E-book
3.94
drukowana A5
49.42
drukowana A5
Kolorowa
77.52
audiobook
Bezpłatnie
Schowajcie to między bajki

Bezpłatny fragment - Schowajcie to między bajki

czyli niezwykły zbiór opowieści dla dzieci, rodziców i dziadków trochę też


5
Objętość:
317 str.
ISBN:
978-83-8351-373-7
E-book
za 3.94
drukowana A5
za 49.42
drukowana A5
Kolorowa
za 77.52
audiobook
Bezpłatnie

Drodzy Czytelnicy,

.

z ogromną radością przedstawiamy magiczny zbiór bajek pt. „Schowajcie to między bajki, czyli niezwykły zbiór opowieści dla dzieci, rodziców i dziadków trochę też”, który powstał w wyniku konkursu literackiego „Bajkowy świat Riderò”, przeprowadzonego przez serwis Riderò w 2023 roku.

.

Wierzymy, że wybrane opowieści uczestników, które ukazały się wraz z ilustracjami od Riderò, wypełnią dziecięce serca radością i sprawią przyjemność z czytania. Historie o magicznych przygodach, bohaterach, lekcjach życiowych i przyjaźni przenikają każdą stronę tej publikacji, przenosząc najmłodszych czytelników w krainę przygód i magii.

.

Książka, którą Państwo trzymają w rękach, to owoc kreatywności i wyobraźni utalentowanych uczestników konkursu. Chcielibyśmy serdecznie podziękować wszystkim Autorom za współpracę i pomoc w powstaniu tego wyjątkowego zbioru.


Mamy nadzieję, że zbiór bajek pt. „Schowajcie to między bajki, czyli niezwykły zbiór opowieści dla dzieci, rodziców i dziadków trochę też” dostarczy Państwu wiele radości, rozrywki i wspaniałych chwil spędzonych w gronie rodziny. Pragniemy, aby opowieści te zagościły w Państwa sercach na długo, a sama książka stała się ulubioną pozycją w Państwa domowej bibliotece.


Życzymy miłej lektury i magicznych chwil spędzonych w krainie bajek!

Zespół Riderò

Niedźwiedź turysta

Andrzej Wróblewski

Gdzieś w Arktyki białych lodach

Mieszkał niedźwiedź, zwał się Felek.

Marzył ciągle o przygodach,

Chciał odwiedzić krajów wiele.


Przy tym trzeba wiedzieć wszystkim,

Że to niedźwiedź był polarny.

W oczach miewał groźne błyski,

Tęgi, wielki i mocarny.


Białe go zdobiło futro

I szpiczaste miał pazury.

Krzyknął: „Jechać chcę już jutro

Zwiedzić obce lasy, góry”.


Ostrzegały go niedźwiedzie,

Które razem z nim mieszkały:

„Lepiej tu na lodzie siedzieć

Niż wędrować przez czas cały”.


Wystawiła nos z przerębla

Pewna stara, mądra foka.

Do niedźwiedzia także rzekła,

By nie tracił lodów z oka.


Zadziwione także morsy

Poruszyły się na śniegu,

Wyprężyły grube torsy,

Ułożyły się w szeregu.


Rzekły wszystkie zgodnym chórem:

„Niedźwiedź chyba jest szalony,

Że ma myśli tak ponure,

By opuszczać własne strony.


Z takim futrem okazałym

Pewnie będzie za gorąco

Podróżować przez glob cały,

Zwłaszcza kiedy praży słońce”.


Niedźwiedź na te wszystkie głosy

Odpowiadał wciąż tak samo:

„Moje długie sierści włosy

Dla podróży nie są tamą”.


Głuchy na te dobre rady

Już nazajutrz bladym świtem

Zerwał się na równe łapy

I śniadanie zjadł obfite.


Mruknął basem jak zwierz dziki

I do zimnej wskoczył wody.

Płynął prosto do Afryki

Nowej szukać tam przygody.


Przez ocean i przez morza

Płynął dziarsko dniem i nocą.

Gdy wysepki jakieś dojrzał,

Robił przerwę, by odpocząć.


