E-book
11.03
drukowana A5
43.97
drukowana A5
Kolorowa
69.1
Sęk w drzewie życia

Bezpłatny fragment - Sęk w drzewie życia


Objętość:
225 str.
ISBN:
978-83-8189-346-6
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 43.97
drukowana A5
Kolorowa
za 69.1

Dedykuję przede wszystkim Śp. Markowi Rymuszko, człowiekowi wielkiemu, wspaniałemu, nieodżałowanemu wieloletniemu Redaktorowi „Nieznanego Świata” i tradycyjnie Wszystkim Ludziom, którzy myślą, czują i wiedzą więcej niż inni, a także tym, którzy dopiero chcieliby czuć, wiedzieć i doświadczać więcej, otworzyć się na prawdę, tradycyjnie dedykuję ją oczywiście ludziom mi bliskim w jakikolwiek sposób…


Także w wielkim hołdzie dla filmu „Ważka”/”Znamię”/Dragonfly”, który trwa na zawsze wgrany w moją pamięć i serce…


„Vita mancipio nulli datur, omnibus usu”…

Życia nikt nie otrzymuje na własność, lecz wszyscy do użytku…

Lukrecjusz

„Jedyny sens życia na Ziemi, który mnie przy tym życiu utrzymuje to fakt, że Jezus Chrystus, nie tylko dotknął jej całym Sobą, ale ją trwale na wieczność przemienił, chociaż cena tej przemiany i jej późniejsze powierzchownie oszacowane skutki, a głównie to, czym stał się i wciąż staje się człowiek, zdają się pozornie i tymczasowo zaprzeczać wszelkiemu sensowi.”/Autorka/


„Moment wielkiej tragedii w życiu człowieka często jest jak oblanie całego jego świata i jego samego lawiną cuchnącego błota, która bruka i unicestwia wszystko, odbiera poczucie wszelkiego sensu, nie pozwala patrzeć, oddychać, poruszyć się, by mimo wszystko, a może przede wszystkim pójść dalej i odbiera motywację do mozolnego odgrzebywania, oczyszczania i powstawania od nowa, jakiego przecież wymaga od nas Bóg Stwórca, w którym żyjemy i poruszamy się. Gdy tak czynimy, gdy wycofujemy się, to ten fragment Boskiej rzeczywistości w nas, za który jesteśmy odpowiedzialni, zostaje wycofany, odłączony od Całości i wtedy o tyle mniejszy i mniej doskonały jest Wszechświat, zubożony dziełem naszych rąk”. /Autorka/


Odrzucenie Boga sprawia, że wolność nie znajduje podstawy do budowania absolutnych punktów odniesień dla odpowiedzialności.”

/https://biblia.wiara.pl/doc/1868929.Wolnosc-nie-szczesny-dar/


„Sęk w tym, że kocham Jezusa, a to odwraca i przemienia wszystko”

/Autorka D.W./


Tam, gdzie jest gałąź, musi być także sęk.

/Michał Malikowski — znawca drewna w rozmowie z radiową „Czwórką”/

Parę słów od autorki

I znów jest książka, jedna po drugiej, bo tyle historii, przesłań było mi dane napisać. Dominującym elementem w tej akurat książce jest ważka. Jak to się stało, że stała się symbolem, ważnym przesłaniem? Prosiłam Boga o znak, o temat mojej kolejnej, czyli tej właśnie książki. Wyszłam popołudniem na osiedle i bezmyślnie weszłam w uliczkę, którą prawie nigdy nie chodzę. W oddali ujrzałam mężczyznę z małym chłopcem, który coś niósł przed sobą. Oprócz nich i mnie nie było nikogo na tym chodniku. Kiedy mijali mnie, zobaczyłam w rękach chłopczyka kilka gumowych dinozaurów, pająków, jaszczurek itd. Minęliśmy się i po jakimś czasie zbliżałam się do miejsca, przez które przechodzili oni. Patrzę, a tam na chodniku leży na plecach martwa i sztywna duża, piękna ważka! Biedulka, pomyślałam! Może jeszcze żyje?! Schyliłam się, delikatnie wzięłam ją w palce i wtedy zorientowałam się, że to idealne, wierne odwzorowanie ważki, ale jednak figurka. Zgubił ją chłopiec! Odwróciłam się i chciałam zawołać chłopca, by podać mu zgubę, jednak po nikim nie było śladu. Cofnęłam się, ale nigdzie ich nie było. Pomyślałam, ze Bóg postawił tego chłopczyka na mojej drodze celowo i zabrałam ważkę, jako swój wielki znak. Po powrocie do domu włączyłam telewizor i od razu trafiłam na jedno z pytań w teleturnieju „Jeden z dziesięciu”. Brzmiało ono: ile par skrzydeł ma ważka? Pomyślałam, to kolejny znak. A potem ważki były wszędzie! Na czyjejś bluzie, kiedy poszłam w ważnej sprawie do instytucji, w telewizji na filmach przyrodniczych, na porcelanie, na blacie zegarka, który mi podarowano, w Internecie na stronach, gdzie nie mogłam się ich spodziewać, jako wzory na różnych przedmiotach itd. it. Także na blogu niezwykłych podróżników, Brygidy i Bartka, których poznałam dzięki tej ważce! Teraz utrzymujemy kontakt, a ich piękną, niezwykłą „Lekcję ważki” załączam na końcu książki. Dowiedziałam się wszystkiego o ważce i dokonałam ważnych odkryć życiowych, o których piszę poniżej. Wreszcie przechodzę do drugiego tematu książki, jakim jest sęk w drzewie, zauważony i sfotografowany przeze mnie na toruńskim przystanku tramwajowym na Placu Rapackiego. Znak czekał na mnie! Na sęku ktoś wymalował napis: KOCHAM JEZUSA, ja zrobiłam fotografię i już był drugi wątek książki, powstał mój bardzo mocny wiersz na ten temat, który zamieściłam oczywiście w książce. To właściwie był pierwszy znak, biorąc pod uwagę daty. Prześladował mnie też temat kontaktu wzrokowego z Jezusem, jaki został mi dany w moich mistycznych doświadczeniach, które zamieszczam w moich książkach. Sęk posłużył mi w sensie sęku w drzewie życia ludzkości, sęku, jaki każdy z nas po sobie pozostawi. Czy będzie on tylko skazą na drewnie, czy znakiem po ważnej gałęzi ludzkiej jednostki, która wniosła coś dla ogółu. Inny temat, który stał się wątkiem tej książki, to kontakt na falach snu pomiędzy związanymi ze sobą i rozdzielonymi przez los ludźmi, którzy o swoim istnieniu wzajemnie nic nie wiedzą, jedynie coś przeczuwają i doświadczają zaskakujących, lecz znanych przecież nauce stanów. Tak więc jedno udziela na falach ratunku drugiemu na odległość. To przede wszystkim moje własne doświadczenia, gdyż zostało mi dane w tym życiu więcej. Sytuacja opisana w książce jest fikcją literacką, jednakże opowiada między innymi oczywiście o rodzaju doświadczeń tak świetnie mi znanych. Z kolei wszystkie opisy mistyczne są wiernym odbiciem moich własnych doświadczeń, tylko w innych okolicznościach życiowych...Inny temat, to zranienia międzyludzkie, problem oprawcy i ofiary, zadany do przepracowania w życiowych doświadczeniach nam, ludziom. Czy rozpoznamy swoje wzajemne role w tym życiu i wyciągniemy wnioski, zagramy naszą rolę właściwie? Czy wybaczymy oprawcy, dzięki któremu coś zrozumieliśmy? I odwrotnie, czy jesteśmy w stanie szczerze żałować pokrzywdzonego przez nas i przeprosić, zadośćuczynić za krzywdę? Cmentarze pełne są mogił, gdzie ofiary spoczywają obok swoich katów, to najcenniejszy widok na tej naszej Ziemi, najlepsza lekcja pokory, bo na końcu wszyscy odchodzimy, wobec ziemskiej fizycznej śmierci stajemy się równi bez względu na wszystko. Inny temat to odwaga do kroczenia własną drogą i postąpienia zgodnie z własnym sumieniem, bez oglądania się na to, co inni o tym sądzą, odwaga bycia sobą i przyznania się do własnych wyborów życiowych. Jest także temat świadomości, że na Ziemię przyszliśmy z wyższych wymiarów, ze stanu pięciowymiarowej świadomości na ochotnika do ziemskiego gęstego stanu dwoistości, tylko tego nie pamiętamy. Doświadczamy, jak to jest żyć na tak ciężkiej gęstości, będąc uwikłanym w dwoistość. Badamy gęste zakamarki egzystencji. Ponadto jest tu jeszcze temat możliwości duchowych uśpionych w nas, tajemniczej substancji produkowanej przez szyszynkę i ewentualnych skutków jej działania, także innych doznań, doświadczeń duchowych, których natura niewielu ludziom raczej, sądząc z obserwacji i rozmów jest znana, nie wiedzą, co noszą w sobie, a ja chciałam to przybliżyć z pewnością jednak nie po to, by bezmyślnie coś z tym potem ktoś kombinował, gdy się dowie z jakichś źródeł, lub ode mnie i sobie zaszkodził, zaś samej wiedzy nigdy za dużo. Wszelkie procesy, wszystko w nas uruchamia się dokładnie w tedy, kiedy naturalnie jesteśmy na to gotowi, a wszelkie sztuczne usilne przyspieszanie, kombinowanie, jest jak puszczenie przez żarówkę prądu o takiej mocy, która ją rozsadzi. Jest więc mowa o pewnych procesach wewnętrznych, prowadzących do stanu oświecenia, niekoniecznie za przyczyną praktyk wschodnich, które niejednemu nieprzygotowanemu mogłyby nawet zaszkodzić, ale za przyczyną otwarcia się, bacznej obserwacji, wyczulenia na pewne odczucia, doznania, analizowanie, zgłębianie, dociekanie, myślenie, prowadzące do wewnętrznej transformacji...Gdzie tu miejsce dla ważki? O tym poniżej w rozdziale Ważka, oraz w „lekcji ważki” Brygidy i Bartka na końcu książki, bo ważka to stan istnienia, istotka boża, poprzez którą Pan Bóg dla tych wierzących i Wszechświat dla innych chce nam coś ważnego pokazać, jak zresztą poprzez niejedno inne stworzenie, czy zjawisko…/Autorka/

