomo, że był filozofem.
Pies zamerdał ogonem z zachwytu i aż podskoczył, nie kryjąc radości.
— No i stało się, Adam! — szczeknął pogodnie.
— Co się stało?
— Jesteś moim pierwszym właścicielem! I jak tego nie spieprzysz, to dla mnie też będziesz „pierwszy”.
— Postaram się, Sokratesie.
— I wiesz co jeszcze, Adam?
— Co?
— Lepszy „pierwszy” niż „pierwszy lepszy”.
ROZDZIAŁ V
ZOJA
Obudziły go hałasy krzątaniny dochodzące z sąsiedniego pomieszczenia. Ściany domku były tak cienkie, że słyszał doskonale niemal wszystko. Byle brzdęk odstawianego naczynia, byle cieknąca kropla z kranu były do odróżnienia pośród ogólnej feerii przeróżnych dźwięków. Były tak blisko, tak namacalne, że Adam jeszcze z zamkniętymi oczami zaczął przypuszczać, że jakaś ponura, krzywa akcja rozgrywała się tuż przy jego uchu. Wyprostował się niemal jak struna. Niemal, bo jednak jego trzydziestoletnie kości nie pozwalały na tak szalone figury ekwilibrystyczne o nieludzkich porach, jaką niewątpliwie była 7 rano. Tak, to właśnie taką godzinę dostrzegł na swoim zegarku zaraz po tym, kiedy wreszcie udało mu się otworzyć sklejone ropą oczy. Cóż, wychodziło na to, że wobec natury i gęsiego puchu nawet farmakologia pozostawała bezradna. Chwilę potem Adam dostrzegł czarne, kudłate cielsko, którego zwieńczeniem był wilgotny nochal, teraz wciśnięty w szczelinę pod drzwiami i głośno zasysający zapachy z korytarza.
— Co tam się dzieje, Sokratesie?
Pies natychmiast podniósł łeb i popatrzył z wyrzutem na — jeszcze mocno zaspanego — Adama.
— Ja wiem, że jestem dość wyjątkowy, ale przez ściany nie widzę.
— No tak, w porządku… — Adam głośno westchnął i przewrócił teatralnie oczami. — To co tam wyniuchałeś?
— Człowiek. Samica. Jak na mój nos — młoda, ale z maniakalnym zamiłowaniem do taniej linii jakichś ruskich kosmetyków, które postarzają ją o dobrych kilka lat. — Sokrates głośno niuchnął. — Mało subtelna nuta. Bergamotka? Piżmo! Na pewno piżmo! A może i paczula?
Adam przetarł oczy i wzruszył ramionami. Nigdy nie był znawcą babskich kosmetyków, fanem tym bardziej, a przy tak zatkanym alergicznym nieżytem nosie, mógł się najwyżej modlić o to, żeby odczuwać jakiekolwiek smaki, bo węch w tym stanie zdawał się być dla niego niedościgłą mrzonką. Przy tym przeszły go nieprzyjemne dreszcze i zdał sobie sprawę, że w pokoju było naprawdę rześko. A potem, nie wiedzieć czemu, zastanowił się, co ze sobą pocznie przez cały dzień. Jak do tej pory plan szedł po jego myśli — odciął się od świata i ludzi, poza ewidentnie przeciekającym kranem nie napotkał żadnych dodatkowych perturbacji, miał swój upragniony spokój od kotłowaniny ludzkich myśli, ale… co dalej?
Opatulił się mocno kołdrą, wskoczył w swoje bambosze i zawinięty jak larwa w kokon, jeszcze nieco ospale, podszedł do okna. Śnieg sypał jak szalony, ale mimo wszystko na podwórzu dostrzegł ślady ludzkich stóp, co mogło oznaczać tylko tyle, że niektórzy już byli od dawna na nogach, żeby zatroszczyć się o opał i ciepło dla całego pensjonatu. Szopa na wprost była szeroko otwarta, a mały wózeczek, stojący tuż obok jej drzwi, wyładowany po brzegi polanami drewna. Widział to doskonale, nawet pomimo faktu, że słońce jeszcze nie zdołało zaszczycić Puszczy Rominckiej swoim nikłym promykiem. Wciąż było ciemno i tylko rozpalona na ganku latarenka oświetlała całe podwórze.
— Żora rąbie drwa — skomentował pies, kiedy z nagła zmaterializował się tuż obok Adama i oparł przednimi łapami o parapet.
— Kim jest Żora?
— Tutejszy. Sąsiad. Niezbyt kumaty, ale krzepę w łapach ma, więc pomaga z cięższą robotą. Ludmiła… no, sam widziałeś, lata już nie te, chociaż czasem lubi jeszcze powymachiwać siekierką i trochę odreagować.
— Wszystkich tu znasz?
— Prawie — westchnął pies. — To małe zadupie, ale zawsze lubiłem tu przychodzić. Dzieciaki czasem jakąś resztką rzucą, wstyd się przyznać, ale świnie też się wybredniejsze zrobiły, to o jakiś kęs dla pustego brzucha łatwiej niż w lesie. A przy tym lubię trochę poobserwować i wiedzieć z kim, lub też czym, mam do czynienia.
— Dzieciaki? — dopytał Adam z żywym zainteresowaniem. Dotychczas sądził, że poza właścicielką pensjonatu i ewentualnymi gośćmi nie spotka tu żywego ducha i będzie mógł się cieszyć swoją błogą, gnuśną samotnością, a tymczasem z opowieści psa wynikało, że mógł nie trafić najlepiej. Nieco go ta myśl zatrwożyła. W końcu dzieci potrafią być głośne, a to co się dzieje w ich głowach… cóż, Adam naprawdę wolałby się nie sprawdzać tego na własnej skórze.
