E-book
10.29
drukowana A5
53.27
Sekret Zakonu

Bezpłatny fragment - Sekret Zakonu


4
Objętość:
272 str.
ISBN:
978-83-8189-284-1
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 53.27

Mamie i Tacie — bo bez nich nie przyszedłbym na świat i ta książka by nie powstała,

Żonie Barbarze — bo bez jej wsparcia i konstruktywnej recenzji pewnie bym tej książki nie skończył,

Synowi Piotrowi — pierwszemu czytelnikowi oraz pomysłodawcy tytułu,

Synowi Michałowi — za nieustającą i wytrwałą wiarę, że ta książka jednak powstanie,


a także Wszystkim tym, którzy w celu przekazania swoich cennych uwag podjęli ryzyko zagłębienia się w przedstawioną tutaj opowieść, nie bacząc na brak doświadczenia jej autora


Dziękuję


„Tego samego roku (1313) w Prusach połowy śledzi przyniosły tak mizerny plon, jakiego nie było od czasu, jak pamięć sięga.

W roku Pańskim 1314 w kalendy marca, pod Carpentras, gdzie wówczas znajdowała się Kuria Rzymska, około godziny ósmej ukazały się trzy słońca, jedno na wschodzie, dwa na południu, jedno było naturalne, pozostałe dwa istniały wbrew biegowi natury. (…) Był to pewien znak i przepowiednia oznaczająca śmierć papieża oraz rozłam w kolegium kardynalskim wkrótce po jego śmierci. (…) W 14 kalendy maja, zmarł papież Klemens, w tym dniu, w którym rok wcześniej zaczęła się ukazywać kometa.”

Piotr z Dusburga „Kronika ziemi pruskiej” (1326 r.)


„Tegoż roku (1313) Henryk VII cesarz przed Florencyją otruty od mnicha zakonu dominikanów, który mu truciznę w sakramencie Ciała Pańskiego zadał.

Roku 1314 dwie komecie i trzy księżyce razem w dzień Narodzenia Pańskiego były widziane. (…) Głód potem w Polszcze, Prusiech, w Mazowszu, w Litwie i innych przyległych krajach tak srogi był, że gdy już ludziom zielsk, korzenia i inszych pokarmów sprosnych nie stawało, matki i ojcowie dzieci swe, dzieci zaś rodzice zabijali i jedli, drudzy nieznośny głód śmierząc, leda ścierw i trupy żarli. Ta plaga przez dwie lecie trwała, potem zaś okrutne powietrze nastąpiło i cały rok trwało, że ludzie wymarli (jako Pruska Kronika świadczy), iż nie miał kto z pola zbierać, tak na polach wszystkie zboża i jarzyny nie pożęte zostały.

Marcin Murinius „Kronika mistrzów pruskich” (1582 r.)

Rozdział 1

Prusy Zakonne, czerwiec 1313 r.


Tunel był niski i ciasny. Płomienie pochodni migotały niespokojnie, rzucając rozmyte, chybotliwe cienie. Fantazyjne, czarne plamy, które tworzyły się na nierównej powierzchni ścian, drżały nerwowo.

Trzech zakapturzonych mężczyzn opuściło wąski korytarz i weszło do podziemnej krypty. Pod szarymi płaszczami, którymi byli okryci, widać było białe tuniki z czarnym krzyżem.

Ten, który prowadził — barczysty olbrzym z kruczoczarną, bujną brodą — zaczął rozglądać się wokoło, rozświetlając mrok łuczywem.

— Tędy — zakomenderował i skierował się w głąb pomieszczenia.

Pozostali dwaj ruszyli we wskazanym kierunku. Dźwigali obszerną, drewnianą skrzynię. W skrzyni znajdował się duży, wypchany, lniany worek, związany konopnym sznurem.

Zawartość musiała być ciężka, bo z ust obu mężczyzn wydobywało się głośne sapanie.

— To tutaj — stwierdził brodaty dryblas.

Stanęli przed wielkim, prostokątnym głazem, zagradzającym dalszą drogę.

— Jesteśmy na miejscu, bracie Henryku — rzekł jeden z niosących skrzynię. — Za chwilę dokona się coś, co zmieni bieg historii. Dziś o świcie, jak co dnia, znów wzejdzie słońce, ale ten świat już nigdy nie będzie taki sam.

— Jako rzekłeś, bracie Fryderyku — odparł czarnobrody.


* * *


Pojezierze Iławskie, czerwiec 2007 r.


— Niech to szlag trafi! Parszywy deszcz! — Bogdan, przewieszony przez kierownicę, usilnie próbował wypatrzyć cokolwiek poprzez kaskady wody bombardujące szybę.

Koła po raz kolejny wpadły w obszerną dziurę. Zazgrzytało zawieszenie i silny wstrząs szarpnął całym samochodem.

Tomek instynktownie wbił palce w tapicerkę tylnego siedzenia. Z niepokojem spojrzał na ojca. Wiedział, że jest wściekły. Znał dobrze ten stan. Nic, tylko czekać, aż nastąpi wybuch. Wystarczy jedno słowo czy gest, które zadziałają jak zapałka zapalona na stacji benzynowej.

Przeniósł wzrok na matkę. Siedziała nieruchomo na przednim siedzeniu, wpatrzona w postękujące z wysiłku wycieraczki. Najwyraźniej robiła wszystko, aby stłumić w sobie złość i podtrzymać kruchy rozejm zawarty na czas podróży.

Nienawidził jak się kłócili.

Wtulił się w oparcie. Na zewnątrz nie było nic widać — nie wiadomo czy bardziej z powodu ulewy, czy bardziej z powodu zapadającego zmroku.

Jak zwykle wyjechali za późno. Rodzice odprawili swój odwieczny, przedwyjazdowy rytuał, rozpoczynający się od pełnego entuzjazmu poranka, a kończący na gigantycznej awanturze i wciskaniu wszystkiego do, jak zawsze, zbyt małego bagażnika. Łącznie jakieś trzy do czterech godzin wyjętych z życia. I również zwyczajowo — pomimo zdecydowanych zapewnień taty, że tym razem będzie inaczej — dojazd na miejsce wśród zapadających ciemności.

A Tomek bardzo nie lubił ciemności. Jak każdy ośmiolatek nauczył się całkowicie im nie ufać. Ciemność zawsze kryła w sobie jakieś niemiłe niespodzianki.

I do tego jeszcze te sny. Wprawdzie od kiedy tylko sięgał pamięcią, śniły mu się różne dziwne rzeczy, jednak w ostatnim czasie rzeczy te stały się nadzwyczaj nieprzyjemne. Coraz częściej zdarzało się, że senne obrazy zbliżały się niepokojąco do granicy z jawą. Nie, żeby kiedykolwiek wątpił, że to tylko sen. Miał jednak wrażenie jakby śnione wydarzenia i postaci wściekle próbowały przekroczyć tę granicę i wedrzeć się do rzeczywistości.

To wszystko zapewne dlatego, że był dzieckiem „wyjątkowo wrażliwym”. Tak przynajmniej mówiła mama. Tata próbował protestować twierdząc, że mocno przesadza. Ona jednak stanowczo dawała mu do zrozumienia, żeby nie zabierał głosu w sprawach, na których się nie zna. Bądź co bądź to przecież ona jest pediatrą, a nie on.

Tomek przylgnął do szyby odczuwając na czole niemiły, mokry chłód. Próbował domyślić się krajobrazów, przesłoniętych kurtyną nocy. Deszcz nadal padał obficie i nie miał zamiaru przestać. Woda ściekała strumieniami, tworząc na szkle wydłużone, przeźroczyste smugi, prześcigające się wzajemnie.

„Jakby ktoś wylał na szybę makaron” — pomyślał.

Tymczasem rozciągnięte krople zaczęły płynąć coraz wolniej, przybierając stopniowo galaretowatą konsystencję. Pomału gęstniały, tracąc swoją przeźroczystość i uzyskując coraz bardziej cielesną formę. Po chwili Tomek z rosnącym zdumieniem stwierdził, że to, na co patrzy, nie jest już wodą. Po szybie, z góry na dół, wijąc się gwałtownie na wszystkie strony, pełzało mnóstwo białych, oślizłych robaków. Wokół powoli, lecz coraz wyraźniej, zaczął rozchodzić się, nie wiadomo skąd, obrzydliwy, cuchnący zapach. Chłopiec poczuł, jak gdzieś w środku, wraz z wymiotami, wzbiera w nim paniczny strach. Przerażenie nie pozwoliło mu wydać z siebie jakiegokolwiek głosu. Mógł tylko siedzieć jak sparaliżowany i gapić się z otwartymi ustami.

Robactwo zaczęło rozłazić się na boki pozostawiając w środku czarną pustkę. W pustce, gdzieś w oddali, zamajaczyły dwa lekko połyskujące punkty. Oczy. Były jeszcze odległe i niezbyt wyraźne, ale Tomek wiedział, że to oczy. I że na niego patrzą, przepełnione zajadłą wściekłością, jakąś niepojętą, zupełnie nieludzką furią. Jakby chciały mu wydrzeć coś, co posiadał, a o istnieniu czego nie miał pojęcia. Coś bardzo wartościowego, ale i niewyobrażalnie złego.

Zacisnął powieki — aż poczuł ból. „To musi zniknąć, to musi zniknąć …” — powtarzał histerycznie w myślach.

Drżącą, spoconą dłonią sięgnął odruchowo do kieszeni spodni i wymacał swój amulet szczęścia — nieduży, szary kamyk. Od kiedy go dostał, nosił go zawsze przy sobie i nie rozstawał się z nim nawet na chwilę. Przyzwyczaił się w trudnych sytuacjach ściskać go mocno w zaciśniętej pięści, z nadzieją, że w ten sposób oddali niebezpieczeństwo.

Poczuł, że kamień stał się lekko ciepły.

Gwałtownie uniósł powieki. Oczy dalej tam były. A właściwie nie oczy, ale same gałki oczne — przekrwione, bladożółte kule, pocięte tysiącami czerwonych, nabrzmiałych żyłek. Zbliżały się coraz bardziej i coraz szybciej. Widział je coraz wyraźniej. Ich źrenice nie były czarne, lecz szare niczym popiół — i przerażająco puste. Unoszący się smród stał się nie do zniesienia. Tomkowi wydawało się, że zaraz straci przytomność. Wszystko wokół zaczęło wirować.

Tymczasem oczy stały się ogromne. Nie zwalniając, zbliżały się coraz bardziej do szyby.

Wreszcie z potężnym impetem zderzyły się z jej szklaną powierzchnią. Ohydna, zgniłozielona maź z głośnym mlaśnięciem rozlała się na wszystkie strony i zaczęła osuwać się w dół, pozostawiając brudne, purpurowe smugi.

Tomek wydobył z siebie przeraźliwy wrzask.

Zapiszczały opony. Auto zaczęło sunąć niczym poduszkowiec po mokrej nawierzchni, z wolna obracając się bokiem do kierunku jazdy. Ojciec raptownie skręcił kierownicą. W mroku przed przednią szybą zamajaczył jakiś czarny, przysadzisty kształt.

— Bogdan! Drzewo!!!

Krzyk mamy zlał się z nieprzyjemnym, zgrzytliwym dźwiękiem, który dobiegł gdzieś od strony prawych drzwi. Przeciągły, metaliczny odgłos. Jakby ktoś z wielką siłą przejechał widelcem po szkolnej tablicy. Samochód zjechał z pobocza, jeszcze przez chwilę szurał podwoziem o wysoką trawę, po czym stanął.

Zaległa cisza, wypełniona jedynie szumem padającego deszczu i trzema przyspieszonymi oddechami.


Bogdan powoli zaczął dochodzić do siebie.

— Czy ty, do cholery jasnej, chcesz nas zabić? — wycedził przez zaciśnięte zęby odwracając się w stronę Tomka.

— Przestań… Nie widzisz… że jest w szoku?… — Agata sama z trudem łapała powietrze.

Chłopiec siedział otępiały, wpatrzony w jakieś bliżej nieokreślone miejsce w przestrzeni. Do oczu zaczęły napływać mu łzy. Czuł, że nie jest w stanie ich powstrzymać i za chwile wyleją się z niego, niczym strugi deszczu za szybą.

Bogdan ponownie spojrzał na syna.

— Jeszcze tego brakowało, żebyś mi tu beczał — stwierdził, próbując równocześnie opanować drżenie dłoni ściskających kierownicę.

Siedzieli chwilę w bezruchu. Agata, wciąż jeszcze roztrzęsiona, powoli odpięła pasy. Bogdan zrobił to samo, po czym zaciągnął ręczny hamulec i głęboko odetchnął.

— No dobrze. Pora na bilans strat. Idę zobaczyć, jak to wygląda z bliska.

Otworzył szybko drzwi i zniknął w ścianie deszczu.

Agata równie szybko przebiegła do tyłu samochodu i otrzepując się z wody usiadła obok Tomka. Przytuliła go do siebie. Cały drżał.

Po kilku minutach zmagań z ulewą i ciemnościami Bogdan z powrotem wskoczył do auta, gwałtownie zatrzaskując za sobą drzwi. Wyglądał jakby wpadł w ubraniu do basenu.

— Boże, jak tam leje! — stęknął ocierając dłonią twarz. — Mieliśmy kupę szczęścia. Jest tylko wgniecenie na drzwiach i zdarty lakier. Całkiem niezły rezultat jak na tak szaloną szarżę — stwierdził wyraźnie już spokojniejszy.

Odwrócił się do Tomka.

— Wygląda, że nie jest wcale tak źle, jakby się mogło wydawać — powiedział z lekkim uśmiechem, starając się, aby jego głos zabrzmiał uspokajająco.

Chłopiec milczał. Bogdan, nie spuszczając z niego wzroku, zwrócił się do Agaty.

— Co to było?

— Mówi, że miał jakiś koszmarny sen.

— Znowu?

Od pewnego czasu coraz bardziej martwił się o syna. Wprawdzie uważał, że takie stany są normalne u dzieci w tym wieku, jednak coraz większa ich częstotliwość zaczynała go niepokoić.

— „Sen mara, Bóg wiara”, jak mawiają starzy górale — podsumował wreszcie.

Przetarł rękawem zaparowaną szybę.

— Mam nadzieję, że uda nam się wyjechać z tych chaszczy — dodał i odpalił silnik.

Opony przez moment uparcie mieliły rozmiękłą ziemię. Po chwili wczepiły się w twardsze podłoże i samochód znów znalazł się na asfalcie.


Dochodziło w pół do dziesiątej. Skręcili w wąską, leśną drogę. Auto powoli posuwało się do przodu, mozolnie pokonując liczne wyboje. Co chwila słychać było głośne plaśnięcia kół wpadających w kolejną kałużę.

W pewnym momencie las się skończył i wjechali na rozległą polanę. W dali zamajaczyła tafla jeziora, odcinająca się nieco jaśniejszym odcieniem czerni od zaciągniętego chmurami nieba.

— Na mój nos, to chyba gdzieś tutaj — mruknął Bogdan, wpatrując się w mrok.

Wyłączył silnik.

— Zupełne odludzie — stwierdziła Agata.

— Przecież tego właśnie chciałaś. „Cisza, spokój, żadnej cywilizacji i tylko my troje”. Pamiętasz?

Agata nie odpowiedziała. Szczelniej otuliła Tomka kocem i niepewnie spoglądała przez szybę.

— Co z nim? — spytał Bogdan.

— Śpi.

— Spróbuję zadzwonić do tego faceta od domku. Jak on się nazywał?

— Chyba Kąkol.

Bogdan wyciągnął komórkę i znalazł numer.

— Jasna cholera! Nie ma zasięgu. A to dupek. W Internecie nie napisał, że stąd się nie da dzwonić.

Zrezygnowany pokiwał głową i schował telefon.

— Wygląda na to, że znów będę musiał zanurkować w ten deszcz. Przynajmniej pada trochę mniej.

— Jak się z nim umówiłeś?

— Powiedziałem, że będziemy około ósmej. Może gdzieś się tutaj kręci.

— Tylko nie odchodź za daleko.

— Jasne.

Bogdan wysiadł z samochodu i ruszył w stronę jeziora.

Mijały minuty. Agata czuła się coraz bardziej nieswojo. Do tego była wykończona. Aktualnie największym jej marzeniem było wielkie, wygodne łóżko ze świeżą, szeleszczącą pościelą. Dobrze chociaż, że Tomek spał spokojnie.

Po pewnym czasie, który wydawał jej się wiecznością, przednie drzwi uchyliły się ukazując głowę Bogdana.

— Najprawdopodobniej jesteśmy na miejscu. Jakieś dwieście metrów stąd stoi niewielki budynek. Sądzę, że to ten. Trzeba będzie…

Gdy to mówił, gdzieś od strony lasu dał się słyszeć narastający warkot silnika. Po chwili z ciemności wyłoniły się dwa oślepiające reflektory. Na polanę wtoczył się stary jeep, podskakując na nierównościach i wydając z siebie zgrzytliwe, metaliczne odgłosy.

