E-book
18.9
drukowana A5
45.43
drukowana A5
Kolorowa
72.77
Ścieżka Czarodzieja

Bezpłatny fragment - Ścieżka Czarodzieja

Tom I cyklu Czarodziej z Białowzgórza


5
Objętość:
278 str.
ISBN:
978-83-8104-731-9
E-book
za 18.9
drukowana A5
za 45.43
drukowana A5
Kolorowa
za 72.77

Podziękowania

Ta opowieść nie powstałaby bez pomocy i wsparcia moich Bliskich. Chciałbym zatem, w tym miejscu, podziękować choć niektórym z Nich, oczywiście zaznaczając, iż nie ponoszą Oni odpowiedzialności za wszelkie mankamenty i niedoróbki tekstu, ale Ich właśnie zasługą jest to, że błędów nie ma więcej, a tekst powstał w ogóle.

Po pierwsze dziękuję Markowi Opachowi za to, iż w przerwach wędrówek Iviarika pochylał się nad krętą ścieżką Erhana, wskazując z przyganą na kamienie i przepaście, przez które bohater tej opowieści mógłby wręcz pospiesznie zakończyć swój żywot. Dziękuję również Robertowi Bartczakowi za wnikliwą lekturę zakończoną stwierdzeniem, że łatwo się w niektórych miejscach pogubić, i za to, że dał Erhanowi miłość do akordów, które rodzą struny quintarry. Dziękuję Michałowi Żurawskiemu, za heroesów przemierzających nieumarłe światy i za wszystkie nasze rozmowy aż po snu kurtynę. Dziękuję wreszcie Violi Małeckiej, za wrony kołujące nad głową i fale rozbijające się o piasek plaż, gdzie sam diabeł pogubił się w liczeniu ziaren piasku.

Dziękuję także mojemu Bratu, Mateuszowi Pustemu, za cenne refleksje i uwagi, które na zawsze zmieniły kształt Drzewa, za braterskie wsparcie i upór, by doprowadzić do wydania tego tekstu. Dziękuję moim Synom, Fryderykowi i Karolowi, za to, że byli pierwszymi, cierpliwymi aż do zaśnięcia, odbiorcami czytanego przez ich tatę tekstu. Dziękuję zarazem mojej Małżonce, Ewelinie, za głębiny lasów Baith i całą gamę namiętności, bez których Erhan nie byłby sobą, nawet, gdy utracił moc.

Dziękuję wreszcie mojemu ukochanemu Ojcu, Mieczysławowi Ryszardowi Pustemu — za nasze długie wędrówki nad rzeką i za wszystkie nasze rozmowy, a wśród nich te, które dotyczyły Ścieżki. Twój brak, Tato, dla nas jest tak niemożliwy, że nikt z nim się nie pogodził i nie pogodzi, nawet gdy świat się odmieni.

Dziękuję także Tobie, Mamo, która byłaś pierwszym czytelnikiem moich wierszy i opowiadań — bo bez Ciebie, nie byłoby w ogóle i nigdy, żadnej opowieści. Dziękuję Ci za miłość, siłę i magię, która przenika mój świat, gdziekolwiek i kiedykolwiek jestem.

Dedykując zatem Barbarze Cichowskiej — Pusty, mojej Matce Czarownicy; w dłoni wciąż ściskam klucze do królestwa, które mi dałaś.

Marcin Ryszard Pusty

Taen Ba’Loire, ok. 2237 r. p. U.

PIĘĆ DARÓW

Dał Bezimienny pierwszy dar — życie

tchnął je w martwych kamieni istnienie

i świat zaroił się śpiewem ptaków

głębokich lasów roztańczone cienie

— lecz człowiek odebrał życie człowiekowi

Dał Bezimienny dar drugi — słów mowy

by ludziom rozwiązać języki splątane

i na to, by mogli między sobą prawić

i przetrwać nawet, gdy życie zabrane

— lecz człowiek zakrzyczał jeden drugiego

Dał Bezimienny dar trzeci — uczucia

by słowa okrasić miłości tęsknotą

nad cieniem lasu słońce na niebie

by olśnić serca prawdziwym złotem

— lecz człowiek nienawiść poczuł do drugiego

Dał Bezimienny dar czwarty — rozumu

by człowiek okiełznał uczucia spowite

odkrywał prawdę zaklętą w gwiazdach

i świat odmienił na dobry użytek

— lecz człowiek kłamstwo odkrył w swym licu

Dał Bezimienny dar piąty — wybranym

udzielił cząstki świata władanie

przez cztery dary iskry rozedrganie

by splotły w jedność te poprzednie czary

— i człowiek schylił się pod ciężarem

Rozdział I. Uczeń Mihivrina

„Przez czarne sale, komnaty mroku
przeszedł czarodziej, pokonawszy cienie. Lodowe wichry, kolumny prawdy
drżały pod jego białym spojrzeniem”
Saga o Mihivrinie, IX, 1

Dzień, jak kilka poprzednich, był duszny i upalny, jak przystałoby na koniec, nie zaś połowę Żniwnego. Żar narastał aż do zmierzchu, zaś niebo nabrało przed wieczorem charakterystycznej barwy indygo, która zwiastuje załamanie pogody i koniec przejrzystego lata. Nie było w tym nic dziwnego, ani zaskakującego — zbliżała się wielka burza przesilenia roku. Chwila ta nadeszła jednak w tym roku wcześniej, niż można by się jej było spodziewać, zanim jeszcze liście na drzewach zdążyły zrudzieć, a odległe góry pokryć szronem nowego śniegu. I tylko nagłe sznury wędrownych ptaków ostrzegły ludzi przed bliską zmianą pogody.

Tuż przed zmierzchem ochłodziło się, a wilgotna bryza odświeżyła powietrze nad miastem. Ogromna cisza zapadła na wzgórzach, w górach i puszczach Taen. Całodzienny upał ustąpił, cofnął się pod naciskiem nadchodzącej nawałnicy. Na dalekim zachodzie zaczynały się tymczasem piętrzyć i kłębić czarne chmury, zwiastujące deszcz i wichurę. Roziskrzone wstęgi błyskawic rozogniły ciemność u podnóża wału mrocznych obłoków, zasnuwającego horyzont i pędzącego w stronę Taen.

Mellinar u wybrzeży Wyspy wzburzył się, zaciągnął rosnącą w siłę falą. Bryza urosła, stała się porywistym wiatrem, potem zaś wichurą, aż w końcu pierwszy poryw tornada targnął trawą na wzgórzach i koronami drzew w dolinach. Wtedy, w jednej niemal chwili, wszelkie ptaki zniknęły z przestworzy nad lądem. Tylko wielkie, samotne albatrosy mknęły na skrzydłach wciąż potężniejącego wiatru, nie dając się pochłonąć gniewnemu niebu.

Ci mieszkańcy Taen Ba’Loire, do których los się uśmiechnął, i którzy mogli to uczynić, zebrali pospiesznie plony z pól, a ich spichlerze pęczniały teraz od zboża i niedojrzałych owoców. Inni, których zasiewy jeszcze nie były gotowe do zbioru, z bezsilnym niepokojem patrzyli na nieboskłon, pełni nagłej obawy. Niejeden pomyślał o tym, że tylko siły inne, niż dostępne zwyczajnym śmiertelnikom, mogłyby go uratować z niespodziewanej opresji.

Na całej Północy ludzie prosili zatem o pomoc magów. Lecz ci, choć znali tysiąc przydatnych czarów i zaklęć, nie byli gotowi podjąć tego wyzwania. Otaczający Taen ocean, niespokojny, kapryśny ogrom wodnych przestrzeni, silniejszy był bowiem od jakiegokolwiek człowieka. Pomagali w ludzkich sprawach, wedle swego kaprysu, chęci lub zamożności proszących, ale nie było wśród członków Kręgu nikogo na tyle szalonego, by stawić czoła potędze największego z mórz, zwanego Mellinar — co znaczyło przecież w dawnej mowie — Ostateczność.

Ja jednak nie lękałem się ani szału pokrytych zwałami czarnych chmur niebios, ani potęgi rozkołysanego sztormem morza. Zatrzasnąłem okiennice, przez które do komnaty wpadał narastający wiatr i obietnica burzy. Pobiegłem kamienną drogą w dół, przez pełne ludzkiego rozgardiaszu miasto, do gospody Debrena, gdzie śpiewano tego dnia pieśni.

Karczma Debrena była budynkiem starożytnym nawet wedle miary magów — trójnawową budowlą, wzniesioną na długo przed Rokiem Utraty Loran. Jej gładkie, kamienne ściany pięły się ku skrytemu w cieniach sklepieniu. Przez umieszczone w nich wąskie, wysokie okna wpadało niewiele światła — dość wprawdzie, by podkreślić półmrok wypełniający budynek, lecz nie dość zarazem, by rozjaśnić jego przestronne wnętrza. Głównej komnaty, wysokiej na dwadzieścia valin, nie mogły rozświetlić płonące ponad głowami obecnych łuczywa, ani też dobudowane pod bocznymi ścianami kominki, które latem były zresztą wygaszone. Być może, w dawnych wiekach mrok pomieszczeń gospody, rozświetlał inny, przywołany przez magię blask. Lecz dawne czasy i ich dawne czary przeminęły, a mury trwały dalej, rzucając spokojne wyzwanie mijającym tysiącleciom i świadcząc o kunszcie cechującym ich zapomnianych budowniczych.

Kiedy przekroczyłem drzwi oberży, przy żadnym ze stołów nie znalazłem już dla siebie miejsca. Zarówno główna sala, jak i alkowy ukryte w bocznych nawach, były wypełnione po brzegi. Tłok był większy niż zazwyczaj — do karczmy zeszło się wielu mieszkańców Karensis i okolic, nie licząc licznych podróżnych, wędrujących szlakiem z południa. Wysoki, szczupły Debren uwijał się za szynkwasem, zaś dziewczęta, które zatrudniał do pomocy, nie nadążały z roznoszeniem potraw i napojów. Oberżę wypełniał śmiech i gwar leniwych rozmów, takich, na jakie mogą sobie pozwolić ludzie, którzy skończyli pracę i nigdzie im się już nie spieszy. Drewniane i cynowe naczynia uderzały zatem z brzękiem o siebie, a kufle pełne piwa stukały z głośnym trzaskiem. Niewielu z obecnych sprawiało wrażenie zmartwionych — bowiem mieszkańcy Karensis, słynący z zapobiegliwości, zdążyli oprzątnąć swoje pola i ogrody. Zresztą, tylko garść z nich naprawdę parała się rolą. Większość poświęciła się bowiem wymagającej mniej ziemi, a więcej śmiałości, hodowli koni, z których żyły nasze kamieniste, niegościnne wyżyny. Konie z Karensis sławne były bowiem na całą Taen Ba’Loire, a nawet poza jej granicami, i nie stracił swego złota ten, kto zdecydował się je zakupić.

Bliżej tyłów karczmy, wokół drewnianego podwyższenia służącego za scenę, panował już niemiłosierny ścisk, zebrani bowiem nie tylko okupowali wszelkie dostępne miejsca przy stołach, ale i szczelnie wypełniali przestrzeń pomiędzy nimi. Niewielki wzrost — nie byłem wyższy niż valin — pozwolił mi jednak przesunąć się do samego podestu, gdzie ślepy bard Kedrel przygotowywał się do występu.

Pieśniarz ten był dojrzałym mężem w sile wieku, o długich, srebrzystych włosach i rumianych policzkach. W tym czasie był już jednym z najbardziej znanych minstreli Północy, wędrującym tam i z powrotem z Czerwonych Wież aż po Południową Przystań. Niemal w tej samej chwili, kiedy udało mi się przedostać w jego pobliże, skończył stroić velonę z głosem i zaczął śpiewać, rozpoczynając występ od pieśni traktujących o bohaterach.

wieść płynie po wyspie, co zgubiona w falach

że na blask Hernalu spadła straszna plaga

dziewięć smoków z nieba spłynęło o zmierzchu

śmierć i przerażenie ludziom prostym wieszcząc

posłanie zimowe dotarło do dworu

tam, gdzie Białooki przyjmował pospołu

możnowładców wielkich i zwykłego człeka

gdzie przy stole w sobie szukał nowych pytań

wstał z ławy Mihivrin i pochwycił płomień

wyszedł w śnieg i zamieć, niebom się pokłonił

ponad zimnym morzem, przez kry i wichurę

popłynął po niebie, sokolej postury

siedem nocy księżyc ścigał nad chmurami

zatrzymał się, kłębiąc chmury Kallandranii

na równinach jasnych, pod mroku falami

tam rzucił czar pierwszy, smok padł w dół jak kamień

zarzucił czarodziej sieć świateł na niebie

używając pieśni, co wezwał w potrzebie

spętał kolejnego, pochwycił go w locie

prosto w morze strącił, czyniąc kropli krocie

przez chwilę krążyły nad nim, wolno, pozostałe

nie mogąc zrozumieć, kto im czoła staje

wtem ujrzały maga, jak rośnie na brzegu

Kallandaru Taen wiernego od wieków

i kolejny skończył, pochwycony słowem

co go chwyta i miażdży, rozciera o nieba

tylko łuski dźwięczą, spadając z powrotem

pot na czole maga — czyżby już omdlewał?

lecz reszta już blisko, już nie czas na klątwy

ku magowi sięgają zęby długie, lśniące

języki płomienia, ogony, i szpony

czy umykasz stąd, magu, grozą porażony?

nie, sięgnął czarodziej do sakwy ukrytej

wydobył pył kwiatów, co lśni pod księżycem

i cisnął go w powietrze, gasząc blaski słońca

pętając złe stwory snem głębszym od końca

jaki Bezimienny z łaski nam przeznacza

i wszystkiemu, co żyje, tak smokom wyznacza

by pokotem się kładły wokół niego, pana

sal Czarnego Dworu, Mihivrina maga!

Trzeba było słyszeć śpiew Kedrela! Wykonanie ballady było przepiękne. Obecni nagrodzili je głośnymi oklaskami oraz sporą ilością monet, wśród których srebrem zalśnił jeden lub dwa talary.

Wiedziałem wprawdzie już wtedy, kim jest mój wuj i co to, mniej więcej, oznacza, iż jest on czarodziejem. Ale śpiewana mocnym, melodyjnym głosem pieśń, przy wtórze niepokojącej, dziewięciostrunowej velony, ukazała mi nagle kogoś większego i bardziej wspaniałego, niż człowiek, który zastąpił mi utraconą rodzinę.

I z nagłą miłością do muzyki narodziło się we mnie coś więcej — nie pragnienie jeszcze, ale jego przeczucie, właściwie dopiero pragnienie, by zapragnąć, ledwie co uświadomiona tęsknota… ale za czym? Coś odezwało się w moich żyłach, a serce odpowiedziało temu czemuś — nieujarzmioną dzikością. Czego zapragnąłem? Tego jeszcze nie wiedziałem wtedy.

Kedrel, krzepki, siwowłosy mężczyzna o zamkniętych powiekach, śpiewał zaś dalej o rzeczach strasznych, jakie miały miejsce w dniach mających miejsce tuż po Wojnach Spustoszenia — i o tym, jak stawił czoła niebezpieczeństwom Mihivrin z Karensis, wielki mag Północy. A kiedy śpiewak skończył, ponownie nagrodzony oklaskami i garścią pieniędzy, nagle pojąłem, że prawda ma niejedno oblicze.

Bo i prawdziwy był ten Mihivrin z pieśni, i prawdziwym człekiem był mój wuj. Lecz co będzie prawdą dla jednych, nie będzie nią dla drugich. A skoro świat składa się z wielu prawd, jaką przez niego kroczyć ścieżką? I jaką przez niego obrać drogę?

Pieśniarz przerwał. Miałem nieodpartą ochotę, by podejść i zapytać go o te sprawy. Kiedy tłum zebranych ruszył ku szynkwasowi, podsunąłem się bliżej i stanąłem na wyciągniecie ręki od siedzącego nieruchomo mężczyzny. Z bliska dostrzegłem, że włosy miał bardziej siwe niż jasne, a twarz przeoraną zmarszczkami. Jego uczennica, którą dopiero spostrzegłem, niewiele starsza ode mnie ciemnowłosa dziewczynka, ostrożnie wzięła z jego rąk velonę. Rzuciła na mnie spojrzeniem i uśmiechnęła się, a potem zeszła z podwyższenia. Poczułem ukłucie zazdrości. Oto ona miała na co dzień to, czego ja dopiero nauczyłem się pragnąć i kochać!

Kedrel w jakiś sposób wyczuł moją obecność. Nim zdążyłem cokolwiek rzec, obrócił ku mnie zamknięte oczy i odezwał się głębokim, lekko zachrypłym głosem:

— Podobał ci się występ, młody człowieku?

Stałem, stropiony. Pieśniarz roześmiał się cicho i odpowiedział na niezadane pytanie:

— Ci, którzy utracą wzrok, z łaski Bezimiennego zyskują na innych zmysłach. Słyszałem twoje kroki, odmienne w gwarze sali. Poznałem po nich, że stąpasz lekko, czyli albo jesteś niewiastą, albo bardzo młodym człekiem. Ale twój oddech brzmi mało kobieco, przyjacielu. Podejdź bliżej — słuch nie opowie mi nic, o twojej twarzy.

Posłuchałem, ciągle milcząc — oczarowany tym, iż mimo kalectwa, bard bezbłędnie odgadł, kto do niego się zbliża. Wstąpiłem na podwyższenie. Kedrel wyciągnął rękę i delikatnie obmacał moją twarz.

— Znam cię — powiedział po chwili milczenia — a może raczej kogoś podobnego. Jesteś krewnym nikogo innego, niż Mihivrina Białookiego, pana na Karym Dworze.

— To mój wuj — przyznałem, jeszcze bardziej onieśmielony.

Bard poszukał ręką mej dłoni. Przez dłuższą chwilę starannie badał jej kształt, a potem ją puścił.

— Masz silne palce — zauważył — i zręczne. Wiele nimi można osiągnąć, w dobrej, czy złej sprawie, chłopcze.