— A tak. Ludmiła dorobiła się pokaźnej gromadki!
— Na miłość boską, z kim?! — wyrwało się Adamowi natychmiast po tym, kiedy uświadomił sobie, że przecież do tanga trzeba było dwojga, a Ludmiłę widział i jakoś dziwnie, zupełnie nieetycznie zdał sobie sprawę z faktu, że tylko prawdziwy desperat mógłby chcieć… Nawet nie odważył się dokończyć w myślach tego spostrzeżenia, zrezygnował z tej wizji i postanowił nie brnąć na tę samobójczą misję. Wzdrygnął się tylko zauważalnie, jakby próbował otrząsnąć się z szoku.
— To są jej wnuki — sprostował jowialnie Sokrates, widząc jego zdegustowaną minę i przekrzywił łeb wymownie.
— Zdecydowanie to ma więcej sensu — odparł z wyraźną ulgą Adam. — Ich rodzice też tu mieszkają?
— Nie żyją. Ale to dosyć długa i ponura historia na inną okoliczność, bo ja za potrzebą muszę, a i Ludmiła nie znosi spóźnialskich — odparł pies i klapnął ostentacyjnie na podłogę, po czym głośno niuchnął. — A śniadanie już na ogniu. Jajka się smażą.
Pamiętając instrukcje Ludmiły, skierował swoje kroki do łazienki, żeby przywrócić swojemu zszarganemu jestestwu dawną świetność, zatraconą zupełnie przez grube warstwy pierzastej pościeli. Właściwie wyglądał jak niedożywiona, młoda sowa — stargana na tysiąc rozmaitych sposobów z wytrzeszczem obwieszczającym niepomierne zdumienie, zakrawające nawet o przerażenie. Wszak im więcej dowiadywał się o tym przytulnym domostwie, tym bardziej odnosił wrażenie, że pech ział mu w kark swoim lodowatym oddechem. Do tego był niemiłosiernie rozespany, wciąż odczuwał potężne zmęczenie po kilkudniowej podróży, a i bezlitosna alergia dokładała swoje trzy grosze do jego kiepskiego samopoczucia. Wszystko to sprawiało, że jego umysł nieco wolniej przetwarzał dane i potrzebował znacznie więcej czasu na regenerację sił witalnych. Nic więc dziwnego, że i tym razem refleksja przyszła po fakcie, kiedy to już zabytkowa klamka smętnie zwisła w jego dłoni.
Ups — zdążył pomyśleć, jeszcze zanim drzwi od łazienki otworzyły się z impetem i zobaczył w nich rozgniewaną twarz młodej niewiasty. Pierwsze na co zwrócił uwagę to obłędny błękit jej oczu, który ciskał w niego pioruny. Dopiero chwilę później do jego uszu dotarła wiązanka mało wyszukanych, rosyjskich wulgaryzmów, z których zrozumiał naprawdę niewiele. I był dziwnie pewien, że to nawet lepiej. Tym bardziej, że wypłynęła ona z bladoróżowych, wydatnych ust dziewczęcia, które nawet pomimo gniewnego, nieco groteskowego wyrazu twarzy wydało mu się na swój sposób urocze.
— Ja… Ja, przepraszam — wydukał po chwili, czując jak cały topnieje pod wpływem jej rozjuszonego spojrzenia.
— A was w Polsce, to nie uczą pukać?! — fuknęła wściekle, wciąż mierząc go od stóp do głów z nienawiścią wymalowaną na drobnej, piegowatej twarzy. A potem, nie czekając na odpowiedź, wyrwała mu klamkę z ręki i zbiegła po schodach, uprzednio brutalnie trącając Adama łokciem. — Trachni mjenia, Żora! Eta cholerna klamka opjat wypada!
Adam podczas tej krótkiej znajomości z psem, zdążył już kilkukrotnie się przekonać, że to małe, czarne, niepozorne stworzenie rzadko się myliło. Nie inaczej było tym razem, kiedy zasiadał spóźniony do śniadania, z całych sił starając się uniknąć karcącego spojrzenia Ludmiły. Próbował nawet nieśmiało zagaić i posłać kilka komplementów w kierunku jej kulinarnych talentów, ale całkowicie je zignorowała. Gdyby Adam pilniej przykładał się do nauki języków obcych w licealnych czasach, pewnie wiedziałby doskonale, że nie zamierzała oszczędzać go w myślach. Wyraźnie słyszał te wściekłe szepty, które wędrowały po jej głowie, kiedy walczył z iście wojskową porcją jajecznicy. Przepyszną, dodajmy. I sam nie był do końca pewien, czy to rzeczywiście była zasługa Ludmiły i jej wieloletniego doświadczenia w serwowaniu posiłków, czy świeżych jaj i wiejskiego powietrza, czy faktu, że był po prostu niewyobrażalnie głodny. Czy też może wszystko naraz.
Właściwie śniadanie tak go zaabsorbowało, że nawet nie zwrócił uwagi na to, że nie był sam przy stole. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że po drugiej stronie siedziały dwa berbecie, na oko w wieku przedszkolnym, które zajadały się ze smakiem — o dziwo — w absolutnej ciszy, kompletnie ignorując jego obecność. Pomiędzy nimi siedziała ta sama dziewczyna, którą spotkał dwa kwadranse wcześniej na górze, i spotkanie z którą uznawał za wysoce żenujące wydarzenie. W końcu na samym wstępie strzelił potężną gafę. Żadne z nich jednak nie wysilało się na myśl głębszą, niż zajęcie, któremu byli oddani. Próbował nawet się nieco skupić i wsłuchać w ich myśli, ale bezskutecznie.