Minął brzegi Europy

I w ten sposób sobie znany

Mógł postawić wreszcie stopy

Tam, gdzie widzi się sawanny.


Przywitała go Afryka —

Ląd nagrzany mocno słońcem.

Upał prawie tam nie znika,

Dni i noce są gorące.


Niedźwiedź kroczy przez pustynię,

Futro mocno się nagrzewa.

Żadna rzeka tu nie płynie

Ani z prawa, ani z lewa.


Sucho w gardle mu się robi,

Futro parzy niby ogień.

Już nie musi ciała zdobić,

Rad by niedźwiedź zdjąć je sobie.


Lecz, niestety, może marzyć,

By ubranie swoje zmieniać.

Los go futrem tym obdarzył,

Nosi je od urodzenia.


Wolno człapie, ciężko dyszy,

Gęsty pot zalewa oczy.

W takiej łaźni ciężko wyżyć,

Żeby go choć deszczyk zmoczył.


Leżał niedźwiedź na pustyni

Przez noc całą aż do rana.

Nagle patrzy — w jednej linii

Gdzieś podąża karawana.


Sił ostatkiem niedźwiedź dyszy

I pomocy cicho wzywa.

Może go ktoś tam usłyszy,

Gdy pot znów mu z nosa spływa.


W karawanie to wielbłądy,

Choć powolne, to prym wiodą.

Patrzą: niedźwiedź tkwi bezbronny,

Trzeba go więc wzmocnić wodą.


Z garbów wody utoczyły

I częstują nią przybysza.

„Witaj wśród nas, gościu miły.

Wypij, żebyś już nie dyszał”


Między sobą mówią z cicha:

„Widok dla nas to koszmarny.

Po co do nas tu się wpychał

Dziwny niedźwiedź ten polarny?


Nie widziały nasze oczy,

By w Afryce takie zwierzę

Odważyło tu się wkroczyć,

Na pustynnym być spacerze.


Skąd się wziął ten niedźwiedź biały?

Chyba musiał się zagubić.

Może, z zimna sztywny cały,

Swych rodzinnych stron nie lubi?”.


Słyszał niedźwiedź te rozmowy,

Więc wielbłądom odpowiada:

„Chciałem poznać sam ląd nowy

I szczegóły wszystkie zbadać”.


Pokiwały mu wielbłądy,

Patrząc nań z politowaniem.

Niedźwiedź chyba jest niemądry —

Przybył bez przygotowania.


Tam w Arktyce siedzi w lodach,

Mróz właściwie się nie zmienia,

Lecz tu inna jest pogoda —

Nadaremnie szukać cienia.


Rząd wielbłądów poszedł dalej.

Niedźwiedź wodą posilony

Rezygnować nie chce wcale,

Nowe go ciekawią strony.


Gdy opadły mgły poranne,

Niedźwiedź wkroczył w inne sfery:

Trafił właśnie na sawannę,

Tam zobaczył słonie cztery.


Każdy słoń jest zaskoczony,

Trąbę zaraz wznosi w górę.

„W takim futrze w nasze strony

Nie ma wkraczać co w ogóle.


Niedźwiedź chyba nie wie wcale,

Co mu grozi w tym klimacie.

Żyć się nie da w tym upale,

Gdy się w grubej chodzi szacie”


Niedźwiedź słoniom wnet tłumaczy,

Po co tutaj je spotyka.

Chciał odmienny ląd zobaczyć,

Taki inny niż Arktyka.


Na to słonie zaryczały,

Trąby wciąż trzymając w górze:

„W takim futrze w te upały

Nie wytrzymasz ni dnia dłużej”.


Niedźwiedź mówi pewny siebie:

„Radę dam, spokojna głowa.

Choćbym przy rozgrzanym niebie

Miał się cały ugotować”.


Po tych słowach niedźwiedź odszedł,

Dysząc ciężko nieustannie.

Charczał, krztusił się po trosze,

Idąc dalej po sawannie.


Nagle oczom się otwiera

Jakaś inna okolica,

A zza krzaków nań spoziera

Lew, a z nim tuż obok lwica.


Do niedźwiedzia się zbliżyły

Dwa potężne drapieżniki.