Jego twarz przybrała nieobecny wyraz. Zaczął cicho nucić, pieśń bez słów, a ja poczułem się jakbym stanął na brzegu wartkiego, wiosennego strumienia, perlącego się po kamienistym dnie. Gwar karczmy odpłynął, a melodia przepływała przeze mnie, targała moje włosy, pieściła serce i napawała otuchą. Nawet nie zauważyłem, kiedy skończył, a cisza, jaka zawisła pomiędzy nami, była kroplą współczucia w odległym, niewyraźnym szumie rozmów i śmiechów, wypełniających gospodę.

— Erhan — powiedziałem — mam na imię Erhan.

Kedrel uśmiechnął się. Czar prysł, otaczający nas świat powrócił, nagłą falą dźwięku i zapachu.

— Miło cię poznać, Erhanie z Karensis — powiedział — pozdrów ode mnie wuja i powiedz, że gdy zima nastanie nad Wzgórzami, Kedrel zapuka do bramy Dworu.

Zapomniawszy, że nie może tego zobaczyć, skinąłem głową.

— Teraz wybacz mi — dodał — chyba muszę się posilić Leevaine! — zawołał, a ciemnowłosa dziewczynka podeszła do niego tanecznym krokiem.

Leyyon, mój rówieśnik, syn zarządcy Karensis, a natenczas najlepszy mi przyjaciel, przepchnął się do mnie przez tłum i trącił mnie łokciem w ramię. Potrząsnąłem głową, powracając do świata prostych, dziecięcych prawd.

— Do zobaczenia, Erhanie — rzekł łagodnie Kedrel.

— Do zobaczenia, mistrzu — odparłem i poszedłem za Leynnonem.

Ostrożnie przesunąłem się przez zbity mur ludzi. Obejrzałem się raz czy drugi, ale zwarta ciżba zasłoniła mi siedzącego na scenie barda.

Po chwili wyszedłem na zewnątrz, wprost w objęcia przyjemnego, letniego wieczoru. Pochłodniało. Obłoki nie zdążyły jeszcze zagarnąć całego nieba, wiatr malował wstęgi na burzowym horyzoncie.

— Zapytaj wuja o te smoki — powiedział złotowłosy, wysoki Leyyon, kiedy usiedliśmy na murze otaczającym podjazd do oberży.

Oczy lśniły mu błękitnym głodem niezaspokojonej tęsknoty. I jemu przypadła do serca pieśń o dalekich krainach, gdzie inne gwiazdy świecą, a wszystko jest nowe i niepoznane. Na przymglonym niebie zapalały się pierwsze gwiazdy. Tylko na zachodzie rosła ogromna, czarna ściana — znak końca spokojnego lata. O smoki? Nie zdążyłem mu odpowiedzieć.

— Coś ty — zmarszczyła piegowaty nos rudowłosa Weila, córka oberżysty i jednej z młodych kobiet zamieszkujących na pięterku domu przy gościńcu — nie wolno pytać Lorda o takie sprawy. Po to śpiewa się pieśni, żeby czarodzieje i rycerze nie musieli opowiadać.

— To skąd pieśniarze wiedzą, jak było? — odgryzł się Leyyon.

Kiedy zaczęli się kłócić, wstałem bezgłośnie.

Pomimo zachęt Mihivrina, nigdy nie czułem się dobrze w towarzystwie innych dzieci — ich beztroska odrzucała mnie, a naiwność napełniała głęboko tajoną rozpaczą. Z nikim nie rozumiałem się też tak, jak z moim wujem, mimo dzielącej nas różnicy wieku. Nagle odkryłem, że podobną, choć zupełnie inną tożsamość dzielę z Kedrelem. Była to dziwna myśl.

Dlatego, nie żegnając się z towarzyszami, pobiegłem na Białowzgórze. Przemknąłem przez labirynt uliczek najstarszej części miasteczka, gdzie sterane czasem mury i łuki sklepień nachylały się nad gładkim brukiem, pełgającym ciepłym światłem latarń, a nieliczni przechodnie niespiesznie zmierzali do domów.

Budynki były tu wysokie i ciemne, starożytne ściany wznosiły się ponad zaułkami, skąd zapobiegliwi mieszczanie zabrali wszelkie przedmioty, które mogłyby zostać porwane przez wiatr lub ulewę. Zmierzch tymczasem zapadał coraz głębszy. Coraz to kolejne gwiazdy zapalały się na szybko ciemniejącym nieboskłonie. Jedno z okien mijanego przeze mnie domostwa otworzyło się, ulicę zalał roztańczony blask świec, zapach kwiatów i wina — perlisty, kobiecy śmiech popłynął ponad moją głową, ścigając mnie wśród rosnących cieni nocy.

Mijając kolejne przecznice i domy, biegłem po łagodnych zakosach kamiennej ulicy, wiodącej od stanowiącego północną granicę miasta mostu na Karym Potoku ku szczytowi panującego ponad osadą Białowzgórza. Wspinałem się, wciąż biegnąc, aż dotarłem do bramy Dworu, którą stanowiły dwa obeliski z czarnego kryształu, wyższe i potężniejsze od dorosłego mężczyzny. Gdy się do nich zbliżyłem, obydwa rozpłomieniły się ciepłym, ciemnym blaskiem, rozsiewanym przez kształty wirujących w ich wnętrzu run.

Te obeliski były bramą twierdzy, jak mówił Mihivrin — wzniesionej tu na długo przed powstaniem Dworu i miasta u jego stóp. Nikt wrogi jej władcy nie mógł przekroczyć bariery, jaką tworzyły, za wyjątkiem najpotężniejszych adeptów Sztuki — a nawet nikt z nich nie mógłby tego uczynić bez jego wiedzy.

Piętrzyły się nade mną teraz, niczym dwie spirale zaklętej w materialny kształt ciemności. Lecz przecież nie były mrokiem, ale światłem, tylko innym, niż światło naszego słońca, księżyca i gwiazd — światłem odmiennych miejsc i czasów, światłem, które zdawało się żyć własnym, niepojętym dla mieszkańców Taen Ba’Loire życiem. Kształty, wirujące w ich strukturach układały się w nieznane słowa, a te w zdania, w obcym człowiekowi wyrażone języku — i nawet wuj mój twierdził, że nie zdołał nigdy ich pojąć.

— Są dzieckiem odmiennej, niż nasza, magii — mawiał — i lepiej nie próbować bez potrzeby wymawiać imion, jakie wyrażają, nawet gdyby ktoś odgadł, jakie to imiona. Sam Bezimienny tylko wie, kto lub co odpowiedziałoby na wezwanie.

Atoli, jak zawsze, gdy tylko skierowałem ku nim spojrzenie, natychmiast przyciągnęły mój wzrok. Jednak potrzeba rozmowy z wujem była silniejsza od pragnienia zagłębienia się w ich pulsującą ciemność. Z najwyższym wszakże trudem oparłem się pokusie, by położyć dłonie na chłodnej powierzchni kryształu i wpatrywać się w jego głębie tak długo, aż nadejdzie zrozumienie. Potrząsnąłem głową i pobiegłem dalej, prosto do przydworskiej stajni, nie poddając się czarowi niemego wezwania. Wiedziałem skądś, że zastanę tam Mihivrina.

I spotkałem go w niej, oczyszczającego kopyto jednego z naszych słynnych, karensiańskich koni. Trzymał krzepką dłonią nogę Nordwesta, ogromnego, siwego ogiera, i ostrożnie uwalniał ją od jakiegoś złośliwego kamyka. Czynił to przy tym jak zwyczajny człowiek, nie jak ten potężny czarodziej, o którym opowiadała pieśń. Patrząc na jego znoszone odzienie, trudno było uwierzyć, że wszechmocny mag z legend i on to jedna i ta sama osoba. Ale nie było przecież innego Mihivrina z Czarnego Dworu.

Kiedy złapałem oddech, powiedziałem wujowi o Kedrelu. Niewysoki i szczupły Mihivrin, w ciemnym, wtapiającym się w tło odzieniu, przetarł przyprószone siwizną włosy i podrapał się po gładko wygolonym policzku.

— Kedrel — powiedział z uśmiechem — nie lada zaszczyt cię spotkał, Erhanie. To jeden z największych pieśniarzy Taen.

— Twój przyjaciel? — zapytałem.

Potrząsnął głową.

— Znamy się, ale znajomość nie świadczy o przyjaźni. Dobrze wiedzieć, że nadal czaruje głosem i ma dosyć siły, by wędrować szlakiem do Wież. Nie jest już młody, mój chłopcze. A i tak, z każdym rokiem, wyrusza traktem w stronę Przystani. Nawet las Baith zna jego pieśni, a z czasem zrozumiesz, ile to znaczy. Powiadasz, że zamierza nas odwiedzić zimą? To dobrze.

— Wuju -… — zacząłem. Przez chwilę zbierałem słowa, a potem ostrożnie spytałem Mihivrina o to, co usłyszałem w balladzie.

Westchnął, spojrzał na mnie i wzruszył silnymi ramionami. Węzły muskułów zafalowały pod zużytym, wytartym suknem jego koszuli.

— To nie były smoki, Erhan — powiedział — tylko werrany. I nie plaga, tylko pięć. Jakimś cudem doleciały na Kallandar z kontynentu… Pustoszyły Równinę Hernal, a panowie i panie z Wież byli zajęci ważniejszymi sprawami — wuj poklepał konia po potężnym, lśniącym ciele. Rumak zarżał cicho.

Mihivrin puścił jego kopyto, a Nordwest parsknął, uderzając nogą o klepisko stajni.

— Pamiętaj, dobry bard zawsze ubarwia swoją pieśń — dodał — Kto by słuchał prawdy? Prawda jest brudna, zimna i mokra… — ponownie złapał rumaka za nogę i obejrzał krytycznie swe dzieło.

— Dla ludzi jest wiele prawd — powiedziałem z wahaniem, wyrażając myśl, jaka nękała mnie od opuszczenia gospody.

— Tak, Erhan. I każdy z nas ma inną — Mihivrin postawił kopyto Nordwesta na ziemi — A zarazem trzeba wierzyć, że jest jedna i jedyna. Bo prawda jest zagadką… I tylko Bezimienny wie, jakie jest jej rozwiązanie. No, ale lepiej podaj mi zgrzebło, wyczyścimy grzbiet naszemu przyjacielowi.

Pobiegłem do ściany i prędko podniosłem największe zgrzebło, jakie wpadło mi w dłonie. Na zewnątrz rozszumiał się już zachodni wiatr. Wyglądając przez niewielkie okienko, spostrzegłem, że zachmurzyło się już znacznie, a czarne palce obłoków, jak forpoczty nacierającej armii, błyskawicznie zajmują wolną jeszcze od cienia część wieczornego nieboskłonu. Wał obłoków zdusił już poblask pozostawiony przez zachodzące słońce i krok po kroku pożerał gwiazdy, wciąż śmiało jaśniejące w niezbadanej otchłani nieba.

Widok ten z jakiegoś powodu zaniepokoił mnie, jakbym przeczuwał nadchodzące niebezpieczeństwo. Poczułem przebiegający po plecach dreszcz i zamknąłem okiennicę, starannie zabezpieczając ją krótkim, żelaznym łańcuchem o grubych ogniwach, który dawny budowniczy stajni umieścił w tym miejscu na wypadek takiej właśnie pogody, jak dzisiejsza.

Wróciłem do Mihivrina i podałem mu trzymane w ręku zgrzebło, on zaś miarowymi, spokojnymi ruchami zaczął czyścić boki i grzbiet rumaka. Zanucił coś w nieznanym mi języku, wtórując poświstowi uderzeń wiatru, który stawał się coraz bardziej natarczywy, ale nie mógł przeniknąć do wnętrza cichej, przytulnej stajni. Nordwest, wyraźnie zadowolony, machnął kilka razy ogonem, uderzył przednim kopytem w ziemię, parsknął i pochylił łeb nad wypełnionym wodą poidłem, zasłuchany.

— Werrany? — zapytałem, wpatrując się w wuja, kiedy ten przestał na moment nucić. Ta nazwa brzmiała fascynująco. Mihivrin westchnął ponownie. Spojrzał na sufit, jakby liczył znajdujące się na nim krokwie.

— Paskudne, zębate jaszczury, latające na ogromnych skrzydłach. Wielkie jak dziesięć albo i dwadzieścia orłów naraz. Żyją daleko na południu i wschodzie, na szczęście — rzadko przylatują tutaj. W Kerranii są prawdziwą plagą. Kerran werran ragraii, jak tam powiadają. Kerrania werranami stoi, mówiąc po naszemu — Mihivrin zamyślił się, najwyraźniej rozważając jakiś problem. Często mu się to zdarzało — chwile zamyślenia, przerywające rozmowę.

Poczekałem chwilę, ale ciekawość nakazywała mi drążyć temat.

— A smoki?

Wuj uśmiechnął się, powracając do rzeczywistości.

— Smoki istnieją w baśniach i pieśniach, o ile mi wiadomo, na szczęście nigdzie indziej. Werrany są prawdziwe, Erhan. Bardzo prawdziwe, niestety.

Odłożył zgrzebło na ziemię, odwrócił się i znów zaczął oglądać kopyto ogiera, zmarszczywszy czoło, a ja stałem, trawiąc uzyskane informacje.

Werrany, werrany. Werrany. Obróciłem to słowo w głowie. Miało niesamowity, czarodziejski, tajemniczy posmak. Brzmiało lepiej niż jakieś głupie smoki, które są tylko w baśniach.

— Chciałbym je zobaczyć — westchnąłem cicho, sam do siebie. Jednak Mihivrin miał bystry słuch. Zmarszczył brwi i spojrzał na mnie surowo.

— Nie chciałbyś — powiedział — a ja na pewno nie chciałbym, żebyś je oglądał. To by znaczyło, że albo one są tutaj, albo ty jesteś tam, co na jedno by wyszło.

— Chciałbym — uparłem się — Skoro ty je widziałeś, ja też mam do tego prawo.

Ku mojemu zaskoczeniu, choć wiedziałem, że wuj mój nie lubił zapalczywości i drażnił go bezcelowy upór, Mihivrin nie rozgniewał się, tylko roześmiał. I zamiast odesłać mnie do pożytecznego zajęcia (a znalazłby ich na poczekaniu mnóstwo), puścił nogę Nordwesta, a potem przyciągnął mnie płynnym ruchem do siebie i obrócił w stronę wnętrza stajni.

— No proszę! — zaśmiał się — Mówisz, że też masz prawo? No, no. Więc patrz — powiedział i machnął w powietrzu wolną ręką. Nie wymówił żadnego słowa, nie uczynił niczego innego, niż niedbałe poruszenie palcami, jakby strzepywał z nich niewidzialny pył.

Ale ja zachłysnąłem się powietrzem i zamarłem, zaskoczony. W powietrzu nad nami, tuż pod wysokim sklepieniem budynku, zawisł zielonoszary jaszczur, rozkładając ogromne, błoniaste skrzydła, z trudem mieszczące się w obszernej przecież stajni. Jego beczkowate ciało, długości co najmniej trzech koni, było zwarte i pokryte łuską. Małe, złośliwe oczy wbijały się we mnie wygłodniałym, czerwonym spojrzeniem. Wrzasnął przeraźliwie, zaś jego krzyk uderzył mnie niczym tnący ciało, niewidzialny nóż. Stwór wrzasnął raz jeszcze, rozwierając wielkie szczęki, najeżone rzędami ostrych jak igły zębów. Każdy z nich był grubszy niż palec mego wuja! Oddech bestii, jak gorący wiatr uderzył mnie prosto w twarz, niosąc odór zgniłego mięsa, bijący z czerwono-szarej gardzieli.

Krzyknąłem, wyrywając się z odrętwienia i skoczyłem w tył, potknąłem się o coś, upadłem na plecy, a potwór zwalił się na mnie niczym szalejąca za ścianą burza.

Mihivrin machnął ręką. Iluzja rozpłynęła się w chwili, w której zęby stworzenia sięgały mej twarzy.

— Więc to był werran — powiedział mój wuj — Zapamiętaj, jak wygląda. Jeśli gdzieś je spotkasz… Cóż, mam nadzieję, że nauczę cię do tego czasu, jak się przed nimi bronić. Najlepiej je w każdym razie zostawić w spokoju. Ale dość na tym…

— Spokojnie — pogładził zaniepokojonego moim zachowaniem ogiera, który pod jego dotykiem znieruchomiał — Biedaku, jak dobrze, że to nie dla ciebie była ta iluzja.

Koń parsknął, uspokojony. Inne rumaki zawtórowały mu. Leżałem na sianie, oszołomiony i wstrząśnięty. Na zewnątrz srożył się narastający sztorm, deszcz walił o dachy i ziemię, wściekły, gotów powalić i zatopić niebaczną ofiarę. Przeciągły grzmot zadudnił ponad nami, ściany budynku zadrżały. Ale werran zniknął bez śladu, a stajnia znów była ciepła i cicha, wypełniona szeptem końskich kroków i oddechów.

I nagle, wbrew niedawnemu przerażeniu, poczułem straszliwą, nieodpartą chęć, by zobaczyć tego stwora znowu. Przymknąłem zatem oczy, myśląc o wizerunku werrana, wyczarowanym przez Mihivrina.

Teraz, gdy nie wisiał nade mną, niczym obietnica ostatecznej zguby, mogłem spokojnie przyjrzeć się obrazowi, który zapamiętałem: zmyślnie ukształtowaną głowę, kościane wyrostki, pomagające sterować wielkim ciałem w szybującym pod chmurami locie — i smukłą szyję, gotową zginać się i uderzyć w każdym kierunku, z tą samą, fascynującą siłą. Widziałem węzłowate mięśnie napinające się wzdłuż torsu i skrzydeł, spostrzegłem też delikatną fakturę ich skórzastej błony. Spojrzałem znów w małe oczy — i zrozumiałem, że nie było w nich morderczej dzikości, jak myślałem w pierwszej chwili, ale nieustannie obecny w umyśle stworzenia, czający się na granicy życia głód.

Zachwyciło mnie piękno ukryte w jego wężopodobnej istocie. Zarazem jednak — posmutniałem. Pojąłem bowiem, jak jest on godny współczucia. To nie był potwór z pieśni, lecz stworzenie z krwi i ciała, którą obcy nam świat ukształtował w dalekich, ciemnych dżunglach południa, nim jeszcze nasze góry wzniosły się ku niebu, a które istniało, mimo przemijających eonów, każdego dnia walcząc o przetrwanie.