— Wyspał ty się chociaż? — zapytała wreszcie Ludmiła, cały czas bacznie przyglądając się jak Adam pochłaniał swój posiłek.
— O tak, spało się wspaniale — odparł rozmarzonym tonem, jednocześnie nieco rozmijając się z prawdą.
Dziewczyna prychnęła i teatralnie przewróciła oczami.
— Ty nie przejmuj się nią — Ludmiła wytłumaczyła niemal natychmiast niezbyt grzeczne zachowanie najstarszej wnuczki. — Zoja nie lubi obcych.
— Kiedy on kłamie — burknęła w odpowiedzi i skrzyżowała ręce na piersiach. — Pół nocy tłukł się po pokoju z tym swoim kundlem, a jak już zasnął, to kichał — średnio — co pół godziny.
— Oj, zaraz, że kundlem — obruszył się Adam. — Racja, może i nie jest zwyczajny, żeby sypiać po pokojach, ale poczciwy z niego zwierzak!
— Już ja wiem, co to za bydlę! Wałęsa się tu od kilku tygodni i nic tylko szkód przysparza!
Adam lekko zdrefił. Nie miał przecież żadnego pojęcia o wcześniejszych poczynaniach swojego, zyskanego przypadkiem zresztą, kompana. To z kolei sprawiło, że nie znajdował żadnej sensownej linii obrony i wciąż topniał od wyzywającego spojrzenia dosyć wrogo nastawionej dziewczyny.
Przy stole zapadła niezręczna cisza. Adam powrócił do dziobania widelcem po talerzu, tylko ukradkiem zerkając na Zoję, która w tej scenerii wydała mu się jeszcze bardziej swojska i bliska, niż kiedykolwiek śmiałby przypuszczać. Wyjątkowo jasna karnacja podkreślała jej subtelne rysy twarzy i gdyby nie to, że hardy grymas zdawał się być jej nieodłącznym druhem, można byłoby uznać, że była żywą wersją porcelanowej lalki. To wrażenie potęgowały gęste, blond włosy, które błyszczały, jakby ktoś rozsypał na jej głowie złote monety. Opadały swobodną falą na jej drobne ramiona, kiedy pochylała się nad stołem. Jednak Adam najbardziej był zafascynowany jej oczami. Były w odcieniach tak głębokiego błękitu, że z powodzeniem można byłoby zorganizować w nich zlot nurków. Za każdym razem, kiedy na niego spoglądała, wydawało mu się, że stawał nad brzegiem najbardziej tajemniczego oceanu na świecie. Burzliwego, niespokojnego, skrywającego zagadki nie do rozwikłania. A teraz, z tą zadziorną miną wyglądała jak wyjątkowo złośliwy i gniewny anioł, który zabłądził na ziemskim padole łez, ale Adam i tak uważał, że była równie niezwykła i urocza, jak głębia jej spojrzenia.
Sama już dawno zjadła swój posiłek, a teraz pomagała swoim młodszym braciom uporać się z ewidentnie niewspółpracującą jajecznicą. Adam znów podjął trud, żeby usłyszeć ich — choćby najbardziej nieśmiałą — myśl, ale bezskutecznie. Ludmiła natomiast powróciła do pobrzękiwania garami i całkowicie wycofała się z dyskusji. Cóż, jako jedyna w tym towarzystwie doskonale zdawała sobie sprawę, że upór Zoi był szańcem nie do przełamania i tę dygresję Adam wyłowił z jej myśli bezbłędnie, nawet pomimo faktu, że zrozumienie rosyjskiego nadal przysparzało mu pewnych trudności.
Byliby pewnie trwali w tej nieznośnie brzęczącej ciszy, gdyby nagle drzwi od pensjonatu nie otworzyły się z hukiem. Adam niemal natychmiast poczuł na kostkach przeszywający chłód, jaki wpadł do pomieszczenia i usłyszał odgłosy jakiegoś niebywałego poruszenia na ganku. Chwilę później czarna, włochata kula wpadła z impetem pod stół, a w drzwiach ukazała się ogorzała, rubaszna twarz Żory, wykrzywiona w gniewnym grymasie.
— Szto ty wyrabiasz, Żora!? — ryknęła Zoja. — Klamka do naprawy, piec przygasa, kran cieknie, świnie dalej mają dziurę w chlewie, a ty za psem biegajesz!
— Sza, Zoja! — mruknęła Ludmiła. — Widzi ty przecie, że chopok się stara!
I byłyby pewnie tak jeszcze dywagowały długo nad wątpliwą użytecznością Żory, który nadal stał jak zamurowany, próbując wykrzesać z siebie choćby pół słowa na swoją obronę, gdyby nie dwaj chłopcy, którzy oczarowani widokiem psa, ruszyli za nim w pościg. Sokrates robił wszystko, żeby uniknąć czułości z ich strony, zwinnie lawirując pomiędzy nogami od stołu i kuląc uszy za każdym razem, kiedy z ich ust wydobywały się radosne piski i nieartykułowane dźwięki. I to dźwięki o tak wysokich rejestrach, że Adam nawet zdążył się zaniepokoić o pobrzękujące za nim szklanki i kryształy w zabytkowym kredensie. Pies podwinął ogon pod tyłek i wiał, gdzie popadnie, zupełnie nie bacząc na to, że każde mocniejsze uderzenie o podłogę wprawiało pół drewnianego pomieszczenia w drgania.