— A oto i nasz gospodarz — stwierdził Bogdan, podążając wzrokiem za zbliżającym się samochodem.

Jeep stanął obok nich. Z wnętrza wynurzył się korpulentny, łysawy mężczyzna, wyglądający na około sześćdziesiąt lat. Miał na sobie stary, wysłużony trencz. Spod przyciasnej marynarki raziła w oczy jaskrawa koszula, opięta na wystającym brzuchu. Całości dopełniał niechlujnie zawiązany, kraciasty krawat. Najwyraźniej dbanie o wygląd nie było najmocniejszą stroną przybysza.

— Państwo Wierzchowscy? — wysapał zsuwając się z siedzenia.

— Zgadza się — odparł Bogdan.

— Nareszcie. Bo jeżdżę tu już w kółko od godziny i straciłem nadzieję, że się ktokolwiek pojawi.

— Bardzo przepraszamy, ale mieliśmy po drodze małą … przygodę motoryzacyjną.

— Wypadek? — spytał mężczyzna, a niepokój w jego głosie nie wyglądał na udawany.

— Nic poważnego. Drobna stłuczka z okazałym przedstawicielem lokalnej flory. O ile się nie mylę, to była topola.

— Ale wszystko w porządku?

— Jak widać.

— Marcin Kąkol — przedstawił się.

— Bogdan Wierzchowski.

Uścisnęli sobie dłonie.

— A zatem zapraszam do obejrzenia domku. Proponuję podjechać samochodem, bo dzisiejsza aura raczej nie sprzyja spacerom.


Zajechali pod niewielki, murowany budynek. Deszcz powoli przestawał padać. Nad ziemią, od strony jeziora, snuły się opary mgły. Wokół czuć było wszechobecną wilgoć i zapach mokrego lasu.

Kąkol wysiadł z samochodu. Ze sterty papierów, które miał rozrzucone na siedzeniu pasażera, wygrzebał jakąś teczkę, po czym zatrzasnął drzwi i kuląc się przed deszczem ruszył w stronę domu.

Agata odwróciła się do Tomka.

— Poczekaj w samochodzie, bo zmokniesz — powiedziała do niego.

— Nie chcę tu zostać sam — odparł i spojrzał błagalnie na matkę.

— No dobrze. Chodź. Tylko ubierz kaptur.

Wysiedli i ruszyli w trójkę za Kąkolem.

Dopiero teraz, gdy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, Bogdan mógł dokładniej przyglądnąć się miejscu, w którym mieli spędzić najbliższe dwa tygodnie.

Widok nie był zbyt zachęcający. Nawet po ciemku rzucało się w oczy, że budynek nie jest pierwszej nowości. Drewniana weranda, przez którą wchodziło się do środka, sprawiała wrażenie zaniedbanej i od dłuższego czasu stanowiła raj dla korników. Jasny tynk na ścianach był spękany, a w kilku miejscach odchodził od podłoża. Dach pokrywała dachówka, która czasy świetności miała już dawno za sobą. Jedynie okna i drzwi wejściowe wyglądały na świeżo wstawione.

— I to ma być ten wysoki standard? — szepnęła Agata, dyskretnie nachylając się w stronę Bogdana.

— Tato, ja nie chcę tutaj mieszkać — jęknął Tomek szarpiąc ojca za rękaw.

— Spokojnie, bez nerwów — odparł Bogdan, choć i on był mocno rozczarowany. — Najpierw oglądnijmy wszystko, a potem zdecydujemy.

Kąkol, albo słysząc rozmowę, albo domyślając się jej treści, odwrócił się w ich stronę.

— Wiem, wiem — powiedział. — Z zewnątrz nie wygląda atrakcyjnie. Ale proszę nie wyciągać pochopnych wniosków. Zapraszam do środka.

Otworzył drzwi wejściowe i zaświecił światło.

— Prawda, że lepiej? — stwierdził.

— Zdecydowanie — odparł Bogdan z wyraźną ulgą w głosie, bo szukanie o tej porze innego noclegu byłoby szaleństwem.

Wnętrze domku stanowiło zupełne przeciwieństwo tego, co widzieli na zewnątrz. Z werandy wchodziło się wprost do przestronnego, jasnego salonu z nowoczesnym kominkiem. Ściany salonu były świeżo pomalowane na biało. Na niedawno wylakierowanej, drewnianej podłodze stały stylowe meble: obszerna sofa, głębokie, wygodne fotele, duży, masywny stół, przeszklony kredens. Nad sofą wisiały obrazy oprawione w szerokie, ozdobne ramy, a nad kominkiem prężyło się dumnie rozłożyste poroże jelenia. Pod sufitem widać było starannie obrobione, drewniane belki, które nadawały całości specyficzny klimat starej leśniczówki.

Korzystnego wrażenia nie był w stanie zepsuć nawet leciwy, kineskopowy telewizor, stojący w kącie. Wszystko pachniało czystością i świadczyło o dobrym guście.

— To zasługa żony — powiedział Kąkol. — Ja nie przywiązuję zbyt wielkiej wagi do detali, ale ona nie dałaby mi żyć, gdyby to wszystko nie wyglądało elegancko. Jak uzbieramy jeszcze trochę pieniędzy, to i na zewnątrz będzie lepiej.

Odwrócił się w stronę Bogdana i Agaty.

— To co? Może być? — spytał niepewnie.

— Jak najbardziej — stwierdził Bogdan. — Przed wejściem tutaj mieliśmy mieszane uczucia. Ale może właśnie dzięki temu efekt był tak piorunujący — potrząsnął głową i strzepnął z siebie resztki wody. — Czy możemy zobaczyć pozostałe pomieszczenia?

— Oczywiście — odparł Kąkol, wyraźnie usatysfakcjonowany.

Bezpośrednio z salonu można było wejść do dwóch osobnych sypialni oraz do łazienki. Za salonem znajdowała się przestronna kuchnia, a za nią niewielka spiżarka, z której, przez klapę w suficie, wychodziło się na strych. Klapa była zamknięta na kłódkę.

— A tam zapewne trzyma pan złoto i rodowe klejnoty? — spytał Bogdan, wskazując na zamknięty właz.

Kąkol wcale nie wyglądał na rozbawionego.

— Szczerze mówiąc nie zaglądałem tam od lat. Nawet nie pamiętam, gdzie jest klucz — odparł, a w jego głosie dało się wyczuć niepokój. — Zapewniam pana jednak, że oprócz starych, nikomu niepotrzebnych gratów, niczego ciekawego by pan tam nie znalazł.

— A może jednak? — stwierdził przekornie Bogdan, wpatrując się badawczo w swojego rozmówcę.

Ten człowiek nie był może wzorem szczerości, ale kłamać raczej nie umiał. Było widać, że jest mocno zmieszany.

Kąkol chyba zdał sobie z tego sprawę, bo przerwał krępujące milczenie.

— Widzi pan, ludzie różne głupoty gadają, a ja przez to tracę klientów… — zawahał się, lecz po chwili ciągnął dalej. — Na początku XIX wieku niedaleko stąd, w Karniowie, stacjonował Bonaparte ze swoją armią. Gdy mój dziadek, jeszcze przed II Wojną Światową, kupił to gospodarstwo, na strychu znalazł jakieś strzępy mundurów, stare guziki, zardzewiałe bagnety i kilka innych rupieci. Były podobno francuskie i z tego mniej więcej okresu. No i to wystarczyło, żeby ludzie zaczęli opowiadać różne niestworzone historie. No wie pan: duchy, zjawy, podejrzane odgłosy.

— To akurat bardzo interesujące — zaciekawił się Bogdan. — Mógłby pan z tego zrobić lokalną atrakcję turystyczną.

— Jedni to lubią, a inni niekoniecznie. Jak ktoś przyjeżdża na urlop w takie miejsce, jak tutaj, to głównie po to, żeby odpocząć od tłumu. Zresztą i tak dziadek ponoć to wszystko spalił, a co nie spłonęło, wywiózł na wysypisko. Najwyraźniej nie miał ochoty zakładać muzeum.

Bogdan spojrzał na zegarek.

— Może przejdźmy do załatwiania formalności, bo za chwilę będzie pan świadkiem, jak usypiam na stojąco.

Kąkol wyciągnął z teczki jakiś formularz. Bogdan podpisał, po czym wyjął portfel i zapłacił.

— No to część oficjalną mamy za sobą — podsumował. — Niech mi pan tylko jeszcze powie, jak się możemy skontaktować w razie potrzeby?

— Proszę dzwonić na ten telefon, co w zeszłym tygodniu — odparł Kąkol. — Noszę go zawsze przy sobie.

— Tylko jest jeden drobny problem: tutaj nie ma zasięgu.

Kąkol podrapał się po łysinie.

— A tak, rzeczywiście. Zapomniałem. Na to niestety nic nie poradzę. Tutaj nigdy nie było zasięgu. Może dlatego, że to miejsce jest w niewielkim zagłębieniu, a może przez te gęste lasy dookoła. Trudno powiedzieć. Żeby zadzwonić musi pan dostać się do głównej drogi i pojechać jakieś dwa, trzy kilometry w stronę Siemian.

— Miło, że mi pan to teraz mówi. Trochę późno.

— Bardzo przepraszam, ale naprawdę nie mam na to wpływu.

— Wypadało przynajmniej napisać o tym w pana ofercie internetowej.

Kąkol spojrzał na Bogdana ze zdziwieniem.

— Jakiej ofercie?

— Tej, którą zamieścił pan w Internecie i dzięki której tutaj jesteśmy.

— Ale ja nie zamieszczałem żadnej oferty.

Bogdan spojrzał w stronę właściciela domku.

— Żarty pan sobie robi?

— Gdzież bym śmiał — Kąkol był wyraźnie skonsternowany. — Wie pan, my z żoną jesteśmy starej daty i nie korzystamy z żadnych Internetów, czy innych takich. Trochę to dla nas za nowoczesne. Choć pewnie kiedyś będzie trzeba spróbować, bo wtedy podobno o klientów zdecydowanie łatwiej. Syn nas już namawia od jakiegoś czasu.

— To może to syn zamieścił?

— Nie sądzę. Nie ma w zwyczaju robić takich rzeczy bez naszej wiedzy.

Bogdan był coraz bardziej zły i rozdrażniony. Zmęczenie stopniowo zaczynało dominować nad zdrowym rozsądkiem.

Podszedł do Kąkola i chwycił go za klapy marynarki.

— Słuchaj pan, panie Kąkol. Spędziliśmy dziesięć godzin w samochodzie, cudem uniknęliśmy poważnego wypadku, tłukliśmy się w ulewie po leśnych chaszczach, żeby w końcu trafić na jakieś zadupie, gdzie nie działają telefony. To wystarczająco dużo mocnych wrażeń, jak na jeden dzień! Więc nie wciskaj mi pan ciemnoty, bo moja cierpliwość jest na wyczerpaniu!

— Ale ja naprawdę nie wiem, o co panu chodzi — wystękał Kąkol, wyraźnie przerażony.

Agata chwyciła męża za ramię i odciągnęła na bok.

— Przestań! — próbowała go uspokoić, nie puszczając jego ręki. — Może to jakiś pośrednik zamieścił dane pana Kąkola na swojej stronie? A zresztą, czy ma to teraz jakiekolwiek znaczenie?

Bogdan głośno sapał, próbując odzyskać równowagę. Nie zwykł tak łatwo odpuszczać, ale zdecydowanie nie miał siły na kolejną awanturę.

— Chyba masz rację — przytaknął. — Bierzmy się za opróżnianie bagażnika, bo strasznie późno.

Kąkol powoli zaczął wycofywać się w stronę drzwi.

— To… ja już pójdę. I życzę miłego wypoczynku — odparł, siląc się na uprzejmość, po czym odwrócił się i wyszedł.

Zostali sami.

Wierzchowski opadł ciężko na fotel.

— To nie był żaden pośrednik. To była prywatna witryna. „Szukasz ciszy i spokoju? Chcesz odpocząć od zgiełku miasta i zapomnieć o cywilizacji? Przyjedź do nas! — Gospodarstwo >>Zacisze<< nad Jeziorakiem”. I na dole dużymi, niebieskimi cyferkami wyeksponowany numer komórki Kąkola.

Agata stanęła nad nim i zmarszczyła brwi.

— Już wystarczy tej żółci. Może jaśnie wielmożny pan ruszy to coś na „d” i pomoże mi rozpakować bagaże?

Rozdział 2

Pojezierze Iławskie, czerwiec 2007 r.


Dochodziła dwudziesta trzecia.

Bogdan z Agatą w dalszym ciągu przenosili rzeczy z samochodu do domku. Na szczęście deszcz przestał siąpić, dzięki czemu ta znienawidzona przez nich czynność stała się nieco mniej uciążliwa.

Tomek wyszedł na werandę i usiadł na ławce. Wiedział, że gdy rodzice są w transie, najlepiej usunąć się na bok i nie wkraczać w ich pole rażenia, bo to mogło zakończyć się kolejną awanturą.

Zaczęła ogarniać go senność. Śpiącym wzrokiem wpatrywał się w opary mgły płynące powoli od strony jeziora.

Układały się w ulotne, fantazyjne kształty. Falowały, to rzednąc, to gęstniejąc na przemian. Opadały ku ziemi, żeby za chwilę wznieść się z wdziękiem do góry, niczym wysłannicy jakiegoś zupełnie innego świata, w którym nie obowiązuje prawo ciążenia.

W pewnej chwili, pośrodku mglistego oparu, Tomek zauważył niewyraźny, nieco ciemniejszy kształt. Z początku sądził, że i ten kształt, podobnie jak pozostałe, rozmyje się w powietrzu zdmuchnięty powiewem wiatru.

Stało się jednak inaczej. Z upływem kolejnych sekund szary zarys robił się coraz wyraźniejszy, a Tomek odniósł wrażenie, że powoli się przybliża.

Poczuł narastający lęk.

Zacisnął powieki. „Nie! Tylko nie to!…” — pomyślał rozpaczliwie.

Postanowił siedzieć bez ruchu i nie otwierać oczu, choćby wszystkie moce świata sprzysięgły się przeciwko niemu. Skulił się w sobie i nie zareagował nawet wtedy, gdy na mokrej trawie dał się słyszeć coraz wyraźniejszy, szeleszczący odgłos kroków.

— Dobry wieczór młody człowieku — usłyszał głos tuż przed sobą.

Nie zareagował.

— Halo, dobry wieczór — powtórzył głos. — Coś mi się zdaje, że cię przestraszyłem. — chwila przerwy. — Wybacz, proszę. Naprawdę nie miałem takiego zamiaru.

Tomek powoli uchylił powieki.

Przed sobą ujrzał dobroduszną, zatroskaną twarz, pociętą licznymi zmarszczkami i otoczoną gąszczem siwych włosów. Twarz należała do niskiej, przygarbionej postaci, opatulonej szczelnie w płaszcz przeciwdeszczowy.

— Mam nadzieję przyjacielu, że się na mnie nie gniewasz — rzekł nieznajomy, poprawiając na nosie obszerne, przyciemnione okulary. — To z pewnością nie byłby dobry początek znajomości.

Tomek zwolna dochodził do siebie. Paraliżujący strach, który jeszcze przed chwilą trzymał go w swoim uścisku, stopniowo mijał. Na dodatek miał nieodparte uczucie, że gdzieś już kiedyś słyszał ten głos. Był dość charakterystyczny — zagadkowy nocny gość nie wymawiał bowiem litery „r”.

— A może mi zdradzisz, jak masz na imię? — spytał staruszek.

— Tomek, ma na imię Tomek — Bogdan wyszedł na werandę i położył dłoń na ramieniu chłopca. — Kim pan jest? — spytał, wpatrując się w przybysza.

— O, witam. Właśnie próbowałem przekonać syna, że nie jestem upiorną, nocną zjawą — mężczyzna, postękując, wspiął się na stopnie werandy i poczłapał w stronę Bogdana. — Teofil Jackiewicz, nauczyciel w stanie spoczynku.

— Bogdan Wierzchowski, inżynier czynny zawodowo. Pan Kąkol nie wspominał, że będziemy mieć sąsiadów.

— Dokładnie jednego sąsiada. Od kiedy zmarła moja żona lubię samotność, a tutaj jest idealne miejsce do jej celebrowania. Marcinek… to znaczy pan Kąkol, zawsze traktował mnie jak domownika i pewnie dlatego nie wspomniał o mojej skromnej osobie.

W drzwiach pojawiła się Agata.

— Co się dzieje?

— Nic szczególnego. Poznaj naszego nowego sąsiada. Pan Teofil…

— Jackiewicz — rzekł nocny gość i szarmancko pocałował Agatę w dłoń. — Niezmiernie mi miło.