Sęk

Sęk w tym, że kocham Jezusa,

Taki trudny dla wielu sęk w moim drzewie życia

Drzewie, co cień ochronny na mnie zarzuca

Gdy tego życia zdradzieckie przemierzam ulice…

Sęk, który wszystko odmienia,

Jak liczba Pi odwraca rzeczywistość…

Gdy w upale doświadczeń w jego staję cieniu

Dostrzegam sęk po TAMTEJ gałęzi

Którąś Ty Sam był Jezu na Ziemi,

Sęk przez tak wielu nie odróżniany od innych…

Któregoś dnia ktoś go rozpoznał czekając na tramwaj

I sprayem wyznał Ci z nudów swą małą miłość Panie

Niedoskonałą, tandetną, jak sam napis…

Każdy ma swój sęk w swoim drzewie życia, to pewne…

Sęk w tym, by nasz sęk w pniu ludzkości miał sens

By nie stanowił jedynie skazy na drewnie…

Mniej ważni(???) nie zostawiają sęków, bo nie puszczają gałęzi

Idą w górę, stanowią filar, nie doświadczając udziału

Dźwigają gałęzie innych, które powstają

Ku przemianie konstrukcji świata…

Gdy Twoja gałąź Panie odpadła

Po wykonaniu zadania, gdy świeże soki życia puściłeś

W nieczułe arterie ludzkości skostniałego pnia,

My ludzie woleliśmy wyznawać Ci miłość niedoskonałą

Białą farbą niechlujnie pisząc kocham na Twoim sęku,

Jak na nagrobnym pomniku z pędzlem w ręku

Zamiast pić soki życia dane na teraz i na wieczność,

By gałęzie, co nakarmione ich sensem strzeliły w przyszłość

Sęki mocne swą treścią zostawiając po sobie

Na których potomni zechcą wyznawać nam, żyjącym teraz i godnie

Miłość i wdzięczność, jak kiedyś ktoś wyznał ją Panie Tobie

Białą farbą ku oczom wszystkich,

Na małym przystanku Ziemi…

„Wiele ludzi obawia się pójść za głosem swojego sumienia, ponieważ próbują dostosować się raczej do opinii innych niż do prawdy, którą rozpoznają w swoim sercu”.

T. Merton

Ochotnicy na ziemię

Kiedy osiągniemy pięciowymiarową świadomość, doświadczymy powrotu do integracji z Wyższym Ja. To ponowne połączenie ze swoimi „wyższymi” częściami przynosi wyższą świadomość i pozwala poznać siebie na poziomie duszy. Zaczynamy Być tym, kim naprawdę jesteśmy. Zaczynają ujawniać się i rozwijać nasze duchowe umiejętności jak jasnowidzenie, telepatia, intuicja.

Dostęp do mądrości, która jest w nas — życie w piątym wymiarze jest zachwycające ponieważ znów jesteśmy w pełni świadomi. Mamy dostęp do mądrości i wiedzy, która jest w nas samych, we wszystkich wymiarach. Nie ma separacji. Jesteśmy Jednością ze wszystkim.

Doświadczamy Wyższej, Lżejszej Energii — W piątym wymiarze, wibrujemy w uczuciach takich jak piękno, dobro, szacunek. Emocje, których doświadczamy nie przypominają w niczym tych, których zwykle doświadczaliśmy w trzecim wymiarze. Większości naszych doświadczeń nie da się ogarnąć umysłem ani wyrazić słowem (intelekt /mózg), płyną one z serca i uczuć (zmysły łączą się tworząc szósty zmysł). Osiągamy stan cichego, wewnętrznego wiedzenia. Wyższy Umysł — Na tym poziomie życia, kiedy ciało mentalne połączone jest z ciałem emocjonalnym w jedność, ta jedność aktywuje Wyższy Umysł i działamy z poziomu Umysłu Duszy. Zaczynamy wiedzieć wszystko to co wie Dusza i dokonujemy wyborów w oparciu o tę wiedzę. Czas Symultaniczny — Żyjąc w piątym wymiarze poruszamy się w czasie symultanicznym, który pozwala nam widzieć z szerszej perspektywy Wszystkiego Co Jest. Wszystkie odpowiedzi znane są nam zanim jeszcze postawimy pytanie i znamy wszystkie możliwości rozwiązań zanim podejmiemy jakąś akcję. Dlaczego więc opuściliśmy to wspaniałe miejsce, gdzie wszystko jest znane i zeszliśmy do trzeciego wymiaru? (Opuściłeś śliczne Niebo, wybrałeś barłogi:-))Kiedy Stwórca wyraził życzenie lepszego poznania siebie, poprosił o ochotników i zgadnij kto pobiegł na początek kolejki krzycząc ”wybierz mnie, wybierz mnie”? Ty! Stwórca wysłał najlepszych i najmądrzejszych (Ciebie) na tę specjalną misję by zbadać najdalsze zakątki egzystencji. To była i jest wspaniała wyprawa, na którą zapisały się najdzielniejsze i najbardziej entuzjastyczne dusze. Czemu wybraliśmy trzeci, a nie żaden inny wymiar?

Dwoistość nie istnieje w żadnym wyższym wymiarze, a jest ważną częścią tego, czego chcieliśmy doświadczyć. Nasze poszukiwania zaprowadziły nas do wielu miejsc, ale w miarę jak zanurzaliśmy się coraz bardziej w gęstość, ostatecznie znaleźliśmy się w niższych wibracjach świata materii. Tu mogliśmy pławić się w przyczynach i skutkach i poznawać rezultaty naszych wyborów i działań. Tu mieliśmy wolną wolę by poznawać przeróżne zakresy wibracji (włącznie ze strachem, nienawiścią, złością, zdradą itp.). Kiedy zapisywaliśmy się na tę przygodę, nie wiedzieliśmy, że zanurzymy się w nią tak głęboko, ani że zapomnimy kim jesteśmy, skąd pochodzimy, czemu tu jesteśmy i jak wrócić do Domu.

Teraz mamy okazję przypomnieć sobie to wszystko i wrócić do Domu.

Długo oczekiwana „Przemiana Świadomości” właśnie ma miejsce. Zabrnęliśmy w trzeciowymiarową przygodę tak daleko, jak to było możliwe. Osiągnęliśmy ogromny sukces w tym czego zamierzaliśmy doświadczyć i co zbadać w tej różnorodnej i gęstej dwoistości. To, przez co obecnie przechodzi Ziemia i jej mieszkańcy, to ogromna przemiana polegająca na podnoszeniu wibracji (na każdym poziomie).Jesteśmy ogromnie ważną częścią tej Przemiany. Jesteśmy wielcy, nie mali. Jesteśmy ważni, a nie nic nieznaczący. Nasz udział w życiu jest ogromnie ważny i doceniany przez ludzkość i Wszystko Co Jest.

Powitajcie zmianę w sposobie życia, drodzy Przyjaciele. Razem rozpoczęliśmy proces tworzenia Nieba na Ziemi.