— Na miłość boską, Sokrates! — krzyknął Adam, kiedy pies przecwałował w panice pomiędzy jego nogami. — Uspokój się! Nic ci nie zrobią!
Ale pies za nic miał jego błagania. Dzieciaki urządziły na niego prawdziwą obławę i nagle zrobiło się ich wszędzie pełno. Adam nie nadążał kręcić głową, żeby ogarnąć całe zamieszanie wzrokiem. Podniósł się wreszcie zamaszyście, próbując jakoś ratować sytuację i wyciągnąć ręce do psa, żeby ten mógł znaleźć bezpieczne schronienie w jego ramionach, ale na niewiele się to zdało.
— Żora! No co tak sterczysz jak widły w gnoju?! Szdełaj coś! — krzyknęła Zoja i również odskoczyła od stołu, żeby z kolei złapać i usidlić biegających w amoku braci. Niestety, Żora podchwycił ten pomysł i włączył się do pościgu. Całkiem niezdarnie próbował stanąć na drodze któregoś z rozbieganych stworzeń, ale za każdym razem przegrywał z ich zwinnością i udawało im się umknąć. Cóż, gabaryty Żory skutecznie dyskwalifikowały go z konkursu. Był wysokim, postawnym młodzieńcem o kwadratowych, szerokich ramionach. Jego twarz była szorstka i nieco niedbale ogolona, ale mimo wszystko z jego postawy epatował pewien urok prostoty i sympatii. Prawda, miał nieco tępe spojrzenie, które w pierwszym odczuciu budziło w Adamie coś na wzór trwogi, ale w ostatecznym rozrachunku sprawiał jednak wrażenie poczciwego, choć nieco zagubionego i niezbyt rozgarniętego chłopka.
Wszyscy dosyć szybko się przekonali, że zmuszanie Żory do domowej akrobatyki było niezbyt rozsądnym pomysłem. Nie brał jeńców i walczył całym sobą jak zdziczały byk, dopóki na drodze do jego celu nie stanęło niewzruszone krzesło. Jego wielka stopa dziwnym trafem zaplątała się pomiędzy jego kanelowane nogi, co kompletnie wytrąciło go z równowagi i sprawiło, że runął na podłogę jak długi, wydając przy tym z siebie żałosne jęknięcie. Winne wszystkiemu krzesło poszybowało nad stołem i wylądowało po drugiej stronie pomieszczenia, trafiając w stertę rozstawionych na blacie garów i czyniąc tym hałas tak potężny, że nagle wszystko zamarło w bezruchu.
Sokrates błyskawicznie wykorzystał okazję, żeby wpaść pomiędzy nogi Ludmiły i ukryć się w kuluarach jej długiej, niebieskiej podomki. Cały dygotał i marzył już tylko o tym, żeby znaleźć się jak najdalej od pomiotów Ludmiły, które wydały mu się niezmiernie przerażającymi i nieprzewidywalnymi istotami. Dla jego delikatnej konstrukcji psychicznej, to było stanowczo zbyt wiele. Nigdy bowiem nie obcował z ludzkimi oseskami i kompletnie nie wiedział, jak się przy nich zachować.
— Paszoł, psie — warknęła Ludmiła i niemal siłą, wypchnęła Sokratesa spomiędzy swoich nóg.
— Ilia, Oleg! Do mnie! — fuknęła Zoja, ocierając pot z czoła i odetchnęła z wyraźną ulgą. — Teraz będziecie musieli to posprzątać — dodała, kiedy jej mali bracia usłużnie przydreptali do niej i objęli jej nogi swoimi małymi rączkami. Dzieciaki miały rumiane policzki i poczucie wstydu wymalowane na drobnych buźkach.
— Sokrates, chodź tutaj — mruknął Adam, siląc się na wściekłość, ale z trudem panował nad rozbawieniem. Pies posłusznie schował się za jego nogami. — Zwariowałeś? Dzieci się przestraszyłeś?
— Toż to jakieś czarcie pomioty — jęknął pies i popatrzył błagalnie na Adama. — Mogłyby mi urwać ogon!
— No daj spokój, wyjdź no i daj im się pogłaskać. Obiecuję, że w razie czego cię obronię, ale trochę tu pomieszkamy i nie chciałbym, żebyś znowu narobił takiego bałaganu! No już…
Adam delikatnie wypchnął psa w kierunku bliźniaków. Ich buźki nagle ozdobiły szerokie uśmiechy i nie czekając na zachęty, spokojnie podeszły do psa, żeby go utulić i wyściskać z taką siłą i czułością, że omal go nie udusiły. Sokrates z początku podszedł do tego z dużą rezerwą, aż wreszcie zdał sobie sprawę, że czochranie i mizianie z takich małych rączek było bezbolesnym i — o dziwo — wyjątkowo przyjemnym doświadczeniem. I to tak bardzo, że po chwili sam zaczął nadstawiać łeb w ich kierunku, a porwany jakimś dziwnym przypływem serdeczności, zaczął nawet sprzedawać im mokre całusy i oblizywać ciepłym jęzorem ich rączki.
Adam patrzył na tę scenę z rozrzewnieniem. I nie tylko on. Wszyscy stali jak oczarowani i kompletnie zapomnieli o sponiewieranym jestestwie Żory, któremu tylko jedna noga wystawała spod stołu. Mało subtelnym jęknięciem zaznaczył swoją obecność, więc Ludmiła niemal natychmiast oprzytomniała i ruszyła mu z odsieczą.