— Oj, nie trzeba! — Agata odruchowo cofnęła rękę. — Chyba odwykłam od takich gestów — dodała zakłopotana.

— A niepotrzebnie — odparł Jackiewicz. — Nie należy tak łatwo rezygnować z kultywowania zasad savoir vivre.

Chwilę stali w milczeniu. Bogdan nie miał najmniejszej ochoty na podtrzymywanie rozmowy. Resztki tlącej się w nim jeszcze energii zamierzał wykorzystać w zupełnie innym celu, niż zabawianie rozmową niespodziewanego gościa.

Miał już na końcu języka jakieś niezbyt uprzejme zdanie, zakończone słowem „dobranoc”, jednak staruszek wydał mu się na tyle sympatyczny, że ugryzł się w język i poprzestał na przyjaznym uśmiechu.

Jackiewicz przerwał ciszę.

— Usłyszałem samochody, więc pomyślałem, że miło będzie poznać nowych lokatorów. Jeżeli czegoś byście państwo potrzebowali, to służę pomocą. Może niekoniecznie przy przenoszeniu mebli — tu pokazał swoje lekko drżące, żylaste dłonie — ale w jakimś innym zakresie, stosownym do wątłych sił starego człowieka.

— Dziękujemy. Postaramy się nie nadużywać pańskiej uprzejmości.

Znów nastało niezręczne milczenie.

— No to… nie przeszkadzam — rzekł wreszcie staruszek. — A jutro zapraszam na kawę. Mieszkam dwa kroki stąd, zaraz za tą kępą — wskazał palcem w stronę pobliskiego zagajnika. — Opowiem państwu o okolicy. To naprawdę ciekawe miejsce. Dobrej nocy.

Pomachał Tomkowi na pożegnanie, zszedł z werandy i powoli oddalił się w mrok.

— Miły staruszek — stwierdziła Agata, odprowadzając go wzrokiem.


Bogdan leżał bezwładnie na pościeli ze wzrokiem wbitym w ciemność. Nareszcie mógł się rozluźnić i dać odpocząć zmęczonemu ciału. Był wykończony.

Agata leżała obok, odwrócona plecami. Oddychała równo i głęboko, z czego wywnioskował, że śpi.

Wolał jak spała. Coraz bardziej nie lubił tych chwil, kiedy kładli się obok siebie w mroku i zalegała między nimi gęsta, ołowiana cisza. Od dłuższego czasu odnosił wrażenie, że nie mają ze sobą o czym rozmawiać. Zawsze w rezerwie pozostawał seks, ale to działało tylko na krótko i niczego, tak naprawdę, nie załatwiało. Po prostu stopniowo wyrastała pomiędzy nimi jakaś wielka, niewidzialna ściana i nie miał zielonego pojęcia, jak temu zapobiec.

Przewrócił się na bok. Pomału i nieodwracalnie zaczął zanurzać się w sen. Ciężkie powieki powoli opadły. Myśli stopniowo stawały się nieczytelne i traciły wyrazistość. Wszystkie sygnały od zmysłów zaczęły się rozpływać i blednąć.

Gdzieś w oddali jego powonienie zarejestrowało nieprzyjemny zapach. Nawet więcej: jakiś niezbyt ostry, ale wyjątkowo obrzydliwy fetor.

Ostatkiem świadomości próbował zorientować się czy już śni, czy jest to jeszcze jakiś odprysk rzeczywistości. Nie potrafił jednak zmusić się do tak wielkiego wysiłku.

Poczuł, jak odpływa. Zasnął.


Dzień był piękny i słoneczny. Puszyste cumulusy szybowały leniwie na tle jaskrawego błękitu nieba. Lekki wietrzyk muskał korony drzew, nieznacznie tylko odchylając gałęzie. Od czasu do czasu panującą wokół ciszę przerywały odgłosy wodnego ptactwa, dobiegające z gąszczu szuwarów nad jeziorem. W oddali widać było parę łabędzi majestatycznie sunącą wzdłuż brzegu.

Agata siedziała na leżaku przed werandą i czytała książkę. Bogdan, ziewając, stanął w drzwiach. Oślepiony promieniami słońca zmrużył powieki, podejmując jednocześnie bezowocne próby przygładzenia zmierzwionej fryzury.

Gdy już zaadaptował wzrok do otaczającej jasności, chwiejnym krokiem zszedł po schodkach na trawę. Poprawił narzucony niedbale szlafrok i podszedł do Agaty.

— Nie wydaje ci się, że coś śmierdzi w sypialni? — zapytał.

Spojrzała na niego sponad okularów.

— Też się cieszę, że cię widzę.

— Mówię poważnie.

— I właśnie w tym cały problem.

— Bardzo cię proszę, nie zaczynaj od samego rana. Nie chcę się znowu kłócić.

— Miałam nadzieję na bardziej romantyczną inaugurację wakacji niż stwierdzenie, że „coś śmierdzi w sypialni”.

— Bo śmierdzi.

— To trzeba przewietrzyć i przestanie.

Odłożyła książkę. Zamknęła oczy i wystawiła twarz do słońca, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie ma ochoty na dalszą konwersację.

Bogdan skapitulował. Zauważył, że od pewnego czasu stała się bardzo drażliwa i do kłótni potrzeba jej było wyjątkowo niewiele.

A on naprawdę nie miał ochoty na sprzeczkę. Wreszcie, od bardzo długiego czasu, był wyspany i stopniowo zaczęła w nim dojrzewać nadzieja, że rzeczywiście uda mu się „odpocząć od zgiełku miasta i zapomnieć o cywilizacji”.

Przetarł kłykciami niedobudzone oczy i wyłożył się na drugim leżaku.

— Tato! Tato! Zagraj ze mną! — Tomek podbiegł do nich, kopiąc przed sobą piłkę.

Bogdan westchnął ciężko.

— Sezon ligowy, proszę szanownego pana, właśnie się zakończył. Teraz piłkarze mają zasłużony urlop i odpoczywają.

— Tato, nie bądź taki! — Tomek nie dawał za wygraną. Chwycił ojca za rękaw szlafroka i zaczął ciągnąć. — Wstawaj!

Agata uniosła głowę i spojrzała w ich stronę.

— No, do roboty. Poczuj wreszcie, że masz syna — stwierdziła z lekkim uśmiechem.

Bogdan zrezygnowany pokiwał głową.

— Ok. Zwycięstwo jest wasze. Ale w nagrodę muszę dostać śniadanie — stęknął i ociężale dźwignął się z leżaka.


— Goooool!!! — wrzasnął Tomek, wyrzucając ręce do góry w geście tryumfu.

Piłka ominęła słupek — czyli jedną z niewielkich jabłonek, rosnących na środku trawnika — i wtoczyła się w pobliskie krzaki. Bogdan leżał na plecach, przyjmując pozę zrozpaczonego bramkarza.

Chłopiec pobiegł po piłkę.

— Aaaaa! Lekarza! — jęknął niespodziewanie Wierzchowski.

Przetoczył się po trawie i skulił, chwytając za kostkę.

— Kontuzja! Chyba nie mogę grać!

Tomek zawrócił i niepewnie spojrzał na ojca. Siadł na nim okrakiem i przekrzywił jego twarz w swoją stronę.

— Kłamiesz! — stwierdził, widząc na niej szeroki uśmiech.

— Jak do tego doszedłeś, Watsonie? — Bogdan nawet nie próbował zaprzeczyć.

Chwycił syna w pół i zrzucił z siebie na trawę.

— A teraz spotka cię kara, za to, że odkryłeś mój podstęp — przyciskając chłopca do ziemi zaczął łaskotać go pod pachami.

Tomek, wierzgając na wszystkie strony i próbując wyrwać się z mocnego uścisku, zaniósł się donośnym śmiechem.

— Ciszej! Nie drzyj się tak. Ryby w jeziorze dostaną zawału — jęknął Bogdan i zatkał sobie uszy.

Agata wyszła na werandę.

— Czyś ty zwariował. Przecież zrobisz mu krzywdę.

— To twardziel. Nic mu nie będzie — Wierzchowski wstał i otrzepał się z trawy.

— Im starszy, tym głupszy — podsumowała poczynania męża. — Co chcecie na obiad?

Tomek zerwał się z ziemi.

— Ja chcę naleśniki!

— Więc trzeba zrobić zakupy — stwierdziła i spojrzała znacząco na małżonka. — Jak uczy odwieczna tradycja, kobieta dogląda obejścia, a mężczyzna wyrusza na łowy.

— O nie! Ja dzisiaj na nic nie wyruszam! — zaprotestował Bogdan. — Przykro mi bardzo, ale musicie zmienić menu.

— To ja nie jem obiadu — naburmuszył się Tomek i ostentacyjnie skrzyżował ręce na piersi.

Desperacja chłopca była rozbrajająca.

— No dobrze, poddaję się — westchnął Bogdan, udając, że w ten sposób został przekonany.

Od początku bowiem miał nieodparte wrażenie, że i tak jego opór jest bezcelowy.

— Problem w tym, że nie mam pojęcia, gdzie jest jakiś sklep — dodał.

— Nie szukaj sobie alibi — odparła Agata. — Może nasz pan nauczyciel będzie wiedział. Podobno jest tutaj stałym bywalcem.

— Chcesz przez to powiedzieć, że sam nie dałbym sobie rady z miejscową topografią?

— Chcę przez to powiedzieć, że nie zaszkodzi zapytać.

— Może i nie zaszkodzi — odparł Bogdan wzruszając ramionami.

Wsadził dłonie do kieszeni spodni i leniwie ruszył ścieżką w stronę zagajnika nad jeziorem, gdzie według wskazań Jackiewicza powinien znajdować się jego domek.

Rozdział 3

Prusy Zakonne, luty 1458 r.


Mężczyzna zerwał się z posłania. Rękawem kaftana otarł pot z czoła i głęboko wdychając powietrze usiłował uspokoić krótki, przyspieszony oddech. Serce waliło mu jak dzwon. Siłą woli próbował opanować drżenie dłoni. Był środek nocy.

Powoli dochodził do siebie. Wiedział, że nadeszła oczekiwana chwila.

Podniósł się z podłogi. W pomieszczeniu panował półmrok. Masywne, drewniane kłody tliły się jeszcze w palenisku.

Mimo tego poczuł przejmujący chłód. Mroźne powietrze stopniowo zaczęło przenikać do wnętrza, wypierając z izby resztki ciepła, jakie dawał dogasający ogień.

Podszedł do legowiska pod ścianą.

— Wawrzyniec, wstawaj! — zakomenderował i potrząsnął energicznie leżącą postacią. — Musimy jechać!

Zaspany chłopak stęknął coś niewyraźnie. Mężczyzna potrząsnął nim jeszcze mocniej.

— Wstawaj, na rany naszego Pana! Nie możemy się spóźnić!

— Tak, ojcze… tak… już wstaję… — młodzieniec, nie w pełni jeszcze świadomy tego, co się dzieje dookoła, wygramolił się ze sterty siana, na której spał.

Starszy z mężczyzn zaczął się pospiesznie ubierać. Naciągnął przez głowę koszulkę kolczą, a na nią narzucił tunikę z rodowym herbem. Zapiął na biodrach skórzany pas z mieczem i mizerykordią.

— Siodłaj konie — polecił.

Syn posłusznie skierował się w stronę wierzchowców, które stały po przeciwległej stronie szopy. Ułożył siodła na ich grzbietach i zaciągnął popręgi.

Konie parskały nerwowo, jakby przeczuwały zbliżające się niebezpieczeństwo. Pogłaskał je po pyskach, szepcząc uspokajająco do ucha.

Rycerz podniósł z ziemi dwa płaszcze podbite futrem i jeden z nich rzucił w stronę syna.

— Ubierz. Mróz na dworze.

— Dokąd jedziemy? — zapytał chłopiec, zarzucając na siebie płaszcz i naciągając na głowę kaptur.

— Pod Dunkelberg. W lasach, w pobliżu zamku, Tristram z Workacza zbiera swoje roty. Musimy z nim porozmawiać.

— Kto to taki?

— Czeski najemnik w służbie króla Kazimierza — odparł rycerz.

Otworzył sakwę podróżną i raz jeszcze dokładnie sprawdził, czy ma wszystko, czego mu potrzeba. Wiedział, że będzie miał tylko jedną szansę i że nie może jej zmarnować.

— Skąd wiadomo, że ten Tristram będzie chciał nam pomóc?

— Nie wiadomo. Dlatego musimy być dostatecznie przekonujący.

— A jeśli odmówi?

Rycerz spojrzał z troską na syna. Chłopiec zadawał coraz więcej pytań i coraz więcej rozumiał. A to oznaczało, że powoli dojrzewa do zadania, które przed nim stało.

— Nie powinien odmówić — odparł wyprowadzając konie na zewnątrz. — Ma z Krzyżakami rachunki do wyrównania. Ostatniej jesieni za ich przyczyną musiał opuścić Ylow, gdzie sprawował rządy w imieniu polskiego króla. Tak po prawdzie sam był sobie winien. Zanadto zalazł za skórę tamtejszym mieszczanom. Tak ich gnębił, że zdesperowani sprzymierzyli się z krzyżacką załogą Dunkelbergu i, z jej pomocą, wygnali czecha z miasta. A to człek wyjątkowo mściwy. Jeżeli opowieści, które o nim słyszałem są prawdziwe, łatwo Zakonowi takiej zniewagi nie wybaczy. Z tego, co wiem, chce wziąć odwet i jak najrychlej przystąpić do oblężenia — chwycił wodze i wskoczył na siodło. — Dość gadania. Jedziemy.

Ruszyli traktem na południe. Noc była ciemna. Niebo zasnuła gęsta warstwa chmur. Nie było widać ani księżyca, ani gwiazd. Gdyby nie biel zalegającego wszędzie śniegu, ciężko byłoby cokolwiek wypatrzyć w mrocznych, leśnych ostępach.

W oddali słychać było wycie wygłodniałych wilków.

Z początku podążali Via Regia. Szlak był szeroki i wygodny. Poruszali się szybko.

Po pewnym czasie gościniec zaczął skręcać na zachód. Dojechali do rozwidlenia i tu znów odbili na południe.

Teraz było już dużo trudniej. Droga była wąska i mało używana. Konie mozolnie brnęły w gęstym śniegu, miejscami zapadając się głęboko w zmrożone zaspy.

W pewnej chwili rycerz wstrzymał wierzchowca i rozglądnął się dookoła.

— Już niedaleko. Widzisz tę jasną poświatę? — zwrócił się do syna, wskazując przed siebie. — To ogniska. Jeszcze kilka staj i będziemy na miejscu.

Zwolnili. Jechali stępem, uważnie nadsłuchując.

— Zapewne gdzieś tutaj mają rozstawione warty — dodał półgłosem. — Musimy być czujni.

Jakby na potwierdzenie jego słów z zarośli wyskoczyło trzech uzbrojonych mężczyzn. Dwóch z nich dzierżyło w rękach topory. Trzeci, wyglądający na dowódcę, wysunął się do przodu, trzymając dłoń na rękojeści miecza.

Ojciec Wawrzyńca intuicyjnie wyczuł, że wśród drzew, poza zasięgiem ich wzroku, czai się jeszcze dwóch lub trzech kolejnych — najprawdopodobniej łuczników z wymierzonymi w ich stronę strzałami.

— Stać! Wy kto?

— Swoi. Poselstwo Jego Wysokości księcia regenta płockiego.

— Ilu was?

— Dwóch.

Wartownik zmierzył ich przenikliwym spojrzeniem. Najwyraźniej jednak uznał za nieszkodliwych, bo dał znak swoim ludziom, aby schowali broń.

— Czego chcecie?

— Rozmawiać z waszym hetmanem.

— Jest środek nocy.

— To sprawa wielkiej wagi. O świcie może być za późno.

— Glejt macie?

— To jest nasz glejt — odrzekł rycerz i ściągnął z szyi zawieszony na rzemieniu pierścień.

Podał go wartownikowi. Ten nieufnie przyglądnął się klejnotowi, obracając go w palcach.

— Czekajcie tu — nakazał.

Wrócił po około kwadransie.

— Możecie jechać — oznajmił. — Hetman czeka na was w gospodzie.

Skinął ręką, dając zbrojnym znak, aby ustąpili z drogi.


Wjechali do wsi. Po obu stronach gościńca stały proste, drewniane chałupy. Większość z nich zakopana była po okiennice w głębokich zaspach śniegu. Ponad strzechami, na tle nocnego nieba, majaczyły szare obłoki dymu unoszące się z domowych palenisk.

Gdzieniegdzie, pomiędzy chatami, widać było rozpalone ogniska. Wokół nich stali uzbrojeni najemnicy, opatuleni w futra i skóry. Przytupując w miejscu grzali dłonie nad ogniem i podejrzliwie spoglądali w stronę dwóch nieznanych im jeźdźców.