Autorzy: Jim Self i Roxane Burnett (fragmenty)

Od siebie dopowiem:

Dopiero wtedy, gdy uświadomimy sobie fakt, iż na Ziemię przybyliśmy na ochotnika, na własne życzenie, pierwotnie z woli Boga w głębszym sensie rzecz jasna, aby pomóc — przenikającemu od środka nas samych i wszelkie swoje stworzenie — Stwórcy zbadać „gęste” zakamarki egzystencji w naszych tożsamościach, przestaniemy się buntować przeciwko wszystkiemu, co nas tu spotyka, czego doświadczamy i z powodu czego tak często cierpimy...SAMI CHCIELIŚMY i chociaż tego nie pamiętamy, to zamyka wszelką dyskusję i dociekania a pretensje do Boga, do losu, czyni bezzasadnymi. Jedyne, co możemy i co powinniśmy uczynić, to zastanowić się, dokonać analizy swojej własnej misji przybycia na Ziemię. Niech każdy powróci mentalnie do momentu decyzji, kiedy w formie ducha podniósł swą dłoń, zgłosił się jak dziecko w klasie do odpowiedzi i krzyknął: ja! Ja chcę na Ziemię i pobrał „spadochron”! Niech każdy wyobrazi sobie siebie w formie duchowej, tkwiącego nad symbolicznym otworem na wysokościach, w dole widać Ziemię, malutką, pełną cierpienia i pełną lekcji, zadań, pełną sensu lecz tak głodną Miłości. Ziemię, w której u kresu wędrówki ofiara tak często spoczywa obok swego kata, po obustronnym odegraniu roli. Niech każdy wytrwa w tym jedynym momencie decyzji i uświadomi sobie swoją własną wolę przybycia w gęste obszary materii, a potem wszyscy mentalnie w objęcia zwizualizowanych przez siebie swoich rodziców ziemskich, którzy wcześniej lecieli jak my teraz. Lecąc dokonujmy spontanicznej szybkiej analizy i rozpoznania swojej misji ziemskiej, bazując na naszych dotychczasowych ziemskich doświadczeniach, naszych zaletach i wadach, naszych sukcesach i porażkach, naszych ranach i pocałunkach od losu, naszych relacjach z innymi, także na relacjach pomiędzy naszymi rodzicami i innymi ludźmi postawionymi na naszej drodze. Przybyliśmy przecież, aby oprócz przeżycia zadanych nam lekcji, przynieść na Ziemię „kawałek Nieba”, aby stworzyć Niebo na Ziemi, rozrzedzić gęstą materię, ale niech każdy rozpozna swój przydział czynności, swoje zadanie do wykonania, abyśmy nie tkwili z wręczonymi narzędziami w dłoniach i podanym do obróbki materiałem w miejscu, nie mając instrukcji obsługi, planu i byli głusi na polecenie: WYKONAJ, SAM CHCIAŁEŚ! Tyle porzuconych „narzędzi” i nietkniętego „materiału” wszędzie, bo ktoś nie wiedział, co z tym zrobić! I tylu zawiedzionych i znudzonych z powodu NIEROZPOZNANIA! Czy już wiesz, dlaczego niemowlę, a może trzylatek jest w tym życiu „rośliną”, chociaż niczemu nie zawinił? On ocenia egzystencję NA MOCNEJ GĘSTOŚCI i wszelkie tego konsekwencje! To geniusz! On był najodważniejszy z nas wszystkich! Nie ma tylko na tym poziomie, do którego zszedł tej wiedzy, jaką miał zanim skoczył. Powiesz, po co mamy dla Stwórcy badać egzystencję na tak ciężkiej gęstości, przecież On wie, jak to jest istnieć w takim stanie! On wszystko wie! Wie, bo doświadcza tego swoją obecnością w nas, wszystkich swoich stworzeniach zanurzonych w Nim i postrzegających wszystko przez pryzmat tożsamości, która jest poniekąd ułudą, a kombinacji takich ziemskich i nie tylko ziemskich doświadczeń są kwadryliony kwadrylionów, dlatego to wszystko trwa i trwa, aż ziarnko ostatnie zostanie przesypane… Powiesz, skoro On wiedział u samego początku, jak to wszystko jest, po co dalej brnął w to?! Sęk w tym, że nie ma właściwie żadnego początku, ciągu dalszego i końca, bo nie ma po prostu czasu! Czas nie istnieje, to tylko my tak to przeżywamy, postrzegamy, doświadczamy. Nie ma żadnego czasu, jest jedno wielkie teraz, bo jak wiemy, niczego nie można robić w przeszłości lub w przyszłości, wszystko czyni się zawsze w chwili, która trwa, czyli w teraźniejszości. On wie, że Jego stworzenie tak często cierpi zanurzone w ułudną tożsamość jednostki, ale czyż On sam nie cierpiał najbardziej w swej ziemskiej tożsamości Jezusa Chrystusa?! To naszym zdaniem, a nie zdaniem Jego cierpienie jest złe, brzydkie, wstrętne...Co miałeś rozpoznać, czego doświadczyć w swoim życiu — misji, wiesz tylko ty sam w swej głębi, WIESZ TO!!! Dotrzyj tam, do dna swego JA i odczytaj to póki jeszcze czas, jak napis na murze! Oby nikt z nas nie stanął kiedyś w sytuacji, o jakiej opowiada mój wiersz z tomiku…

Kiedyś, gdy wszystko było przed tobą,

gdy było możliwe…

Kiedyś, gdy stałeś u źródeł

z jeszcze pustym naczyniem…

Mogłeś wybrać naczynie solidne i pewne,

i w nie zaczerpnąć treść ziemskiego życia…

Lecz ty świadomie oraz celowo wybrałeś… sito.

Dziś znów stoisz u źródeł, cicho, ponuro,

tym razem, z naczyniem już pustym, aż do dna.

Treść życia ku twojej uldze wyciekła przez dziury,

treść, której się bałeś,

ta treść trudniejsza, ta mniej wygodna…

O Boże, to była istota życia!!!!!

Dziś stoisz u źródeł,

z wciąż pustym naczyniem.

Niewiele dziś już przed tobą,

i mało co już dziś jest możliwe.

Dziś wybrałeś naczynie szczelne,

z podwójnym dnem i ścianą z żeliwa.

Tylko, że treść, co płynie jak rzeka,

tak łatwo, jak kiedyś już nie chce tam wpływać…

Ważka

Zamieszkujące środowisko wodne ważki należą do najstarszych ewolucyjnie współcześnie żyjących owadów. Obecnie na świecie żyje ich około 6000 gatunków. Występują na wszystkich kontynentach z wyjątkiem Antarktydy, głównie w strefie tropikalnej i subtropikalnej. W Europie stwierdzono występowanie około 130, a w Polsce 74 gatunków. Ważki są drapieżnikami. Posiadają charakterystyczne smukłe ciało z krótkim tułowiem, silnie wydłużonym odwłokiem, dużymi oczami złożonymi i dwóch parach bogato żyłkowanych skrzydeł. Długość ich ciała waha się od 2 cm do 19 cm. Rozpiętość skrzydeł ważek mieści się w podobnym przedziale 2–19 cm. Do największych współcześnie żyjących gatunków należy hawajski endemit Anax strenuus o rozpiętości skrzydeł do 19 cm oraz środkowoamerykański gatunek świtezianki o podobnych wymiarach. Ważki łączą sobą żywioł Wody i Powietrza. Rodzą się w wodzie, tam się rozwijają, po czym opuszczają wodną egzystencję i po przeobrażeniu wznoszą się w powietrze stając się najlepszym lotnikiem wśród owadów. Potrafią latać we wszystkich kierunkach, przekraczając prędkość 10 m/s. Jako jedne z niewielu zwierząt opanowały lot wiszący. Polują na latające owady (m.in. komary, muchy), chwytając je nogami — dlatego nogi są zaopatrzone w sztywne szczeciny.

Ważki przepięknie mienią się metalicznie połyskującymi barwami i przez to od wieków przyciągały też uwagę człowieka. Widziano w nich małe smoki (ang. nazwa ważki: dragonfly), owady nawiązujące kontakt z duszami zmarłych i przybywające ze świata elfów.

Ważka jest symbolem powrotu starej wiedzy z Atlandydy do nowego cyklu, wolności i wznoszenia się ponad siebie samego.

Jako „zwierzę mocy” ważka zwraca naszą uwagę na kwestię lekkości, wyciszenia, dynamiki i elastyczności oraz pomaga nam je w równowadze zintegrować w naszym życiu. Ważka to tancerka powietrza. Pomaga nam pozbyć się wszelkich balastów, tego wszystkiego co ciąży nam na duszy i połączyć to co leży przed nami (naszą przyszłość) z tym co leży za nami (naszą przeszłość), tak abyśmy potrafili poruszać się w teraźniejszości z gracją i swobodą. Obdarza nas umiejętnością balansowania, szybkiego podejmowania jasnych decyzji i swobodnego manewrowania między wszelkimi trudnościami i wyzwaniami. Tak byśmy mogli tańczyć przez życie tak jak ona tańczy w powietrzu. I nawet jeśli nasza ścieżka traci nieco na linearności, to za to nabiera lekkości i blasku.