Co ja bym czuł, będąc taką istotą, równie starą, jak runy strzegące Białowzgórza? Gdy pomyślałem o Znakach Bramy, ich obraz nałożył się na wizję stworzenia, które pieśniarz mylnie nazywał smokiem. Wiatr za ścianą zawył, uderzył w chroniący nas przed natarciem nawałnicy budynek, na jego dachu zatrzęsły się krokwie. Obie wizje zlały się w jedną — i nagle przestały być tylko wyobrażeniem, a stały się czymś na kształt rosnącej w mych myślach jawy. Wirujące kształty run układały się w obraz szybującego pod niebem stworzenia, jego skrzydła przeplatały się z ich zarysami… Wówczas, nie wiedzieć skąd, napłynęły słowa, które wymówiłem nie ustami, ale duszą.

I wtedy — na Pięć Darów! — zobaczyłem! Wysokie urwiska wznosiły się kredowymi ścianami ku niebu, gorące dżungle parowały u ich stóp, a setki ogromnych cieni krążyły wysoko pod gęstymi obłokami, rozświetlonymi tropikalnym słońcem. Unosiłem się swobodnie, lekko i radośnie wzbijając się między delikatną mgiełką rodzących się obłoków. Na twarzy czułem uderzenia wiatru, a powietrze wokół było wypełnione śpiewem moich braci i sióstr. Płynąłem przez niebo jak delfin przez fale morza, końcami skrzydeł balansując na zmiennych fałdach powietrznych prądów. Machnąłem ogromnymi skrzydłami, a moje pragnienie przeleciało po nich, aż zadrżały i załopotały, dając memu szybowaniu nową energię. Oto byłem młody i silny, gotów wznosić się ku niebu… Ale kim byłem? Sen o stajni… Sen o gospodzie… Sen o kształtach wirujących wewnątrz… Tylko sny… Czułem też pragnienie śpiewu, zaś więź tworząca sny była słaba, rwała się i zanikała. Niemal przestała mnie wiązać, a ja poczułem wolność, jakiej nie doświadczyłem jeszcze nigdy. Więc otworzyłem wypełnioną rzędami ostrych zębów paszczę i zaśpiewałem wraz z mym rodzeństwem, niczym się już nie przejmując. Dryfowałem wysoko ponad nic nie znaczącym światem, ponad gorącym lasem, nad spokojnymi gniazdami na niedosiężnych szczytach gór, nad zdradliwym, niebezpiecznym morzem…

— ERHAN! — zagrzmiało niebo wokół mnie, a ja skuliłem skrzydła, spadając w dół jak kamień. Uciec, uciec przed tym głosem, który pochwycił mnie i wstrzymał w locie…

— Erhan! — głos Mihivrina przebił się przez wizję, ogarnął mnie i ściągnął, wirującego jeszcze, z wypełnionego łoskotem jego wezwania nieba. Cienie rozpłynęły się, wszechobecny śpiew ucichł.

Zamrugałem powiekami. Wizja zniknęła. Znów byłem w stajni. Leżałem na ubitym klepisku, pojedyncze źdźbła słomy kłuły mnie w kark. Wuj klęczał przy mnie, patrząc mi prosto w oczy. Trzymał mnie mocno za ramię.

— Byłeś gdzieś. Widzę to w twoich oczach. Powiedz!

O dach stajni bębnił deszcz. Stukot kropel nasilał się, narastając do siły wściekłej ulewy, po czym znów słabł. Ponad nami przetaczał się oddech wielkiego oceanu. Na niedalekim wybrzeżu fale wielkości wzgórz unosiły się leniwie, z nieposkromioną zdałoby się potęgą, i z furią rzucały na strzaskane skały zachodniego brzegu. Wszystko to widziałem niezmiernie jasno, jakby moja oszołomiona jaźń rozciągnęła się na wypełnione nawałnicą niebiosa, sięgając od pokrytych pianą czerwonych plaż do skalistych klifów północy.

— Powiedz — powtórzył Mihivrin, a jego cichy głos ogarnął mnie i przytrzymał. Otworzyłem usta, ale nie mogłem wydusić z siebie słowa. Tylko niezrozumiały skrzek wydarł się spomiędzy moich zębów, załopotał sycząco.

— Powiedz! — krzyknął mój wuj, uderzając we mnie słowem jak biczem.

Wiążący moją krtań węzeł rozpłynął się nagle.

Opowiedziałem. O runach błyszczących w ciemności. O tym, jak stałem się werranem.

O swobodzie lotu i pięknie gór, na których szczytach miałem dom. Nawet o śpiewie płynącym nad górami.

Mihivrin, nie puszczając mego ramienia, jakby lękał się zerwać kontakt między nami, z wolna wyprostował się. Krople deszczu biły o dach. Bam, bam, bam — każde uderzenie przeszywało mnie niczym cios.

— Ta wizja to jedna z rzeczy, jaką potrafią władający mocą — zanurzyć się w umyśle innej istoty. Niekiedy nawet na jakiś czas się nią stać i żyć jej życiem… — powiedział mój wuj.

— Byłem werranem? — wyszeptałem.

— Mogłeś nim być — odparł z powagą — a nawet… Tylko ktoś biegły w Sztuce umie to czynić w miarę bezpiecznie dla swej duszy, a i wtedy całkiem nie uniknie zagrożenia. Gdybyś nie wrócił, mogłeś stać się werranem — na zawsze.

— Tak… — przypomniałem sobie, jak ogarnęło mnie pragnienie śpiewu.

— Stare Znaki — mruknął Mihivrin, ściskając mnie nieco mocniej za ramię. Ten mimowolny gest jego palców nie uszedł mojej uwagi.

— Erhanie, Stare Znaki… Lecz… — zapatrzył się gdzieś w przestrzeń, ponad moją głową. Jego białe oczy zasnuły się mgłą, jakie niosą wspomnienia. Milczeliśmy dłuższą chwilę. Nordwest wreszcie parsknął cicho. Za ścianą przetoczył się kolejny grom, długim, dudniącym rykiem wstrząsając ziemią.

Nagle do głowy przyszła mi pewna myśl, niedorzeczna, ale zmieniająca się z przypuszczenia w coś na kształt pewności.

— Jestem taki jak ty? — zapytałem nieśmiało.

— Co? — Mihivrin otrząsnął się z zamyślenia — Co mówisz, chłopcze?

— Taki jak ty. Jestem magiem? — właściwie, to trudno mi było to rzec. Ja? Sierota, podrzutek przygarnięty w imię więzów krwi. Czarodziej?

Wuj przykucnął koło mnie, tak, że nasze oczy znalazły się na jednej wysokości. Wytrzymałem jego pozbawione tęczówek spojrzenie, choć nagle poczułem trwogę. Cóż takiego zobaczył, że jego oczy tak się zmieniły? Mihivrin tymczasem położył mi drugą dłoń na ramieniu i powiedział uroczyście:

— Masz w sobie moc. I jesteś czarodziejem, jak twój ojciec i jak ja. Czujesz to. Wiesz, że to prawda.

— Czuję… — powiedziałem bardziej do siebie niż do niego. I umilkłem, bo nie umiałem opisać tego, co było we mnie. Jak twój ojciec i jak ja.

— Posłuchaj, nie chciałem, byś zbyt wcześnie przestał być dzieckiem. Ale dla twego dobra, musisz poznać siebie. Zaakceptować to, co czai się w tobie. Najwyższy czas, byś zaczął prawdziwą naukę. I to szybko. Co myślisz o werranach?

Byłem jeszcze zbyt wstrząśnięty niedawnymi doświadczeniami, by poczuć radość z wygłoszonej przez czarodzieja zapowiedzi.

— Są piękne — powiedziałem, kiedy wuj pomógł mi podnieść się z klepiska — I głodne… Jak je pokonałeś? Te na Równinach Hernal?

— Pomogli mi przyjaciele — wyjaśnił, wolną ręką strzepując z mojego odzienia słomę — Zarzuciliśmy na nie sieci i ogłuszyliśmy. Potem kapitan statku z Lantrye zgodził się je zawieźć, za odpowiednią zapłatą, na bezludne wysepki na południu. Nie chciałem ich zabijać, skoro nie było takiej potrzeby. One nie lubią daleko latać nad zimnym morzem, ale zadziwiająco dobrze pływają i bardzo lubią ryby. Mam nadzieję, że jest im dobrze tam, gdzie są. Ale to mało bohaterskie, więc pieśniarze nieco zmienili opowieść.

— A te wszystkie czary? — zapytałem, mając nadzieję, że rozczarowanie w moim głosie nie ubodzie wuja. Zdawało się, że go nie wyczuł — Te zaklęcia, o których śpiewał Kedrel?

— Niewiele było w tym wszystkim, Erhanie, jakiejkolwiek magii, chociaż zaklęcia też pomogły. Widzisz, magia tak naprawdę słabo działa na istoty podobne werranom, chyba że — umilkł na chwilę — chyba że Wielkie Arkana…

— Wielkie Arkana? — podchwyciłem zafascynowany. Nieznane słowa wyparły ze mnie resztki strachu.

— Wyższe poziomy magii — powiedział z nagłą powagą w głosie — Tak je się nazywa. Wielkie zaklęcia. Nie proste czary, jakie rzucisz przy stole. Nie czar na deszcz, czy na dobre zbiory. Nie kula ognista, ciśnięta przeciwko wrogom — nagle uśmiechnął się przelotnie, przez ułamek sekundy, znów coś wspominając.

— To wszystko są drobne, przydatne czasami czary. Niewiele z nich szkody, nawet jeśli i niewiele przynoszą pożytku. Chociaż i one mogą być groźne, użyte w złym celu.

Umilkł i spoważniał.

— Ale jest też inna magia. Wielka magia, wstrząsająca światem w jego posadach. Są zaklęcia bez słów, czerpiące energię z samej esencji rzeczywistości. Albo i spoza niej. I są prawdziwe słowa, krążące nieskończenie powoli między gwiazdami, które wypowiedział ongi temu Bezimienny, a ludzie próbują je czasami powtórzyć. Jest milion rodzajów magii… Nikt nie zna wszystkich, Erhanie.

Jestem magiem. Jak Mihivrin. I mój ojciec.

— Nauczę się ich — szepnąłem sam do siebie — wszystkich czarów.

— Tak bardzo pragniesz być władcą mocy, Erhanie? — rzekł Mihivrin cicho, cofając dłoń i podnosząc się z klepiska. Nagle wyrósł nade mną, wysoki, jakby daleki, obcy.

To było ważne pytanie. A jeszcze ważniejsza była odpowiedź.

Brzmienie jego głosu zaskoczyło mnie. Nagle dostrzegłem, że magia może wiązać się z błotem i bólem, z zębatą paszczą werrana. I z głodem, jaki czai się w jego umyśle. I z białymi oczami bez tęczówek, które widziały zbyt wiele.

Nie była to wesoła myśl, ale nie zniechęciła mnie. Wprost przeciwnie. Skoro mogłem — to chciałem być kimś takim, jak Mihivrin. Zdecydowanie zatem kiwnąłem głową.

— Chcę być czarodziejem, jak ty, wuju. Chciałbym poznać Wielkie Arkana, i te małe czary też — oświadczyłem.

Mihivrin, powoli, głosem lekkim i czystym, zaczął śpiewać.

Dał Bezimienny pierwszy dar — życie

tchnął je w martwych kamieni istnienie

i świat zaroił się śpiewem ptaków

głębokich lasów roztańczone cienie

— lecz człowiek odebrał życie człowiekowi.

Dał Bezimienny dar drugi — słów mowy

by ludziom rozwiązać języki splątane;

i na to, by mogli między sobą prawić

i przetrwać nawet, gdy życie zabrane

— lecz człowiek zakrzyczał jeden drugiego

Dał Bezimienny dar trzeci — uczucia

by słowa okrasić miłości tęsknotą

nad cieniem lasu słońce na niebie

by olśnić serca prawdziwym złotem

— lecz człowiek nienawiść poczuł do drugiego

Dał Bezimienny dar czwarty — rozumu

by człowiek okiełznał uczucia spowite

odkrywał prawdę zaklętą w gwiazdach

i świat odmienił na dobry użytek

— lecz człowiek kłamstwo odkrył w swym licu

Dał Bezimienny dar piąty — wybranym

udzielił cząstki świata władanie

przez cztery dary iskry rozedrganie

by splotły w jedność te poprzednie czary

— i człowiek schylił się pod ciężarem

Mihivrin umilkł. Popatrzył na mnie przenikliwie.

— Od dziś rozpoczyna się twoje terminowanie, uczniu — powiedział — Nie ciesz się, bo jestem surowym mistrzem — lecz wtedy, wbrew poważnym słowom, wybuchnął jeszcze serdeczniejszym śmiechem. Cień na jego twarzy zniknął, zastąpiony zwyczajną pogodą.

Wyprostowałem się i przybrałem uroczystą minę.

— Dobrze, mistrzu — odparłem z powagą.

— Być magiem to coś więcej niż machanie rękoma. Bycie magiem to odpowiedzialność, to ciężar, który dźwigasz bez nagrody, bo bez zrozumienia innych. Mag zawsze odpowiada za swoje czyny, za to zrobił i za to, czego nie zrobił, choć wiedział, że powinien… — urwał i zamyślił się na chwilę,

— Będziesz moim uczniem, dopóki nie przejdziesz Próby Kręgu, albo, co gorsze, Ścieżki… Ale to kiedy indziej — Mihivrin spojrzał na mnie z lekką zadumą — teraz musimy nakarmić Nordwesta, a potem czas na naszą kolację. Pamiętaj, połowa magii leży w zdrowym rozsądku i szybkim koniu, Erhanie. Co najmniej połowa.

Rozdział II. Śpiewające Drzewo

Mihivrin Białooki, najpotężniejszy z żyjących magów Północy, a kto wie, czy nie największy z magów, jacy kiedykolwiek stąpali po ziemiach Taen, żył jakby na dobrowolnym wygnaniu, w Karym Dworze na Białowzgórzu, najdalszej z dalekich krain Taen Ba’Loire, daleko od blasku Wież i przepychu pałaców wielkich miast Południa. Cieszył się przyjaźnią i powszechnym szacunkiem, silniejszym od respektu, jaki wśród ludzi zwykłych budzili inni magowie. Wielu mogło zazdrościć mi takiego mistrza — i wielu zapewne zazdrościło. Nie znałem wtedy po prawdzie innych czarodziejów, a wuj mój zdawał mi się uosobieniem władcy mocy. Dopiero później miałem zrozumieć, iż był on w swoim podejściu do Daru wyjątkowy i że to ta wyjątkowość sprawiała, iż był tym, kim był: Mihivrinem.

Skoro przyobiecał mnie uczyć, zaczął to czynić z energią i głębokim przekonaniem. Czas beztroski skończył się — budziłem się, zanim słońce wstało, i zasypiałem, kiedy dopalały się świece. Poznawałem słowa i moc, którą miały wyrażać, uczyłem się kreślić litery oraz myśli w językach ludzi i innych niż ludzie istot. Towarzyszyłem też Mihivrinowi w jego inkantacjach, śledząc niemym spojrzeniem rozbłyskujące w powietrzu linie i kształty. A on co rusz wstrzymywał zaklęcie, objaśniając mi poszczególne jego wiązania, wyczulając mój wewnętrzny wzrok na niewidzialny blask nici, tworzących poszczególne czary. Widziałem więc, jak czystą mocą myśli Mihivrin prostuje zgięty gwóźdź, jak prośbą nakłania chmury, by zrosiły deszczem winorośle na południowym stoku Wzgórza, jak wreszcie śpiewem przywołuje ptaki z niebios i dotykiem przynosi ukojenie cierpiącym. Zaglądałem wraz z nim w otchłań niebytu, muskając spojrzeniem dalekie kształty innych światów, widoczne poza niezmierzoną pustką dzielącą kule życia, rozsiane w zimnej, śmiertelnej próżni, bez czasu i istnienia. Ale przede wszystkim rozmawialiśmy, a jego słowa zapadały we mnie, jak echo, które nie może zgasnąć.

Nic wówczas nie wiedziałem o mrocznej stronie Daru i o mrocznej stronie ludzkiej natury; nie umiałbym wtedy rozróżnić podłości od głupoty, a złej woli od słabości charakteru. Mihivrin powoli, stopniowo odsłaniał przede mną istnienie ciemniejszych, niż jego, ścieżek. Można rzec, iż żyłem w świecie iluzji — i to nie tych, które można była kształtować zaklęciami, ale raczej zasłon niewiedzy, skrywających prawdziwy obraz rzeczywistości przed moimi naiwnymi oczyma.

Miałem mistrza, którego wielu adeptów Sztuki mogłoby mi zazdrościć; mistrza, roześmianego czarodzieja… władcę twierdzy, której wielu mu zazdrościło, pana siedziby rodu magów. Bo tym, a nie niczym innym, był od niezliczonych wieków wznoszący się na pierwszym z Białych Wzgórz — Kary Dwór, strzegący głębokiej doliny i miasteczka, Karensis, rzuconego w dole.

Prócz podstaw czarostwa, uczyłem się również trudnej sztuki hodowli karych koni. Pół dnia spędzałem nad księgami, drugie pół na Wzgórzach, wraz z Diamatem doglądając naszych słynnych na całą Wyspę stad.

Kary Dwór posiadał liczącą kilkaset rumaków stadninę; konie te przewyższały każdego innego rumaka, jaki rodził się na Taen. Oczywiście, można było gdzieś w świecie spotkać roślejsze ogiery lub klacze szybsze od karych koni, ale na pewno nie było zwierząt mądrzejszych i bliższych człowiekowi, niż one.

Trenowałem też jazdę konną, fechtunek i łucznictwo, jak także ćwiczyłem umiejętność gry na velonie, którą zimą podarował mi Kedrel — bowiem zgodnie z obietnicą, gdy śniegi zasypały drogi, bard wraz ze swoją uczennicą zastukał do bram Dworu. Trzy długie zimowe miesiące, pospołu uczyli mnie gry i śpiewu — aż obolałe palce drętwiały mi od przyciskania dziewięciu strun instrumentu. Nie narzekałem jednak. Od pamiętnej wizyty w karczmie, czułem bowiem pociąg do muzyki, równie silny co pragnienie władania mocą. Już wkrótce, aczkolwiek nie umiałem tak dobrze składać palców na strunach i operować głosem jak Kedrel lub inni pieśniarze, to poczyniłem w tej mierze pewne postępy. Kedrel i Mihivrin spędzali długie, mroźne miesiące na rozmowach i dyskusjach, którym ja i Leevaine przysłuchiwaliśmy się z uwagą, lub wymykaliśmy się po cichu, by spędzać czas w cienistych korytarzach Dworu.