Karczmę zauważyli z daleka. Budynek wyróżniał się spośród otaczających go zabudowań. Był wyższy i okazalszy, a od frontu, w szerokim podsieniu, stało kilka koni przywiązanych do drewnianej żerdzi.

Uwiązali swoje wierzchowce obok pozostałych i skierowali się w stronę masywnych, okutych drzwi.

Gdy je otworzyli, uderzył w nich kwaśny zapach kiszonej kapusty i przypalonego mięsa. Wszystko okraszone było gęstymi oparami piwa. Wokół panował dokuczliwy harmider. Mocno już o tej porze podchmieleni żołdacy przekrzykiwali się nawzajem, próbując udowodnić swoje pijackie racje. Co chwilę któryś z nich buńczucznie chwytał za rękojeść miecza i, przeklinając, wygrażał wszystkiemu, co żyje.

Za szynkwasem stał niski, opasły oberżysta. Na wystający brzuch narzucony miał wymięty fartuch, udekorowany licznymi plamami tłuszczu. Wycierając ścierką kufle spoglądał z wyraźną niechęcią w stronę swoich hałaśliwych gości.

Podeszli do niego i spytali o Tristrama. Nie odzywając się kiwnął głową w stronę drzwi, które znajdowały się w głębi pomieszczenia.

Gdy ruszyli we wskazanym kierunku, ze stojącej pod ścianą ławy dźwignął się zwalisty chłop o bezmyślnym i wyjątkowo ponurym wyrazie twarzy.

— Dokąd? — burknął.

— Do hetmana. Czeka na nas.

— Broń.

— Gościnność nie jest waszą mocną stroną — mruknął rycerz.

Odpiął pas i podał go wartownikowi.

Osiłek całkowicie zignorował niepochlebną uwagę.

— On zostaje — stwierdził rozkazującym tonem, wskazując głową na chłopca.

— Idź oporządzić konie — rzekł ojciec do Wawrzyńca.

Ten posłusznie spełnił polecenie.

Wartownik raz jeszcze obrzucił rycerza pogardliwym spojrzeniem, po czym wprowadził do środka.


Izba była nieduża, bez okien. W głębi widać było wciśnięty w kąt, obszerny kominek.

Tristram siedział obok paleniska na drewnianym zydlu z wysokim oparciem. Mimo wyraźnie zaznaczonej łysiny miał długie, siwe włosy, opadające na ramiona. Jego ogorzała twarz ozdobiona była wielkimi wąsiskami, równie siwymi, co włosy. W palcach obracał biskupi pierścień, który przynieśli mu strażnicy.

— Sprawa musi być poważna, skoro sam biskup Giżycki objął nad nią patronat. Nie sądzę, aby miał czas na błahostki od kiedy został księciem regentem — stwierdził, raz jeszcze przypatrując się pierścieniowi w świetle płomieni.

Wyciągnął rękę i oddał go przybyłemu.

— Jak was zwą, czcigodny rycerzu? — spytał z wymuszoną uprzejmością.

— Wawrzyniec.

— A ten drugi, to kto?

— To mój pierworodny. Niedawno skończył szesnaście wiosen. Wożę go ze sobą i wprowadzam w arkana wojennego rzemiosła.

— Bardzo słusznie. Przy ojcu nauczy się najwięcej — odparł hetman, nieustannie świdrując nieznajomego nieufnym spojrzeniem. — Jak go wołają?

— Też Wawrzyniec.

— Nie mylą was obu?

— Jego wołają Wawrzyniec Młodszy, a mnie Wawrzyniec Starszy. I tak jest od wieków. To nasza rodowa tradycja.

— Nie jesteście znad Wisły — rzekł Tristram, wskazując herb na tunice rycerza.

— Nie. Mój ród pochodzi z Huesci.

— Gdzie to jest?

— W Aragonii. Mój ojciec przybył na te ziemie ponad pół wieku temu i już tutaj pozostał.

— Też nosił imię Wawrzyniec?

— W rzeczy samej.

— Cóż go zagnało w dzikie, pruskie ostępy?

— To, co wszystkich nieustraszonych mężów z całej Europy: chęć zdobycia sławy i bogactwa. Stawił się na wezwanie Krzyżaków, którzy na początku stulecia ogłosili kolejną krucjatę przeciwko poganom. W roku Pańskim tysiąc czterysta dziesiątym walczył w bitwie pod Tannenbergiem po stronie wielkiego mistrza Ulryka. Jeszcze wtedy był przekonany, że służy szlachetnej sprawie.

— Jak mniemam, później zmienił zdanie.

— Dość szybko pojął, jakie są prawdziwe zamiary Zakonu i przyjął służbę na dworze króla Władysława, ojca Jaśnie Nam Panującego Króla Kazimierza.

Tristram wstał. Dopiero teraz dało się zauważyć, że był bardzo wysokim i wyjątkowo chudym mężczyzną. Nie spuszczając wzroku z Wawrzyńca przeszedł przez izbę i zasiadł za wielkim, dębowym stołem stojącym na środku. Następnie wskazał dłonią miejsce naprzeciwko siebie.

— A zatem co was tutaj sprowadza?

Wawrzyniec, pomimo usilnych starań, nie potrafił wzbudzić w sobie zaufania do tego człowieka. W jego sposobie bycia było coś niepokojącego, coś, co nakazywało nieustanną czujność. Odnosiło się niemiłe wrażenie, że po każdym słowie, zupełnie nieoczekiwanie, można było skończyć w kałuży krwi z nożem wbitym w serce.

Podszedł bez pośpiechu i usiadł na wskazanym przez czecha miejscu.

— Krzyżacy w Dunkelbergu znają wasze plany, mości hetmanie — oznajmił.

Twarz Tristrama stężała.

— Jakie plany?

— Ataku na zamek. Wiedzą, że w lasach potajemnie gromadzisz wojska. Znają też ich liczebność i rozmieszczenie.

— Ktoś zdradził?

— Owszem. Jeden z twoich rotmistrzów. Niejaki Arnošt. Postanowił zmienić chlebodawcę i pobierać żołd od Krzyżaków.

Hetman gwałtownie wstał i zaczął krążyć po izbie niczym dzikie zwierzę zamknięte w klatce. Widać było, że wzbiera w nim furia i że lada moment wybuchnie. Podszedł do stołu i rąbnął pięścią w dębowe deski.

— Co za bydlę! — syknął przez zaciśnięte zęby. — Od początku mi się nie podobał. Trzeba go było zabić, póki miałem po temu sposobność.

Nagle znieruchomiał. Ściągnął brwi i rzucił w stronę swego rozmówcy jadowite spojrzenie.

— A właściwie dlaczego miałbym ci wierzyć, mości rycerzu?

— Bo zbyt dużo ryzykujesz nie wierząc, mości hetmanie.

Tristram wsparł się o stół i pochylił w stronę Wawrzyńca, wyciągając szyję niczym kobra szykująca się do ataku.

— Nie igraj ze mną przybyszu, bo będzie nam bardzo nie po drodze — wycedził.

Wawrzyniec spojrzał mu prosto w oczy.

— Nie wiem czy będzie nam po drodze, czy nie, ale jedno wiem na pewno: obaj mamy wspólnego wroga i obaj życzymy mu rychłej klęski. To chyba wystarczający powód, żeby się dogadać.

Trwali dłuższą chwilę w bezruchu, przeszywając się wzajemnie wzrokiem. Wreszcie Tristram przerwał ciszę.

— Przypuśćmy, że dałem się przekonać. Skąd te informacje?

— Jego Wysokość książę regent ma wyjątkowo skutecznych szpiegów. A w panującym obecnie chaosie, który nastał po ucieczce wielkiego mistrza do Königsbergu, mają oni ułatwione zadanie. Zwłaszcza, kiedy hojnie sypną, tu i tam, książęcym złotem.

— Jeżeli Arnošt myśli, że ujdzie mu to płazem, to się grubo myli! — czech znowu rąbnął pięścią w stół. — Znajdę go, choćby w piekle! Zapłaci mi głową za swoją zdradę!

Na twarzy Wawrzyńca pojawił się sarkastyczny uśmieszek.

— Jak już wiesz, mości hetmanie, jestem na tych ziemiach obcy i przyznam szczerze, że powoli zaczynam się gubić — stwierdził. — Coraz trudniej się połapać, kto tu kogo zdradza. Od kiedy Oldrzych Czerwonka przehandlował Marienburg i sprzedał go królowi Kazimierzowi, odnoszę wrażenie, że czescy najemnicy przestali przywiązywać wagę do takich drobiazgów, jak choćby to, z czyjego skarbca pochodzą pieniądze, które trafiają do ich kiesy.

— Żartowniś z ciebie, mości rycerzu — skomentował Tristram.

Otworzył usta, żeby dodać coś jeszcze, ale się rozmyślił. Ostentacyjnie machnął ręką w geście rezygnacji i ponownie usiadł za stołem. Wyglądało, że opanował nerwy i stopniowo wraca do równowagi.

— W gruncie rzeczy mało mnie obchodzi, co wiedzą w Dunkelbergu — oświadczył. — Dużo bardziej interesuje mnie, jaką wiedzę ma ten, który sprawuje obecnie faktyczną władzę w Zakonie, a więc…

— Brat Henryk von Plauen, wielki szpitalnik.

— No właśnie. Z pachołkami z Osterode jakoś sobie poradzę, bo to mizerni wojacy. Ale jeżeli posiłki przyśle Plauen, to mogę mieć nie lada kłopot.

— W istocie. Ale pocieszę was, mości hetmanie, że póki co brat Henryk niczego jeszcze nie wie. I właśnie dlatego tu jestem.

Tristram po raz kolejny wbił swoje świdrujące spojrzenie w nieznajomego.

— A zatem słucham.

— Jeszcze dziś w nocy, przed świtaniem, wyruszy z Dunkelbergu niewielki krzyżacki zwiad: trzech jeźdźców na koniach. Ich zadaniem będzie przedostanie się w okolice Marienburga i dostarczenie Plauenowi kilku znaczących dokumentów, w tym listu od starosty iławskiego, brata Ulryka von Kinsberg.

— Czyli Ulryk von Kinsberg przebywa obecnie w zamku — skrzywił się Tristram. — To nie dobrze.

— W liście tym — ciągnął Wawrzyniec — znajdują się wszystkie informacje odnośnie twoich wojsk i planów. Sądzę zatem, mości hetmanie, że powinno ci zależeć, aby te dokumenty nie dotarły na miejsce.

Hetman zmarszczył brwi.

— Kilka pergaminów i aż trzech ludzi? Po co tylu? — w jego głosie znów pojawiła się nieufność.

— Tego niestety nie wiem — odparł Wawrzyniec. — Podejrzewam, że Kinsberg uznał te dokumenty za wyjątkowo ważne i chce mieć pewność, że bezpiecznie dotrą na miejsce. A jak wiadomo, zbójów w lasach całe mnóstwo.

Skłamał. Doskonale wiedział do czego potrzebna jest dodatkowa eskorta. Ale nie mógł przecież wyjawić, że Krzyżacy będą wieźli coś jeszcze — coś nieporównywalnie bardziej cennego, niż kawałek pergaminu zaadresowany do wielkiego szpitalnika. Gdyby zdradził tę tajemnicę, hetman zapewne chciałby koniecznie schwytać krzyżackich zwiadowców i przejąć łup, a to zupełnie nie było po myśli aragońskiego rycerza.

Tristram pogrążył się w zadumie.

— Nie przejadą — rzekł wreszcie, skręcając bezwiednie w palcach końcówkę wąsów. — Wszędzie rozstawiłem czujki. Mysz się nie prześlizgnie.

— I dlatego będą próbowali przedostać się przez jezioro Geyzerich.

— Po lodzie?

— Nie inaczej.

— To szaleństwo. Tafla na jeziorze jest cienka i krucha. Poza tym, to dużo dłuższa droga.

— Prawdę rzekliście. Lecz Krzyżacy doskonale wiedzą, że przez lasy się nie przedrą. Muszą zaryzykować. Nie mają wyjścia.

— Książę regent ma w istocie doskonałych szpiegów — stwierdził czech, a w jego głosie po raz kolejny dało się wyczuć podejrzliwość.

— Wasza to rzecz, hetmanie, czy mi wierzycie, czy nie, ale sami przyznacie, że jest to jedyny sensowny sposób, aby ominąć twoich wartowników.

— Sensowny, o ile lód wytrzyma i się nie potopią — Tristram wstał i znów zaczął nerwowo chodzić po izbie.

W pewnej chwili się zatrzymał i podrapał po łysinie.

— Choć, tak po prawdzie, jakby się potopili, to by sprawę załatwiło, bo wtedy dokumenty nie dotrą do Plauena — skonstatował.

— Słuszne spostrzeżenie — podchwycił Wawrzyniec. — A może by tak, zamiast zdawać się jedynie na przychylność losu, pomóc nieco fortunie i sprawić, żeby ten lód rzeczywiście nie wytrzymał?

— Do czego zmierzacie?

— Możemy wykorzystać bombardy i odrobinę utrudnić Krzyżakom nocną przejażdżkę.

Tristram spojrzał uważnie na swego rozmówcę. W kącikach jego ust pojawił się chytry uśmiech.

— Chcesz zatopić zwiadowców, krusząc lód kulami? Sprytnie. Choć chętnie bym ich poznał osobiście i przy okazji dowiedział się, co jest w tych dokumentach. A gdybym ich lekko poprzypiekał nad ogniem, to może nadto powiedzieliby mi jeszcze coś ciekawego.

— Możecie oczywiście wysłać swoich ludzi na lód i próbować pojmać zwiadowców żywcem. Ale to wyjątkowo ryzykowne przedsięwzięcie. Taka siła chłopa może stanowić zbyt duże obciążenie i lód rzeczywiście pęknie. A wtedy nie tylko nie poznasz Krzyżaków osobiście, ale i stracisz własnych najemników.

— Niechybnie jest w tym jakaś logika — czech zmarszczył brwi. — A jednak szkoda tych dokumentów — widać było, że jest niezdecydowany.

Wawrzyniec wzruszył ramionami i rozłożył ręce w geście, który miał oznaczać, że nie da się mieć wszystkiego na raz.

— Każde zwycięstwo ma swoją cenę — rzekł. — Sami musicie zdecydować, mości hetmanie, jak postąpić. Ale sugeruję, żeby ich jednak utopić. I aby ułatwić wam podjęcie decyzji, mam dla was niewielki podarunek — sięgnął do swojej sakwy, wyciągnął z niej spory woreczek z brzęczącą zawartością i położył na stole.

Tristram rozsupłał węzeł. Zaglądnął do środka i wyciągnął jedną z monet. Oglądnął ją z obu stron, po czym przygryzł zębami.

— Węgierskie floreny — stwierdził z satysfakcją.

Zawiązał mieszek i zważył go w dłoni.

— Sporo tego — rzekł. — Ciekawe dlaczego księciu regentowi tak bardzo zależy na pozbyciu się tych trzech zuchów?

— Niech to pozostanie jego słodką tajemnicą — odparł Wawrzyniec wymijająco. — A więc?

Hetman przez chwilę się wahał.

— Bo widzicie, zacny rycerzu, zima wokół sroga, a ludzie i konie muszą jeść. Potrzeby u nas nieliche…

Wawrzyniec rzucił na stół drugą sakiewkę.

— Więcej nie mam — oświadczył.

Tristram nie odpowiedział. Podszedł do drzwi i uchylił je.

— Ondra! — krzyknął.

Do pomieszczenia wszedł znany już Wawrzyńcowi osiłek, który pilnował drzwi od zewnątrz.

— Tak Wasza Miłość?

— Primo: oddaj miecz naszemu gościowi. Secundo: zbierz drużynę, weź trzy bombardy i udajcie się z nim nad jezioro. Po drodze powie wam, co macie robić dalej.

— Wedle rozkazu!

Rozdział 4

Nad Jeziorakem, czerwiec 2007 r.


Bogdan bez większego trudu odnalazł domek Jackiewicza. Wystarczyło ominąć rosnący nad brzegiem jeziora zagajnik i przejść kawałek wzdłuż piaszczystej plaży.

Jak na sezonowe lokum był to dość obszerny budynek. Jego drewniane ściany porastały ze wszystkich stron pnącza dzikiego wina. Oplatały one także znaczną część frontowej werandy, tworząc tym samym obszerną, mocno zacienioną altanę.

Podszedł do okna. Przybliżył twarz do szyby i spróbował zajrzeć do środka, osłaniając dłonią oczy przed promieniami słońca.

Bezskutecznie. Zasłony od wewnątrz były zaciągnięte.

Zastukał w drzwi. Cisza.

Zastukał jeszcze raz, nieco głośniej. Znowu nic.