Ważka wybudza nas tym samym z letargu, nie pozwala byśmy popadali w stagnację. Nawołuje nas do tego byśmy dbali o nasza fizyczną i psychiczną zwinność. W tej fazie życia lekkość jest nam bowiem niezmiernie potrzebna, abyśmy potrafili się wznieść do góry i pokonując wszelkie bariery i przeszkody.

Ważka rozwija w nas siłę wojownika. Jako zwierzę związane z żywiołem wody uczy nas opanowywania emocji, wzmacnia nasza intuicję i szybkie działanie z wyczuciem sprawy. Przynosi umiejętność dostrzegania rzeczy z różnej perspektywy i zmieniania kąt naszego działania, zanim warunki ulegną zmianie. Uczy nas elastyczności, tak byśmy bez wielkiego planowania mogli dopasować się do każdej sytuacji i w każdej poruszać bez ograniczeń. Pomaga nam rozumieć rzeczy bez słów ale też nabrać dystansu i odgraniczyć się od spraw, które nam szkodzą lub nas nie dotyczą. W walce uczy nas sztuki odwracania uwagi i obdarza umiejętnością zmylenia przeciwnika i zmiany naszej postaci. Tym samym jest nam ochroną na naszej drodze przemiany.

file:///F:/zwierz%C4%99ta%20mocy %20%E2%80%93%20wa %C5%BCka%20% E2%80%93%20% C5%9 Awiat%20wed% C5%82ug%20 Bafki.htm


Tu nie chodzi o wypaczone pojmowanie pewnych symboli, nie chodzi o jakieś czczenie ważki, czy innego zwierzęcia, zjawiska, tylko o dostrzeżenie przesłania, jakie nam swoim istnienie ono niesie.

Dzwonek u drzwi Antykwariatu, czyli początek historii

W leniwy, cichy, weekendowy, zdawałoby się nawet znieruchomiały w czasoprzestrzeni, ukryty pod welonem mgieł poranek wczesnego jeszcze dość października, dłoń antykwariusza odziana w białą rękawiczkę rutynowym gestem układała na wystawie prywatnego, rodzinnego Antykwariatu malutką, przepiękną, oprawioną w okładkę z białej kości zabytkową książeczkę, a był to był modlitewnik niemiecki, katolicki, z roku 1905…

75-letni Anastazy spał snem zabitego, jednak tuż po przebudzeniu, kiedy mózg pracował jeszcze na falach alfa, pojawiła się przed jego oczyma jakby dziura, przestrzeń. Zastygł w bezruchu, by nie przerwać przekazu, widoku… Zdarzało mu się od czasu do czasu dotknąć czegoś więcej, niż przeciętny człowiek i umiał trwając w bezruchu utrzymać wizję, obserwując jej ciąg dalszy… odróżniał „projekcję” od rzeczywistego kontaktu w takich wizjach… Kontakt ma rangę wyższą, jednak projekcja niesie w sobie przekaz, nie mniej ważny od tegoż kontaktu. Kontakt jednak zawsze wzrusza, wyzwala wielkie przeżycia wewnętrzne...Na tle jasnego nieba zbliżała się w tej wizji tuż przed jego oczy niewyraźna postać. Była jakby z materii bardzo ciemnych, kłębiastych chmur. Uformowała się w postać Jezusa Chrystusa. U dołu postaci kotłowało się kłębowisko prawie czarnych chmur, z takiej samej materii, jak cała postać. Postać nagle zdecydowanie ukazała uniesioną w górę w geście błogosławieństwa i pokoju prawą dłoń. Z jednej dłoni wystawał jakby miecz Michała Archanioła, jednak nie do końca rozpoznawalny. To wyglądało, jakby Jezus Chrystus pokazał się jako jedna postać z Michałem Archaniołem. Ciemna materia, z jakiej utkane były postacie nie zwiastowała nic dobrego, miecz Archanioła i gest Jezusa oraz Jego uśmiech wskazywały jednak na zwycięską walkę z czymś tragicznie złym. Potwornie, tragicznie złym i mocnym! Nagle z lewej strony postaci, czyli po prawej stronie mającego wizję, pojawił się jakby tunel, droga. Teraz Anastazy widział w miniaturze przezroczystą dłoń Jezusa Chrystusa wyciągniętą do niego w tym „korytarzu” i przyzywający gest tej dłoni! Po chwili ujrzał białą, przezroczystą, eteryczną miniaturę swojej dłoni wyciągającą się w odpowiedzi do dłoni Jezusa i po kolejnej chwili swoje własne eteryczne, jakby prześwietlone stopy! On zmierzał do Jezusa! A więc stanie się coś i on będzie musiał umrzeć dla Ziemi?! Teraz?! Tak szybko?! Nieodwołalnie?! Leżał tak długo po wszystkim z ciałem z lekka ociężałym, sztywnym, nieskorym do jakiegokolwiek ruchu i bał się wstać. Chciał wtopić się w kanapę i stanowić z nią jedność, nie czuć, nie myśleć, nie działać. Wreszcie wstał. Ostatecznie jest sobotni poranek, pójdzie po świeże pieczywo i drobne zakupy i z pewnością nic mu się nie stanie. Będzie uważał. Po wyjściu ze sklepu na starówce, gdzie mieszkał, szedł wzdłuż wystaw sklepowych i nagle na jednej wystaw malutki przedmiot natychmiastowo i niewytłumaczalnie przykuł jego wzrok. Rzecz była przepiękna i wiekowa. I oto nastał historyczny moment, chociaż Anastazy nie był go absolutnie świadomy. Oto drzwi Antykwariatu uruchomiły mały dzwoneczek, który dał znak czasoprzestrzeni, losowi, że to „już” i jednocześnie uruchomiona została historia… Bardzo dziwna to była i bardzo mocna historia…

Anastazy wszedł i wskazał właścicielowi, równie leciwemu jak on sam, eksponat. Dłoń w białej rękawiczce zdejmowała teraz z wystawy coś, co zdążyła ułożyć przed zaledwie dwiema godzinami. Proszę włożyć rękawiczki, a jak już pan kupi, to oczywiście dalej bez rękawiczek można korzystać z eksponatu, póki co jednak proszę o ubranie rękawiczek. Bohater włożył cieniutkie rękawiczki i rozpoczął kartkowanie modlitewnika… Po chwili tkwił skamieniały. O co chodzi? Może w czymś pomóc, wytłumaczyć? Nie...Dziękuję. Biorę. Nie zapytał pan nawet o cenę. No więc, ile? Dwieście osiemdziesiąt złotych, to i tak tanio jak na taki eksponat. Dobrze, płacę kartą w takim razie, przy sobie mam grosze gotówki. Dobrze, proszę pana, jak pan sobie życzy. Bohater zmierzał do domu prawie w powietrzu. Dzień dobry! Co to? Nie widzi pan ludzi? Zawołał wesoło inny starszy lokator spod siódemki. Przepraszam, dzień dobry, panie Bronku! Tak się jakoś zamyśliłem. Po chwili, gdy sąsiad zginął mu z oczu nasz bohater wyłożył się jak długi, przewróciwszy się o własne nogi, jego oczy patrzyły wprost w oczy wystraszonych nieco gołębi skupionych na okruchach rzuconych przez kogoś z okna, jego zakupy z kolei rozsypały się przed wejściem do kamienicy. Dałby głowę Anastazy, że w tej sekundzie nawiązał kontakt wzrokowy i mentalny ze stadkiem inteligentnych ptaków, to była porozumiewawcza wymiana spojrzeń! Gołębie to przecież nawigatorzy, geometrzy, matematycy i tak kochają człowieka, są zdolne do wielkiej świadomej przyjaźni! Wystarczy trochę na ten temat poczytać, snuł rozważania Anastazy… Pomogę, usłyszał głos nad sobą, a nagła smuga cienia upewniła go, że ktoś nad nim stoi… Młody chłopak z rodziny rażonej patologią, niczym komórka ciała rażona śmiercionośną energią z dziwną chęcią zbierał zakupy. Masz tu młody człowieku parę groszy, więcej przy sobie nie mam, kup sobie coś i dziękuję ci bardzo za pomoc. Ale oczy młodego człowieka pożerały zachłannie niewielki a tak cenny eksponat Anastazego… W głowie chłopaka już powstawał plan. Sąsiedzie… Tak? Ja chętnie pomogę, mogę powiedzmy coś sprzątnąć u pana w domu, przynieść jeszcze jakieś zakupy i tak w ogóle… Mężczyźnie zrobiło się bardzo żal biednego chłopaka i powiedział… A wiesz że chętnie? Tak?! Ucieszył się chłopak. To co mam zrobić dla pana? Dziś może już nic, ale jutro…