Kształt puchatej białej bryły

Wydał im się czymś niezwykłym.


„Skąd się tutaj wziąłeś, bracie? —

Pyta zaraz lew niedźwiedzia. —

Cienia wcale tu nie znajdziesz,

Czyżbyś o tym sam nie wiedział?”


„Jestem tutaj po raz pierwszy —

Cicho niedźwiedź odpowiada. —

Zamiar taki mam najszczerszy,

By nieznany ląd ten zbadać”


Zadziwiona rzecze lwica:

„Chyba jesteś w dużym błędzie.

Tu, gdzie sucha okolica,

Ciężko ci przebywać będzie.


Nosisz futro takie grube,

Co nie sprawdza się w upale.

To jest ubiór na twą zgubę,

Nie pomoże ci on wcale”.


„Pozbyć futra się nie mogę —

Rzecze niedźwiedź zasapany. —

Muszę w dalszą ruszyć drogę,

Aby swoje spełnić plany”


Lwy spojrzały ze współczuciem.

„Co ten biedny niedźwiedź myśli?

Tu nie zazna żadnych uciech,

Chyba że mu lód się przyśni”


Choć go dwa lwy ostrzegały:

„Rajd po słońcu to nie żarty”,

To na darmo ich trud cały —

Dalej niedźwiedź szedł uparty.


Nagle znalazł małą rzeczkę,

Dosyć płytką i bagnistą.

Myśli: „Spocznę tu chwileczkę,

Mógłbym nawet trochę przysnąć”.


Lecz nie dane mu odpocząć,

Coś się nagle rusza z błota —

Niezbyt zgrabnie i ochoczo

Zjawia się pan hipopotam.


Dźwiga w górę ciężkie ciało,

Ziewa ze snu obudzony,

A na niego patrzy śmiało

Niedźwiedź w futro przystrojony.


„Cóż za stwór w mym błocie grzebie?

Jakaś dziwna to istota” —

Pyta tak samego siebie

Zaskoczony hipopotam.


Nie czekając, co się stanie,

Niedźwiedź zaraz się przedstawia:

„Przyjechałem tu, mój panie,

Przemierzając świata kawał.


Ja, polarny niedźwiedź Felek,

Dotąd tylko znałem lody.

Chciałem poznać tu miejsc wiele,

Choć odczuwam niewygody”.


„Nic dziwnego, drogi panie —

Odpowiada hipopotam. —

W takim futrze przebywanie

Tu, w Afryce, to przeszkoda.


Lepiej szybko stąd powrócić,

Gdzie zmrożony ląd na kości.

Tutaj słońce nie wystudzi,

Grzeje co dzień bez litości”


Hipopotam poczęstował

Ciemną wodą z błotnej mazi.

Niedźwiedź wiele nie skosztował,

Jeszcze czymś by się zaraził.


Szybko zatem podziękował

I oddalił się niezwłocznie.

Boleć go zaczęła głowa,

Myślał, że gdzieś w cieniu spocznie.


Tak wędrował przez równiny

Żarem słońca wysuszone.

Nagle ujrzał widok inny:

To obszary zalesione.


Wreszcie mógł odsapnąć w cieniach,

Bo do dżungli trafił wnętrza.

Tam zmniejszyły się cierpienia,

Z leśnej rosy rosła tęcza.


Myśląc, że odpocznie nieco,

Był, niestety, w dużym błędzie.

Patrzy: jakieś ptaki lecą

I lądują wokół wszędzie.


Kiedy zobaczyły Felka,

Chciały sobie pożartować.

Leci zatem chmara wielka,

Aby futro mu podziobać.


Papug masa kolorowa

Skubie każdy kłębek futra.

Gdy tak dalej będą dziobać,

Zniszczą futro to do jutra.


Choć mu było za gorąco,

Felek czuł się zagrożony.

Jak wyglądałby on w końcu —

Niedźwiedź futra pozbawiony?


Na dodatek harce papug

Małpy wnet zauważyły.

Żądne psot na łapu-capu

Osłabiały Felka siły.