„Nasz nauczyciel chyba gdzieś wyszedł” — pomyślał.

Już miał zrezygnować, gdy nagle z wnętrza dotarło do jego uszu ciche szuranie. Po chwili zgrzytnął zamek i w uchylonych drzwiach pojawiła się siwa głowa Jackiewicza.

— A, to pan — wyglądał na ucieszonego z wizyty niespodziewanego gościa. — Zapraszam, zapraszam. Długo pan czekał?

— Nie specjalnie. Myślałem, że nikogo nie ma.

— Szczerze mówiąc nie byłem do końca pewien czy ktoś puka. Niestety słuch już nie ten. A i sprawność nie ta. Zajmuje mi trochę czasu zanim doczłapię do drzwi.

Weszli do środka. Z przedsionka, którego część zajmowała niewielka kuchnia, skierowali się do przestronnego pokoju.

— Ożeż ty w mordę…! — westchnął Bogdan.

Trzy ściany pomieszczenia prawie w całości, od podłogi do sufitu, zastawione były półkami, na których zalegały książki. Nie było ich tylko tam, gdzie stał kominek oraz niewielka komoda naprzeciwko wejścia.

Z komody przyglądały się Bogdanowi wypchane zwierzęta: przygarbiona sowa z głową wtuloną między skrzydła oraz przyczajony do skoku ryś. Nad nimi, na ścianie, wisiały trzy rybie głowy, prezentujące w rozwartych pyskach swoje obfite uzębienie. Największa z nich, środkowa, należała do sporych rozmiarów szczupaka.

Czwartą ścianę zajmowało okno, pod którym stało ogromne biurko, zarzucone bezładnie stertą najróżniejszych papierów: zapisanych luźnych kartek, gazet, brulionów, skoroszytów i Bóg wie czego jeszcze.

Wierzchowski podszedł do komody, wpatrując się z podziwem w rybie trofea.

— Ten, to rzeczywiście robi wrażenie — stwierdził, wskazując na najokazalsze z nich.

— A, tak. Ciągnąłem go prawie pół godziny. Piękna sztuka — Jackiewicz z nostalgią pokiwał głową. — Teraz to bym już mu pewnie nie dał rady. Bo, wie pan, bardzo lubię łowić ryby. Moja świętej pamięci małżonka zarzucała mi, że przez to spędzamy ze sobą za mało czasu. Potrafiłem wcześnie rano porwać wędki i znikać na cały dzień. Dziś tak sobie myślę, że może miała rację … — westchnął ciężko. — Teraz już mi się nie chce zapuszczać w szuwary i brodzić w gumowcach po wodzie. Wolę sobie usiąść na pomoście i wpatrywać godzinami w spławik. To bardzo uspokaja. Ależ ze mnie gospodarz — zreflektował się. — Może kawy, albo herbaty?

— Nie, dziękuję. Ja właściwie tylko na chwilę. Nie zajmę panu dużo czasu.

— A może jednak? — upierał się Jackiewicz, stawiając miskę z herbatnikami na niewielkim stoliku stojącym na środku pokoju.

— To w takim razie szklankę wody, najlepiej niegazowanej. Przy tym upale, to chyba najlepsze rozwiązanie.

Jackiewicz wyszedł do kuchni. Bogdan z uznaniem przyglądał się księgozbiorowi. Literatura, filozofia, psychologia, encyklopedie, albumy — było tu naprawdę wszystko.

— Musiało to kosztować dużo wysiłku, żeby się tak urządzić — krzyknął w stronę kuchni.

— Chodzi panu o te książki? — odparł staruszek zamykając lodówkę. — Rzeczywiście trwało to kilka lat, zanim udało nam się je tutaj wszystkie przywieźć. Ale warto było. Spędzaliśmy tu z żoną wiele czasu.

Bogdan podszedł do okna. Odruchowo chwycił za zasłonę, aby ją odsunąć i wpuścić do środka nieco światła.

— Nie, Nie! — krzyknął Jackiewicz, o mało co nie przewracając się w progu z trzymanymi w rękach szklanką i butelką wody. — Niech pan nie odsłania! Bardzo proszę! Przewlekłe zapalenie spojówek — wyjaśnił, widząc konsternację Bogdana. — Stąd te przyciemniane okulary i te zasłony. Niestety muszę unikać nadmiernego oświetlenia. Takie to już uroki starości.

— Właściwie, to chciałem tylko zapytać, czy nie wie pan, gdzie tu jest najbliższy sklep — rzekł Bogdan nalewając wodę z butelki.

— Jak pan dojedzie do głównej drogi, to trzeba skręcić w prawo i pojechać około kilometra. Po lewej stronie zobaczy pan taki piętrowy dom, a w nim, na parterze, sklep. Budynek stoi prawie przy samej drodze, więc nie sposób przeoczyć.

— Wielkie dzięki za informację — odparł Bogdan.

Zaczął zbierać się do wyjścia. Chciał odstawić butelkę na biurko, jednak na zarzuconym makulaturą blacie nie było miejsca. Chwycił więc plik zalegających tam kartek, z zamiarem ich przesunięcia.

Jego uwagę zwrócił leżący na samym wierzchu pożółkły, mocno podniszczony kawałek papieru.

Podniósł go. Wyglądał na stary.

— Ostrożnie! — żachnął się Jackiewicz i wyjątkowo szybko, jak na swój wiek, znalazł się przy Bogdanie. — To bardzo cenny eksponat! Proszę nie zniszczyć!

— O, przepraszam, nie wiedziałem — odparł Bogdan zakłopotany.

Odłożył kartkę na swoje miejsce.

Zapadła krępująca cisza. Staruszek zamyślony, jakby nieobecny, wpatrywał się w leżący na biurku dokument.

— To ja… już chyba sobie pójdę — rzekł wreszcie Bogdan. — Nie będę panu zawracał głowy. Do widzenia.

Ruszył w stronę drzwi.

— Niech pan zaczeka — usłyszał za sobą głos Jackiewicza. — Nie chciałem być nieuprzejmy, tylko że… — staruszek zamilkł na chwilę, jakby szukał odpowiednich słów. — Niech pan tutaj podejdzie.

Bogdan się zawahał. Powinien wracać. Agata będzie zła, że go tak długo nie ma.

— Śmiało, niech pan podejdzie — nalegał nauczyciel. — Tylko bardzo proszę o dyskrecję i zachowanie w tajemnicy tego, co mam panu zamiar powiedzieć. Ludzie w okolicy i tak uważają mnie za dziwaka. Nie chciałbym ich utwierdzać w tym przekonaniu.

Ciekawość zwyciężyła. Zawrócił.

„W sumie mam wakacje” — pomyślał.

— Proszę spojrzeć — Jackiewicz delikatnie ujął w palce pożółkłą kartkę. — To list.

Wierzchowski przyglądnął się skrawkowi papieru. Był cały zapełniony tekstem. Litery były równe, staranne, o finezyjnych kształtach.

— Widzi pan datę? — spytał staruszek.

— 6 czerwca 1807 roku. Dwieście lat. Wiekowy dokument.

Bogdan usiłował przeczytać jakiś fragment, ale nie mógł nic zrozumieć.

— To chyba po francusku? — stwierdził wreszcie.

— Po francusku. To list do samego Napoleona Bonaparte. Napisany przez pewną pruską szlachciankę, hrabinę Amelie von Schlosen.

— Wow! Oryginał?

— Oryginał.

— Robi wrażenie.

— Robi. Zwłaszcza, że dotyczy bardzo ciekawego okresu w dziejach tego regionu. Od 1 kwietnia do 6 czerwca 1807 roku Bonaparte rezydował w pobliskim Karniowie, w pałacu, który wtedy należał do pruskiej rodziny von Grosshausen. Tam właśnie mieszkała w tym czasie Amelie von Schlosen wraz ze swoim mężem, hrabią Aleksandrem.

— Dobrze wiedzieć o takich miejscowych atrakcjach. Trzeba będzie odwiedzić ten pałac.

— Niech się pan raczej nie nastawia na wielkie doznania estetyczne. Dziś to już tylko dość nędzne ruiny. Armia Czerwona w 1945 roku zrobiła swoje. Ale to faktycznie miejsce z niezwykle interesującą historią. Nie chcę pana zanudzać…

— Ależ skądże — odparł Bogdan i w tej samej chwili pożałował, że to powiedział.

Zauważył bowiem w oczach nauczyciela nagły błysk entuzjazmu. Biorąc pod uwagę rozmiar otaczającego ich księgozbioru domyślił się — niestety nieco za późno — że będzie zmuszony wysłuchać obszernego wykładu na temat lokalnej historii.

„Agata mnie zabije” — pomyślał, nie dając jednak nic po sobie poznać i uśmiechając się przez grzeczność do Jackiewicza.

— O, to bardzo miło z pana strony — ucieszył się staruszek. — Bo to niesamowicie ciekawe sprawy. Chętnie panu opowiem — w jego głosie dało się wyczuć narastające rozochocenie. — Zanim pałac trafił w ręce rodziny von Grosshausen, cała posiadłość wraz z okolicznymi terenami należała do wpływowego pruskiego rodu von Ebensdorffów, z którego właśnie, po linii żeńskiej, wywodził się hrabia Aleksander. Sam pałac wybudował w drugiej dekadzie XVIII wieku feldmarszałek Ernst Gustav von Ebensdorff, znaczący członek rodziny. W ówczesnych Prusach była to postać bardzo ważna i wysoko ceniona. Z pewnością nie przypadkowo powierzono mu funkcję guwernera dorastającego Fryderyka II Hohenzollerna, zwanego Wielkim. Relacje Ebensdorffów z dynastią Hohenzollernów były bardzo bliskie. Syn Ernsta Gustava, August Gottfried, oraz młody następca tronu wychowywali się prawie jak bracia. Fryderyk Wielki wielokrotnie dawał wyraz swojej zażyłej więzi z Augustem Gottfriedem, także po objęciu władzy. Nie było tajemnicą, że zwierzał mu się ze swoich problemów i często zasięgał rady w sprawach państwowych.

Bogdan, próbując ukryć ziewanie, znów nalał sobie wody do szklanki.

— Najpierw Napoleon, teraz Fryderyk Wielki, robi się coraz ciekawiej — stwierdził, wypijając wodę jednym haustem.

— No właśnie. Sam pan widzi. A wbrew pozorom i czasowej różnicy, tych dwóch panów wiele łączyło. Napoleon wielokrotnie potwierdzał, że bardzo cenił Fryderyka II, zwłaszcza za jego talenty wojskowe.

— Mówił pan, zdaje się, że pałac należał do rodziny von Grosshausen. Skoro ci Ebensdorffowie mieli się tak dobrze, to dlaczego pozbyli się rezydencji?

— Nie pozbyli. Po prostu w pewnym momencie urwała się męska linia rodu, a pałac przeszedł w ręce jedynej córki grafa Joachima Karola von Ebensdorff, Gabrieli Teresy, która wżeniła się w rodzinę von Grosshausen. A Gabriela Teresa, to teściowa naszej Amelie von Schlosen.

— Strasznie zagmatwane te rodzinne koligacje.

— Ludzkie historie zataczają najdziwniejsze meandry i nigdy nie są tak proste, jakbyśmy chcieli — podsumował filozoficznie Jackiewicz.

Podsunął w stronę Bogdana miskę z herbatnikami.

— Proszę się częstować — rzekł. — Nie chcę pana zanudzać…

„Rany boskie, to jeszcze nie koniec?” — pomyślał zrozpaczony Wierzchowski.

— … ale jest tutaj niedaleko jeszcze jedna atrakcja, warta zobaczenia. Ruiny zamku w Strzemieniu. Pierwotna nazwa tego miejsca, to „Dunkelberg”, czyli z niemieckiego „Ciemna Góra”. Warownię zbudowali w XIV wieku Krzyżacy. To bardzo intrygujący obiekt, chociażby z tego powodu, że pod względem zajmowanej powierzchni był on, wśród krzyżackich zamków w Prusach, na drugim miejscu po Malborku. I tu znów na naszej historycznej scenie pojawiają się Ebensdorffowie, a dokładniej Christoph Konrad von Ebensdorff, wychowawca i mentor wspomnianego wcześniej feldmarszałka Ernsta Gustava. Tenże Christoph Konrad, w roku 1699, zakupił zamek Dunkelberg wraz z licznymi okolicznymi dobrami. W ten sposób został jednym z najbogatszych magnatów ówczesnych Prus, a rodzina Ebensdorffów stała się właścicielem tych ziem, aż do czasu II wojny światowej…

— Niech się pan nie gniewa, ale będę musiał się zbierać — Bogdan doszedł do wniosku, że czas najwyższy przerwać nie kończącą się tyradę starego nauczyciela. — Niezwykle to ciekawe, ale żona czeka na półprodukty do naleśników.

— Och, to naprawdę wielka szkoda — westchnął Jackiewicz, wyraźnie rozczarowany. — Tyle jeszcze ekscytujących historii mógłbym panu opowiedzieć o tej okolicy…

„Nie wątpię” — pomyślał Wierzchowski.

— W takim razie niech się pan przynajmniej zapozna z treścią tego listu. To niezwykle frapująca lektura.

— Tylko że nie znam francuskiego — odparł Bogdan.

— To akurat nie problem. Ja też nie znam. Mam jednak dokładne tłumaczenie tekstu.

Jackiewicz wstał z krzesła i zaczął przeszukiwać sterty dokumentów leżących na biurku.

— Gdzieś to tutaj było… — mruczał pod nosem. — O, jest!

Wziął do ręki znalezioną kartkę i zaczął czytać:


„Mon bien-aimé Empereur!


Dlaczego to uczyniłeś? Dlaczego wyjechałeś tak nagle i bez pożegnania? Sprawiłeś memu sercu ból ogromny! Pogrążyłeś je w nieukojonej rozpaczy! Wiem, że chodzi o sprawy wagi państwowej, od których zależą losy Europy, a może i świata. Niewielkie to jednak pocieszenie dla Twojej małej Amelie, która, stęskniona niewymownie, już zaczęła niecierpliwie odliczać kolejne chwile dzielące ją od następnego spotkania ze swoim Cesarzem.

Mój smutek jest tym większy, im bardziej uzmysławiam sobie, że nie wiem kiedy spotkanie to nastąpi. Tak, Sire, pamiętam: obiecałeś, że niebawem do nas powrócisz. Jest jednak bardzo możliwe, że się nie spotkamy. Za kilka dni wyjeżdżam do majątku moich rodziców i nie prędko zawitam tu z powrotem. Nie potrafię tutaj żyć. Nie mam już sił, ani ochoty, aby dłużej tolerować Aleksandra i te jego ciągłe impertynencje. Jego zachowanie stało się nie do zniesienia. Jest dziwne i zupełnie nieprzewidywalne. Niespodziewane wybuchy złości i ciągłe zmiany nastroju nasiliły się do tego stopnia, że lekarz zaczął nawet podejrzewać obłąkanie.

Sam zresztą wiesz, Sire, że z Aleksandrem nigdy nie byliśmy dobraną parą. W jego żyłach płynie ta wzburzona, niespokojna krew Ebensdorffów. A ja zawsze byłam tutaj obca.

Przekazuję ten list przez Twego oddanego przyjaciela, marszałka Duroc’a. Chcę mieć pewność, że nie trafi w niepowołane ręce. Ponieważ nie wiem kiedy się zobaczymy, więc to, o co prosiłeś, zabezpieczyłam w znanym nam obojgu miejscu. Najmniejsza sosna bliźniaczka wskaże miejsce wśród kamieni. Oby Ci to pomogło zmienić ten świat na lepszy!


Na zawsze Twoja

Amelie.”


— Rzeczywiście intrygujące — stwierdził Bogdan.

— Wygląda na to, że Amelie darzyła Bonapartego czymś więcej, niż tylko sympatią. Swoją drogą kochliwy był ten nasz cesarz. Flirt z hrabiną von Schlosen, na który wskazuje list, nie przeszkadzał mu w tym samym czasie spotykać się z Marią Walewską. Co więcej, w trakcie swojego pobytu w Karniowie, sprowadził Marię do pałacu, gdzie spędziła przy jego boku całe trzy tygodnie. Podejrzewam, że Amelie nie była tym faktem zachwycona.

— Bardziej mnie zaciekawił ten fragment o sośnie. Brzmi dość tajemniczo.

— No właśnie — odparł Jackiewicz, a w jego głosie dało się wyczuć podniecenie. — I co pan o tym sądzi?

— Z tekstu wynika, że hrabina coś dla Napoleona ukryła. Najwyraźniej spodziewała się, że cesarz powróci do Karniowa. Miała świadomość, że się z nim nie spotka, więc „to coś” schowała w takim miejscu, aby mógł to odnaleźć bez jej pomocy. A fragment o sośnie wygląda na wskazówkę. Swoją drogą ciekawe, co by to mogło być, skoro miało „zmienić świat na lepszy”?