19-letni obecnie Mikołaj pamiętał z czasów smutnego dzieciństwa, jak całym sobą wypatrywał świętego Mikołaja, ale ten przychodził 6. grudnia do wszystkich, tylko nie do niego. Byłem niedobry, niegrzeczny, tłumaczył sobie mały chłopczyk i coraz bardziej przekonywał się do swej małej wartości. Matka żyła z zasiłków, z dorywczej pracy fizycznej, z różnych okazjonalnych sprzedaży tego, co jeszcze zostało w domu, pięknie kiedyś urządzonym domu… Z roku na rok jednak dom podupadał, tego się ukryć nie dało. On, Mikołaj, zdolny i śliczny chłopak o jasnoniebieskich oczach, białych jak perły zębach i ustach w kolorze wiśni, oraz ładnych, początkowo blond, a obecnie ciemniejących bardzo z roku na rok włosach, tak mocno zaniedbany, nie kochany(???), wystawiony na strzały od najmłodszych lat. Szybko pojął, że albo nauczy się żyć jak matka, czyli z dnia na dzień, cwanie, albo zginie i on wybrał to pierwsze. Kiedy na biologicznym zegarze jego życia niczym na szczycie ukończonej przed chwilą budowli wybiła godzina dwunasta, czyli kiedy stał się dorosły, jego konstrukcja była już całkowicie ukształtowana i z góry przeznaczona na zawalenie samoistne, bądź na powolną rozbiórkę, bo była to konstrukcja z materiałów wątpliwej jakości i wytrzymałości. Pewnego 6. grudnia to on, dziesięcioletni wówczas, wystąpił w roli św. Mikołaja i włożył w buty mamy o świcie skradzione słodycze z hipermarketu. Ty! Miki! Masz! Weź sobie coś z tego! Sama tego nie zeżrę! Jakiś Mikołaj święty wrzucił to do mojego buta! Ten jej Mikołaj zwany Mikim popatrzył na nią oczami pełnymi łez i nie wziął nic. To dla ciebie mamusiu, nie dla mnie. Wziął ostatecznie jednego batonika i zamknął się w łazience, gdzie płakał, płakał i płakał, ściskając i gniotąc bezwiednie czekoladową słodycz…

19-letni obecnie Mikołaj miał groźny swą wymową niewielki tatuaż, tysiąc wulgaryzmów na każdą okazję, grał twardziela, lecz serce jego pękało z bólu, bo miękkie i dobre to było serce. Jego mózg naznaczony już nieco narkotykami, dopalaczami, pragnął z jednej strony miłości, ratunku, z drugiej jakiejś zemsty na tym strasznym świecie, która niestety dotykała za każdym razem przypadkowych niewinnych ludzi. Płuca i mózg i serce pragnące tlenu i wiedzy dostawały jedynie nikotynę tradycyjną, bądź elektroniczną z e-papierosów i wszelkie możliwe znieczulenia, może jedynie prócz bardzo mocnego alkoholu, bo na tej Ziemi bez znieczulenia żyć się raczej nie da. Życie na Ziemi to dla wielu sala szpitalna z napisem „Umieralnia”, często umieralnia w cierpieniach bez narkozy, bez oczekiwania na cud uzdrowienia, bez zgody na przedwczesną eutanazję. Miki miał grupę kumpli rówieśników, którzy już nie uczyli się, a powinni, również nie pracowali, choć mogli. Włóczyli się całymi dniami, a każdy miał ogolone włosy, kolczyk w uchu, groźny tatuaż...Pan Anastazy mijał Mikołaja codziennie, chłopak nawet się kłaniał, pozostali chłopcy czasem też. W ten właśnie przed chwilą opisany pechowy, a może raczej znamienity dzień, dzień początku czegoś, co przewrócić miało świat do góry nogami, pan Anastazy znów minął Mikiego, lecz tym razem inaczej… Tym razem Miki pochylał się nad nim leżącym, otoczonym rozsypanymi porannymi drobnymi zakupami. Tym razem to jakby on, Miki, miał wyższość nad nim, bo mógł pomóc. Tym razem to on patrzył jakby z góry, bo normalnie to na Mikiego z góry patrzyli wszyscy. Jedni go żałowali, inni nie lubili, dla większości był obojętny. Spojrzenia ludzi, sąsiadów w stronę Mikiego przypominały spojrzenia podarowane chodnikowi ulicznemu, bądź osiedlowemu śmietnikowi. Do śmietnika wrzuca się odpadki, na Mikiego rzucano milion ocen, a każda coraz bardziej bolała. Aby ludzie taki dosłowny, prawdziwy śmietnik osiedlowy zauważyli, czasem ktoś go podpalał i uciekał...Była straż pożarna, policja, działo się! Miki też pewnie będzie musiał „zapłonąć” jak ten osiedlowy śmietnik, aby zostać zauważonym i wzbudzić wokół siebie całą akcję ratunkową, by spłonęły wszystkie śmieci jego życia i ukazało się puste dno, wypalone, oczyszczone ogniem żelazne dno. Matka już nie pamiętała kazania z mszy św., na której Mikołaj był chrzczony. Ksiądz mówił wtedy, że św. Biskup Mikołaj jest symbolem daru człowieka dla drugiego człowieka i że z tym przesłaniem mały wówczas Miki pójdzie przez życie, aż dar ten się kiedyś ujawni, objawi, być może w sposób nawet bardzo niezwykły, trzeba czekać i obserwować, a nade wszystko czuwać wspierać, pomagać… Co zostało z tych słów księdza? Pewnie nic, nawet wspomnienie, bo i ono zostało przykryte pieczęcią dni i lat i zastygło swym pozornym bezsensem, zastygło chwilą wzniosłą, świętą, mistyczną, niby pomnik postawiony wartościom wielkim, lecz nie nadającym się do użytku w praktyce życia codziennego. Z chrztu Mikołaja zapamiętała za to jedno zdarzenie...Chłopczyk podczas ceremonii polania główki bardzo płakał i wyciągał jedną rączkę w pustą przestrzeń, jakby kogoś szukał…

Miki odbierał od zawsze jakieś trudne do wytłumaczenia sygnały. Nie zwierzał się matce, bo po co? Najwyżej wyśmiałaby go. W trakcie dnia lub nocą we śnie doznawał różnych fizycznych, bądź psychicznych przeżyć, których nie potrafił wytłumaczyć. A to nagły bezsensowny i nie spowodowany niczym ból jakiejś części ciała, a to nagły smutek, czy strach, a to znów niewytłumaczalna radość, bądź też dziwne wydarzenie, dziwny zbieg okoliczności na jawie, dziwne znaleziska-symbole na chodniku, lub plakaty uliczne z napisami, które miały jakby podwójne znaczenie, te dosłowne i te w przenośni. Wciąż odczuwał obok siebie jakby czyjąś obecność, a może raczej puste miejsce po kimś, czymś? Ale dłoń wyciągnięta mentalnie oczywiście w przestrzeń trafiała zawsze w pustkę. Może to mój Anioł Stróż? Tak czasem myślał, ale to nie było jednak to w jego odczuciu...No i jeszcze ten straszny sen powtarzający się od dzieciństwa, od zawsze. W tym śnie widział zawsze duże dłonie, które jakby odrywały jakąś jego część, z boku. Krzyk, ból, strach, zawsze to samo i momentalne siadanie na łóżku po nagłym obudzeniu. W trakcie tego siadania wyraźnie odczuwał odrywanie się od jego ciała fizycznego i duchowego z boku jakiejś części jego samego. Nikomu o tym nie mówił, pewnie by go wysłano na leczenie i nafaszerowano psychotropami, bo on nie potrafiłby wytłumaczyć, że to wyższe stany, wyższe doznania, nie zaś choroba. Trzymał swoją tajemnicę dla siebie. Pewnego dnia, w wieku lat ponad dziewiętnastu Miki krzyknął bardzo głośno… On na chwilę stracił wzrok! Już po kilkunastu sekundach go odzyskał, czuł jednak wyraźnie, że gdzieś coś się stało… Mikołaj w ogóle kroczył w swym życiu jakby w stanie dziwnego rozbicia, jakiegoś stanu depresyjnego może, rozdrażnienia, smutku, pogubienia, nienazwanej tęsknoty, żalu, stanu poszukiwania, ale sam nie wiedział, czego, kogo szukał… I jakoś nic mu specjalnie nie wychodziło.