Wreszcie całe towarzystwo

Gdzieś przegonił stary goryl,

Który przedtem trochę przysnął,

W krzakach drzemiąc do tej pory.


Krzyknął zaraz: „Co robicie?

Toż ten niedźwiedź na twarz pada.

Chcecie mu odebrać życie?

Fe, tak robić nie wypada”.


Wszystkie małpy i papugi

Znikły w gąszczach zawstydzone.

Goryl Felka przez czas długi

Wiódł przez knieje w dobrą stronę.


Dzięki temu na skraj dżungli

Wyprowadził Felka goryl.

Niedźwiedź mógł się w chłodzie ukryć,

Bo też wody miał do woli.


Trafił wreszcie na brzeg morza,

W którym płynąć mógł przed siebie,

Zgasić ciała swego pożar,

Znowu poczuć się jak w niebie.


Łatwiej teraz mógł powrócić

Do krainy lodów wiecznych.

Tam się w zimną wodę rzuci

I poczuje się bezpieczny.


Wyczerpany, wychudzony

Po wędrówce przez upały

Mógł zobaczyć znów swe strony,

Choć znużony, ale cały.


Wszyscy wnet go otoczyli

I pytają: „Jak tam było?”.

Niedźwiedź mruknął w pewnej chwili:

„Niezbyt fajnie i niemiło”.


Teraz morał dźwięczy w uszach,

Jego do nas płyną słowa:

Nigdy w podróż nie wyruszaj

Bez właściwych przygotowań.

Fifinki, czyli krótka bajka o tajemniczych stworkach i małym Tymku

Waldemar Kotowski

— Śpij już, Tymeczku — powiedziała mama i pocałowała w czoło swojego małego synka. — Niech ci się przyśni coś miłego.

Zmęczenie całego dnia nie pozwoliło jej zobaczyć, jak Tymek spojrzał na nią swoimi dużymi, inteligentnymi oczami, jak się uśmiechnął, patrząc za swoją wychodzącą mamą.

Tymek był pięcioletnim, niepełnosprawnym chłopcem, miał problemy z poruszaniem się, nie potrafił się jeszcze wysławiać i nosił okulary, ale przy wszystkich swoich niedoskonałościach był bardzo pogodnym i radosnym dzieckiem. Bardzo lubił układać puzzle i bawić się swoją ulubioną maskotką — tygryskiem. Jego świat nie kończył się w dziecięcym pokoju. Codziennie razem z mamą jeździł na rehabilitację, gdzie miał swoją ulubioną koleżankę Zosię i gdzie pracowała pani Agnieszka, rehabilitantka Tymka. Właśnie tam pewnego wiosennego dnia rozpoczęła się ta historia.

A tymczasem w pokoju Tymka…

W pokoju zapanował półmrok, tylko lampka wisząca nad łóżkiem chłopca rzucała słabą poświatę na dziecięcy pokój. Po wyjściu mamy ciszę panującą w sypialni Tymka zakłócał jedynie dźwięk telewizora dobiegający z pokoju rodziców.

Mały chłopczyk zapatrzył się w okno i powoli zapadając w sen, wyobraził sobie…

— Ciszaaaaaa! — krzyknął Fifinek, starając się przekrzyczeć gwar panujący w wielkiej sali Fifilandii.

— Czemu on się tak gniewa? — zdziwiła się Fifinka, jednocześnie spoglądając ze zdziwieniem na Fifkę.

Reszta grupy przerwała swoje zajęcia i zamarła w oczekiwaniu na słowa Fifinka.

— Słuchajcie teraz uważnie! — fuknął gniewnie najstarszy Fifinek. — Do was zwłaszcza to mówię, Fifilinko i Fifciu!

Obie wywołane przerwały w pół słowa swoją rozmowę.

— Jutro udajemy się wszyscy do przychodni rehabilitacyjnej, gdzie będziemy się zajmować chorymi dziećmi. Oczywiście nie muszę wam przypominać, że nasza pomoc pozostaje niezauważona, bo przecież dzieci i dorośli nie mogą nas zobaczyć. A nawet gdyby, to wyglądamy jak motki wełny, więc nikt się nie zorientuje.