Nasz Dwór był pełną ciszy i magii budowlą z kamienia i skamieniałego drzewa, pnącą się pięcioma wieżami ku przepastnej otchłani nieba. Jego gładkie, czarne ściany z bazaltu ułożonego z precyzją dawnych mistrzów budownictwa, zdawały się wchłaniać światło gwiazd i księżyca, a i blask pełnego słońca nie zostawiał na nich najmniejszego nawet lśnienia. Posadowiony na szczycie jasnoszarego, granitowego wzgórza, wyrastał ponad rozłożoną u jego stóp doliną, zdając się unosić na welonie przepływającej u jego stóp mgły.

Dziwne istoty nie z tego świata snuły się niekiedy przepastnymi krużgankami Dworu, a jego korytarze, szczególnie w nocy, zdawały się wydłużać i wypełniać poblaskiem nie z tego świata. Ściany budowli zdawały się wchłaniać każdy promień światła, jaki na nie padał, oddając w zamian delikatne ciepło. Pomimo zatem, iż do ogrzewania budowli służyło tylko kilka niewielkich kominków, nigdy nie wypełniały go chłód ani wilgoć.

Był zatem wymarzonym miejscem zabawy dla dwojga dzieci, które nie były zwyczajnymi dziećmi. Żadne z nas nie wspominało swoich rodziców, żadne z nas nie było wylewne, ale czuliśmy się dobrze, spędzając razem czas. Z tych dni zapamiętałem jej śmiech i smutek jej oczu, jej głos i ciepły dotyk placów na mojej dłoni.

Kiedy Kedrel i Leave odjeżdżali na wiosnę, miałem poczucie, że są mi niemal równie bliscy, jak mój wuj.

Mihivrin, śród wypełniających rezydencję komnat, pokojów i pracowni, śród jej ciemnych korytarzy i klatek schodowych, miał również, w ogromnej i mrocznej sali, pełnej półek i szaf, zamkniętej bursztynowymi taflami wielkich okien, swój sławny na Wyspie księgozbiór. Był to największy zbiór książek pozostający w ręku jednego człowieka — i chociaż biblioteki Uniwersytetu, Wież oraz Protektora były większe i zasobniejsze, to jednak biblioteka Mihivrina jawiła się jako zbiór imponujący. Składały się nań tysiące magicznych oraz dziesiątki tysięcy zwyczajnych ksiąg, traktatów naukowych, poezji i opowieści, skarbnica mądrości niezliczonych pokoleń magów, poetów i uczonych.

Była to też przyczyna licznych podróży. Nierzadko bowiem nawet z dalszych krain Taen Ba’Loire przybywali do nas ludzie możni lub prości, poszukując odpowiedzi na dręczące ich pytania lub pomocy w rozwikłaniu mniejszych i większych problemów. A mnie zdumiewało nieodmiennie, jak często ludzie szukający pomocy maga znajdowali nie czary, lecz dobrą radę i pokrzepienie, jakie płynie z rozsądku, nie zaś jakiegokolwiek czarodziejstwa.

Wielu z gości przybywało zatem tylko po to, by studiować Mihivrinową książnicę i czynić zeń odpisy, na co Mihivrin zazwyczaj chętnie wyrażał zgodę. Lecz widziałem też, jak ze zmarszczonymi brwiami odprawiał proszącego, który nie zdołał nawet przekroczyć strzeżonej przez runy bramy. Gdy zapytałem go o przyczyny odmowy, odpowiedział, że wiedza może być niebezpieczna dla tych, którzy jej nie pojmują — a z pewnością dla innych, przeciwko którym może zostać w złej wierze użyta.

W zaciszu biblioteki Dworu spędzaliśmy zatem długie wieczory, zwłaszcza wtedy, kiedy za oknem hulały śnieżyce i mroźne wiatry, a ciemność nieba zdawała się splatać w jedno z mrokiem ścian Dworu. Oprócz lektury ksiąg i pergaminów, oglądaliśmy również mapy, rozkładając je na jednym z ogromnych stołów, które przecież, pomimo swych pokaźnych rozmiarów, mieściły się w jakiś niezrozumiały sposób w przestronnej, rozświetlonej blaskiem magicznych latarń bibliotece.

Mapy te przedstawiały nie tylko krainy Taen Ba’Loire, czy też ziemie Kallandaru, Lantrye albo Księstw Keranii — Wiernych Ziem, z których okręty miały prawo przybijać do naszych brzegów. Były wśród nich także starożytne kartusze ukazujące Stare Kraje takimi, jakimi były przed Utratą dawnego świata, a także dziwne szkice i opisy, obrazujące wycinki z innej, niż nasza, rzeczywistości. Na Bezimiennego, mapy te zdawały się mnie pochłaniać jeszcze bardziej, niż opasłe księgi zaklęć. Ilekroć brałem je do ręki, czułem dreszcz podniecenia i zew przygody. Nie umiałemskryć tych odczuć przed moim mistrzem — widząc to, Mihivrin zdawał się poważnieć, przeczuwając chyba, że nie jest mi przeznaczone spędzić reszty życia w Dolinie Karen.

Biblioteka Dworu była zatem moim ulubionym miejscem w tej ogromnej, pełnej niezgłębionych tajemnic i własnego życia, mrocznej budowli, jaką obrał za swą siedzibę, przed wiekami, nasz ród. I właśnie w tej sali, rozgrzanej ciepłem bijącym z wielkiego kominka, kiedy za oknami szalał zwiastujący bliskość wiosny wiatr ze wschodu, w wieku lat dziesięciu, rzuciłem mój pierwszy czar.

Przed chwilą jeszcze siedziałem spokojnie, cierpliwie odczytując kolejne zaklęcie, mające dawać magowi umiejętność przemiany materii. W myśl nauk wuja, nie starałem się na siłę zapamiętać jego kilkudziesięciu linijek, lecz raczej zjednoczyć z zamkniętą w ich frazach magią. W którymś momencie wstałem, by przynieść traktat o minerałach, w którym powinienem znaleźć dokładny opis półszlachetnych kamieni, przydatnych dla prawidłowego wykonania czaru.

Poszukując go na przepastnych półkach Mihivrinowego księgozbioru, przez przypadek potrąciłem inną księgę o zniszczonych okładkach, pokrytych nieczytelnymi runami. Upadając, otworzyła się na załamanej stronicy. Kiedy pochyliłem się, by ją podnieść, spostrzegłem, że na karcie tej znajduje się zapis jakiegoś zaklęcia. Bezwiednie zacząłem je odczytywać, a moje usta same wymówiły tworzące je sylaby. Poczułem się, jakbym już widział gdzieś te czarne, zwarte linijki zapisane w zapomnianym przez większość ludzi języku. Więc o niczym nie myśląc, odczytałem je na głos, czując, jak ogarnia mnie dziwne ciepło, a mój głos pobrzmiewa nieznaną dotąd, dźwięczną nutą.

I wtedy spomiędzy moich dłoni, złożonych nad pożółkłymi kartami księgi zaklęć, strzeliły jasne pędy małego, srebrnolistnego drzewa, wznosząc się w mgnieniu oka ku górze, wysoko ponad moją głowę. Zachłysnąłem się jego pięknem — i kiedy, nie myśląc o niczym, rozłożyłem dłonie, chcąc ogarnąć olśnionym wzrokiem cały ten giętki, chwiejący się cud czarodziejstwa, spomiędzy jego drobnych, drżących listków popłynął śpiew.

Nie wiedziałem, o czym mówi, ale poczułem jego piękno — i smutek. Ten smutek był głębszy niż cała boleść, jakiej kiedykolwiek doznałem świadomie. I smutek mego serca był tym samym, który brzmiał w pieśni. Mimo to, nie zapłakałem, bo byłem wolny od rozpaczy.

Nie wiem, jak długo śpiewało drzewo, ani kiedy w progu sali stanął Mihivrin. Czy zbudził go mój niewprawny, drżący jak liście na wpół przezroczyste, czar? Czy może usłyszał echo wypełniającego bibliotekę śpiewu?

— Och — powiedział Mihivrin — Dawno nie słyszałem Drzewa.

Machnął ręką, szepcząc jakieś słowo — i śpiew umilkł. Pozostało drzewo, srebrzysto — czarne, przepiękne.

— Wuju? — zapytałem stłumionym głosem.

— Drzewo to mało przydatny czar, powiedziałby każdy mag. No, może prawie każdy — uśmiechnął się. Stanął obok mnie i przyglądał się wyczarowanej prze mnie roślinie. Na jej wątłych konarach rozwinęły się złociste kwiaty.

— Dlaczego? — wyszeptałem.

— Nie zabija, nie rani, nie leczy, nie pozwala triumfować nad wrogami… Och, nawet kuglarzowi iluzjoniście się nie przyda — bo komu potrzebny rozsiewany smutek? I to smutek prawdziwy. Słuchacze wolą płakać nad wymyślnymi balladami minstreli.

Milczał chwilę, jakby badając pozbawionym źrenic spojrzeniem zawisły pośrodku komnaty czar.

Potem powoli, cicho zaczął recytować:

Przed świtem czasu, gdy świat był młody

i pierwszy księżyc przeglądał się w stawie

tym, co go Driven pobłogosławił

szła nad nim Pani cudnej urody

spójrz, gwiazdy gasną, gdy wzrok unosi

poświatą oczu jej zawstydzone

spójrz, ptaki milkną, gdy się odezwie

pieśnią jej śmiechu opromienione

nagle spojrzenie opuszcza ku ziemi

i śmiech jej milknie, pełen zdumienia

na brzegu Drivy, tam, gdzie uchodzi

śpi lord Avahir, pełen znużenia

strzaskana tarcza i miecz złamany

łuk, bez choć jednej strzały w kołczanie

kaftan zniszczony i płaszcz rozdarty

tak, jak umykał z Undoru spaleń

uklękła przy nim — i nagła tkliwość

spływa po dłoniach jej ku śpiącemu

powoli, po cichu, śródleśna dziwa

w sobie się traci, w tym ukojeniu

i wie w tej chwili, jaka ich ścieżka

w umiłowaniu wzajemnym czeka

i widzi leśną polanę blisko

i kurhan dziwy — kurhan człowieka

i gdy śmierć przyjdzie, o taka cicha

dziwa zaśpiewa pieśń, w której słowach

smutek wieczysty będzie się skrywać

cierpieć nie będziesz, jeśli nie kochasz …

Mihivrin umilkł. Westchnął lekko.

— Dawno, dawno temu, mój uczniu, Pani Lasu spotkała lorda Avahira, w chwili, gdu upadło Królestwo Undoru, a on się schronił w bezdennej zieli wiecznych puszcz Loran. Pokochała go i udzieliła pomocy, a sztandar Avahira płynął zwycięsko nad polami bitew. Uczyniła go królem, ale on zwykł powtarzać, że pragnie włądać wyłącznie jej sercem. Wiele, wiele lat później, Avahir poświęcił swe życie, by ją ocalić. Usypano dla niego wielki kurhan, na polanie nad jeziorem Driven, gdzie pierwszy raz się spotkali. Potem, zaśpiewała, zamieniając swój smutek w drzewa, takie jak to, mój uczniu. Sama zniknęła w głębi lasu, i Bezimienny tylko wie, jak dalej potoczyły się jej losy.

Urwał. Delikatnie pogładził palcem listki drzewa, które pod jego dotykiem zafalowały i wyraźnie urosły.

— Jest piękne — powiedziałem bez zastanowienia.

— Jest — pokiwał głową Mihivrin.

— Widzisz, pierwszy czar… Niektórzy mówią, że jest znakiem tego, kim będzie czarodziej, a raczej — jaka będzie jego magia — powiedział mój wuj i przebił mnie na wylot spojrzeniem białych oczu.

— Więc jaka będzie moja magia? — zapytałem.

— Nie wiem — odparł — Nie wierzę w gusła. Ale wierzę, że będzie po prostu piękna, jak to drzewo.

I smutna? — pomyślałem. I nagle, jakby śpiew czarodziejskiego drzewa odbił się we mnie zapoznanym echem, poczułem nieodpartą ochotę, by inaczej wyrazić to, co poczułem….

usłyszałem dzisiaj śpiew mego drzewa…

dokąd powiedzie mnie jego rzeka

ku jakim morzom i jakim ziemiom

powiedz, mój Mistrzu, jaki los czeka

tego, co iść chciał twoim śladem

a jednak widzi, że droga lśniąca

gdzie indziej może go zaprowadzić

szlakiem wybranym spośród tysiąca?

powiedz mi, drzewo, zdradź, mistrzu, prawdę

czy smutkiem życie swe muszę spowić

gdy głos mnie dotknął zaklętej pieśni

czy jeszcze mogę coś z losem zrobić?

— Erhanie! To było piękne! Może jednak pisana ci droga barda, nie czarodzieja? — zawołał mój wuj i złożył ręce jak do oklasków.

Dopiero wówczas zrozumiałem, że to mój głos śpiewał te słowa. Zanim wszakże zdążyłem się zmieszać, Mihivrin zaśmiał się, łamiąc wiszący w powietrzu urok.

— Już dziś mógłbyś występować na scenie! Widzę, że te wszystkie wieczory z veloną nie poszły na marne. A już miałem cię zganić, że marnotrawisz czas i moje uszy — uśmiechnął się ciepło, a ja zrozumiałem, że znowu żartuje. Poczułem wdzięczność, że nie miał mi za złe mojej niewprawnej piosnki.

— A wiesz, że można je zasadzić? — zapytał lekko mój mistrz.

— Zaklęcie? — zdziwiłem się.

— Drzewo — wyciągnął rękę ponad stołem i ujął gibki pęd między palce. Pod jego dotykiem gałęzie i liście rozbłysły diamentowym blaskiem, a kiedy zamrugałem olśnionymi oczyma — mój wuj w rękach trzymał zwykłe, młode drzewko, z siecią delikatnych gałązek i korzeni zwisających ku ziemi. Jego młoda zieleń pobłyskiwała odcieniem srebra.

— Wraz z twoją pieśnią nadszedł Iskin, miesiąc sztormów — rzekł mój wuj — a to dobra pora dla tego gatunku drzew.

I posadziliśmy je w osłoniętym przed wiatrem miejscu, na północnym stoku wzgórza. Przyjęło się pięknie i wiosną okryło młodymi liśćmi. Przypominało wiąz, ale liście świadczyły o jakimś jego zamierzchłym pokrewieństwie z topolą.

Oto, tak jak rzeka przełamuje lody, kiedy Iskin dopełnia się w swoich pięciu tygodniach, tak też od tego czasu było z moją magią. Czytałem kolejne księgi i próbowałem swych sił w prostych zaklęciach, z mniej lub bardziej udanym wynikiem. Ot, zwykłe czary, którymi można było skleić pęknięty garnek, sprawić, by kwiat rozkwitł jeszcze bujniej, niż zwykle, albo rozpalić ogień w kominie. Ta drobna, spokojna magia napawała mnie radością. Nie trzęsła wprawdzie górami i nie sprawiała, by ktokolwiek korzył się przed jej twórcą, ale pozwalała pomagać tym, którzy pomocy potrzebowali.

Czasami wszakże, wędrując konno po wzgórzach, przywoływałem czar Drzewa. Nie sprawiał mi problemów, a linijki zaklęcia wypływały z moich ust swobodne i czyste. Nigdy jednak nie próbowałem sprowadzić go do naszego świata. Słuchając jego pieśni, zapominałem przez chwilę o trawiącym mnie od czasu pamiętnej wizji, a powracającym z narastającą siłą przy oglądaniu map, pragnieniu. Gasiłem je tą pieśnią, a szelest gałęzi magicznego drzewa zdawał się odpowiadać moim słowom i drżeniu strun velony. Słuchając jego pieśni, myślałem o Avahirze i jego Pani.

Co jakiś czas, Mihivrin przekazywał mi tajniki potężniejszej wiedzy, starannie wszakże dozując jej skrawki. Przyszedł czas, że zacząłem pragnąć więcej i więcej; mistrz mój gasił jednakże moją zachłanność. Mówiłem mu na to niekiedy, iż daje mi tyle Sztuki, bym nie umarł z głodu, ale nie dość, bym się nią nasycił.

— Nie wolno nadużywać mocy — powtarzał mi na to — zbyt często ci, którzy zwali się jej władcami, sięgali do energii przekraczających ich zrozumienie, sprawiając, że sama rzeczywistość drżała w posadach, a osnowa świata skręcała się i pękała jak kruche szkło. Rzadko można było później bodajże rozpoznać miejsce, w którym stali.

Z pewną niechęcią przyznawałem mu rację. Księgi pełne były przestróg i opowieści o tych magach, którzy sięgnęli po więcej, niż było im dane posiadać.

— Naucz się jeździć na koniu, zanim dosiądziesz pegaza — powtarzał Mihivrin stare, ludowe porzekadło tych stron.

— Mistrzu, ten koń stoi w stajni i skubie siano. Jak i ja.

— Erhanie — westchnął Mihivrin — Drobne, ludzkie czary to jedno — ale Wielkie Arkana nie mają z nimi wiele wspólnego. Potężny mag zniszczy miasto, przywołując trzęsienie ziemi, Erhanie. Zatopi ląd, wyrywając morze z jego odwiecznych siedzib. Spustoszy świat ognistą wichurą. Jeżeli nie przemyśli konsekwencji…

— O ile ktoś go nie powstrzyma — wyrwało mi się — Każde zaklęcie zna przeciwzaklęcie.

— I co z tego? Czasami jest za późno na przeciwdziałanie. Czasami nikt nie usłyszy słów.

— Ale wystarczy nie pozwolić go wymówić do końca.

— Erhan — ciągnął Mihivrin, nie zważając na moje wtręty — naprawdę wielkie moce mogą zatapiać całe światy pod falami i to nawet bez woli tych, którzy je przywołali… Czasami zaklęcia krzyżują się jak miecze i efekty tego nie zawsze dają się przewidzieć. A wówczas, gdy nie masz do czynienia z czarem, zaklęciem czy urokiem, a jedynie z czystą manifestacją mocy, gdy kształtuje ona rzeczywistość bez osłon i sztuczek, gdy jest nieujarzmiona — żadne przeciwzaklęcie ci nie pomoże.