— Zgadzam się z panem całkowicie: to istotnie bardzo ciekawe — spojrzał na Bogdana z szelmowskim uśmieszkiem. — Ale skoro mamy wskazówkę, to może warto by było poszukać?

— Pan żartuje? — Bogdan spojrzał na Jackiewicza ze zdziwieniem.

— Ani trochę. Mówię poważnie.

Wierzchowski wpatrywał się przenikliwie w siedzącego naprzeciw staruszka. Wyglądał na nieco zwariowanego, ale żeby aż tak? Z drugiej strony list sprawiał wrażenie autentycznego, a cała historia — pomijając zdrowy rozsądek — była rzeczywiście zagadkowa.

— A skąd pewność, że „to coś” jest dalej w tym samym miejscu? Minęło dwieście lat. Poza tym Napoleon mógł wrócić i odszukać to, co hrabina dla niego pozostawiła.

— Oczywiście pewności nie ma, ale, jak wiadomo z historii, Bonaparte nigdy już do Karniowa nie zawitał. Nie wiadomo nawet czy list do niego dotarł i czy miał okazję go przeczytać. A sam dokument, który trzymał pan przed chwilą w ręce, został odnaleziony przypadkowo dwa lata temu, przy rozbiórce starej, paryskiej kamienicy. Wie o nim bardzo nieliczna grupa ludzi. Leżał sobie na strychu, w próchniejącej skrzyni, wśród masy różnych bezwartościowych szpargałów. Jak się tam znalazł, nie wiadomo. Ale nic w tym nadzwyczajnego, to dość częsty sposób odnajdywania cennych eksponatów.

— A w jaki sposób, jeśli można spytać, wszedł pan w jego posiadanie?

— Widzę, że mi pan nie ufa — uśmiechnął się Jackiewicz. — Ale wcale się panu nie dziwię. Na pana miejscu też zachowywałbym daleko idący sceptycyzm.

Nauczyciel wstał i podszedł do jednego z regałów. Zdjął z półki stojące tam zdjęcie i podał Bogdanowi. Na fotografii widać było Jackiewicza oraz drugiego mężczyznę, siedzącego na wózku inwalidzkim.

— To Władziu Walczewski, mój bliski przyjaciel z lat szkolnych. Chodziliśmy razem do liceum. Potem nasze drogi się rozeszły. Ja zawsze miałem umysł ścisły, jego pasjonowała historia. Mimo tego do dziś utrzymujemy bliskie kontakty. Głównie listowne i telefoniczne. Ciągle namawia mnie, żebym kupił komputer, albo przynajmniej komórkę, żebyśmy mieli jakąś szybszą łączność. Ale ja wolę tradycyjnie: siadam, piszę i wrzucam do skrzynki.

— I to od niego ma pan ten list?

— Od niego. Okres napoleoński, to jedna z jego wielkich, historycznych fascynacji. Jak się tylko dowiedział, że spędzam urlopy w pobliżu miejsca, z którego Bonaparte przez ponad dwa miesiące zarządzał swoim imperium, to nie mogłem się od niego opędzić. Zaczął zamęczać mnie listami, telefonami. To jest dla niego podstawowy sposób zbierania informacji, bo, jak pan widzi, sam nie bardzo jest w stanie odbywać dalekie podróże — wskazał palcem na trzymane przez Bogdana zdjęcie.

— Ale to dalej nie tłumaczy, jak wszedł w posiadanie listu.

— Dalej nieufny, co? — Jackiewicz znów się uśmiechnął. — Władziu jest antykwariuszem. Dzięki temu przez jego ręce przewijają się różne ciekawe dokumenty, często bardzo stare i nietuzinkowe. A ten list sprzedał mu jeden z klientów i to podobno za dość przystępną cenę.

Bogdan podrapał się po głowie. Nie bardzo wiedział, co o tym wszystkim myśleć.

— I co pan zamierza? — spytał nauczyciela.

— Zamierzam sprawę zbadać.

— I, jak rozumiem, znaleźć to, co zostało schowane?

— A żeby pan wiedział — zapalił się Jackiewicz. — I jeżeli ma pan ochotę, to może mi pan w tym pomóc. Byłaby to nie lada przygoda, nieprawdaż?

Bogdan z niedowierzaniem pokiwał głową.

— To jakieś wariactwo.

— Ale przyzna pan, że rozpalające wyobraźnię.

— Załóżmy, że dałbym się namówić. Rozumiem, że ma pan jakiś plan? Żeby szukać, trzeba mieć pomysł, od czego zacząć.

— Zgadza się — odparł Jackiewicz. — Mam pewną teorię.

— Można wiedzieć jaką?

— Pomiędzy pałacem w Karniowie, a zamkiem Ebensdorffów w Strzemieniu, jest w linii prostej około piętnastu kilometrów. Jak wieść gminna głosi, w trakcie swojego pobytu, Bonaparte wielokrotnie przemierzał konno tę trasę. Ostatni kilometr przed zamkiem prowadzi przez długą aleję obsadzoną właśnie sosnami. Do dziś jest ona nazywana „aleją Napoleona”. Przypuszczam, że właśnie tutaj należałoby rozpocząć poszukiwania. W liście jest mowa o „sośnie bliźniaczce”, więc, moim zdaniem, trzeba odszukać dwa drzewa, które są bardzo do siebie podobne.

— Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że minęło dwieście lat. Wygląd i wysokość drzew mogły się zmienić.

— To prawda, ale nic sensowniejszego nie przychodzi mi do głowy. Liczę na to, że skoro Amelie z jakiegoś powodu uznała miejsce ukrycia za charakterystyczne, to musiało w tych sosnach być coś wyjątkowego, coś, co da się zauważyć przy uważnej obserwacji. Poza tym jest mowa o „najmniejszej sośnie”, więc być może chodzi o drzewa, które spośród pozostałych wyróżniają się niewielką wysokością?

Zapadło milczenie. Bogdan w zamyśleniu wpatrywał się w pożółkły dokument.

— Niech będzie — zdecydował wreszcie. — W sumie ryzyko żadne, a przynajmniej będzie jakiś ciekawy pretekst, żeby zwiedzić okolicę. Ale łupem dzielimy się po połowie? — uśmiechnął się zaczepnie do Jackiewicza.

— Może być po połowie — odparł nauczyciel z poważną miną. — I tak spadł mi pan z nieba. Nie dysponuję samochodem, a obchodzenie okolicy na piechotę przy moich możliwościach zajęłoby mi wieki.

— W takim razie proponuje jutro, około dziesiątej. Nie ma pan nic przeciwko temu, że zabierzemy moją żonę i syna?

— Ależ skąd. Wręcz przeciwnie. Będzie mi bardzo miło.


— I jak ci się podoba pomysł jutrzejszej eskapady z naszym sąsiadem? — spytał Bogdan, opadając bezwładnie na miękką pościel ułożoną na łóżku.

Był zmęczony, ale tym szlachetnym, przyjemnym rodzajem zmęczenia, które nie wiąże się z ciągłą gonitwą i wiecznym napięciem.

— Niezły pomysł — odparła Agata. — Wreszcie zrobilibyśmy coś razem, we troje.

Usiadła na krawędzi łóżka, przeczesując szczotką włosy. Bogdan delikatnie położył jej dłoń na ramieniu.

Nie odtrąciła. Pierwszy raz od dłuższego czasu.

Odwróciła się w jego stronę i uśmiechnęła.

To był ten właśnie uśmiech. To była ta Agata, którą kochał, która tak go zauroczyła, gdy byli o jedenaście lat młodsi. Jego ukochana wiewióreczka.

Pocałował ją. Odwzajemniła pocałunek i głęboko westchnęła.

— Może jednak uda nam się to wszystko posklejać do kupy — pogładziła go po włosach.

— Na pewno się uda — odpowiedział z przekonaniem.

W tej chwili wydawało mu się to takie proste i oczywiste.

— No dobrze. Chodźmy spać. Musimy być wypoczęci, żeby jutro nie przegapić tego waszego skarbu — podsumowała.

— Nie nabijaj się ze mnie. Wiem, że nie bardzo wierzysz w tę historię, ale list rzeczywiście wyglądał na autentyczny.

— A jego posiadacz, to autentyczny, delikatnie mówiąc, ekscentryk. Odnoszę wrażenie, że dzisiaj chce szukać skarbu Napoleona, a jutro stwierdzi, że sam jest Napoleonem.

— Jesteś złośliwa.

— No może odrobinę.


Bogdan obudził się w środku nocy. Właściwie, to nie był do końca pewien, czy się obudził. Wiedział tylko, że podniósł powieki. Przynajmniej tak mu się zdawało. Wokół panowała nieprzenikniona ciemność.

Zamknął oczy i otworzył je powtórnie. To było dość dziwne uczucie. Nie miało znaczenia czy oczy były otwarte, czy zamknięte, bo i tak efekt był ten sam — wszechobecny mrok.

W myślach przeklął chwilę, kiedy odruchowo przed spaniem zaciągnął zasłony.

W krąg panowała absolutna cisza.

Powoli rozglądnął się dookoła, przyzwyczajając się do ciemności. Stopniowo zaczął dostrzegać jakieś kontury, rozróżniać niewyraźne odcienie na tle wszechobecnej czerni.

I wtedy to usłyszał. Wprost nad głową. Odgłos szurania. Przeciągłe, posuwiste szuranie. Jakby ktoś lub coś pełzało po podłodze poddasza.

Myszy? Szczury? Nie, to zdecydowanie było coś większego i cięższego.

Zaschło mu w ustach. Serce waliło niczym kowalski młot.

W pewnym momencie szuranie ustało i zastąpił je inny odgłos. Stuk, przerwa, stuk, przerwa, stuk, przerwa. Powolne, kuśtykające, ociężałe kroki. Dźwięk dobiegał gdzieś z miejsca nad przeciwległym kątem sypialni.

Po chwili wszystko ucichło. Bogdan poczuł, jak mokra piżama przykleja mu się do pleców. Ciężko dysząc wpatrywał się przed siebie, sparaliżowany strachem. Odniósł wrażenie, że mrok przed nim zaczyna lekko falować, niczym powietrze nad rozpaloną żarem pustynią. Czerń jakby zmieniała swoją gęstość, pulsując zwolna i przechodząc w ciemne odcienie szarości.

Zaczęło mu się wydawać, że powoli przybiera bardziej konkretne kształty, układające się w zarys przygarbionej ludzkiej postaci, zmierzającej w jego stronę.

I jeszcze ten ohydny zapach, jakiś obrzydliwy fetor wypełniający przestrzeń.

„Tylko spokojnie, tylko spokojnie …” — powtarzał w myślach. „Jeżeli to złodziej, to może lepiej na razie pozostać w bezruchu … ale co z Tomkiem” — uzmysłowił sobie, że chłopiec śpi sam w drugim pokoju.

„Nie mogę czekać, muszę coś zrobić” — zdecydował.

Nie był w stanie zaświecić światła. Żarówka w lampce, która stała na nocnej szafce, była przepalona. Ale w szufladzie trzymał latarkę.

Powoli wyciągnął rękę w tamtą stronę, próbując powstrzymać jej drżenie.

Delikatnie uchylił szufladę. Wziął latarkę do lewej dłoni, a prawą wyjął wtyczkę z gniazdka, po czym mocno chwycił korpus nocnej lampki.

„Zawsze to lepsze, niż walka gołymi rękami — pomyślał. — A teraz, kimkolwiek jesteś, masz przesrane”.

Zerwał się z łóżka, wziął szeroki zamach ręką, w której trzymał swoją prowizoryczną broń i, gotowy do miażdżącego uderzenia, błysnął światłem latarki prosto w ciemność.

Nic tam nie było. Pustka i cisza.

Tylko Agata mruknęła coś niewyraźnie przez sen, podrażniona hałasem, który spowodował. Spała jednak dalej.

Bogdan powoli zaczął omiatać pokój promieniem światła. Ściany, sufit, podłogę. Nie zauważył niczego nadzwyczajnego, niczego, co by mogło budzić niepokój.

Odstawił nocną lampkę na miejsce, odłożył latarkę i opadł ciężko na krawędź łóżka. „Ja chyba tracę rozum” — przemknęło mu przez myśl.

I wtedy znów się zaczęło. Stuk, przerwa, stuk, przerwa. Gdzieś od strony sufitu nad kuchnią.

Poderwał się gwałtownie.

„To na poddaszu. Nie ma na co czekać, trzeba iść i sprawdzić” — zdecydował.

Najciszej, jak tylko potrafił, wyszedł z sypialni.

Przez chwilę zastanawiał się, czy nie obudzić Agaty, lecz szybko zrezygnował z tego pomysłu. Gdyby wpadła w panikę, sytuacja stałaby się jeszcze bardziej skomplikowana. Musiał to załatwić sam.

Szukanie jakiejkolwiek pomocy nie wchodziło w grę. Nie zostawi przecież żony i syna samych, w środku nocy, na pastwę jakiegoś bliżej nieokreślonego bandziora. Zresztą kto mógłby im pomóc na takim pustkowiu, Jackiewicz?

Powoli prześlizgnął się obok kominka. Po omacku odnalazł stojącą tam siekierę.

Wszedł do kuchni. Im bardziej zbliżał się do spiżarki, tym bardziej nie był w stanie zapanować nad drżeniem rąk. W dłoni czuł śliskie i mokre od potu stylisko. Głośne walenie serca i krew pulsująca w uszach zagłuszały nierówny, nerwowy oddech.

Podszedł do drabinki prowadzącej na poddasze. Wydało mu się, że panująca wokół ciemność jest tutaj gęściejsza, bardziej nieprzenikniona. Na dodatek, podobnie jak poprzednio, odniósł wrażenie, że zaczęła lekko falować (choć równie dobrze mogły to być tylko urojenia rozpalonej wyobraźni).

Wszedł na pierwszy stopień drabinki. Tak, jak się spodziewał, kłódki zamykającej właz nie było. Ktoś musiał ją zdjąć.

Zwolna zaczął wspinać się do góry. Dotarł do włazu. Na chwilę znieruchomiał i zaczął nadsłuchiwać. Nad jego głową panowała absolutna, wręcz przerażająca cisza.

Odgłosy, które niedawno słyszał, ucichły.

Wszystko wokół zastygło w bezruchu, jakby w oczekiwaniu na coś, co za chwilę miało nastąpić.

Wyszedł o stopień wyżej i bardzo powoli uchylił wieko włazu.

Poczuł smród. Taki sam, jak w sypialni, a może nawet jeszcze bardziej intensywny.

Coś zbliżało się w jego stronę. Bardziej to wyczuł, niż usłyszał. Coś cuchnącego i obrzydliwego.

Ogarnęło go paniczne przerażenie. Nie był w stanie się poruszyć.

— Nieeeeeeee!!! — wrzask był przeraźliwy, na wylot świdrujący mózg.

Wierzchowski zachwiał się i zaczął zsuwać z drabinki.

W ostatniej chwili, odruchowo, chwycił się ręką metalowej barierki. Zawisł na niej, uderzając bokiem o kant jednego ze stopni.

Poczuł tępy ból w obitych żebrach i w skręconej kostce. Usłyszał, jak siekiera, która wypada mu z dłoni, uderza w podłogę.

„Rany Boskie! To przecież był głos Tomka!” — pomyślał z przerażeniem.

Kuśtykając, rzucił się w stronę pokoju syna.

Wpadł do środka. Światło było zaświecone. Agata siedziała na łóżku i tuliła chłopca do siebie.

— Już dobrze, już w porządku, mama jest przy tobie — przemawiała uspokajająco.

Oprócz żony i syna w pokoju nie było nikogo więcej. Odetchnął z ulgą.

Usiadł przy nich, rozmasowując obolałe żebra.

— Nigdy cię nie ma, jak jesteś potrzebny — stwierdziła z wyrzutem. — Gdzieś ty był?

— W toalecie — skłamał. — Co się stało?

— Znowu miał koszmary. Mówi, że ktoś tu się kręcił i że bardzo śmierdziało. Martwię się o niego. To mogą być objawy padaczki. Trzeba mu zrobić badania.

Nie wiedział, co jej odpowiedzieć. Też się martwił o Tomka, ale zdawał sobie sprawę, że tym razem to mogły nie być urojenia. Być może chłopiec wcale nie śnił.

— Agata — przemówił do niej najspokojniej, jak tylko potrafił. — On może mieć rację. Ja też coś słyszałem.

Spojrzała na niego z niedowierzaniem.

— O czym ty mówisz?

— O jakichś podejrzanych odgłosach na strychu.

— Ja nic nie słyszałam — odparła, ale w jej głosie dało się odczuć niepokój.