Szybki bilans: dwoje uradowanych dzieci, poczochrany pies, masa sprzątania i skręcona kostka. Tak, Żora miał zdecydowanie najmniej szczęścia z nich wszystkich, a było dopiero przed południem.
Ludmiła nie wyglądała na taką, która lubiła biadolić i zdecydowanie bliżej jej było do zaradnej baby z łbem na karku, aniżeli do zagubionego stworzenia, które wymagało opieki, ale nagła niedyspozycja Żory wyraźnie nią poruszyła. Zoja nie żartowała, twierdząc, że wokół pensjonatu była masa ciężkiej, fizycznej roboty — opał był na wyczerpaniu, kilka rzeczy wymagało naprawy, a i zapasy znacząco się uszczupliły, odkąd wirujące po pokoju krzesło zdemolowało kilka garów ze strawą. Najgorsze w tym wszystkim było jednak to, że Adam odczuwał ogromne wyrzuty sumienia w związku z całym tym zajściem. W końcu to on zdecydował się przytargać za sobą psa do pensjonatu i uparł się, żeby go zameldować jak pełnoprawnego gościa, nawet pomimo faktu, że kompletnie go nie znał i nie mógł za niego ręczyć. Byli w Zielonej Gruszce ledwie dobę, a już zdążyli solidnie narozrabiać. Obsikać zabytkową szafę, hałasować po nocach i ganiać po podwórzu za starą koszulką, zdemolować połowę najbardziej reprezentacyjnego pomieszczenia i przy tym poważnie uszkodzić jedyny pierwiastek męski w obejściu.
Wyglądało jednak na to, że pensjonat potrafił odpłacić się pięknym za nadobne. Adam, w ramach zadośćuczynienia za wszystkie wyrządzone przez nich szkody, postanowił zaoferować swoją pomoc i podwieźć Zoję do miasteczka, aby spokojnie mogła uzupełnić zapasy i załatwić wszystkie sprawunki, którymi na co dzień obarczano Żorę. Dziewczyna zdawała się nie być z tego faktu szczególnie zadowolona, ale Adam zauważył przebiegły uśmieszek na jej twarzy, kiedy otwierała drzwi od szopy, zamierzając zapoznać go z ich środkiem lokomocji.
— No, stary, pozamiatane — skomentował pies widok, który rozpostarł się przed nimi, kiedy tylko jęczące ze starości drzwi budynku rozwarły się na oścież. — Wygląda, jakby brał udział w rolniczym olimpijskim maratonie w latach trzydziestych.
Adam był równie zszokowany i bezwiednie rozdziawił usta, kiedy dotarło do niego, że będzie musiał zapanować nad leciwym traktorem i przyspawaną do niego na stałe dwukołową przyczepką. Cóż, może i prawo jazdy miał, ale na pewno nie przewidywało ono prowadzenia starożytnych zabytków. Traktor wyglądał, jakby miał doktorat z historii rolnictwa i był tak stary, że jego instrukcja obsługi mogła być napisana po łacinie. Z wyglądu przypominał stwora z bajki, który zjadł kilka maszyn rolniczych na śniadanie i się z nich się złożył. Pordzewiała stal zdawała się być jedyną rzeczą, która trzymała go razem, jak zaklęty klejnot w koronie, dzięki czemu jego kolor mógłby być określony jako „rudy rydz” z domieszką „kawowej plamy”. Wyblakłe czerwienie i brązy tworzyły unikalną paletę barw, a razem z licznymi odpryskami farby i wżerami po latach ciężkiej pracy na roli, tworzyły surrealistyczną i nieregularną mozaikę.
Stan przyczepki był równie opłakany. Adam nie podejrzewał, że zdołają zapakować na nią coś więcej niż dwa worki cebuli. Była na tyle mała, że mogła przypominać rowerek przedszkolaka zafascynowanego rolnictwem, ale nie zamierzał niczego kwestionować na tak wczesnym etapie podróży. Nie miał pojęcia, co Zoja zaplanowała w ramach tej wycieczki i ile rzeczy zamierzała zwieźć do pensjonatu, ale był dziwnie pewien, że czekało go potężne wyzwanie.
Adam patrzył na to mechaniczne dziwadło z mieszanką rozbawienia i niepokoju, zastanawiając się, czy w ogóle poradzi sobie z takim środkiem transportu.
— Co się tak patrzy? — zapytała nagle Zoja, brutalnie wyrywając go z letargu. — Jedziemy, szkoda czasu.
A potem wskoczyła na traktor z wdziękiem godnym młodej łani i machnęła ręką zapraszająco. Adam niepewnie zajął zaszczytne miejsce kierowcy, próbując przy tym nie połamać dziewczynie nóg — w kabinie było tak ciasno, że nawet sardynka musiałaby opanować trudną sztukę jogi, żeby znaleźć tu dla siebie odrobinę życiowej przestrzeni. Stare wysłużone siedzenie jęknęło złowieszczo pod ciężarem Adama.
Komora maszyny losującej jest pusta… pomyślał, przyglądając się sterczącej gałce zmiany biegów. Następuje zwolnienie blokady… przydusił sprzęgło i wrzucił na luz, a potem przekręcił kluczyk w stacyjce.
Dźwięk który rozległ się chwilę potem, przypominał symfonię chaosu, w której każdy głos walczył o swoje pięć minut sławy. Traktor był prawdziwym wirtuozem w dziedzinie hałasu. Kiedy wreszcie ruszył, dzwonił i chrzęścił, jakby był głównym solistą w orkiestrze awarii dźwięków. Poza tym Adam dość szybko zdał sobie sprawę, że w porównaniu z tym sprzętem, inne maszyny rolnicze wydawały się być w naprawdę elektryzującymi sportowcami. A to z czym przyszło mu się mierzyć… cóż, mogłoby uczestniczyć najwyżej w wyścigu z bujanym krzesłem babci na tytuł: „Najszybszego emeryta na polu”.