— I co mam wówczas robić?

— Wtedy — wciągnął powietrze — najlepiej zawołaj mnie.

I roześmiał się, ale tak, bym nie poczuł się urażony.

Tak mijał dzień za dniem, miesiąc za miesiącem ścigały się za sobą w zawrotnym pędzie, nie wiadomo kiedy, upływając w kolejnych korowodach następujących po sobie lat.

Niekiedy spędzaliśmy dzień lub dwa na podróżach po okolicznej krainie, odwiedzając uznające opiekę i pomoc Mihivrina, małe osady i rozrzucone po wzgórzach, samotne gospodarstwa. Ku mojemu zdumieniu, wielu mieszkańców Wzgórz znało pomniejsze czary, chociaż, zapytani o to, wzruszali ramionami i uśmiechali się rozbrajająco.

— Nie wiem, czemu tak jest — powiedział mi kiedyś Mihivrin, gdy zapytałem go o mieszkającego w pobliżu Tils kowala, hartującego swoje wyroby przy użyciu ognia i śpiewu — może w tej krainie magia wypływa jak strumyki spod skał. A może każdy jest czarodziejem, tylko, że tutaj, mniej ludzi to odrzuca od siebie.

— A może jest zupełnie inaczej, a ja mylę się jak wszyscy inni głupcy z Wież — roześmiał się — A teraz ścigamy się do szczytu! — i popędził Nordwesta po wąskiej, białej ścieżce wśród traw.

Moje umiejętności rosły i ja wzrastałem wraz z nimi. Jednak w porównaniu z Mihivrinem, wszystko, czym dysponowałem, zdawało się blade i niepewne. Wtedy miewałem chwile zwątpienia. Ogrom wiedzy magicznej przerastał możliwości jednego człowieka. Każde zaklęcie miało swoje przeciwzaklęcia i zamienniki. Ilość języków, którymi je spisywano, była niezmierzona. Jedne wymagały tylko słów, inne dodatkowych składników lub artefaktów, inne jeszcze — wyłącznie siły woli. Niektóre trzeba było wypowiadać nawet przez kilka dni, lub też wyłącznie o określonej porze roku czy też doby, w starannie odmierzonych odstępach czasu dokonując kolejnych gestów i wymawiając określone słowa, składające się na zawiłe inkantacje. Drobna pomyłka w wymowie, znakach lub składnikach wiodła czasami donikąd, albo li do zupełnie odmiennych, niż planowane, rezultatów. Niektóre zapadały w pamięć lekko i na zawsze; inne znów wypełniały całe dziesiątki stronic ksiąg w bibliotece i spamiętać ich nie było jak. A przecież, z czego dobrze zdawałem sobie sprawę, to, co zgromadził w swoim Dworze Mihivrin, było zaledwie cząstką wiedzy Taen Ba’Loire; ta zaś, nawet zgromadzona razem, byłaby jedynie okruchem wiedzy dawnych władców mocy.

Tak oto wszakże godziny i dni przepływały koło mnie, wypełnione nauką, składając się na miesiące i lata. Nie wiadomo kiedy, nadeszły moje czternaste urodziny. Nadeszły, gdy Orhan niósł swą żałobną pieśń po jesiennych wzgórzach, a ja znów byłem starszy i mądrzejszy.

Wypiłem urodzinową czarę wina z Mihivrinem, pod szumiącym drzewem, które niegdyś zasadziliśmy na stoku wzgórza. Wiatr opływał jego nagie o tej porze roku gałęzie, a jego szum przypominał o wszystkim, co poza mną. Było w tym szeleście echo śpiewu, jakie niosło ze sobą, zjawiając się pomiędzy moimi dłońmi, kilka lat temu. I było w nim echo smutku, który współbrzmiał z tęsknotami mej duszy.

Smutek… Myślę, że smutek wyznaczał czas mojego istnienia i był mi najwierniejszym towarzyszem. Nie napełniał mnie jednak rozpaczą, jak ludzka głupota; co najwyżej samotnością, która sama w sobie nie jest nieszczęśliwa. Nie kłócił się zatem z moim szczęściem. Przyjaciele lat mych dziecięcych — odsuwałem się od nich, sam nie wiedząc kiedy. Nawet ci, którzy zaczęli świadczyć posługę we dworze, byli mi coraz to bardziej obcy — a raczej, to ja stawałem się obcy dla nich. Pewnego dnia pojąłem, że nie ma innej drogi, gdyż to, kim jestem i co w sobie noszę, odgradza mnie od nich z mojej, nie ich winy.

Lecz nie czułem żalu. Bowiem zaklęcia i czysta moc pulsowały w mych żyłach, były moim napojem i strawą, codziennym chlebem, niedostępnym i niepojętym dla tych, którzy z magii nie czerpali źródła swego jestestwa. Żyłem więc na granicy niespokojnego snu i szczęśliwej, choć smutkiem podszytej jawy, kształtując swe moce w bezpiecznej twierdzy Mihivrina.

Aż przyszedł dzień, który miał to odmienić i popchnąć mnie w stronę Ścieżki.

Wkrótce po tym, jak kolejny Tembril ozdobił Wzgórza miriadem świetlistych, śnieżnych kwiatów, do Dworu przybył znużoną daleką drogą posłaniec. Jego koń potykał się ze zmęczenia, a smagła twarz mężczyzny była ściągnięta z wyczerpania.

Mówiono wtedy już wiele w karczmach i na targowiskach — o wojnach pustoszących Utracony Ląd, o mrocznych bestiach wyłaniających się z pełnych cieni lasów na kontynencie, o miastach i osadach płonących ogniem zwykłym i magicznym. Szeptano również o rzeczach, o których nawet w słońcu południa nie ważono się mówić głośno — o nekromantach przyzywających legiony umarłych do boju, o czarnej pladze, od której ginęły całe ludy, o cieniach i szeptach mroczniejszych niż cienie, z których płynęły. I nawet w tak obytej z czarodziejskością krainie, jak nasza, wszyscy mieli uczucie, iż kończy się czas spokoju i dobrobytu, a niebezpieczeństwo nadciąga wielkimi krokami.

Wieści te nie ominęły stolicy.

Odnowiono magiczne bariery broniące dostępu, pulsujące w powietrzu i falach wokół Taen Ba’Loire. Znacznie też powiększono liczebność hufca Gwardii, naprawiano umocnienia i gromadzono zapasy. Szlachta Południa przywdziewała zbroje i trenowała szermierkę, kuźnie całego kraju kuły oręż, a z Południowej Przystani wypływały szybkie statki z dzielnymi załogami, by patrolować odległe wybrzeża i wypatrywać nadchodzących niebezpieczeństw. Powszechne poruszenie objęło również magów, z których wielu zaczęło ćwiczyć uroki i zaklęcia o bojowym zastosowaniu. A że praktycznie każdy czar mógł służyć przeciwko ludziom, rozmaitość używanej magii była oszałamiająca; powietrze nad Wyspą migotało i drżało, poddane skutkom wzmożonej aktywności władców mocy.

Stary Protektor wiedział zaś więcej niż inni i dlatego podjął niezbędne kroki ostrożności. Władca Wyspy, który sam nie władał mocą, Znał mego wuja z dawnych czasów i chociaż nie darzyli się miłością, cenił jego rozsądek i trudne, ale szczere rady. Nie wahał się zatem ich wysłuchać, bo mądry człowiek nie zważa na uczucia, a zdaje się na rozum. Poprosił go zatem o poufne spotkanie. I tego dotyczyły wieści przyniesione przez zmęczonego jeźdźca z Południa.

A zatem, Mihivrin wyjechał, choć nie nazbyt chętnie. Powrócić miał nieprędko, Południowa Przystań była bowiem położona na odległym wybrzeżu Wyspy i podróże zajmowały dużo czasu. Wyruszył tedy z niewielkim orszakiem dobranych towarzyszy.

— Tobie poruczam opiekę nad Karensis, Erhanie — zaśmiał się ciepło Mihivrin na pożegnanie — Zajmij się wszystkim. Diamat będzie służył ci radą — w razie wątpliwości, zdawaj się na niego. Na czas mej nieobecności mianuję cię Lordem, a to zobowiązuje!

Poczułem dumę, ale i niepokój. Nie miałem jeszcze siedemnastu lat, tradycyjnej cezury dojrzałości na Taen, nie byłem zatem dorosłym mężczyzną, ani tym bardziej — magiem. Ale nie miałem wyjścia; otuchą zresztą napełniała mnie świadomość, że Diamat i jednoręka ochmistrzyni, Korrel Fellei, będą ze mną. Postanowiłem, że w każdej wątpliwej sprawie nie zawaham się zapytać ich o zdanie.

Mihivrin odjechał zatem, a Dwór bez niego zdawał się inny, mniej magiczny i mniej radosny.

Kilka dni zajmowałem się zatem wszystkim, czym było trzeba, wedle mocy i umiejętności pomagając wszystkim, którym, byłem potrzebny. Nie było ich wielu, ale byli to ludzie w prawdziwej potrzebie. Świat się nie zawalił, słońce wstawało coraz wcześniej, a ja powoli oswajałem się ze świadomością ciążącej na mnie odpowiedzialności.

Czwartego dnia, kiedy byłem już bliski pewności, że nic złego stać się nie może, piękna, wiosenna pogoda załamała się. Niebo zakryły niskie, sine obłoki, a fale gęstego, co rusz przeradzającego się w ulewę deszczu raz po raz zmywały Wzgórza, pokryte zielonym cieniem budzących się do życia traw. Wieczorem do Dworu przybył Iven, kupiec z Naios — Zachodniej Przystani, poszukujący map południowych mórz i rozsianych na nich wysp, na które zamierzał wyruszyć wraz z bratem. Dobrze trafił — w zeszłym roku inny wędrowiec pozostawił w bibliotece cały komplet aktualnych zwojów.

Korzystając z prostego, choć wymagającego dość wielu gestów i słów czaru, pomogłem mu je skopiować, a potem zaprosiłem na wczesną wieczerzę, wysłuchując najnowszych plotek i opowieści, które nie napawały otuchą.

— Lordzie — kupiec zwracał się do mnie śmiertelnie poważnym, pełnym szacunku tonem, co sprawiało, że czułem się nieco niepewnie, gdyż mówił tak do mnie doświadczony w morskich przygodach i niebezpieczeństwach, ogorzały na twarzy mężczyzna — źle się dzieje na Mellinarze. Nie mniej niż trzy statki zaginęły tej wiosny; może porwał je sztorm, może zaś piraci. Na jednym z nich płynął morski mag, Eldus.

Ta wiadomość dopiero mnie poruszyła. Skoro biegły w morskich sprawach czarodziej zaginął wraz z chronionym statkiem, to — pomijając głupotę lub nieszczęśliwy zbieg okoliczności — przyczyna utraty korabi musiała być naprawdę poważna.

— Kallandarskie kompanie również straciły kilka swoich okrętów — kontynuował kupiec, upiwszy gorącego, korzennego wina — i również nie wiadomo, czy od złej pogody, czy od ludzkiej zdrady. Pływają teraz eskadrami po kilku, by wzajemnie się wspierać w potrzebie. To sprawia, że nie mogą już handlować tyle, co kiedyś. Nie pływają już wszędzie, a ich towary podrożały. Przez to nasze wyprawy przynoszą zyski — uśmiechnął się smutno — choć Bezimienny świadkiem, że wolałbym trzymać się starych wybrzeży.

— Złe to wiadomości, panie Ivianie — powiedziałem mu na to.

— Złe — pokiwał głową — Ale cóż. Czasy trudne nastały, a jakoś sobie radzić trzeba. Te eskadry… — zawahał się przez moment, ale widząc, że jestem zaciekawiony, kontynuował — My, w Naios, również planujemy tak czynić. Pływać po kilku, się znaczy.

— To również zmniejszy wasze przychody — zauważyłem, upijając łyk korzennego wina. — Masz rację, lordzie — skinął głową — ale to potrzeba, której nie unikniemy. Tym bardziej, że na Kerrani znów rozpoczęły się przeklęte wojny. Niech Bezimienny wygubi ich w swojej głupocie! Oby nie przywiedli na siebie i na nas zguby.

Wiedziałem o co mu chodzi i uśmiechnąłem się niewesoło. Kerrania była wielką wyspą, o wiele większą od Taen. Dawno, dawno temu rozpadła się na małe ksiąstewka i państwa — miasta, toczące wzajemnie niekończące się spory. Nawet nieliczni zamieszkujący na ich terenie magowie, często angażowali się w lokalnych starciach, spiskach i konfliktach. Mówiło się zresztą, iż gdzie dwóch Kerrańczyków, tam trzy różne zdania i wojna domowa.

Dla nas, mieszkańców Taen Ba’Loire, jak również dla Kallandarian, pieczołowicie wzmacniających swoje morskie, handlowe królestwo, był to od wieków niepojęty absurd. Tym bardziej, jeśli zważyć, że z Kerrani blisko już było do wybrzeży Loran, a jej skłóconych mieszkańców nie chroniła Bariera, odgradzająca Taen od Utraconego Lądu.

A przecież to tam mieli swoje siedziby nasi nieprzeliczeni wrogowie.

Ivian odstawił opróżnioną szklanicę, po czym postukał palcem w skopiowane arkusze.

— Te mapy — powiedział — mogą wielu ocalić życie. Dziękuję ci, lordzie. Jeśli będziesz w Naios, drzwi Domu Horsz, do którego należę, zawsze będą dla ciebie otwarte. Prócz tego… Lordzie, wiem że magowie Północy nie zwykli przyjmować zapłaty za swoją pomoc, ale weź ode mnie, proszę, ten drobny dar.

I położył na stole mieszek pełen srebrnych monet. Pomimo kilku prób, nie udało mi się namówić go do ich zabrania. Zrozumiałem, iż uważał, że nie płacąc za moją pomoc, obrazi mnie, a tym samym nadwątli swój honor. Cóż, tacy byli ludzie żyjący na morzu i z morza, i nie mnie, młokosowi trzykroć młodszemu od kupca, było o tym dyskutować.

Gdy odjechał wczesnym świtem, nie czułem już spokoju. Opowieść Iviana z domu Horsz potwierdzała plotki zasłyszane w tawernach i wskazywała, że dobre czasy, w jakich przyszło nam dotychczas żyć, mogły zaiste zbliżać się do swego końca. Cóż! — powiedziałem sobie wszakże — Protektor z pewnością o tym radzić będzie z moim wujem. A zatem nie ma powodu do lęku.

Oddałem ochmistrzyni niespodziewany zarobek i powróciłem do swoich spraw, nie przeczuwając nawet, że następne dni miały przynieść zdarzenia, potwierdzające złowróżbną przestrogę, przyniesioną przez kupca. Gdybym to wtedy wiedział!

O zmierzchu następnego dnia do dworu przyniesiono nieprzytomnego, młodego myśliwego, trawionego gorączką. Jego rozpalona twarz ściągnięta była z cierpienia, a żadne z wypowiadanych słów nie było niczym innym, jak majaczeniami chorego człowieka. Kiedy zdjęto z niego odzienie, od razu znalazłem przyczynę — ciemną, napuchniętą, ropiejącą bliznę na lewym boku. Mężczyzna był nieprzytomny i może tak było lepiej, bo sytuacja nie cierpiała zwłoki. Na moje polecenie otwarto niezagojoną do końca ranę. Przypominając sobie całą wiedzę nabytą od Mihivrina, zanurzyłem palce w głąb ropiejącego otworu. Nieprzytomny szarpnął się, ale silne ramiona koniarzy przytrzymały go w miejscu. Zacisnąłem zęby i skupiłem się, a potem wydobyłem spod żebra szary, kamienny ułamek grota. Trawiony gorączką myśliwy jęknął i opadł bezwładnie na posłanie.

Oczyściłem i przemyłem ranę, a potem usiadłem przy nim i zacząłem szeptać słowa uzdrowienia. Świat wokół zdawał się ciemnieć i oddalać ode mnie, a niewidzialne istoty przemykające korytarzami dworu stały się jakby wyraźniejsze. Jedna z nich zatrzymała się przy nas i nachyliła nad rannym, po czym przeniknęła przez ścianę, tracąc zainteresowanie człowieczą iskierką.

Noc całą czuwałem przy nim, trzymając go za rękę. Kiedy świt rozpalił niebo nad Wzgórzami, gorączka spadła, a myśliwy otworzył oczy.

Z rozmowy z nim dowiedziałem się, że na imię ma Holgwar. Od jakiegoś czasu wędrował po niezamieszkałych krainach pomiędzy Lasem Baith a Wzgórzami, poszukując futer. Tam też, gdy szedł wzdłuż jednego z bezimiennych potoków, toczących się ku północnym urwiskom Taen, wystrzelona znienacka strzała ugodziła go pod sercem. Pomimo rany, która zmogłaby człeka słabszego duchem, poderwał się z ziemi i umknął w góry, porzucając cały dobytek. Prześladowcy nie podążali za nim. Szedł, majacząc, w stronę Karensis, przecinając wschodni skraj Wyżyny, lecz gorączka i osłabienie zmogły go. Omdlał kilka staj przed osiągnięciem zamieszkanych okolic — i gdyby nie to, że przypadkiem natchnęli się na niego nasi koniarze, umarłby, nie odzyskując przytomności.

— Zbóje — stwierdził Diamat krótko, wysłuchawszy tej opowieści. Dwór wypełnił rejwach i zamieszanie; koniuszy pchnął posłańca do Karensis i okolicznych osad, a potem zebrał małą gromadkę dworskich wojów i kilku uzbrojonych tropicieli. Zanim zapadł zmierzch, wyruszył we wskazanym przez myśliwego kierunku. Tętent kopyt ucichł w gęstniejącym zmroku, a ja wpatrywałem się długo w ciemność, pełen niepokoju i złych przeczuć. Ach, dlaczego zdarzył się to teraz, gdy w Karensis nie było mojego wuja? Całym sercem rwałem się by wraz z Diamatem przeczesywać Wzgórza. Ale propozycja mojego wyjazdu wraz z nimi nie padła, a i sam, trzeźwo myśląc, nie za bardzo wiedziałem, na co włąściwie mógłbym się im przydać w takiej przygodzie.