— Bo mocno spałaś. Ale spokojnie, bez paniki. Myślę, że jakby ktoś chciał nam zrobić krzywdę, to już dawno by to zrobił. Podejrzewam, że jakiś bezdomny zwietrzył szansę łatwej kradzieży. Taki domek na odludziu, to łakomy kąsek dla wszelkich kloszardów. Trzeba go tylko solidnie nastraszyć, a drugi raz już się tutaj nie pojawi.

— Ale jak się tam dostał?

— Pewnie przez okienko w dachu.

Skłamał. Przecież właz na strych był otwarty od spodu.

— To co teraz zrobimy? — jej głos się łamał.

— Pójdę tam i sprawdzę.

— Chyba sobie żartujesz. Mamy tu zostać sami?

— To potrwa nie dłużej, niż pięć minut. Obiecuję — wstał z łóżka i podszedł do drzwi. — Zamknij od środka na klucz. Zaraz wracam.

Lekko kulejąc wrócił do kuchni i skierował się w stronę spiżarki.

„Dość tej zabawy. Przegonię sukinsyna, a jak trzeba będzie, to zatłukę” — wysapał z zaciśniętymi zębami.

Podniósł siekierę z podłogi i zdecydowany na wszystko podszedł do drabinki. Spojrzał w górę. Kłódka wisiała na miejscu. Była zamknięta i zarośnięta pajęczyną. Sprawiała wrażenie nieużywanej od lat.


Słońce wdarło się przez szczelinę pomiędzy zasłonami. Bogdan z trudem uniósł powieki. Stęknął i przewrócił się na drugi bok.

Był wykończony. Rzeczywistość z trudem przebijała się przez jego zaspany umysł. Usilnie próbował sobie uświadomić, czy wydarzenia poprzedniej nocy były realne, czy były tylko urojonym, sennym majakiem. Pamięć płatała mu figle, wszystko zlewało się w jakąś niewyraźną, nieokreśloną całość.

Ale przecież był w pokoju Tomka, rozmawiał z Agatą — to się wydarzyło naprawdę.

I znów poczuł ten smród. Dochodził gdzieś od strony podłogi.

— Mam tego dość! — syknął przez zaciśnięte zęby i zerwał się z pościeli.

Klęknął i zaczął obwąchiwać łóżko od strony, na której spał.

Od góry pościel wyglądała na czystą.

— To gdzieś stąd — mruknął, zbliżając nos do materaca.

Zerwał prześcieradło i rzucił na podłogę. Chwycił materac i również cisnął nim na środek pokoju.

— Zaraz, zaraz — podszedł do materaca i zaczął oglądać go od spodu. — O Boże drogi! Co to jest?! — upuścił go na podłogę, krzywiąc się z obrzydzeniem.

Na materacu widać było sporych rozmiarów plamy w odcieniach żółci i jasnego brązu, gdzieniegdzie przechodzących w róż, a miejscami w seledyn. Nie bez powodu tego typu fenomen potocznie nazywano „pawiem”.

Unoszący się w powietrzu zapach wymiocin zdecydowanie nie należał do najprzyjemniejszych.

— Kąkol! Rozerwę cię na strzępy! — wycedził przez wykrzywione usta i szybko opuścił sypialnię, żeby nie zwymiotować.

Był wściekły na poprzedników, że zostawili łóżko w takim stanie, a jeszcze bardziej na gospodarza domku, że nie sprawdził, czy zostawili po sobie porządek. Ale teraz przynajmniej wiedział, że prześladujący go fetor miał jakieś racjonalne wytłumaczenie.

Rozdział 5

Nad Jeziorakem, czerwiec 2007 r.


Od ponad dwóch godzin błądzili w czwórkę po okolicy i wytrwale poszukiwali dwóch bliźniaczych sosen. Póki co, bez rezultatu.

Słońce stało wysoko, co jakiś czas przesłaniane leniwie przepływającymi chmurkami.

Jackiewicz, ciężko dysząc, coraz częściej zostawał z tyłu. Tomek, z początku pełen zapału i żwawo biegający między drzewami z patykiem imitującym karabin, powoli zaczął okazywać zniecierpliwienie.

— Tato, kiedy wracamy? — zapytał.

— A co ze skarbem Napoleona? — Bogdan próbował rozniecić w chłopcu dogasające resztki entuzjazmu.

— Ale tu nie ma żadnego skarbu.

— Nie można tak łatwo rezygnować. Ucz się cierpliwości. O, popatrz na te dwie sosny, tam, z przodu! Wydają się interesujące! Może to te?

— Sprawdziliśmy już chyba ze sto sosen. Chcę wracać — stwierdził Tomek i chwycił Bogdana za rękę, ciągnąc go w stronę zaparkowanego samochodu.

— Idź zobacz jeszcze tamte, a jak to nie one, to się stąd zbieramy — wtrąciła Agata.

Tomek najwyraźniej nie był zachwycony, ale posłuchał i pobiegł we wskazanym kierunku. Bogdan odprowadził go wzrokiem, podziwiając w duchu, ile niespożytej energii mają w tym wieku dzieci.

— Muszę zadzwonić do Kąkola w sprawie tego materaca — zwrócił się do Agaty. — Powinien nam zwrócić pieniądze, zasraniec jeden. I jeszcze dopłacić za szkody moralne.

— Proszę cię, nie bądź chamski. Spróbuj być wyrozumiały. Nie zrobił tego celowo. Podejrzewam, że nasi poprzednicy mu się nie przyznali, a sam po prostu nie zauważył. Ja też jedną noc przespałam i niczego nie poczułam.

Rozmowę przerwał Jackiewicz. Właśnie do nich dokuśtykał i głośno sapiąc, próbował wyrównać oddech. Wyglądało na to, że jest wykończony i ma już szczerze dość dalszych poszukiwań.

— Chyba nic z tego nie będzie — wystękał po chwili. — Sosen tutaj pełno, ale żadne z nich nie wyróżniają się niczym szczególnym. Chyba damy sobie spokój. Przepraszam, że zabrałem wam cenny czas i paliwo.

— Nic nam pan nie zabrał — stwierdziła Agata. — Spędziliśmy bardzo przyjemne przedpołudnie w niezwykle miłym towarzystwie.

— Bardzo pani uprzejma — odparł Jackiewicz. — Ale małżonek oczekiwał chyba czegoś więcej.

— Małżonek jest dużym chłopcem i myślę, że płakał nie będzie. Poza tym mam wrażenie, że w tym całym poszukiwaniu skarbów bardziej chodzi o samo szukanie, niż o znajdywanie. Gdzieś kiedyś przeczytałam, że właśnie dlatego o kimś, kto ich szuka, mówi się „poszukiwacz”, a nie „znajdywacz”.

— Pięknie powiedziane — rzekł Bogdan. — Tylko że ja wcale nie mam zamiaru się poddać. Może spróbujmy popytać tutejszych? Może jest w okolicy jakieś inne miejsce, które warto byłoby sprawdzić? Co pan na to? — zwrócił się do Jackiewicza.

Nauczyciel podrapał się po głowie.

— Można by jeszcze spróbować przy samym zamku. Niedaleko muru zamkowego rośnie drzewo, które miejscowi z jakiegoś powodu nazywają „drzewem Napoleona”. Nie jestem pewien czy to sosna, natomiast z tego co pamiętam, stoi samotnie na niewielkim pagórku, więc znaleźć w pobliżu drugie podobne będzie raczej trudno.

— Ale zawsze to jakiś trop — stwierdził Bogdan. — Ruszajmy — dodał i pomachał ręką na Tomka.

Chłopiec puścił się biegiem w ich kierunku.

— Te też nie były takie same! — wrzeszczał z daleka.

— On nie będzie zachwycony — powiedziała Agata, wskazując głową na nadbiegającego syna.

— Coś się wymyśli. Przecież jedziemy do średniowiecznego zamczyska — skwitował Bogdan z uśmiechem.


Ruiny robiły duże wrażenie. Majestatyczne mury z czerwonej cegły sięgały wysokości trzech, a gdzieniegdzie nawet czterech kondygnacji. Wyrastały pionowymi ścianami z dna głębokiej fosy, porośniętej gąszczem krzaków i najróżniejszego zielska, skłębionego w fantazyjne sploty. Przysadziste, narożne wieże, dumnie wznosząc się ku niebu, przypominały o latach świetności tego miejsca.

Na postrzępionych attykach, nadgryzionych zębem czasu, zagnieździły się wrony. Z wysoka na okolicę gapiły się puste oczodoły otworów okiennych. Kiedyś zapewne można było przez nie oglądać przepych zamkowych komnat, dziś straszyły resztkami rozbitych szyb i po drugiej ich stronie widać było jedynie błękit nieba, rozpostarty nad martwą warownią.

Zostawili samochód na poboczu i całą czwórką skierowali się w stronę kamiennego mostu prowadzącego do głównej bramy zamku.

— Słyszałem, że w ruinach mieszka jakiś stróż. Podobno, jak się go poprosi, to za niewielką opłatą może wpuścić do środka, a nawet coś ciekawego opowiedzieć — rzekł Jackiewicz.

Podeszli pod obszerne, drewniane wrota. W ich prawym skrzydle znajdowały się mniejsze drzwi.

Bogdan energicznie w nie zastukał.

Odskoczył, jak poparzony. Ze środka wydobyło się wściekłe ujadanie.

Pies. I to z pewnością nie z tych łagodnych.

— Cerber, spokój! — od wewnątrz dał się słyszeć chrapliwy głos.

Szczekanie zaczęło się oddalać, aż całkowicie ucichło. Po chwili zgrzytnął skobel i w drzwiach ukazał się chudy, przygarbiony, starszy mężczyzna. Spod naciągniętego na czoło, czarnego beretu, spoglądała na nich nieufnie para głęboko osadzonych oczu.

— O co chodzi? — zapytał.

— Dzień dobry — przywitał się Bogdan, zerkając z niepokojem za plecy dozorcy czy aby nie pojawi się tam niespodziewanie jego czworonogi przyjaciel. — Jesteśmy turystami i chcielibyśmy się dowiedzieć czegoś o tych ruinach. Są naprawdę urzekające — stwierdził, wciskając w dłoń swego rozmówcy dziesięciozłotowy banknot.

Staruszek przez chwilę przyglądał im się badawczo, po czym lekko się uśmiechnął i gestem zaprosił do środka.

— Czyli pierwszy raz w Strzemieniu? — zagadnął, usposobiony już nieco bardziej przyjaźnie.

— Pierwszy — odparł Bogdan. — I muszę przyznać, że to niezwykłe miejsce. Aż szkoda, że tak mało znane. Co chwilę dowiadujemy się jakichś intrygujących szczegółów o okolicy: Krzyżacy, Napoleon, Ebensdorffowie…

— Tak, tak. Ma pan rację. Ja od razu zakochałem się w tej krainie. Tak bardzo, że postanowiłem tu zostać na stałe. Choć pochodzę z zupełnie innych stron. Z Pomorza. A państwo skąd?

— Z Krakowa — rzekł Bogdan, wskazując na Agatę i Tomka.

— O, też nie blisko.

— Kawałek. Ale warto było. Choćby po to, żeby pospacerować sobie po tych ruinach.

Skierowali się na dziedziniec.

Wewnątrz zamek nie wyglądał już tak okazale. Oprócz resztek studni, która znajdowała się w centralnym punkcie i zabudowań dawnej kaplicy ozdobionych odpadającym tynkiem, nie było tu właściwie niczego, co mogłoby przykuć uwagę. Jedynie w głębi widać było jakąś niedokończoną, żelbetową konstrukcję, obrośniętą gąszczem zarośli i wysoką trawą. Wyglądała na współczesną.

— Ktoś tu próbował odnawiać? — rzekł Bogdan, wskazując na porzuconą budowlę.

— Próbował. Ale nie wyszło — odparł stróż.

— Szkoda. Bo jakiś dobry pomysł na takie miejsce mógłby przynieść niezły dochód.

— Pomysł był. I nawet pieniądze się znalazły. Ale nie powinienem za dużo mówić. Właściciel nie byłby zadowolony.

— Rozumiem.

Szli chwilę w milczeniu. Dozorca starał się nie odzywać. Widać było jednak, że ma wielką ochotę na rozmowę. Na co dzień chyba nie miał do tego zbyt wielu okazji.

Najwyraźniej cała czwórka wzbudziła jego zaufanie, bo nie wytrzymał i przerwał ciszę.

— Właściwie to chyba nie jest to jakaś wielka tajemnica. Pisały o tym gazety, mówili w telewizji. Obecny właściciel zamku kupił go mniej więcej dziesięć lat temu. Nie jest Polakiem, ale dobrze mówi po polsku. Nie lubi rozmawiać o swojej przeszłości, a w związku z tym ja staram się za dużo nie wypytywać. Wiem tylko, że gdzieś na zachodzie udało mu się dorobić małej fortuny, więc przyjechał do Polski i postanowił zainwestować. A że podobno od zawsze fascynowały go tajemnicze, średniowieczne zamki, kupił ten i zdecydował się go odremontować. W tamtej części — wskazał na betonowe konstrukcje — planował wybudowanie nowoczesnego hotelu. No i wtedy się zaczęło. Najpierw, jakiś miesiąc po rozpoczęciu robót, z rusztowania spadł jeden z robotników. Zginął na miejscu. Do dzisiaj nie wiadomo, jaka była przyczyna wypadku. Ale zamieszanie było ogromne. Policja, prokurator, dziennikarze …

— Takie zdarzenie faktycznie może podciąć skrzydła — rzekł Bogdan.

— Może. Jednak tutejszy właściciel, to człowiek wyjątkowo uparty. Jak spawa wreszcie ucichła, postanowił skończyć to, co zaczął. Niestety wydarzyła się kolejna tragedia. Dwóch pracowników firmy budowlanej weszło do piwnic, żeby sprawdzić stan fundamentów i już stamtąd nie wyszli. Strop się zawalił. I tym razem też nie za bardzo było wiadomo z jakiej przyczyny. Oczywiście dziennikarze zaraz zrobili z tego sensację. Wszystkie lokalne gazety trąbiły o tym na prawo i lewo: „Fatum nad Strzemieniem”, „Klątwa zbiera swoje żniwo” i takie tam. Tego już właściciel nie zdzierżył. Odwołał robotników, zamknął bramę na kłódkę i wyjechał. A mnie kazał pilnować. No to pilnuję.

— Ale pilnować, to tu za bardzo nie ma czego — wtrącił Jackiewicz.

— Ano faktycznie nie ma. Armia Czerwona, jak w 1945 opuszczała zamek, spaliła wszystko, co się tylko dało. Tak się do tego przyłożyli, że resztki strzelających z gorąca dachówek znajdowano potem w promieniu kilku kilometrów. Postanowili skutecznie zniszczyć wszystko, co na tej ziemi pozostało po pruskich junkrach. I chyba im się udało.

— Słyszeliśmy, że gdzieś niedaleko jest jeszcze jedna atrakcja — Bogdan doszedł do wniosku, że jest już odpowiedni moment, aby przejść do sedna. — Chodzi mi o „Drzewo Napoleona”.

— A tak. To rzeczywiście ciekawy okaz. Miejscowa legenda głosi, że w czasie swojego pobytu w Karniowie Bonaparte pod tym drzewem spotykał się z Marią Walewską. Ile w tym prawdy, tego nie wiem. Ale drzewo jest faktycznie wyjątkowe. Zresztą sami państwo możecie zobaczyć. Rośnie na niewielkim pagórku, zaraz przy murze zamkowym. Jak wyjdziecie z zamku przez bramę, to trzeba skręcić w prawo i obejść zamek dookoła. Na pewno je zauważycie. Nie sposób przegapić.

— A co to za gatunek?

— Sosna.

Bogdan spojrzał znacząco w stronę Jackiewicza. W oczach nauczyciela zauważył błysk podniecenia.

— Na dodatek dość szczególna — ciągnął dozorca. — Przez dziesiątki lat, od czasu, gdy Armia Czerwona spustoszyła te ziemie, nikt nie zwracał na nią szczególnej uwagi. Dopiero obecny właściciel się nią zainteresował. Postanowił zrobić z niej kolejną lokalna atrakcję turystyczną. Wezwał nawet dendo…, deno…, no takiego specjalistę do spraw drzew…

— Dendrologa — wtrącił Jackiewicz.