Ruska technologia, ruski temperament… pomyślał Adam, dusząc pedał gazu niemal do oporu. Koła buksowały w śniegu i z mozołem godnym utrudzonego niedźwiedzia wrzuciły tempo porównywalne z biegiem geologicznym. Głupio się tylko łudził, że miasteczko nie było zbyt daleko i zdołają wrócić przed zmrokiem.
Prawda, traktorowi daleko było do sputnika, ale miał swoje stare, rosyjskie wdzięki, którymi w jakiś dziwny sposób zdobył sobie uznanie Adama. Był jak stary dziadek, który mimo swych niedoskonałości i wieku, wciąż potrafił zrobić coś przydatnego i wzbudzić szacunek.
— Wiem, że nie zaczęliśmy tej znajomości najlepiej — bąknął Adam niepewnie, kiedy pokonywali kolejną śniegową zaspę. Jechali już tak długo, że cisza pomiędzy nimi stała się naprawdę nieznośna, więc wreszcie zdobył się na odwagę i postanowił przełamać lody. Nie przewidział tylko tego, że żałosne rzężenie traktora będzie skutecznie utrudniać nawiązanie jakiejkolwiek relacji. Pojazd zdawał się dobitnie komentować każdą nierówność na drodze, więc Adam odchrząknął znacząco i dodał o kilka tonów głośniej: — Naprawdę przykro mi z powodu Żory i tej klamki.
— Daruj sobie — odburknęła dziewczyna w odpowiedzi, nie zaszczycając go spojrzeniem. Cały czas była wpatrzona w drogę przed nimi, która wydawała się być polem bitwy między rozklekotanym zderzakiem, a niezmierzonymi hałdami śniegu. — Jesteś jak każdy inny. Przyjedziesz, narobisz zamieszania i wyjedziesz, żeby zapomnieć o nas za dwa tygodnie. I my o tobie też zapomnimy. Po co się przejmujesz?
— Mam to po matce — odparł, kompletnie ignorując jej bojową postawę. — Lubię się przejmować wszystkim, a potem pozować na kogoś, kto ma wszystko w dupie.
— Plus za szczerość — westchnęła po chwili i zerknęła na niego od niechcenia. — Tu skręć w lewo.
Adam zaparł się z całej siły, starając się wziąć zakręt najłagodniej, jak to było możliwe, ale w tych warunkach, z tym sprzętem i buksującymi w śniegu kołami, to wcale nie był prosty manewr. Traktor nabrał niebezpiecznego przechyłu i lekko się ślizgnął, aż zarzuciło przyczepką, czemu towarzyszył przeraźliwy jęk jej wysłużonych kółek i zgrzyt pazurów trących o metal. Adam próbował się obejrzeć przez ramię, aby upewnić się, że podróżujący na przyczepie pies, po tym szalonym manewrze nie stracił połowy uzębienia.
— Sokrates nie wypadł? — zapytał dziewczynę nerwowo. — Jest tam?
— Niestety tak. Łatwo się go nie pozbędziesz.
— Zupełnie nie rozumiem twojej niechęci. To naprawdę poczciwy zwierzak.
— Być może — westchnęła i wzruszyła ramionami. — Ale mógłbyś go czasem wykąpać. Trąci padliną.
Adam zdawał się wcześniej nie zwrócić uwagi na ten dość przyziemny aspekt i to bynajmniej nie wynikało z faktu, że nigdy wcześniej nie opiekował się niczym większym niż chomik. Nie znał psów i ich zwyczajów, nie miał świadomości, że choć udomowione i mianowane najlepszym przyjacielem człowieka, to wciąż kierowały się w życiu instynktami, ale powód, dla którego nie wyczuł, że Sokrates mógł budzić odrazę, był o wiele bardziej prozaiczny. Po przemierzaniu zasp i zaznawaniu uroków srogiej rosyjskiej zimy oraz po noclegu w najbardziej pierzastej pościeli, jaką kiedykolwiek widział, katar zdawał się totalnie odebrać mu zmysł powonienia. Po przytyku Zoi uznał jednak, że kąpiel Sokratesa będzie gwoździem wieczoru. Nie miał jednak pewności, co do tego który to będzie wieczór — traktor zdawał się jechać swoim tempem i nie polegać na niczym więcej, niż siła jego dwóch, schorowanych kucyków mechanicznych.
— Zaparkuj tutaj — powiedziała, kiedy wreszcie zajechali na miejsce i wskazała wolny kawałek przestrzeni na oblodzonym chodniku.
Samochodowego ruchu nie było tu praktycznie żadnego i poza kilkoma autami, które niespiesznie ich wyprzedziły, nie było ani śladu po zmotoryzowanych. I w sumie nic dziwnego, bo drogi zdawały się być zasypane śniegiem po kolana, a tylko prawdziwy desperat mógłby zdecydować się na jakieś szalone przejażdżki w tej aurze.