Wrócili trzy dni później, wioząc trzy puste siodła, nieco łupów odebranych bandytom i wieszcząc klęskę. Banda okazała się liczna i dobrze uzbrojona. Ku zaskoczeniu ludzi ze Wzgórz, zaatakowani zbójcy, nie tylko nie pierzchli przed szarżą, ale podjęli walkę i odparli atak, zmuszając Diamata do odwrotu. Kiedy Diamat zebrał szyki i ponownie uderzył na wroga, nie zastał w porzuconym obozowisku nikogo. Tropy rozbójników urwały się wśród dzikich rumowisk, gdzie jeźdźcy nie dognali by pieszych.

— Wyszczerbiliśmy ich mocno — powiedział Diamat ponuro, kończąc krótką opowieść — Ale nie rozbiliśmy. Zawiodłem.

— Ja tak nie uważam — sprzeciwiłem się — to moja wina. Powinienem jechać z wami.

— Nie, Lordzie — pokręcił wolno głową koniuszy — to nie twoja rola. Wiem, że moglibyście użyć magii, ale zaklęcia nie zawsze wystarczą przeciwko strzałom i mieczom. Gdyby coś wam się stało! Ale może… może moglibyście ich odnaleźć? To z pewnością ludzie z Wyżyn, i rozproszyli się teraz po swoich wioskach. Ale może?

Spróbowałem. Rzuciłem kilka zaklęć i posłałem moją myśl ku górom — bezskutecznie. Jakby mgła przesłaniała moje dalekowidzenie. Och, Mihivrin zapewne odnalazłby winnych od razu! Najwidoczniej przekraczało to moje wątłe siły.

Diamat w porzuconym obozowisku znalazł kilka sideł i nieco ekwipunku; część tych rzeczy zwróciliśmy rannemu myśliwemu, resztę podzieliśmy między rodziny poległych. Wyprawiliśmy też zmarłym skromne, ciche pogrzeby, na których, rozpalając pogrzebowe stosy, z trudem wymówiłem kilka słów współczucia. Smutny był to obowiązek — po raz pierwszy w życiu przytłoczyło mnie brzemię posiadanej władzy.

Świat Lorda okazał się gorszy, niż przypuszczałem.

Tego wieczora, kiedy dym z żałobnych stosów uniósł się ku niebu nad Karensis, spróbowałem odezwać się myślą do mojego wuja, poszukać złączenia umysłów, wzywając jego imię. Usiadłem, wpatrzony w zapadającą nad Wzgórzami, pochmurną ciemność — i zawołałem. Moja myśl pomknęła po niebie.

Wtedy, ku mojemu zaskoczeniu, daleko, daleko, bardziej poczułem, niż usłyszałem odpowiedź.

Zdumienie moje było tak uderzające, że wątła więź między nami pękła natychmiast, a mnie ogarnęło znużenie tak wielkie, jakbym całą dzielącą mnie od wuja odległość pokonał krzykiem. Nogi zadrżały pode mną, ugieły się w kolanach. Usiadłem na kamiennej ławie, postawionej przy wejściu do Dworu.

Otarłem pot z czoła.

Wiedziałem, na jakiej zasadzie działają takie czary — ich moc, zgodnie z jednym podstawowych praw magii, malała wraz ze wzrostem odległości, a kontakt wymagał coraz większego wysiłku. Najpotężniejsi magowie starożytności, korzystając z zaginionych artefaktów dawnego Loran, umieli porozumiewać się swobodnie, pomimo iż przebywali na różnych krańcach świata. Ale obecnie, nie było to możliwe. Wiedza potrzebna do ich stworzenia zginęła bowiem wraz z nimi.

Jedno dobre, że myśliwy odzyskiwał siły. Nad ranem osłabła dręcząca go gorączka. Był silnym, młodym mężczyzną, a jego organizm, gdy tylko usunięto źródło choroby, błyskawicznie zaczął powracać do zdrowia.

Na imię miał Holgwar. Gdy zjadł z apetytem późne śniadanie, obejrzałem jego ranę. Opuchlizna zmniejszyła się widocznie, a całość przestała ropieć.

— Uratowałeś mi życie — powiedział cicho, kiedy bandażowałem z powrotem ranę.

— Cóż… — bąknąłem i uśmiechnąłem się, gdy dotarło do mnie, że tak było w istocie — Bardzo mnie to cieszy.

— Mnie bardziej! — roześmiał się i natychmiast skrzywił z bólu.

— Obawiam się — powiedziałem — że trzeba będzie to zaszyć.

— Jeśli radzisz sobie z igłą, tak jak z leczeniem, panie… — urwał.

— Erhan — przedstawiłem się — z Karego Dworu.

— Jestem Holgwar — odrzekł i pochwycił mnie za przedramię — i jestem twoim dłużnikiem, panie Erhanie, do końca moich dni.

Nie znałem dotychczas nikogo o takim imieniu, ani nikogo takiego, jak on — większość mieszkańców naszej krainy wolało spokojny, osiadły tryb życia, przedkładając solidną pracę i zadowolenie z codzienności, nad romantyzm niespokojnej włóczęgi.

Pomimo młodego wieku, Holgwar wykazywał doskonałą znajomość Wyspy i jej krain; starszy ode mnie tylko o kilka lat, zdążył ją przybyć wzdłuż i wszerz. Raczył mnie zatem opowieściami z miejsc, które dotychczas znałem jedynie z map i kartuszy zgromadzonych w bibliotece, a ja chłonąłem je, więcej słuchając, niż mówiąc. Opowiadał mi o pustych, pofałdowanych wysoczyznach na północ od Białowzgórza, sięgających aż po poszarpane klify strzegące Wyspy przed wiejącymi od oceanu wiatrami, po których wędrowały stada jeleni i karibu. O niedosiężnych Górach Taenerre, zwanych też Barierowymi, przecinających Ostatnią Wyspę na pół. Mówił o zacisznych lasach rozciągających się na wschodzie, aż po Dolinę Deane, gdzie nawet zimą i jesienią przyjemnie było wędrować. Rozprawiał o wielkich portach południa, gdzie setki statków cumowały przy nabrzeżach, a budynki wznosiły się wyżej, niż najwyższe maszty. Zachwycał się lazurytem ciepłych fal, złotem plaż południowych zatok i żeglugą na małych stateczkach, z których można łowić kolorowe ryby, gdzie nie sięgały lodowate palce zimowych wichur. Moją uwagę przykuła bijąca z jego słów tęsknota, by opuścić Taen Ba’Loire i wyruszyć w dalsze podróże, by zobaczyć Wierne Ziemie, Lodowy Archipelag, a nawet przemierzyć ogrom Utraconego Lądu.

Holgwar spędził we Dworze dość czasu, by wygoić ranę, po której została niewielka, biaława blizna. Gdy po dwóch tygodniach poczuł się na siłach, zdecydował się wyruszyć w dalszą drogę. Obiecał mi jednak zaglądać do Dworu, gdy tylko będzie w pobliżu. Jednak pragnienie zemsty było w nim silne — dlatego zaoferował swe tropicielskie umiejętności Diamatowi, a ten bez wahania przystał na jego propozycję.

Mihivrin ciągle nie powracał. Kolejne próby kontaktu zawodziły. Diamat zebrał więcej ludzi i przetrząsał Wzgórza, poszukując rabusiów. Wyprawy jego były coraz dłuższe i trwały już dwa — trzy dni. Dwór był pusty i cichy, a ja oczekiwałem na powrót wuja, studiując księgi i ucząc się kilku nowych zaklęć.

Wydawało mi się jednak, że Dwór otoczyła kamienna misa, wchłaniająca nieśmiałe próby używania mojego Daru. Zaklęcia nie układały się, ciemne strużki dymu wzbijały się spod moich palców, nawet przy najprostszych czarach płomienia. Byłem zmęczony i pełen nieuświadomionego niepokoju. Nie podzieliłem się tym z nikim, wiedząc, iż tylko Mihivrin umiałby coś na to poradzić.

Któregoś dnia, trzy dni po ostatnim wyjeździe drużyny pod wodzą Diamata, obudziłem się przed świtem. Miasto w dole spało jeszcze, gdy poczułem nagle nieodparte pragnienie, by wyruszyć na poranną, konną wędrówkę po Wzgórzach. Niebo było szare i ciężkie, zasnute chmurami od horyzontu po horyzont. Ubrałem się i wyszedłem z głównego budynku. Wyprowadziłem z jednej ze stajni młodego ogiera imieniem Iryd. Parsknął niespokojnie, czując tajemnicę kończącej się nocy.

— Cicho — szeptałem mu do ucha, siodłając go bezszelestnie — ciii…

Gdy wyprowadziłem rumaka z obrębu dworskich zabudowań, skinąłem głową zaspanemu wartownikowi na jednej z wież. Moją uwagę przykuł blask, pełgający wewnątrz obelisków Bramy. W ich czarnej głębinie płonęły niewielkie, żółte światełka. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego zjawiska. Zapewne Mihivrin wiedziałby, co oznaczało. Przyglądałem im się przez chwilę, ale nie umiałem odgadnąć ich znaczenia. Odetchnąłem głęboko i potrząsnąłem cuglami. Nieważne. Ruszyliśmy.

Oddalałem się od Dworu, jednak obraz lśniących kolumn co rusz narzucał się moim myślom. Będę musiał zapytać o to wuja, gdy wreszcie powróci.

Pojechaliśmy przez rozświetlaną narastającą jutrzenką ciemność, mijając pola, pastwiska i niewielkie domki nielicznych mieszkańców tej części Wzgórz. W dalekim Karensis uderzył dzwon, obwieszczając początek nowego dnia. Dźwięk niósł się głucho ponad wzgórzami, jakby pochłaniała go niewidzialna zasłona.

Ruszyłem kłusem. Gospodarstwa i poletka urwały się wkrótce. Gdy Dwór zniknął za szczytem pierwszego z piętrzących się ku wschodowi pagórków, otoczyła nas pierwotna niemal cisza, którą przerywał jedynie stukot podkutych stalą kopyt Iryda.

Jechaliśmy, a niebo nad nami wypełniało się światłem. Wjechałem na płaski, zaokrąglony szczyt pagórka. Kierowany dziwnym impulsem, zamiast zawrócić po grani pasma wzgórz, wzdłuż naszych pastwisk, w stronę Dworu, skręciłem w starą ścieżkę, wiodącą w kierunku małego, nadmorskiego miasta. Zwało się ono Anggelande i było niczym więcej, niż zbiorowiskiem kilkudziesięciu budynków, tulących się pojedynczym rzędem do wysokich urwisk północnego wybrzeża. Rozłożone wzdłuż wąskiego brzegu głębokiej zatoki, do której z rzadka zawijały żaglowce z południa, żyło z rybołówstwa i tego, co wyrzucą morskie fale. Wiodącą doń ścieżką mało kto wszakże podróżował, i gdyby nie garść pasterzy, trakt uległby całkowitemu zapomnieniu.

Po pokonaniu niecałych dwóch staj, dotarliśmy do niewielkiej, otwartej na wschód kotlinki. Znałem to miejsce, byłem tu kiedyś z moim wujem. Właściwie, leżało już poza granicą domeny Karego Dworu, na skraju rozległych, bezdrzewnych i bezludnych pustkowi, oddzielających Dolinę Karensis od rzadko zaludnionego pasa wybrzeża i od skraju lasu Baith.

Nie było tu niczego, poza kamieniami, trawą i pustką. Nie wiedziałem, po co właściwie tu przybyłem. Musieliśmy zwolnić do stępa, a ja nagle odczułem niechęć do dalszej drogi. Coś we mnie szeptało, by natychmiast zawrócić. Odepchnąłem od siebie to uczucie, ale powracało ono raz po raz, z coraz większą siłą.

Niepokój wzmógł się w moim sercu i zmienił w lęk. Żółty blask run! Czy miał coś wspólnego z moim nagłym strachem?

Rozejrzałem się dookoła.

Z trzech stron otaczały nas strome, kamieniste zbocza, z rzadka przetykane krzewami i kępami zarośli. Wysoka już gdzieniegdzie po ostatnich deszczach trawa porastała zwłaszcza miejsca osłonięte od wiatru, jaki płynął znad nieodległego przecież oceanu. Daleko na wschodzie majaczył cień, nieogarnięta, bezkształtna plama rozpoczynających się w tamtej okolicy sosnowych lasów. Ponad nim niebo rozjaśniło się już znacznie, ale słońce nie zechciało pokazać mi swego oblicza.

Zeskoczyłem z siodła, buntując się sam przeciwko sobie. Raz jeszcze potoczyłem wzrokiem po skałach tworzących kotlinę. Nic.

Puściłem zatem Iryda wolno przy niewielkim strumieniu, gdzie zaczął radośnie skubać soczyste pędy wczesnej, wiosennej trawy. Sam usiadłem na wielkim głazie, rzuconym obok ścieżki i patrzyłem, jak jasność rozlewa się po niebie, znak, iż przesłonięte obłokami słońce wznosi się ponad horyzontem. Trwałem tak kilka minut, zastanawiając się nad tym, co tak naprawdę skłoniło mnie do tej niezaplanowanej wycieczki. Miałem wrażenie, że nie był to do końca mój pomysł.

Ale czyj w takim razie? Przecież nie Iryda. Podmuch wiatru rozerwał chmury na wschodzie i rąbek dziennej gwiazdy wyjrzał przezeń, zatapiając nagie wzgórza w powodzi czerwonego blasku. Zdawało się, że kamienie pokryły się krwią.

Popatrzyłem na ziemię. Na płaskim, białawym głazie, leżącym u moich stóp, leżał ciemnoszary okruch. Pochyliłem się, by przyjrzeć mu się z bliska. Wyciągnąłem dłoń i ująłem go w dwa palce. Sprawiał wrażenie, jakby ktoś umieścił go tu nieprzypadkowo. Podniosłem go do oczu. Gdzie ja widziałem coś podobnego? Męczyłem się, mój mózg wydawał się owinięty w szarą, otępiającą watę.

Nagle przypomniałem sobie.

Ułamek grota wyjęty z rany Holgwara!

Szszszsz…

To był bardziej instynkt, niż myśl, by rzucić się na ziemię. Szepczący moje imię bełt z kuszy przemknął mi nad głową, rozgarniając przerażone włosy.

Jak opisać dźwięk śpiewającej twoje imię strzały? Jak wołanie kochanki, obiecującej zapomnienie? Jak szelest fal oceanu, na ostatnim brzegu ostatniej z najdalszych wysp? Jak dźwięczącą dalekim brzmieniem dzwonów ciszę, pod wielką katedrą nieba, podpartą filarami śpiących szczytów?

Wola życia była we mnie silna. Zwalczając wypełniające moje ciało odrętwienie, z którego dopiero teraz zdałem sobie sprawę, przetoczyłem się na bok, pod osłonę spiętrzonych u stóp urwiska głazów. Kolejna strzała zrykoszetowała po kamieniach, krzesząc iskry i rozcinając rękaw mojego kaftana, poleciała w bok, zapadła nieszkodliwie w kępę suchej trawy.

Świat przede mną był czerwony od blasku, gdy kolejne pociski nadlatywały zza moich pleców — i może to tylko mnie ocaliło. W pożodze rodzącego się dnia, byłem rozmazanym, trudnym do trafienia celem.

Iryd zarżał dziko w drugim zakątku kotliny. Cofał się, krok po kroku, aż oparł się zadem o skalną ścianę. Uszy położył po sobie, a wielkie płaty piany ściekały mu z pyska. Zerwałem się z ziemi i podbiegłem do niego, chwytając za uzdę.

Koń szarpnął się, zarżał boleśnie, padając na ziemię z przeszytą szaropiórym drzewem szyją. Warknąłem, wściekle i bezsilnie, pociągnięty przez konia upadłem na ziemię, obok czułem jego wierzgające, zamierające ciepło, widziałem otwarte oczy wpatrzone we mnie z bolesnym, pełnym dzikości wyrzutem. Zanurkowałem za osłonę z niskich, spękanych głazów, tuż obok drżącego, końskiego ciała. Ostre kamienie wbiły mi się w bok, rozglądając się gorączkowo, zrozpaczony i wściekły, jak jeszcze nigdy w życiu.

I w tym momencie ruszyli na mnie!

Gromada mężczyzn zbiegała ostrożnie po stromym stoku wzgórza. Mieli zamaskowane twarze, a ich ubrania były bure. Jeden z nich w biegu odrzucił na bok kuszę. Żaden nie miał łuku — a zatem, wśród skał czaili się kolejni. Palce na cięciwach, groty śledzące cel…

Bezbronny, nie miałem szans w walce — a zatem musiałem użyć magii. Lecz to nie jest tak, że przyzwoite zaklęcie to jedno słowo lub gest, które można uczynić na podorędziu. O nie! Nie miałem czasu na nic. Potężniejsi magowie korzystają ze sprytnej sztuczki — przeprowadzają cały rytuał, przerywając go na samym końcu, przed wypowiedzeniem ostatniego słowa. Potem, przez jakiś czas, bez problemu mogą dokończyć czar, wymawiając słowo, którego brakowało. Jest to jednakże nużące, co więcej, wymaga wielkiego opanowania wypełniającej ciało mocy, a na dodatek — każdy zawieszony w umyśle maga czar z biegiem czasu wątleje i rozpada się, przestając być tym, czym miał być, a stając się własnym cieniem.

Opanowałem gniew, złość i strach, narzucając sobie spokój. Nie, nie udało mi się do końca. Złość wypełniała moje żyły, rozpierała mnie, zmuszała do działania. Ale opanowałem ją i obróciłem na swoją korzyść. Coś przecież mogłem zrobić. Na pewno.

I wtedy, z głębin pamięci przypłynął do mnie obraz wizji, przywołanej przez wuja dawno, dawno temu, w ciepłej, dworskiej stajni… Drobna iluzja! To ich powstrzyma, jeśli będzie naprawdę przerażająca. W tym czasie spróbuję uciec, choć bez konia nie byłem szybszy od nich… a oni mogli mieć ukryte nieopodal rumaki.