Bolesne rozdarcie, czyli warunek powstania historii

Dziewiętnaście lat wcześniej, rok 2000

Słodka parka bliźniąt — chłopczyk i dziewczynka — spała obok siebie niczego nie przeczuwając. Nagle strach, jakaś ciemność, potem ostre błyski, jakiś wewnętrzny ból i po chwili pustka, jakby każdemu z nich zabrano część jego samego. Matka tej nocy sama nie wiedząc dlaczego, położyła 1-miesięczne dzieci odwrotnie niż zawsze, jakby prowadzona dłonią losu…? Tej nocy dorosłe, pewne siebie i bogate, ale z pewnością bogate nie w miłość męskie dłonie rozerwały na pół to, co stanowiło jedność. Mężczyzna miał wszystko misternie przygotowane, zaś prywatny nieduży samolot wystartował unosząc jedną połówkę całości na odległy kontynent. Tak więc poszło gładko, myślał sobie odprężony, uspokojony. Będziesz ze mną, synu… A ONA niech ma swoją część, swoją beznadziejną żeńską część siebie i mnie...naszą córkę. Nienawidził kobiet, to było pewne. Nie mógł darować sobie chwili słabości i oczarowania, która zaowocowała parką noworodków. Dziecko spało głęboko w luksusowym nosidełku, aż fizjologia dała o sobie znać, jednak było to już daleko i wysoko od miejsca startu. Bardzo, bardzo daleko i wysoko. Jasny gwint! O nieee!!! Co się dzieje szefie? Zapytał pilot. Nieee...Nic, nic takiego, po prostu dzieciak mnie obsikał. Ale to nie była prawda. Prawda wyglądała zupełnie inaczej...Beznadziejna żeńska część kogoś i jego samego leciała z nim na odległy kontynent, zaś cudowna męska część pozostawała bardzo daleko i bardzo nisko stąd, a każda sekunda zwiększała tylko tą odległość. Z kabiny toalety w małym samolocie wyszła odstawiona na bóstwo lodowa piękność z „kilogramami” tapety, ustami ociekającymi ciężką i ciemną olejową pomadką, sztucznymi rzęsami i ciemnymi szponami na kilka centymetrów, ze śnieżnobiałą wielką protezą zębową, przez którą nie domykała ust w wiecznym sztucznym lodowatym uśmiechu, w szpilkach dwudziestocentymetrowych przy naturalnym wysokim wzroście i z niechęcią spojrzała na dziecko, jak na coś obrzydliwego. Myślała, że patrzy na syna Adriana, ale patrzyła na jego córkę. Co? Wszystko dobrze z synkiem? Pilot dopytywał się niecierpliwie i z niepokojem. Taaak… tak, wszystko w porządku. Mężczyzna spojrzał z niechęcią, wręcz z odrazą na dziecko podobnie jak jego lodowa wybranka, tylko że on spojrzał tak z powodu pomyłki płci, ale na wszystko już było za późno. Pilot wiózł ich ze świadomością, że dziecko — synek leci na zagraniczną kosztowną konsultację medyczną lub coś w tym guście i więcej o nic nie pytał, nie śmiał. Zresztą Adrian załatwił w swym nikczemnym planie pewne badanie w klinice obcego kraju, do którego teraz zmierzali. To tak dla przykrywki oczywiście. Dla bogatego nic trudnego...Samolot po kilku godzinach zaczął obniżać lot i przymierzał się do lądowania w raju, bo tylko tak można było nazwać miejsce docelowe, które jak na złość przypominało mu TAMTEN raj...Lilie, białe wodne lilie na jeziorze bardzo rzucały się w oczy. Las też obfitował w leśne lilie, jakby złośliwie mu wszystko przypominając. Zuzanna. Bo „Zuzanna” to lilia. Krótko oświadczył Adrian patrząc na córkę i nadając jej imię. Raczej krzykliwy robal, pomyślała w głębi siebie lodowa plastikowa sztuczna lala, ale nie powiedziała już nic. Będziesz jej matką, mogłabyś się trochę wysilić! Ja matką tego… tu nie dokończyła w oburzeniu. Zatrudnij miejscową nianię, ja się to „tego” nawet nie dotknę. Adrian już wiedział, że lodowa lala wróci do Polski, lub zrobi co zechce, ale z nim nie będzie i to z całą pewnością. Po coś mnie tu ciągnął, skoro tak to ma wyglądać?! Myślałem, że jest w tobie coś z człowieka! A w Tobie jest, draniu?! Nie ma, odpowiedział szczerze Adrian. Zrobiło mu się żal malutkiej córeczki, która patrzyła na niego swymi jeszcze nie gotowymi do prawidłowego widzenia oczami, jakiś kontakt jednak był. Wziął ją na ręce, wpatrywał się długo i zapytał: dlaczego. Dlaczego się pomyliłem i poleciałaś ty, a nie twój brat? Czy tak chciało przeznaczenie?

Polska, te same godziny…

Nieee!!! Nieee!!! Nieee!!! Jezu, nieeeeeeeee!!! Piękna, dzika swą naturą i ogładą, prosta kobieta z nizin społecznych pochylała się nad pustym miejscem po dziecku. Ta właśnie druga połówka wrzeszczała w tym czasie do nieprzytomności...Matka tuliła dziecko, ale ono przeżywało traumę, o której tylko ono miało pojęcie, a raczej odczucie i pozostawało z tym samo, mimo obecności i bliskości matki, bo pewnych rzeczy, spraw, odczuć, nie da się dzielić z kimś, nawet najbliższym. Trzeba to przepracować samemu, nawet w wieku jednego miesiąca życia. Matką była kobieta o wielkich wypukłych oczach w kolorze wiatru lub deszczu i jasnych, długich do pasa włosach, bardzo jasnej skórze i oprawie oczu w postaci rzęs tak długich i potarganych wiatrem jak nadwodna brązowa trzcina oraz budowie ciała owada, a więc wysoka, smukła, długie ramiona, szczupłe długie palce i długie chude nogi o smukłych stopach. Poruszała się zwinnie i szybko, zupełnie jak… ważka. Była dzika wyglądem i naturą, jej ogłada, wiedza, pochodzenie, wykształcenie a jej uroda, to dwa odległe od siebie brzegi przepastnej rzeki. Miała na imię Donata, jedni mówili do niej Dona, inni Natka. Posiadała malutki pamiątkowy tatuaż ważki na nadgarstku, oraz bogaty bagaż tragedii zgromadzony zaledwie w jedno upalne, urokliwe lato w rajskiej, ukrytej przed światem dolinie tęczowego jeziora ważek. „Zbrodniarzem”, który dokonał zamachu na jej osobowość, serce, duszę, psychikę był dwudziestosześcioletni wówczas Adrian. Piękny, zabójczo przystojny, nieprzytomnie i obrzydliwie bogaty biznesmen, który w rajskiej dolinie przygotowywał jakiś swój nowy projekt. Adrian był wysokim szatynem o niebieskich oczach i smagłej skórze, białych zębach i oszałamiającym uśmiechu. Jego nadgarstek posiadał ten sam malutki tatuaż ważki. Pamiątki tamtego lata...Adrian użył ciekawego sposobu w tatuażu. Ważka posiadała malutki podpis: oDONATA. Odonata to po łacinie ważka, w jego przypadku „o” znaczyło tyle co westchnienie, zaś DONATA imię ukochanej, jakby wstydził się już nawet wtedy tak dobitnie do niej i jej imienia przyznać i zastosował cwany kamuflaż. Na nadgarstku kobiety obok ważki tkwiła… duża, wyraźna i odważna połówka serca z literką „A” jak Adrian. Delikatne, lecz naturalne znamię słabo widocznej ważki na przegubie rączki miała córeczka Adriana i Natki i to go wprawiło w osłupienie.