Niestety Adam dosyć szybko zdał sobie sprawę, że choć miasteczko nie było zakorkowaną metropolią, i w ogóle trudno było nadać mu status miasteczka, to na jego ulicach wciąż można było spotkać przechodniów i ten widok nieco go zniechęcił do dalszej eksploracji tego miejsca. Zatrwożył go szczególnie widok kilku starszych pań w chustach, które stały po przeciwnej stronie i żywo gestykulując, zaciekle nad czymś debatowały. Zwyczajnie bał się, że znów kakofonia rosyjskojęzycznych, nieodgadnionych kłębów myśli rozłupie mu czaszkę, a on sam wyjdzie na niepoczytalnego i z piskiem godnym operowego falsetu wróci do niezbyt przytulnej kabiny traktora. I nawet się nie łudził, że ich pojazd nie wzbudził niczyjego zainteresowania. Zrobili taki huk, wjeżdżając do miasteczka, że z całą pewnością już nawet Łotysze wyglądali przez okna, spodziewając się zobaczyć szalone, podniebne popisy pilota F-16.
— Potrzebujesz mojej pomocy? — zapytał z czystej kurtuazji, widząc, że Zoja zdążyła już wyskoczyć z kabiny i rozprostować zastane kości po tej szalonej wycieczce rozoranymi szlakami Puszczy Rominckiej.
— Dam sobie radę. Poczekaj tu na mnie, a wracając zajedziemy jeszcze do sąsiada po cebulę i ziemniaki, to się wykażesz.
Czas płynął powoli. W dalszym ciągu nie odważył się opuścić mało przytulnej kabiny traktora i chuchał w dłonie. Zimno robiło się coraz bardziej dokuczliwe. Mimo wszystko rozglądał się wokoło, próbując zrozumieć skomplikowaną mechanikę rosyjskiej wsi. Wsi, bo tym dla niego zdecydowanie było to miejsce, nawet pomimo faktu, że mieszkańcy Zielonej Gruszki uparcie nadawali temu zlepkowi paru budynków na krzyż prawa miejskie.
Absolutnie zafascynowany widokiem kilku starszych pań po drugiej stronie ulicy, zamyślił się tak głęboko, że zapomniał o bożym świecie. Ze swojej perspektywy widział je bardzo dokładnie. Ubrane w długie, kolorowe suknie z chustkami na głowach, wyglądały jakby właśnie wróciły z wiejskiego wesela, choć Adam był niemal pewien, że ich życie kręciło się tylko wokół tego rozpadającego się płotka. Ich twarze poprzecinane setkami zmarszczek, zdawały się opowiadać historie wieku i mądrości. I byłby tak pewnie gapił się na nie bezwiednie, tworząc w głowie scenariusze dla ich rozmów, gdyby nie nagłe, rozpaczliwe zawołanie Sokratesa.
— Stary, zlituj się, wpuść do środka, bo mi kule do przyczepy przymarzają!
Kiedy Adam z głuchym jękiem otworzył drzwi, pies niemal natychmiast skorzystał z zaproszenia i wskoczył do kabiny. Wcisnął swój chudy zadek na siedzenie i zaczął się rozpychać, jakby szukając odrobiny ciepła od kilku warstw ciuchów Adama.
— Faktycznie, cuchniesz — stwierdził Adam bezpardonowo, kiedy niedyskretnie nachylił się nad psem i mocno zaciągnął powietrze przytkanym nosem. — Przez ten katar nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale chyba trzeba będzie cię wykąpać.
— Nawet o tym nie myśl! — jęknął Sokrates i kłapnął zębami. — To moje pchły i będę ich bronił ofiarnie po sam kres!
— Jeśli masz pchły, to tym bardziej trzeba to zrobić.
— Nie wyrażam zgody! Nie mam płochacza w drzewie genealogicznym, a wodą ewidentnie się brzydzę!
— Znaczy, że się boisz, a nie brzydzisz.
— Nie będziesz mnie teraz łapał za słówka i prowokował do debaty o leksyce. Dobrze wiem, co mówię! Latami kolekcjonowałem te unikatowe zapachy i z dumą je będę prezentował światu! Wiesz jak trudno o tej porze o zdechłą rybę, w której się można wytarzać?
— Jesteś obrzydliwy — skrzywił się Adam. — I jestem pewien, że Ludmiła nie będzie podzielać zachwytu nad odorem, który roztaczasz, więc jeśli nadal chcesz mieć pełną michę i ciepłe spanie, to lepiej nie protestuj.
— Masz argumenty nie do podważenia.
— Oczywiście, że tak. Całe życie kręci się wokół zasady „coś za coś”.
— No teraz to dorzuciłeś do pieca, stary — jęknął Sokrates nostalgicznie.
— Dlaczego? — zdziwił się Adam. — To podstawowe prawo ekonomii, które od lat rządzi światem.
— Życie nie jest tylko o „wymianie”, stary. To także chwile radości, przyjaźni i bezinteresownej miłości. Słyszałeś kiedyś o czymś takim? — stęknął pies ironicznie.
— Coś, nie coś…
— To są właśnie momenty, w których dajesz z siebie wszystko, nie oczekując nic w zamian.
— Moglibyśmy nad tym polemizować. Możesz mnie nazwać „głupcem”, ale jednak obawiam się, że dochodzi do pewnej „wymiany” uczuć i kocha się też „za coś”.
Sokrates pokręcił głową z politowaniem. Gdyby tylko fizjonomia mu pozwalała, pewnie załamałby ręce.
— Nie kocha się za „coś”, tylko „mimo wszystko”. Ot i prawdziwa definicja, ale ze smutkiem przyznaję, że chyba nigdy czegoś podobnego nie doświadczyłeś.
Adam poczuł się nieco zakłopotany, ale nie zamierzał w to wszystko brnąć. Nie był gotowy na kolejną debatę i mierzenie się z zawiłymi meandrami psiego umysłu. Do tego pociągał nosem, a mróz zdawał się gruchotać mu wszystkie kości. Pies jednak nie zamierzał spuszczać z tonu.