Pomyślałem o runach tańczących w kolumnach bramy, o skrzydłach wirujących pod niebem, o śpiewie ponad ciepłymi lasami południa. Uspokoiłem się w ułamku sekundy, pomiędzy jednym a drugim uderzeniem serca, zbierając w sobie moc, czując gniew promieniujący od nadbiegających ku mnie ludzi, tożsamy z moim gniewem. Sięgnąłem ku nim, chcąc wypełnić ich oczy widokiem, który kazałby im poniechać ataku. A wówczas…

Dotknąłem ich umysłów i poczułem się, jak kawał miękkiego żelaza uderzony młotem kowala. Zadrżałem z obrzydzenia. Tak, to byli ludzie, lecz ich myśli przepełniało zło, tak ohydne i oślizgłe, iż żołądek zbuntował mi się przeciwko temu okropieństwu. Zawahałem się, a niedokończona iluzja zawisła w moich myślach. Najbliższy z napastników, owinięty w brązowy płaszcz, z okrzykiem triumfu skoczył w moją stronę, unosząc grubą maczugę. I wtedy — krzyknąłem słowa, które same zatańczyły w mych ustach, a moje zaklęcie potoczyło się po zalanym blaskiem niebie.

I już w tej chwili zrozumiałem, że zrobiłem coś innego, niż chciałem uczynić, bo to, co płonęło w ich umysłach, wypaczyło mój czar.

Przeraźliwy i obcy obcością odmiennych światów, ale zarazem dziwnie znajomy ryk, od którego włosy stanęły mi dęba, rozdarł powietrze nad moją głową. Nadbiegający mężczyzna z maczugą spojrzał w górę i zamarł w pół kroku — a wtedy ogromny, skrzydlaty kształt uderzył na niego od góry, wypełniając świat biciem rodzących huragany skrzydeł.

Wężokształtne, zamazane stworzenie, które skoczyło na zbója, powaliło go jak źdźbło trawy, które stanęło na drodze północnego wiatru. Szpony wieńczące dwie łapy zgłębiły się w piersi bandyty, przebijając ją niemal na wylot. Długa szyja zawiła się, uderzyła z morderczą precyzją. Fontanna krwi trysnęła w powietrze, zasnuwając je różową mgiełką. Ramię, wzniesione ku niebu, nagle zniknęło, oderwane jednym szarpnięciem. Zębata paszcza trzasnęła raz jeszcze, urywając raz na zawsze śmiertelne wycie rozrywanego na strzępy nieszczęśnika.

Wszystko to stało się w jednym mgnieniu oka. Sekundę później krwistoczarny werran wężowym ruchem ruszył do przodu, w kierunku rozpaczliwie próbującej się zatrzymać gromady atakujących. Jednakże biegli z góry, wprost na jego ociekające krwią szczęki. Ich atak zmienił się w pogrom. Z góry świsnęły strzały. Kilka z nich chybiło, jedna zaledwie ukłuła potwora w bark. Sunący naprzód stwór nawet tego nie zauważył. Skokiem szybszym niż myśl rzucił się naprzód, powalając mijającego go napastnika uderzeniem biczowato zakończonego ogona. Zderzył się z ogarniętą paniką gromadą. Najbliższemu rozbójnikowi oderwał głowę wraz z szyją, a kolejnemu, wymierzonym jakby od niechcenia ciosem łapy, rozerwał trzewia. Rozszarpane wnętrzności eksplodowały, fala krwi i żółci obryzgała kamienie w promieniu kilku kroków. Ktoś jeszcze skoczył naprzód, dziko, szaleńczo, pchnął potężnie krótkim mieczem, celując między żebra stwora.

Cios był celny, ale nie odniósł większego skutku. Ostrze nie przebiło skóry, ześlizgnęło się w bok, zostawiając na boku werrana długą, lśniącą szramę. Przywołane przeze mnie stworzenie zawrzasnęło jeszcze głośniej, krzykiem, od którego uszy zdawały się płonąć żywym ogniem. Pochwyciło śmiałka w muskularne łapy i cisnęło nim z furią, rzucając go na najbliższe skały. Suchy trzask pękających od uderzenia kości przebił się przez chór przerażonych okrzyków. Któryś z napastników przemknął obok stwora, ciskając w moją stronę kamieniami połączonymi sznurem. Instynktownie osłoniłem się dłonią — rozbłysk światła, czyste wyładowanie mocy, skoczył na spotkanie świszczącemu pociskowi. Blaaaaaam — potoczyło się po wzgórzach, a pył i kurz uniosły z ziemi, gdy eksplozja rozsadziła to coś, czym próbowano mnie zranić. Szczątki dziwnej broni uderzyły miotacza w twarz, zmieniając ją w trudną do rozpoznania, krwawą miazgę. Z góry rozległy się kolejne okrzyki i po skałach pomknęły uciekające sylwetki kilku ludzi.

Opadłem na kolana, walcząc z ogarniającą mnie ciemnością. Pokonując nagłą niemoc, zamrugałem powiekami. Przywołane przeze mnie z niebytu stworzenie zniknęło, a jedynym dowodem jego obecności były rozrzucone wokół niczym szmaciane lalki, poszarpane ciała napastników. Większość z nich było co najmniej w dwóch częściach. Otępiały i oszołomiony, rozejrzałem się dookoła, ale skały i niebo były puste, ciche, jedynie wiatr szumiał wśród kamieni… Popatrzyłem na leżące koło mnie zwłoki, poczułem z całą wyrazistością bijący od nich słodko kwaśny odór. Kula żółci urosła w moich ustach, napęczniała i uwolniła się nagle.

Zwymiotowałem.

Otarłem usta i wstałem, na chwiejnych, osłabłych nogach. Podszedłem do najbliższego z powalonych mężczyzn. Wtedy dopiero zauważyłem, że prócz ogona dosięgły go również zakrzywione pazury bestii. Jego klatka piersiowa pokryta była ranami, których nie mogła uleczyć moja wątła magia.

Zrozumiałem, że także ten człowiek umrze za chwilę w cierpieniu.

Spojrzałem na jego pokrytą krwią twarz i drgnąłem — to był kowal z Tils, którego znałem! Otworzył oczy. Wypełniała je mgła bólu i wstydu. Z półotwartych warg wypłynął bełkot… a za nim czarna, gęsta krew.

Przełamując obrzydzenie, sięgnąłem ku niemu myślą i zadrżałem — bo umysł miał poraniony nie mniej niż ciało. Coś, a raczej ktoś, wzięło go w posiadanie, zamieniając w chodzącą marionetkę.

Kiedy tak nachylałem się nad nim, nagłym, konwulsyjnym gestem pochwyciał mnie za rękę. Świat przed moimi oczyma zawirował, zapadłem się w nagła, zaskakująca otchłań mroku; spadałem przez ciemność czasu i przestrzeni, studnię bez dna, końca i początku, na jej obrzeżu widząc niewyraźne postacie w zamglonej komnacie… Usłyszałem swoje imię, powtarzane, wypowiadane wciąż od nowa, monotonnym, głuchym tonem.

I zanim zdążyłem pomyśleć, odpowiedziałem.

Wtedy poczułem, jak tamten władca mocy, kimkolwiek i gdziekolwiek był, wykrył moją obecność.

W jednym ułamku chwili niespodziewana, straszliwa potęga pochwyciła mnie i bez ostrzeżenia usiłowała zmiażdżyć, rozdzierając ciało palącymi szponami żywego ognia. Zaskoczony, z ledwością odsunąłem się od niej, pospiesznie otaczając umysł własnymi barierami, których wznoszenia nauczył mnie Mihivrin. Lecz tamta siła uderzyła raz jeszcze, a odpryski jej ciosów przeniknęły przez moje słabnące tarcze i okryły mnie bąblami żrącego bólu. Wyrwałem się ponownie, omijając tańczące w otaczającym mnie mroku, żywe węże energii, zmieniłem się w spiczastą strzałę, która pomknęła pomiędzy nimi, poszukując ocalenia.

A tamta wraża moc dosięgała mnie raz po razie, zdając się napierać ze wszystkich stron jednocześnie. Niczym gałęzie wielkiego drzewa, otaczały mnie pulsujące wiązki obcej energii, chcącej zadać mi ostateczny cios i wymazać moje istnienie z ksiąg żywych. Wiłem się pod nimi i niemal umierałem, rozpadałem się i odbudowywałem, prawie ginąłem, ale walczyłem nadal. Sieć zagęszczała się nieustannie — wieki mijały w tej walce, bardziej instynktownej, niż przemyślanej. Ogarnęła mnie rozpacz, a wtedy klatka wijących się strug ognia zaczęła się wokół mnie zacieśniać.

W nagłym porywie wściekłości zawróciłem i zamiast uciekać, uderzyłem w serce tego, co pragnęło mnie zniszczyć. Nie wiem, co tak naprawdę mną kierowało — atoli zaskoczyłem tamtą siłę, pewną, iż pochwyciła mnie w sidła, z których nie mogłem przecież uciec. Nie zważając na żar, jaki mnie ogarnął, przerwałem słabnące zasłony i sięgnąłem w to, co skrywało się za nimi. Poczułem zaskoczenie, które przeszło w niedowierzanie, wściekłość i wreszcie strach. Strach wielu istot, nie jednej!

Przez ułamek sekundy byłem w innym umyśle, patrzyłem innymi oczyma. Widziałem wysoką, wypełnioną księgami komnatę, wypełnioną zimnym blaskiem, lecz obraz ten zdawał się być wspomnieniem z odległej przeszłości, zmazanym i bladym. Widziałem siódemkę magów, trzymających się za ręce i kierujących swą moc w moją stronę. Widziałem strumienie skoncentrowanej mocy, płynące w uporządkowanym chaosie misternego kolażu zaklęć ku mojemu jestestwu. I wreszcie, widziałem taflę srebrnego lustra, w którym odbijała się moja twarz.

Twarz kobiety. Moja twarz. Nie, nie moja twarz… Jej twarz! Zamazana, drgająca, niewyraźna. Lecz zanim zdążyłem się jej przyjrzeć oczyma mej duszy, zanim rozerwałem zasłonę niepewności, mącącą moje bezcielesne widzenie, w instynktowym zrozumieniu, bez wahania uderzyłem, rozdzierając wiążący ich czar i rwąc na strzępy jego osnowę, czerpiąc z jego uwolnionej nagle energii siłę do dalszego niszczenia. I wiedziałem, że każdy mój ruch sprawia tamtym ból nie do zniesienia… Uniosłem moje nowe ręce, a z palców popłynęły strugi ognia, chłoszcząc otaczający mnie krąg czarowników. Zwijali się pod tymi biczami, zarzucając walkę, próbując skryć się za naprędce kleconymi tarczami, ale ja czułem ciągle strach i gniew, wyrzut w oczach mego konia, i usta kowala układające się w najkrótsze z przeprosin. Więc ogniste strugi drążyły dziury w zarzucanych przez nich zasłonach, przepalały pospiesznie wznoszone bariery, którymi próbowali się otoczyć. Ale był we mnie Iryd padający z przeszytą strzałą szyją. Krzyki bólu i zapach, którego nie da się z niczym pomylić, zapach płonącego ciała, wypełniały iluzoryczną przestrzeń, która mnie otaczała.

A płomienie z moich dłoni wciąż płynęły, coraz potężniejsze, coraz bardziej niszczące, czułem żywy ból w ich topniejących konarach, czułem się jak kanał, którym płynęła powódź, nie mogłem już dłużej wytrzymać tego naporu, opadłem na kolana — i nagle wszystko się skończyło, a ja spadłem w ciemność, w ciemność, ciem.…

Rozdział III. Cienie nad wzgórzami

Popatrzyłem na niebo pokryte ciernistością wysokich, rzadkich obłoków nocy. Szary zmierzch umykał przed barwiącym chmury srebrzystością, blaskiem największego księżyca, wstającego na horyzoncie. Brakowało mu tylko ćwiartki do pełni.

Noc dalej przejmowała chłodem, chociaż wiosna nastała już na Wzgórzach. Miesiąc Lorrei odchodził tej nocy. Opuściłem spojrzenie, próbując nim przebić bezkształtną ciemność. Tam gdzieś była ta przeklęta kotlina, skąpana w krwi Iryda i ludzi, którzy w niej zginęli.

Zginęli z twojej dłoni — odezwał się cichy szept na krańcu mego umysłu.

Potrząsnąłem głową.

Wsparty na krótkiej, drewnianej lasce, powoli odwróciłem się i wszedłem do wnętrza Dworu. Starannie zamknąłem za sobą drzwi, krzywiąc się z wysiłku. Dwa tygodnie upłynęły od dnia, gdy Mihivrin przywrócił mnie życiu, lecz mi się zdawało, że to co najmniej dwa lata. Wciąż byłem niezmiernie słaby, a niewidzialne rany ciągle bolały.

Poszedłem do biblioteki, gdzie Mihivrin od wielu nocy studiował wyjątkowo zakurzone księgi. Jeszcze kilka tygodni temu ta droga zajęłaby mi kilka chwil. Teraz, powłócząc nogami jak stary człowiek, wsparty na drewnianym kosturze, wlokłem się przez znajome korytarze, nieskończenie długo. Nie złościło mnie to — miałem przynajmniej czas, by rozmyślać nad wydarzeniami, jakie stały się moim udziałem. A może byłem zbyt znużony i osłabiony, by się złościć. Złość i gniew, które popchnęły mnie do działania tamtego poranka, który omal nie stał się moim ostatnim, opuściły mnie i pozostawiły po sobie tylko gorzkie zmęczenie, podobne nieprzyjemnemu smakowi w ustach, po wypiciu wulkanicznej wody.

Jak się okazało, Holgwar nie opuścił Wyżyn i spędzał czas na ostrożnym tropieniu śladów krążącej w pobliżu Karensis bandy. Tropiąc ich całą noc, spostrzegł nagle werrana spadającego z nieba, usłyszał zgiełk walki i mój głos, tnący, jak rzekł, powietrze nad Wzgórzami jak bicz spadający na nagie plecy niewolnika. Nieustraszony, chwycił za łuk i popędził po graniach w stronę zgiełku, śląc strzałę za strzałą cieniom znikającym wśród skał. Kiedy dotarł do szczytu wzgórza, spostrzegł pustą dolinę pełną krwi, śmierci i milczenia. Tam mnie znalazł, u boku martwego kowala, gdy skręcałem się w wewnętrznym ogniu, walcząc z niewidzialnym przeciwnikiem. Gdy pochwycił mnie w ramiona, zbladłem i rozluźniłem się, a on z trudem doszukał się w moim ciele oznak życia. Niewiele się namyślając, zarzucił mnie na ramię i popędził z powrotem do Dworu. Tam, padł wyczerpany w proch podwórza i niewiele brakowało, by również skonał — na nowo otwarta rana zabarwiła bruk dziedzińca Dworu jasną czerwienią jego honoru. Dworzanie Mihivrina podnieśli go i opatrzyli naprędce.

Ja zaś leżałem cały dzień, blady, zimny i nieruchomy, aż do długo oczekiwanego powrotu Mihivrina.

Wuj mój pojawił się niespodziewanie, galopując na spienionym koniu, którego bieg przyspieszyła moc. Nordwest zarżał i padł na dziedzińcu, gdy czarodziej zeskoczył z siodła; krwawa piana buchnęła mu z nozdrzy i z pyska, i tak oto wielki ogier dokonał swego żywota, spiesząc mi na ratunek. Wielkie wierzeje Dworu otwarły się przed Mihivrinem niczym pchnięte huraganem zachodnich sztormów. Gdy mag wkroczył do zamku, jego białe oczy płonęły blaskiem tak świetlistym, iż patrzący na niego odwracali wzrok, nie mogąc znieść bijącego z nich płomienia. Stanął nade mną i głosem, brzmiącym jak spiżowy dzwon, wymówił zaklęcie, od którego sam czas przepływający przez komnatę zdawał się gęstnieć i zamierać, a perspektywa spojrzeń świadków wygięła się, przybierając niemożliwe do opisania kształty. Potem pochwycił mnie w ramiona i zaczął śpiewać, przywołując moją zagubioną duszę z dalekich krain pokrytych szarym popiołem nieistnienia.

Kilka godzin minęło, nim odzyskałem przytomność i byłem w stanie powiedzieć cokolwiek, a jeszcze więcej, zanim stanąłem na nogi. Kiedy otwierałem usta, wydobywało się z nich zaledwie jąkanie; ręce i stopy nie chciały mnie słuchać, wykonując niezgrabne, niekontrolowane pląsy. Ja zaś czułem bezustannie, jakbym nieustannie krwawił, choć nie miałem na ciele żadnej realnej rany. Czas mijał, a powietrze mej komnaty było gęste od leczniczych naparów i zaklęć tkanych przez mego mistrza.

Wreszcie, gdy księżyc znów urósł, wsparty na ramieniu wuja, zwlokłem się z łoża i wyszedłem na ganek. Byłem wychudzony i kościsty, a włosy mi poszarzały, niczym pokryte popiołem. Słońce niemal oślepiło mnie — ale otarłem łzy i starałem się dzielnie trzymać. Na mój widok, zgromadzeni bywalcy dworu oraz kilku nieznajomych mężczyzn i kobiet wzniosło nierówny, urwany okrzyk.

Tak zacząłem wracać do sił.

Osłabiony, niewiele mogłem czynić poza rozmyślaniem.

Długo rozważałem naturę ataku i doszedłem do wniosku, że musiałem być jego ofiarą już wcześniej — subtelny, przenikający nawet przez potężne mury mocy Dworu wpływ, omijający zabezpieczenia i przeszkody, od dłuższego czasu drążący w moim mózgu pragnienie, kumulujące się w jednym, kluczowym momencie — by wyruszyć na poranną przejażdżkę. Omamiony czarem, byłem niczym bydlątko prowadzone na rzeź. Tylko szczęśliwy przypadek ocalił mi życie, a może nawet coś więcej.

Mihivrin dostrzegł coś jeszcze. Przeszukawszy izbę, gdzie wcześniej leżał ranny myśliwy, znalazł czubek ukruszonego grotu.

Siedział teraz w bibliotece, do której doszedłem wreszcie, powłócząc nogami jak starzec. Wpatrywał się w szary okruch, leżący na środku dębowego blatu i wyraźnie odcinający odeń, złowrogą, nieprzyjemną kakofonią koloru.