Jezioro ważek

Tamte lato było upalne, parne i tęczowe, oboje chodzili, a raczej snuli się w nadjeziornych oparach w stanie hipnozy, uciekali przed ludźmi w te rajskie miejsca zatopione w lesie na południu Polski w Karkonoszach. Swoje jezioro nazwali jeziorem ważek. Ważki były symbolem tego miejsca, czasem wydostawały się pojedynczo poza teren i informowały ludzi, że gdzieś tam, skąd pochodzą jest raj. Unosiły na eterycznych skrzydełkach jego cząstki, jakby chciały nimi obdzielić wszystkich głodnych szczęścia. Nad jeziorem ważek płynęła kilka razy dziennie przez radio z pensjonatu piosenka ze słowami „jezioro ma twój zapach i smak”, rzewna pieśń Vangelisa, utwory Kitaro itd. itd… A młodzi tworzyli swoją baśń, tak brzemienną w późniejsze skutki… Upojeni czarem okolicy i własnym „chemicznym” uczuciem zdawali się być jedyną parą na Ziemi, jedyną tak zakochaną i tak szczęśliwą. I tak pewnie poniekąd było. Aż do dnia powrotu Adriana do świata zwyczajności, niczym wyrwanie jego postaci z kart najpiękniejszej baśni, z roli aktora, który tylko przez chwilę grał. Aż stanął nagle na twardym gruncie i zapytał sam siebie, co on najlepszego zrobił… I po co w ogóle zaangażował się w coś takiego z takim kimś i to aż tak mocno…

Jego leśna dzika boginka spadła szybko do rangi nieokrzesanej prostaczki, łatwowiernej, naiwnej, bezwartościowej. A przecież jest tyle tak samo ładnych, lecz wykształconych, pełnych ogłady, pewnych siebie, zamożnych i ustawionych życiowo kobiet, brunetek, blondynek, każda o specyficznym typie urody, kobiet, które na zasadzie zimnej kalkulacji wiedzą zawsze kogo i czego chcą dla siebie i on z taką kobietą widział swoją przyszłość, zaś natrętnie dopadające go drobiny nieziemskiego uczucia do Donaty, odganiał niczym stado nienawistnych teraz ważek. Ze złością patrzył na swój bezmyślnie wykonany tatuaż, na szczęście był mały i pewnie kiedyś go usunie. Może gdyby tam wrócił...Ale on nie wrócił. Donata swój odmienny stan odkryła dość późno, objawy tłumaczyła sobie na wiele sposobów, aż wreszcie objawy były tak oczywiste, że nie było już żadnych wątpliwości. Do lekarza nie poszła, po co? Sama urodzi i wychowa, zawsze przecież była sama i mogła liczyć tylko na siebie. W malutkim pensjonacie nad jeziorem ważek pracowała w kuchni, miała niewielki zarobek, więc jakoś będzie… Gospodarzy obiektu oszukała, że „narzeczony” musiał wyjechać pilnie na kilka miesięcy do dalekiego kraju i zostawił ją tu dla świeżego powietrza i dobrych warunków dla ciąży, o której oczywiście wie i bardzo się z niej cieszy. Gospodarze uznali to za rzecz oczywistą i zaproponowali jej jeszcze jakiś moment pracy i zakwaterowania u nich, aż odjadą ostatni goście, czyli do końca września. Pierwszego października w widocznej lekko ciąży zabrała swój niewielki bagaż i chciała wrócić do swojego biednego mieszkanka w burej kamienicy na starówce. W ostatniej chwili gospodarze zaproponowali jej dalszą pracę, gdyż żona właściciela pensjonatu zachorowała dość poważnie kilka dni temu, obecnie jest w szpitalu i bardzo przyda się kilkumiesięczna pomoc, opieka po powrocie do domu, nic ciężkiego w sensie prac domowych, ale dla nich jednak bardzo ważnego. I Donata z radością się zgodziła.

Pewnego dnia Adrian cichaczem pojechał w okolice jeziora ważek, ale nie pokazał się nikomu. Obserwował, miał dziwne przeczucie… Aż ujrzał. Ujrzał Donatę w lekko widocznej ciąży i skamieniał, po czym uciekł do miasta i przeklął dzień, w którym ją poznał. Czy po to pojechał tam, aby potwierdzić lub zanegować swoje podejrzenie co do ewentualnej ciąży? A może po to, by sprawdzić swoją reakcję na to miejsce teraz i tu i przyznać przed sobą, co prawdziwie czuje? To wszystko było już nieważne, ważny był stan Donaty i jego w tym udział, którego musi się zaprzeć, najlepiej zginąć jej z oczu. Zakradł się zmierzchem do pustego w sensie obecności gości pensjonatu, kiedy wszyscy siedzieli przy kolacji i skorzystał z latarki w smartfonie. Cicho jak kot przeszukał szufladkę w pokoju Donaty i znalazł jej pełne dane, adres i klucz do mieszkania. Szybka fotografia adresu i danych, szybki odcisk kluczyka w świeżo otwartej na miejscu, twardej jeszcze gumie do żucia w listkach i już nie było po nim śladu. Po co to zrobił? Nie wiedział jeszcze, chciał dla pewności wiedzieć o niej wszystko co trzeba. Do czego miało mu to kiedyś posłużyć, prawdziwie sam jeszcze nie miał pojęcia. Czerwone i żółte zaspy liści przemieniły okolicę jeziora ważek, wiatr zgrabiał liście wraz z zapisaną w nich historią minionego lata czarów i mieszając je z przydrożnymi śmieciami zbezcześcił najpiękniejszą historię świata, ich historię.

Boże Narodzenie spadło z nieba białym chłodem i skuło jezioro ważek i ich letnią historię. Raj spał snem wiecznym, lód, śnieg i mróz zapakowały tą krainę w pancerną kasetę jak skarb nie do otwarcia. Już nigdy nie do otwarcia? Adrian MUSIAŁ w Wigilię tam stanąć i zobaczyć ją, Donatę. Z daleka oczywiście. Co chciał sobie pokazać, co sobie udowodnić? Że jej już nie kocha, że czar minął, że to była pomyłka? Stał około dwóch godzin, aż wyszła. Jej stan był widoczny z profilu nawet stąd. Stał w odległości jakichś dwustu metrów. Nie mogła go zobaczyć, może coś jedynie czuła… Wpatrywała się w skute lodem jezioro ważek, niemal widząc zamrożone wzory ważek na tafli, niczym na obrazie. Ważka złapana w pajęczynę, na której widniały krople rosy imitujące łzy… Obecnie taki widok opisywał idealnie to, co stało się z nią, Donatą, Ważką… Ładnie wyglądała, miała tanie lecz ładne białe sztuczne futro, białą czapkę, a wszystko wokół niej było białe i skamieniałe jak ona...Szybko wyjął smartfona i zrobił jej zdjęcie. Sam nie wiedział dlaczego. Czy coś do niej teraz nadal czuł? Złość z całą pewnością, trochę żalu i chyba nic więcej. Czy aby prawdziwie tak było? Związany był od niedawna z „lodową księżniczką”, kobietą bogatą, wyrachowaną, piękną tylko zewnętrznie i raczej sztucznie. W jej oczach przeglądała się pustka, w kieszeniach, a może bardziej w kartach bankowych dźwięczała i szeleściła gotówka, w piersiach zamiast serca biła kula ołowiu, każdym uderzeniem odliczając kolejny grosz, bo z pewnością nie uczucie. Z taką kobietą można było planować przyszłość. Lodowa księżniczka nie chciała dzieci i wyrażała się w tej kwestii jasno. Nooo...chyba że adoptowane od noworodka, bo ona swojej figury nie zmarnuje czymś takim jak ciąża i później jej skutkami, ale nawet takie adoptowane od pierwszych chwil życia chciałaby tak jakoś niechętnie, najlepiej to białego rasowego kota, może króliczka. Adrian miał plan...Nikczemny bardzo plan, tak nikczemny, że żadne słowa nie oddadzą tego wystarczająco. Wyjął z kieszeni dorobiony klucz do mieszkania Donaty w mieście i podrzucając go w dłoni uśmiechał się sam do siebie łajdackim uśmiechem…

Narodziny

W marcu Donata obudziła się z dziwnym odczuciem… Po chwili skuliła się i kiedy mijały kolejne godziny, nikt niczego nie podejrzewał. A kiedy już ktoś coś stwierdził, na transport było za późno. Bliźnięta przyszły na świat w odstępie kilku minut, bez komplikacji, szybko, sprawnie, prawie bez krzyku matki. Lekarz wezwany w międzyczasie zrobił swoje i odjechał z tej głuszy, polecając zawiadomić pogotowie, które zabierze matkę i noworodki. Ale nikt nikogo nigdzie nie zabrał. Przy Donacie zebrały się cztery kobiety: żona gospodarza, która czuła się już dobrze, oraz matka z córką z leśniczówki, plus koleżanka córki i jeszcze jej chłopak. Uporali się ze wszystkim w mig, pozałatwiali potrzebne rzeczy dla Donaty i dzieci, z całą resztą można zaczekać, na zgłoszenie narodzin jest czas, data chrztu to sprawa matki, niczego jej tu nie brakowało.