— O właśnie. I ten dendrolog chodził w kółko chyba z pół godziny, przyglądał się drzewu ze wszystkich stron, mruczał coś pod nosem kręcąc głową, aż wreszcie stwierdził, że, choć to dość nieprawdopodobne, wygląda mu to na tak zwaną „sosnę długowieczną”. To ponoć taki gatunek, który się w ogóle nie starzeje. Na świecie znane są okazy, które mają nawet około 5000 lat. Tyle tylko, że zupełnie nie wiadomo jakim cudem coś takiego mogło wyrosnąć akurat w tym miejscu, bo drzewa te rosną w Ameryce Północnej i to na dużych wysokościach. Przy okazji na znajdującym się obok kamieniu odnaleźliśmy, pod mchem, wyryte jakieś symbole. Wyglądały na stare, być może jeszcze z czasów przedkrzyżackich. Bo nie wiem, czy państwo słyszeliście, ale zamek został wybudowany przez Krzyżaków w miejscu starej osady Prusów…

Bogdan przez grzeczność przytakiwał, ale już właściwie nie słuchał. Był podekscytowany i chciał jak najszybciej zobaczyć z bliska napoleońską sosnę. Zauważył, że pozostali maja podobne odczucia. Nawet znużony dotąd Tomek zdawał się pobudzony i wykazywał oznaki nagłego przypływu energii.

— Bardzo dziękujemy za oprowadzenie, ale na nas już czas — rzekł Bogdan. — Zbliża się pora obiadowa i żołądek upomina się o swoje prawa. Było nam bardzo miło.

— Mnie również — odparł stróż i wyglądało, że mówi szczerze.


Zapadał zmrok. Z przybrzeżnych zarośli dobiegało coraz głośniejsze cykanie świerszczy. Słońce przed chwilą schowało się za widnokrąg, przez co tafla jeziora zmieniła swą barwę z błękitnej na ciemnoszarą. Wydawała się całkowicie nieruchoma i tylko pojawiające się gdzieniegdzie kręgi, wywołane przez baraszkujące ryby, zaburzały jej majestatyczny bezruch.

Bogdan stał na drewnianym pomoście i puszczał „kaczki”.

„Osiem. Nieźle” — pomyślał, obserwując, jak rzucony, płaski kamyk po raz kolejny odbija się od powierzchni wody. Zawsze to jakaś rekompensata za dzisiejsze niepowodzenia.

Bo żadnego skarbu oczywiście nie znaleźli. Prawdę powiedziawszy, to nawet nie był tym zbytnio zaskoczony. Zdrowy rozsądek nieustająco przypominał o swoim istnieniu i skutecznie hamował zapędy rozbuchanej wyobraźni.

Po rozstaniu z dozorcą zamku ponad godzinę krążyli wokół napoleońskiej sosny. Rzeczywiście trudno było jej nie zauważyć. Wyglądała imponująco. Opasły, fantazyjnie powyginany pień rozrastał się, na wysokości paru metrów nad ziemią, w kilka potężnych konarów. Przypominały umięśnione ramiona mitycznego kolosa, uniesione w kierunku nieba.

Drzewo rosło samotnie na niewielkim pagórku. Kępy zielonych igieł, z rzadka porastające jego wierzchołek, zdawały się groźnie spoglądać na każdego, kto ośmieliłby się zakłócić spokój tego miejsca.

Obok pnia, na sporym kamieniu, rzeczywiście odnaleźli wyżłobiony symbol. Wyglądał na stary, jego brzegi były zatarte, więc w pierwszej chwili trudno było określić, co przedstawia. Po dłuższej obserwacji udało im się rozpoznać, że był to wąż ułożony w kształcie litery „S”.

Było to jednak jedyne znalezisko, które stało się ich udziałem. Przekopali saperką kilka miejsc, ale bez rezultatu. Niepowodzeniem zakończyły się również poszukiwania drugiego, bliźniaczego drzewa w pobliżu (co właściwie było do przewidzenia, biorąc pod uwagę niepowtarzalny charakter okazu, z którym mieli do czynienia).

Mimo to Bogdan uznał ten dzień za wyjątkowo udany. Spędzili czas wszyscy razem, na świeżym powietrzu, w wyjątkowo interesującym miejscu — czego chcieć więcej?

Znów rzucił płaski kamień w stronę tafli jeziora.

W tym momencie, za plecami, usłyszał warkot silnika.

Odwrócił się. W oddali ujrzał światła przednich reflektorów samochodu Kąkola. Stary jeep z głośnym łoskotem intensywnie podskakiwał na wybojach, jakby zaraz miał się rozsypać na kawałki.

Bogdan ruszył w stronę domku. Doszedł na miejsce akurat w momencie, gdy Kąkol, ciężko posapując z wysiłku, próbował wyciągnąć z tylnego siedzenia wielki, gąbkowy materac.

— Pomogę panu — zaoferował się.

— Nie, nie. Dziękuję, nie trzeba — stęknął Kąkol.

— A może jednak — rzekł Bogdan, widząc bezskuteczność jego poczynań.

Wspólnymi siłami wysunęli materac z auta i wnieśli po schodach na werandę. W drzwiach ukazała się Agata.

— O, zadziałał pan błyskawicznie — skomplementowała właściciela domku.

— Ależ to był mój obowiązek! — żachnął się Kąkol. — Jeszcze raz chciałbym państwa bardzo przeprosić za to niedopuszczalne nieporozumienie. Było absolutnie niezamierzone. Wstyd się przyznać, ale po prostu nie zauważyłem. A państwa poprzednicy … no cóż, okazali się nieco, że tak powiem … niechlujni. Ale nie powiem nic więcej. Wyznaję zasadę, że nie należy mówić źle o swoich klientach.

— Ok. Przeprosiny zostają przyjęte — stwierdził polubownie Bogdan. — Mam nadzieję, że to już ostatnia niemiła niespodzianka, która się nam tutaj przydarza. Bo oczywiście naszego sympatycznego sąsiada nie uważam za „niemiłą niespodziankę” — kiwnął głowa w stronę zarośli, w których znajdował się domek Jackiewicza.

— A, chodzi panu o Teofila — w głosie Kąkola znów dało się wyczuć zmieszanie. — No tak, powinienem państwa poinformować. Ale, szczerze powiedziawszy, zupełnie nie przyszło mi to do głowy. Traktujemy go jak domownika, prawie jak członka rodziny. Znamy się od … — tu się chwilę zastanowił — no tak, od ponad trzydziestu lat. Dawniej przyjeżdżał z żoną. Ale Helena zmarła kilka lat temu i od tej pory przestał się pojawiać. Myślałem, że on też … no wie pan, że poszedł w ślady swojej żony. A tu nagle, w zeszłym roku telefon: „Witaj Marcinku, czy mogę was odwiedzić, jak za starych dobrych czasów?”. I przyjechał. Jak na swój wiek, był wyjątkowo pełen energii. Jakby wydarzyło się coś, co przywróciło mu ochotę do życia. Gdyby nie te problemy ze wzrokiem, to bym nawet powiedział, że odmłodniał. Szczerze mówiąc, to się nawet z żoną ucieszyliśmy, że się pozbierał po śmierci Heleny. Zapewniam państwa, że to bardzo miły starszy człowiek i z pewnością nie będzie uciążliwy.

— Tak, wiemy. Mieliśmy już okazję się poznać. Coś się należy za ten materac? — spytał Bogdan.

— Nawet niech pan nie żartuje! Oczywiście, że nie — obruszył się Kąkol.

— Aha. Jeszcze jeden drobiazg. Na strychu słychać jakieś podejrzane odgłosy.

Kąkol podrapał się w głowę.

— Znowu te cholerne myszy. Ewentualnie czasem też zdarzają się łasice. Walczę z tym zwierzyńcem od lat, ale bezskutecznie. W takim miejscu, jak to, niestety chyba trzeba się do tego przyzwyczaić. Ale niech pan poczeka — otworzył bagażnik jeepa, wyciągnął z niego kartonowe pudełko i wręczył Bogdanowi. — Trutka. Trzeba rozsypać trochę w kilku miejscach, to może za dzień lub dwa będzie nieco spokojniej. Tylko niech pan uważa na syna, bo to dość mocna trucizna. Najlepiej niech sam nie wychodzi na strych.

— Dzięki. Tylko muszę się jakoś na ten strych dostać.

— No tak, faktycznie. Jest kłódka. A ja nie wiem, gdzie zapodziałem klucz. Ale proszę się nie przejmować. Niech pan ją wyłamie. Powinna puścić bez problemu, bo to stara, przerdzewiała stal. Za domem jest taka drewniana komórka. Tym pan ją otworzy — wyjął z kieszeni pęk kluczy, wypiął jeden z nich i wręczył Wierzchowskiemu. — Powinien pan tam znaleźć jakieś narzędzia.

— Skoro mam pana błogosławieństwo, to tak właśnie zrobię.

— Stoją tam również dwa rowery. Nie są może pierwszej nowości, ale jeszcze w całkiem niezłym stanie. Jeżeli mieliby państwo ochotę, to można sobie zrobić wycieczkę po okolicy.

— Dobry pomysł. Być może skorzystamy.

— No to życzę dobrej nocy. A gdyby znowu pojawił się jakiś problem, to proszę o telefon. — rzekł Kąkol, po czym wsiadł do jeepa i odjechał.

— O telefon? — mruknął Bogdan do siebie. — W tym miejscu brzmi to jak sarkastyczny żart. Mam nadzieję, że niezamierzony.


Kłódka rzeczywiście nie stawiała zbyt dużego oporu. Bogdan wyłamał ją bez problemu, po czym powoli podważył wieko włazu i wszedł na strych.

Zdawał sobie sprawę, że raczej nic specjalnego się nie wydarzy, zaczął jednak odczuwać podświadomy niepokój. Miał jeszcze na świeżo w pamięci przeżycia wczorajszej nocy. Wprawdzie po dłuższym zastanowieniu doszedł do wniosku, że był to jednak tylko jakiś senny koszmar, ale to, co go spotkało, było na tyle realistyczne, że cały czas, gdzieś z tyłu głowy, czaiła się nieokreślona obawa.

Oczywiście Agacie o niczym nie powiedział — niech dalej myśli, że uganiał się za jakimś włóczęgą. Gdyby ją wtajemniczył w swoje nocne przeżycia, niechybnie uznałaby, że pomieszało mu się w głowie i że wymaga leczenia, najlepiej psychiatrycznego.

Poczuł unoszący się wokół zapach stęchlizny. Włączył latarkę i oświetlił promieniem światła otaczającą przestrzeń.

Pierwsze, co rzucało się w oczy, to wszechobecne woale zwisających pajęczyn. Wszędzie zalegały porozrzucane najróżniejsze rupiecie: zardzewiała brona, sparciałe końskie homonto, metalowy ruszt ze starego łóżka z resztkami sprężyn, przeżarty przez korniki blat stołu z ostatnią ocalałą nogą, dwa krzesła z wygryzioną przez myszy tapicerką. Na skrzypiącej, drewnianej podłodze walały się resztki rozbitego szkła i ceramiki, zapewne z jakichś porozbijanych naczyń czy butelek. W kącie, tam gdzie dachówki schodziły do samej podłogi, leżały przerdzewiałe części najróżniejszych, starych narzędzi.

Było oczywiste, że nikt tutaj nie zaglądał od bardzo dawna.

W głębi poddasza, pod niedużym okienkiem w ścianie szczytowej, Bogdan zauważył wielką stertę siana. Wolnym krokiem, rozgarniając ręką zwisające pajęczyny, skierował się w tamtą stronę.

Zastanawiało go, w jaki sposób to wszystko zostało tutaj wyniesione. Nie było to wcale takie proste, biorąc pod uwagę niezbyt duże rozmiary otworu wejściowego…

Łup!!!

Odwrócił się gwałtownie do tyłu, strzelając promieniem latarki w stronę, z której dobiegł hałas.

„Co to było, do jasnej niespodziewanej!” — pomyślał, czując na plecach narastające, nieprzyjemne mrowienie.

Nic. Pusto. Znów cisza.

I wtedy z siana, zalegającego po drugiej stronie strychu, zaczęło dochodzić coraz głośniejsze szuranie. Docierało z co najmniej dwóch, a może nawet trzech miejsc.

— A, tu jesteście francowate gryzonie — syknął przez zaciśnięte zęby.

Poświecił w tamtą stronę. Myszy, wystraszone światłem, uciekły i schowały się w sianie.

Otworzył pudełko z trutką i zaczął sypać.

— Najedzcie się, gołąbeczki. Niech wam wyjdzie na zdrowie — mruknął pod nosem.

Nasypał w kilku różnych miejscach.

— Tyle powinno wystarczyć — stwierdził i skierował się z powrotem w stronę włazu.

I wtedy kątem oka zauważył, że na drewnianym słupie, podtrzymującym konstrukcję dachu, majaczy jakiś szary, niewyraźny zarys.

Podszedł bliżej. To była kartka papieru przytwierdzona wbitym w drewno, przerdzewiałym nożem.

Nie zauważył jej wcześniej.

Czyżby ją przeoczył? Bo zdrowy rozsądek podpowiadał, że przecież musiała tu już być zanim wyszedł na strych.

Papier wyglądał na stary. Był pożółkły i miał postrzępione brzegi.

Bogdan wyjął nóż ze słupa, wziął kartkę do ręki i poświecił latarką.

Coś było na niej napisane. Czarne, nierówne, koślawe litery, były trudne do odczytania.

— „Ich — war — te” — przesylabizował. — To chyba po niemiecku — zaczął się głośno zastanawiać, odświeżając w pamięci swoje dość mizerne słownictwo w języku Goethego. — „Czekam”?

Rozdział 6

Prusy Zakonne, Marienburg, Zamek Wysoki, wrzesień 1310 r.


Kompleta dobiegła końca. Wielki komtur Henryk von Plötzkau klęknął i uczynił znak krzyża. Nie skierował się jednak do wyjścia, lecz pozostał w stallach. Czekał, aż wszyscy bracia opuszczą kaplicę.

Nie chciał, aby widzieli, że o tej porze, zamiast udać się na spoczynek, zmierza do kapitularza. Wprawdzie robił to na osobiste wezwanie wielkiego mistrza, ale mimo wszystko wolał być ostrożny. Tym bardziej, że zaproszenie brzmiało dość tajemniczo i nie potrafił się domyśleć jego przyczyny.

Henryk nie znosił wielkiego mistrza. Zygfryd von Feutchwangen od zawsze go irytował, a teraz, kiedy po opuszczeniu Wenecji osiadł na stałe w Marienburgu, uczucie to uległo spotęgowaniu. Poczucie wyższości, które Zygfryd przy każdej możliwej okazji okazywał wobec podległych mu braci — w tym również w stosunku do Henryka — powodowało u wielkiego komtura nieustanne rozdrażnienie.

Bo przecież to nie Feuchtwangen, ale właśnie on, Henryk von Plötzkau, już od ładnych kilku lat sprawował rzeczywistą władzę w Prusach. Było tak zarówno wtedy, gdy był jeszcze komturem Bałgi, jak i później, kiedy to, anno domini tysiąc trzysta sześć, kapituła wybrała go na mistrza krajowego.

Jego pozycja jeszcze bardziej się wzmocniła, gdy prawie trzy lata później, opromieniony glorią zwycięstwa, triumfalnie powrócił do Marienburga po zdobyciu Gdańska i zajęciu Pomorza Wschodniego. Wszystko to dawało Henrykowi mocną podstawę, by sądzić, że na następnego wielkiego mistrza kapituła wybierze właśnie jego.

Co więcej: on już czuł się wielkim mistrzem, pomimo, że nie pełnił jeszcze tej funkcji oficjalnie.

I dlatego tak denerwowało go wyniosłe i władcze zachowanie Feuchtwangena. Ten „nadęty, wenecki fircyk”, jak nazywał go dla swoich potrzeb, wydawał się nie przyjmować do wiadomości faktu, że tak naprawdę to nie on tutaj rządzi.

Plötzkau wyszedł z kaplicy na krużganki i ruszył w stronę kapitularza. Przed wejściem stał jeden z braci służebnych. Henryk odniósł wrażenie, że jego zadaniem jest niewpuszczanie osób niepowołanych. O tej porze i w tym miejscu było to dość niezwykłe.

Wartownik, gdy tylko zauważył idącego, otworzył drzwi i usunął się na bok.

Wielki komtur wszedł do środka.

Świeżo odnowiona sala wyglądała bardzo efektownie. W powietrzu unosił się jeszcze zapach wapna i świeżych farb. W głębi, na tronie przeznaczonym dla wielkiego mistrza, siedział Feuchtwangen.

— Laudetur Jesus Christus — powitał przybyłego.

— Nunc et in aeternum — odpowiedział Plötzkau.

— Dziękuję czcigodny bracie, że zechciałeś przyjąć zaproszenie o tak późnej porze — Zygfryd wstał i powoli zaczął się przechadzać po pomieszczeniu. — Nie uważasz, że wyjątkowo pięknie prezentuje się nasz nowy kapitularz? — spytał zatrzymując się pod naściennym malowidłem przedstawiającym Michała Archanioła walczącego ze smokiem.

Plötzkau kurtuazyjnie przytaknął. Wiedział jednak doskonale, że wielki mistrz nie wezwał go tutaj po to, aby zachwalać profesjonalizm mistrzów budowlanych.

Feuchtwangen wstał i skierował się w jego stronę.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 53.27