— Miałeś to w ręku — powiedział mój wuj, gdy usiadłem naprzeciw niego — kawałek przeklętego kamienia Yazzyl, który rodzą żółte drzewa lotosu w dalekich krajach Południa.

— Jak… — nie miałem dość sił, by skończyć pytanie. Zwiesiłem głowę ponuro. Drzwi biblioteki otworzyły się, a jedna ze służek wniosła tacę, zastawioną wielkim dzbanem parującego wina i dwiema kryształowymi szklanicami.

Mihivrin podziękował jej skinieniem głowy i napełnił obydwa naczynia.

— Pij — polecił. Posłuchałem, wbijając wzrok w blat przed sobą.

Mój wuj westchnął.

— Yazzyl. Dziwny kamień. Trochę jak metal, trochę jak drewno. Ma wielką moc, ale mało kto umie użyć go do czegokolwiek poza sianiem zła. Pytasz: jak? Yazzyl i krew myśliwego, którego leczyłeś, w dobrej wierze… Tak do ciebie dotarli.

— Myślałem, że brama… runy… — wymamrotałem cicho. Mihivrin pokiwał głową w zamyśleniu. Kominek za jego plecami wypełniony był ogniem, zwykłym, wesołym płomieniem łapczywie pochłaniającym kolejne szczapy i bele drewna. Przyjemne ciepło i zapach dymu o wiśniowej nucie wypełniały mroczną, spokojną otchłań biblioteki. Czułem się w niej dysonansem, strzępem zimna, ułamkiem wielkiego, zimnego lodu południowych krain.

— Masz rację, Erhan — zgodził się czarodziej — ale żadna twierdza nie jest niepokonana. Tutaj jednak dosięgnąć cię nie mogli — pierwej musieliby w pył obrócić całe Białowzgórze. Potrzebowali byś wyszedł — i potrzebowali Holgwara…

— Holgwar nie jest… — zacząłem. Nie starczyło mi sił, by skończyć. Mihivrin pokręcił głową.

— Rozmawiałem z nim. To dobry chłopak. Wzajemnie ocaliliście sobie życie, a to w przypadku maga tworzy więź, silniejszą niż śmierć — stwierdził. Upił łyk parującego wina. Ja mocniej zacisnąłem palce na szklanicy, próbując przegnać z nich bolesny chłód.

— Był tak samo jak ty ofiarą tej napaści. Tak jak i kowal, tak jak i pozostali opętani. Ale fakt jest faktem — przez jego ranę i jego krew, za pomocą czaru kamienia, sięgnęli do ciebie. Dziwna to magia i niemal zapomniana — chociaż dawni adepci umieli z niej korzystać. Coś złego spełzło na świat, uczniu, skoro taka moc znów zawitała do bram naszych domostw!

Pomilczeliśmy chwilę. Twarz mojego wuja przypominała rzezaną w drzewie maskę pośmiertną.

— Wuju, to byli potężni magowie — szepnąłem, zebrawszy siły.

— Bez wątpienia — zgodził się adept — Wszak, kto inny jak nie wyjątkowo potężny mag rzuciłby Czar Spętania, usidlając tych, w których żyłach płynęły drobiny mocy?

Zamyślił się i postukał palcem lewej dłoni w stół, obok kamienia.

— Kto by dysponował Yazzylem, a zarazem umiał tkać zaklęcia krwi? Kto wreszcie zdołałby opanować wolę innego czarodzieja do tego stopnia, by nie zdawał sobie on sprawy, że jest spętany? Ileż różnych umiejętności! Ileż woli i potęgi, skupionej, by cię dopaść! Nic dziwnego, że było ich wielu. Taki czar przekraczał moce pojedynczego człowieka. Ale ktoś musiał stać za tym podstępnym atakiem na ciebie, mój uczniu. Musiał!

— Ktoś równie potężny jak ty… — mówiąc to, nie pytałem. Wiedziałem o tym.

— Tak — powiedział zmęczonym głosem Mihivrin– albo potężniejszy, niż ja.

— Nie ma… — wychrypiałem. I znów zabrakło mi oddechu.

— Magów potężniejszych ode mnie? — dokończył z gorzkim uśmiechem — Są, mój uczniu. Uwierz mi, że są. Na dobre, czy złe czary, są potężniejsi czarodzieje, niż Mihivrin Białooki.

Mihivrin wstał. Na jego twarzy odbiło się znużenie. Czary, które rzucił dla mego ocalenia, kosztowały go wiele. Pospieszna podróż z Południowej Przystani zabiła Nordwesta i na nim również odcisnęła swe piętno. Pod jego oczyma pojawiły się zmarszczki, a włosy miał bardziej siwe, niż zapamiętałem. Ale głos miał równie dźwięczny i pełen spokojnej siły, jak wprzódy, i to mnie napełniało pocieszeniem.

— Siła czaru wiążącego atakujących cię banitów wypaczyła twoją iluzję — stwierdził.

— Miast przywołać niegroźną zjawę, zaczerpnąłeś podświadomie z mocy wiążącej atakujących cię opętanych. I tak oto sprowadziłeś nie zjawę, lecz istotę z krwi i kości — a twój strach stał się jej szałem.

I przyoblekłem stworzenie z moich pragnień w realny czy też na wpół realny kształt, dając mu moc siania zniszczenia i śmierci, pomyślałem z goryczą. Ale na głos nie rzekłem ani słowa.

— Dobrze, żeś się uratował — rzekł dalej rzeczowo Mihivrin — źle, że w ten sposób. Taka magia nie jest dobrze widziana na Taen Ba’Loire. Ja wiem, że to był przypadek — dorzucił pospiesznie, pomimo iż nawet nie zdążyłem pomyśleć o tym, by zaprotestować.

— Ale, Erhan, wielu, zbyt wręcz wielu jednak myśli, że rzuciłeś takie zaklęcie celowo… A ktoś, kto umie przywoływać potwory z koszmarów, umiałby również poradzić sobie bez zabijania.

— Nie wiedziałem, co się stanie — powiedziałem cicho, a moje ciało znów przeszyło echo bólu, sprawiając, że skuliłem się w sobie. Odzyskałem już nieco siły, ale część pręg po zaklęciach, mających mnie zabić, wciąż odbijała się bliznami na duszy. Zaklęcia nużyły mnie, wiele nie chciało mi wyjść spod drżących dłoni. Męczyły mnie sny, w których coraz częściej powtarzał się jeden obraz — nieskończonej drogi przez doliny cieni, pod szaroburym niebem, gdzie powietrze nie ma smaku…

— Cóż — skwitował krótko Mihivrin — tak czy inaczej, w gospodach śpiewają o tym pieśń.

Milczałem. Mój wuj odczekał chwilę, po czym kontynuował:

— Nie najgorszą zresztą, jak słyszałem. Jak to szło?

niepokój trawi młodego lorda

pana wśród Białych Wzgórz

przed świtem dosiada rumaka swego

i rusza by chronić swój lud

ty, który zechcesz stawić mu czoła

precz lepiej ciśnij swą broń

bo z nieba spadnie zagłada twoja

on smoka na wroga ma grom!

Tego było zbyt wiele.

— To Holgwar, nie ja! — zaprotestowałem tym razem — To on …

— Nieważne — pokręcił głową Mihivrin — Cóż, musisz z tym żyć. Od dziś zawsze będziesz tym, który na wrogów śle smoki…

Zrobiłem ponurą minę.

— Ma to swoje dobre strony — spróbował mnie pocieszyć — raczej nie będziesz miał wielu wrogów.

I roześmiał się, krótko, niewesoło. Chyba był trochę szalony, ten mój wuj, wielki mag Północy…

— To był przypadek — mi nie było wcale do śmiechu — To był przypadek i wiesz o tym dobrze, Lordzie! — rąbnąłem szklanicą o stół, niemal wylewając wino. Sny i powracający ból wprawiały mnie w ponury nastrój.

Miałem poczucie, że muszę coś zrobić. Ale co? Tego widzenia nie wyjaśniały. Nie czułem się zresztą na siłach, by czynić cokolwiek, poza snami.

— Przypadek — warknął Mihivrin i zerwał się od stołu, nagle rozeźlony moim zachowaniem.

— Nasze życie składa się z przypadków, i tego, co zrobimy, stając w ich obliczu! Dałeś się wciągnąć w pułapkę i to dwukrotnie! Powinieneś zatem po dwakroć już nie żyć, a jeśli tego nie pojmujesz, to jesteś głupcem! — pierwszy raz odkąd go znałem, podniósł głos niemal do krzyku.

Wbiłem spojrzenie w blat. Chciałem się bronić, krzyczeć… Ale miał rację.

— Wybacz mi, wuju — szepnąłem — Zawiodłem.

Wyraziłem zatem słowami to, co czułem od pewnego czasu.

— Głupoty mówisz — starszy czarodziej zaczął krążyć po komnacie.

— Jak myślisz — ilu chłopców w twym wieku poradziłoby sobie z tym wszystkim! Ilu by przeżyło?!

Podszedł do mnie i pochwycił moje dłonie.

— Nie wiem, co ci jest pisane — powiedział ostro, wpatrując się we mnie białymi, pozbawionymi tęczówek oczyma — Nie wiem, co cię czeka. Sądząc po tym, czego dotąd dokonałeś, trudna droga przed tobą. I czyha na niej niemało niebezpieczeństw.

— Nikt nie zna ścieżek swego losu, wuju — byłem zmęczony tym wszystkim i pozwoliłem, by to zmęczenie zabrzmiało w mych słowach.

Mihivrin żachnął się.

— Tak. Nie wywróżę twojego losu — magowie nie podlegają przecież przeznaczeniu, a odkąd nie znamy już słowa, pozwalającego otworzyć jego księgi, nie wiemy nawet, jakie może być to przeznaczenie. Boję się jednak, że odgadłem ścieżkę, jaka cię czeka.

Spojrzałem na niego pytająco.

— Nie — pokręcił głową — nie pora na proroctwa ponurego, starego maga. Jest noc, a ty ledwie żyjesz. Widzę to, uczniu. Widzę ślady, jakie zostawił na tobie tamten ogień, choć przed wzrokiem większości będą się ukrywały. Czuje twój ból i boleję wraz z tobą… Posłuchaj mnie teraz uważnie — rzekł twardo — Wątpię, byś był w życiu szczęśliwszy ode mnie. Ale jestem z ciebie dumny, Erhanie z Karensis!

Ostatnie zdanie wypowiedział cicho, lecz dobitnie. Skłoniłem głowę i nagle wstrząsnął mną dreszcz. Trwaliśmy jakiś czas w milczeniu, a ja myślałem o tym, jak dobrze, że mój wuj rozumiał wszystko, co kłębiło się we mnie. Bo przecież on sam odczuwał to samo.

— Zbyt długo tkwiłeś wśród Wzgórz, Erhanie — powiedział wreszcie dźwięcznym jak dzwon głosem — Czas, byś zobaczył inne miejsca, odebrał nauki, których ja ci nie umiem dać.

— Odsyłasz mnie… do Wież? — zapytałem, niezdolny powiedzieć niczego więcej.

— Nie — pokręcił głową — nie odsyłam. I nie do Wież. Jeszcze nie. Nie masz tam czego szukać, kiedy jesteś wciąż tak osłabiony. Erhan… Sam również opuszczam Dwór… na jakiś czas.

— Na długo? Dokąd? — poczułem zdumienie.

— Długo? To tylko Bezimienny wie. Dokąd? Płynę na Utracony Ląd — oświadczył po prostu, wzruszając ramionami.

Utracony Ląd! Loran! Wielka kraina naszych przodków, ziemia, z której wygnano magię!

— Po co? — w chwili, gdy to rzekłem, skarciłem się zarówno za banalne brzmienie i naiwną treść tego pytania. Mihivrin jednakże odparł:

— Po trosze, by szukać odpowiedzi na to, co się tobie stało. Ale mam również misję od Lorda Protektora. Dziwisz się? Nie pałamy do siebie miłością, ale czasami wróg, albo i człek neutralny, jest lepszym pomocnikiem, niż najlepszy nawet przyjaciel.

— Chciałbym jechać z tobą — wyrwało mi się, i sam się skrzywiłem na błagalny ton w moim głosie.

Mag nie powinien błagać. Nie szła mi ta rozmowa.

Mihivrin ociężale pokręcił głową.

— Jeszcze nie pora na to, Erhan. Jeszcze nie. Żałuję… Wiem, że byś sobie poradził. Ale jesteś słaby i chory. Nie mogę cię narażać. Ani misji, którą mam do wypełnienia. To zresztą wyprawa żmudna i niebezpieczna; jednemu łatwiej ją będzie odbyć, niż dwojgu. A ty musisz dojść do siebie i dobrze wykorzystać ten czas.

Chaotyczne to były wyjaśnienia, i miałem wrażenie, że Mihivrin stara się bardziej usprawiedliwić, niż mnie przekonać. To jeszcze bardziej pogorszyło mój nastrój.

— Jeśli nie Wieże, nie Dwór, nie podróż z tobą — to dokąd…? — powiedziałem gorzko.

Wuj wstał i zaczął krążyć po komnacie.

— Pojedziesz do Darien.

— Darien! — prawie krzyknąłem. Znałem to słowo. Znałem to miasto, jak każdy na Taen.

— Tak. Darien. Thanda Atha Grein, w dawnej mowie Imperium, jak wolisz. W ten sposób na czas mej nieobecności znikniesz sprzed oczu tych, którzy są ci wrodzy. Ci, co mają moc, są często upośledzeni, gdy nie mogą jej użyć. Nie będziemy mogli się kontaktować… Chociaż i tak musimy tego na jakiś czas zaprzestać.

— Ale… — urwałem.

— Szczególnie w ten sposób — powiedział spokojnie mój wuj — Zapewne będziemy śledzeni. Nie tyle my, co nasza magia. Obydwaj musimy zatem zniknąć sprzed oczu nieżyczliwym mocom. A to oznacza, iż musimy radzić sobie bez magii. Jakiś czas przynajmniej.

— Kto to jest, wuju? — zapytałem — Kim są ci, których imion nie chcesz mi zdradzić?

Pokręcił głową.

— Kim? Nie wiem, kim ani czym są, ani też kto przemawia w ich imieniu, ale czuję czyjąś obecność. I ty także ją wyczuwasz. Za murami mocy, które wzniesiono, by chronić to miejsce, ponad naszym niebem, wokół końskich oddechów, na Wzgórzach coś czeka. Ktoś, lub coś…

— Ktoś, lub coś… — powtórzyłem za nim.

— Tak — potwierdził spokojnym tonem — I właśnie dlatego musisz stąd odejść. Cienie złych myśli krążą nad Wzgórzami, choć kryją się przed naszym spojrzeniem, mój uczniu. Gdy ja stąd odjadę, będziesz narażony podwójnie.

Wbiłem wzrok w stół.

— A w Darien… — kontynuował mój wuj — Cóż, tam nie dosięgnie cię żaden cios, zadany przez czary. A co do reszty, oprócz gwardii protektorskiej, jest tam ktoś, kto cię ochroni. Mam w Darien przyjaciela. Nazywa się Lunua i jest uczonym.

— Magiem? — zapytałem z nadzieją.

— Nie — uśmiechnął się — ale jeśli to cię pocieszy, to powiem tak: Lunua jest magiem, który nie używa magii. Nie potrzebuje jej. Polubisz go — zapewnił.

Wbrew tej zapowiedzi, ponownie zapatrzyłem się smętnie w blat stołu, kiwając powoli głową. Po raz kolejny wyrzucałem sobie w myślach swoją głupotę, która doprowadziła nas do tej sytuacji. Nie chciałem opuszczać Dworu i rozstawać się z Mihivrinem na dłużej. A na to się zanosiło. I tylko ja byłem temu winien.

Z drugiej strony, brakowało mi sił, wiedzy i doświadczenia, by obronić się samemu, a tym bardziej, by z nim wyruszyć w tak daleką i niebezpieczną drogę. Miał bowiem rację. W takiej podróży będę mu tylko ciężarem. Nie było zatem sensu się sprzeciwiać.

Nie miałem zresztą siły nawet na dalsze rozważania, a co dopiero sprzeczki. Nadchodził środek nocy, a ataki bólu były wtedy silniejsze… Choć bardziej szarpały myśli, niż ciało.

Wpatrując się w zaciśnięte na chłodnej już szklanicy dłonie, zrozumiałem, że odniesione rany nie tylko nadwyrężyły moje zdrowie, ale i zmieniły mnie wewnątrz. Teraz, choć minęło zaledwie kilka tygodni, wydawałem się sobie starszy o stulecia. Młodzieńcza zapalczywość ustępowała rezygnacji. Przestałem sądzić, że magia odpowie na wszystkie pytania. Zrozumiałem na własnym przykładzie, jak niebezpieczną dziedziną parają się władcy mocy.

Zresztą… Pomimo niechęci do opuszczania Dworu, od czasu wysłuchania opowieści Holgwara czułem w sobie coraz to większą tęsknotę za zobaczeniem czegoś więcej, niż tylko znajome, przyciasne jakby trochę, okolice Karensis. Może Darien będzie dobre, by zamienić suche karty map i opisy miast na prawdziwy świat?

W miarę jak o tym myślałem, mój żal powoli znikał, zastąpiony — ku mojemu zdziwieniu — narastającym oczekiwaniem. Starłem zatem smutek z twarzy i uśmiechnąłem się.

— Pojadę. Lunua… Lunua — powtórzyłem — Cóż to za imię.

— Pasuje do niego — powiedział mój wuj.

Gdy położyłem się spać, długo rozmyślałem o mieście, do którego mam się udać. Darien… Darien.

Miejsce bez magii.

Nie mogłem wyruszyć nazajutrz. Odpoczywałem, a Mihivrin wzmocnił stare zaklęcia i okrył Kary Dwór płaszczem nowych. Objechał również całą dziedzinę, poszukując bardziej realnych niebezpieczeństw, udzielając porad i instrukcji na czas naszej nieobecności.

I choć na omiatanych wiatrem Wzgórzach panował spokój, czułem posępny lęk — nie tylko o siebie, lecz o tych, co byli poddani naszej opiece. Bo przecież przywołany przeze mnie werran nie zabił najeźdźców ani złych ludzi, lecz tych, których my właśnie mieliśmy chronić, a których — jak kowala — zawiedliśmy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 18.9
drukowana A5
za 45.43
drukowana A5
Kolorowa
za 72.77