Po upływie miesiąca Donata w asyście gospodarza i jego żony wyruszyła do swojego miasta, do swojego biednego mieszkania. Trzeba je będzie wysprzątać, pewnie kurzu są całe centymetry na wszystkim. Popełniliśmy błąd, trzeba było najpierw ogarnąć mieszkanie, dopiero potem przywieźć tu was! Kiedy gospodarz pensjonatu pełen pretensji i wyrzutów do samego siebie przekręcił kluczyk w drzwiach mieszkania Donaty, prawie krzyknął. Mieszkanie lśniło czystością, w wazonie stały kwiaty, stare meble zastąpione były nowymi przedniej jakości, dywany, oświetlenie, tapety, cała kuchnia z pełną po brzegi luksusową lodówką, łazienka z markową pralką, wszystko było prosto ze sklepu, lub prosto po remoncie! W pokoju stał laptop, oraz leżała komórka, a wszystko to dobrej jakości i na dodatek opłacone na długi okres. Na dodatek był urządzony pokoik dla dziecka… Dla JEDNEGO chyba dziecka, bez naleciałości odnośnie płci. Wszystko było wielobarwne, nie różowe lub niebieskie. Piękna wielka kołyska mogła jednak spokojnie pomieścić dwoje dzieci… A więc nie wiedział, że na świat przyszły bliźnięta, czy wiedział? To wszystko, to mogły być tylko czary, albo NARZECZONY Donaty wrócił wcześniej z dalekiego kraju i zrobił jej niespodziankę! W takich warunkach i z taką wiedzą starsze małżeństwo zostawiło Natkę, bo tak do niej mówili i spokojni o jej los wrócili nad jezioro ważek. Pewnie dziś narzeczony zrobi ci super niespodziankę, powiedzieli odchodząc, a ona potwierdziła to smutnym uśmiechem. Nie miała wątpliwości, że zrobił to Adrian, bo nikt inny nie mógł. Tylko dzwoń do nas! Oczywiście, zawsze będę dzwonić i przyjadę, to znaczy przyjedziemy tego lata. Trzymamy za słowo!

Donata rozglądała się po pięknym mieszkaniu, obserwowała każdy przedmiot, każdy szczegół, aż znalazła… Pościel w kołysce miała wzorek w ważki i nenufary, tapeta w ważki...Grzechotki miały kształt ważek, na zasłonkach przypięte ważki...Natka skamieniała. Nie miała pojęcia, że obserwuje ją tajemnicze oko kamerki ukrytej tak cwanie, że nawet najbardziej spostrzegawcza osoba by nie zauważyła. Oko widziało odtąd każdego dnia, jak matka kładzie dzieci do kołyski, odróżniało chłopca od dziewczynki, wiedziało, z której strony zawsze leży chłopczyk, z której dziewczynka, rozpoznawało ubranka każdego z nich. Tym widokiem sycił oczy Adrian, który każdego dnia obserwował swoją „rodzinę” w laptopie. Tego feralnego dla niego wieczoru opuścił oglądanie, nie wiedział nic o zmianie, jaką zastosowała Donata układając dzieci, a zamieniła je miejscami, aby teraz każde leżało odwrotnie, gdyż dzieci zwracały się ku sobie i nie chciała aby wciąż leżały na tym samym boku każde z nich. To był największy błąd Adriana, że dziś nie zaobserwował zmiany, a może to było przeznaczenie?

Natka miała zapas pieniędzy na dłuższy czas, dostała też urlop macierzyński i wszelkie związane z tym dodatki, gdyż jej praca nad jeziorem była zgłoszona i legalna.

Perłowa farma i pierwsze przebłyski tajemnicy

Odległy kontynent — Chiny, rok 2007

Kolejne święta Bożego Narodzenia w życiu siedmioletniej Zuzanny, zwanej skrótowo Zuzą i jej samotnego od kilku lat ojca oraz opiekunki Zuzy — starszej przemiłej miejscowej kobiety o polskim pochodzeniu i imieniu Eugenia zapowiadały się zwyczajnie, bez przysłowiowych fajerwerków. Zuza każdego roku odczuwała coraz to większą tęsknotę za kimś bliżej nieokreślonym, kimś, kogo nosiła w sercu, w myślach i kontaktowała się z nim potajemnie podczas zwykłej dziecięcej zabawy, mówiąc do niego. Ze snów wiedziała, że myśli o chłopczyku, widywała go, czasem słyszała, jak ją woła i wyciąga do niej dłonie. Miewała nocą dziwne stany, czuła, jak unosi się w poziomej pozycji i z wyciągniętymi rękami zmierza w kierunku tak samo unoszącego się chłopca. Czasem płakali, czasem śmiali się, wołali coś z echem z pogłosem do siebie, ale kiedy już mieli chwycić się za ręce, jakaś siła nagłym szarpnięciem szybko ich od siebie oddalała. Bywało, że Zuza nagle w dzień krzyknęła z bólu, lub miewała dziwne chwilowe stany nastroju, ale ojciec tłumaczył to na tysiąc sposobów.

Był bogatym i znanym hodowcą słodkowodnych pereł, zaś bazę hodowlaną stanowiło tutejsze jezioro pełne znienawidzonych nenufarów i ważek… Zuza uwielbiała ważki, nazywała je nimfami, wróżkami i rozmawiała z nimi. Przestałabyś wreszcie, jesteś już dużą dziewczynką! To dobre dla czterolatek! A Zuza wybuchała wtedy płaczem tak wielkim, że budziła się w niej coraz to większa tęsknota za czymś lub za kimś… Adrian przepraszał ją wtedy i nazywał ukochaną perełką, a perły to przecież łzy i Zuza o tym wiedziała. Perły, ważki, nenufary...Tak...To wszystko stawało się powoli nie do zniesienia. Adrian spoglądał chwilami na swój mały tatuaż i myślał, myślał, myślał… O czym myślisz, tatusiu? Pytała wtedy dziewczynka, która coraz częściej obserwowała go w takich chwilach z ukrycia. O niczym ważnym, odpowiadał i zrywał się natychmiast do swych zajęć. Dlaczego masz ważkę, a mówisz, że ich nie lubisz? Kiedyś lubiłem i zrobiłem sobie taki tatuaż, teraz nie lubię, a tatuaż został. Kiedy coś robimy pod wpływem emocji, coś czego nie da się potem cofnąć, to właśnie pozostają takie niezmywalne ślady, tłumaczył siedmiolatce.

W to Boże Narodzenie Zuza jednak przeszła siebie samą, a Adrian prawie oszalał, najpierw ze strachu, potem ze złości, na końcu z radości, że wyczyn Zuzy skończył się dobrze. Przygotowała pięknie opakowane w czerwony papier blaszane pudełko — prezent z upieczonych z nianią piernikowych serduszek dla… CHŁOPCZYKA Z JEJ SNÓW i wyszła z tym na dwór w śnieg i lekki mróz, zmierzając w stronę lasu… Święty Mikołaj z pewnością lubi las, ma renifery, więc las będzie najlepszy...Na niebie tkwił niczym stalowa tarcza księżyc w pełni, powoli zaczęły sypać kolejne płatki śniegu, ciemność zapadała skokami i z chwili na chwilę coraz bardziej ukrywała świat w mroku. Kiedy święty Mikołaj z saniami i reniferami wciąż się nie pojawiał, Zuza wrzasnęła ile sił w niebo: MIKOŁAJUUU!!! I chociaż ona wolała tego świętego w czerwonym płaszczu, podświadomie wołała innego Mikołaja, choć nie miała o tym pojęcia… Zostawiła prezent w lesie i biegiem ruszyła do domu, odległego o jakieś trzysta metrów. Być może święty już tam czeka, a ona zostawiła swój prezent w lesie! Musi wrócić po niego! Wrócić, zabrać i wręczyć świętemu u siebie w domu, by ten zawiózł go chłopczykowi, bo tylko on wie, gdzie chłopiec mieszka! Tak! To jest to! Święty Mikołaj wie, gdzie mieszka jej kochany chłopczyk, za którym tak tęskni, a nie zna nawet jego imienia… Zuza!!! Zuza!!! Gdzie jesteś?! Zuzaaaa!!! Poszukiwania już trwały na dobre, tato, niania, sąsiedzi. Ale ona musi zawrócić po prezent! Musi! Zuza jednak zatrzymała się, może przestraszona ciemnością lasu, a może obawą przed awanturą? A może niejasnym przeczuciem jakimś co do tego miejsca na przyszłość? Nie miała pojęcia, że za kilka lat przyjdzie jej być może wejść w ten las-dżunglę jeszcze raz, jakże inaczej… W zupełnie innych okolicznościach. Tymczasem dłonie ojca i niani prowadziły ją żywą, całą i zdrową do domu w asyście ucieszonych odnalezieniem zguby sąsiadów i ich psów. I tylko okoliczności Wigilii stały za nią murem w jej obronie, spowodowały, że zamiast ostrej bury były uściski i łzy radości z powodu jej odnalezienia.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 43.97
drukowana A5
Kolorowa
za 69.1