— No, albo weźmy to… Przygarnąłeś mnie, nie? Nadałeś mi imię i dbasz o mnie, a nic z tego nie masz.
— Hola, hola, nie rozpędzaj się tak, bo zaraz dojdziesz do jakichś daleko idących wniosków, że cię kocham, czy coś w ten deseń.
— Nie musisz mnie kochać, stary. Okazałeś dobro i nie oczekiwałeś nic w zamian, bo ogólnie sam jesteś dobry. Może trochę głupawy, niedouczony i ograniczony, ale wciąż dobry.
— Fakt. Na to już nie mam kontrargumentów, bo rzeczywiście im dłużej cię słucham, tym bardziej się zastanawiam, czemu nadal cię toleruję — syknął Adam i uśmiechnął się ironicznie, krzywiąc twarz w głupkowatym wyrazie.
— Ja wiem, że wy ludzie nie lubicie przyznawać, że nie macie racji, ale…
Sokrates urwał wpół zdania, bo nagle usłyszeli głośne łomotanie w blachę. Dźwięk ten tak zaskoczył ich obojga, że Adam aż podskoczył na siedzeniu, omal nie wybijając głową dziury w dachu traktora. Pies natychmiast ześlizgnął się z siedzenia i wbił gdzieś pomiędzy sprzęgło a hamulec tak, że wystawał mu tylko nos. Po chwili Adam zorientował się, że to tylko jakaś staruszka tłukła w błotnik, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę. Odetchnął z ulgą i uchylił drzwi, żeby się przywitać, ale w mig zdał sobie sprawę, że nie miał nawet czasu, żeby nauczyć się podstawowych zwrotów po rosyjsku i pokiwał tylko głową z niepewnym uśmiechem.
— Ty żywiesz s Ljudmiloj? — zapytała, patrząc mu głęboko w oczy. — Jeshche odin urod!
— Przepraszam, nie znam rosyjskiego — odparł nieco zakłopotany i wzruszył ramionami, bacznie przyglądając się kobiecie.
Wyglądała, jakby została wyjęta prosto z bajki o rosyjskim folklorze. Była jak dębowe drzewo po wielu zimach — nienaturalnie przegięta i lekko skurczona z wielką, kolorową chustą na głowie. Jej twarz przypominała mapę, po której szalał huragan — pełna zakrętów i zakamarków, a na jej policzkach były zmarszczki tak liczne, że mogłyby konkurować z zapiskami z ksiąg rachunkowych. Gęste brwi, przypominające dwie chmury ciężkie od deszczu, chroniły jej oczy, które błyszczały jak dwa złote dukaty ukryte w starym skarbcu. Jej zęby, resztki dawno minionych uśmiechów, były rozrzucone po jej ustach, jakby grały w chowanego. Widać było, że używała ich z trudem, jakby każde słowo było bitwą, którą musiała stoczyć, aby je wydobyć spomiędzy zębowych ruin. Właściwie wyglądała jak Baba Jaga, która zrobiła sobie przerwę na zakupy w radzieckim second-handzie i budziła w Adamie ambiwalentne uczucia. Była to postać, która równie dobrze mogłaby się uśmiechać ciepło i poczęstować cukierkiem, jak i za chwilę zniknąć w obłokach dymu, zostawiając tylko ciche echo śmiechu na wiejskim podwórzu.
— Polsza? Od Ludmiły żeś jest?
— Da — pokiwał głową niepewnie.
— To nie miejsce dla ciebie — odparła spokojnie, marszcząc krzaczaste brwi w gniewnym grymasie. — Znać, że ty dobra dusza. Uciekaj, póki czas.
— Właściwie… Dopiero przyjechałem…
— Było ich tu już paru. Wszyscy odeszli śpiewać z przodkami w jednym chórze, a ten co ostał, zmysły postradał.
— Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem.
— Domowniki złe, bardzo złe.
— Wszyscy są bardzo mili i uprzejmi, nie chciałbym… — jednak nim Adam dokończył, usłyszał wyraźną melodię jej myśli. Płynęły wartkim strumieniem przez jej umysł, ale nie zrozumiał z nich wiele. Miały jednostajny rytm i nie były okraszone żadną emocją, ale odniósł wrażenie, że próbowały go przed czymś przestrzec.
Nagle staruszka niepewnie zbliżyła się do Adama i ściszyła głos.
— Sam Kosi przystaje nad brzegiem stawu i patrzy w okna, i czeka.
Adam odniósł wrażenie, że jeszcze chwila i dałby się porwać jej obawom i lękom. Kompletnie nie wiedział, kto mógłby cokolwiek kosić o tej porze roku i był zdezorientowany jak pingwin na saharyjskiej wydmie. Już miał coś odpowiedzieć, kiedy kobieta wyjęła z kieszeni maleńki kamyk i wyciągnęła rękę w jego kierunku. Zdążył ledwie na niego zerknąć i zorientować się, że był to mały bursztynek, kiedy nagle zerwał się potężny wiatr i trzasnął drzwiami traktora, omal nie łamiąc mu ręki. Śniegowe zaspy poderwały się do lotu i w mgnieniu oka sprawiły, że świat utonął w bieli. Adam mimowolnie zakrył oczy rękami, próbując się uchronić przed szalejącym chłodem i skulił się w sobie, ale zimno, które przyszło z tym podmuchem wiatru było nieprzejednane. W przeciągu paru sekund wymalowało kwiecisty wzór na wszystkich szybach traktora.
— Idi otsjuda starukha!