— Tak, tak — mruknął pod nosem Fifcio, zerkając z uśmiechem na Fifkę. — Jesteśmy niewidzialnymi stworkami z Fifilandii.

— Proszę więc wszystkich o odpowiednie przygotowanie i zachowanie należytej uwagi.

Wszystkie Fifinki pokiwały głowami i rozeszły się do swoich łóżek.

Następnego dnia, kiedy słońce dopiero wychyliło się zza horyzontu, w pokoju Fifinków słychać już było wesoły gwar rozmów i śmiechów. Wszyscy czekali z niecierpliwością na fifinkową pocztę, która dostarczy ich do przychodni.

— Nie pchaj się na mnie! — fuknęła gniewnie Fifka, szczypiąc w ucho Fifcia.

— Ja się nie pcham — odpowiedział zdziwiony Fifcio. — Przecież wiesz, że ta nasza poczta kiepsko działa. To nie moja wina, że tu jest tak ciasno.

— Przestańcie się kłócić, bo zostaniecie w swoich łóżkach, a my polecimy sami — powiedziała ze stoickim spokojem Fifilinka, poprawiając swoją różową czuprynę.

Pośród tych wesołych okrzyków i przekomarzań upływał czas w oczekiwaniu na fifinkową pocztę. A było to dziwne i skomplikowane urządzenie. Nikt tak do końca nie wiedział, jak to działa, tylko najstarszy Fifinek znał tajemnicę fifinkowej poczty i strzegł jej jak oka w głowie.

Kiedy każdy już był gotowy do drogi… trzasnęło, fuknęło i oto wszyscy znaleźli się w przestronnej sali przychodni rehabilitacyjnej.

— Wow, jak tu ładnie — powiedziała Fifcia i pobiegła szybko do małej ślicznej dziewczynki, która siedziała na dużej piłce lekarskiej.

Każdy Fifinek znalazł sobie dziecko, któremu będzie pomagać w jego ćwiczeniach. W przychodni znajdowało się siedmioro dzieci w różnym wieku. Każde z nich było tutaj z innego powodu, każde chorowało na coś innego, a mimo to panowała tu radosna atmosfera. Wszystkie dzieci były uśmiechnięte i z chęcią poddawały się niełatwym czasami ćwiczeniom.

Na końcu sali, tuż pod oknem, na wysokim łóżku rehabilitacyjnym siedział Tymek, zapatrzony w swoją opiekunkę, panią Agnieszkę. Pani Agnieszka pracowała z dziećmi już bardzo długo, ale Tymka poznała dopiero parę dni wcześniej i od razu polubiła. Miał ogromne, schowane za okularami niebieskie oczy w kolorze nieba w letni dzień, krótko obcięte blond włoski, a jego uśmiech był tak ciepły, że każdy, kto na niego patrzył, sam się bezwiednie uśmiechał.

Właśnie w tę stronę poszli niezależnie od siebie Fifka i Fifek. Każde z nich od razu zauważyło mądre spojrzenie ogromnych oczu Tymka.

— Ja byłam pierwsza, idź do kogoś innego!

— Nie, to ja byłem pierwszy — krzyknął Fifek.

W tym momencie oboje zamarli w pół kroku, gdyż zauważyli z ogromnym zdziwieniem, że Tymek im się przygląda tak, jakby ich widział…

— Czy ty widzisz to, co ja? — zapytała cicho Fifka swojego zdumionego przyjaciela.

Jednak Fifek stał jak zamurowany. Jego wzrok połączył się niewidzialną linią ze wzrokiem Tymka. Obaj wyglądali jak wykuci z kamienia. „To niemożliwe, przecież nikt nie może nas widzieć” — pomyślał Fifek, starając się jednocześnie skulić w sobie tak, jakby chciał się stać jeszcze mniejszy.

— Kim jesteś? — zapytał Tymek stworka, który stał na podłodze przed jego łóżkiem. Jednocześnie kątem oka dostrzegł drugie podobne stworzonko, chociaż w innym kolorze.

— Aaaaaaaa… — cichutkie westchnienie wyrwało się z ust Fifki.

— Aaaaaaaa… — odpowiedział Tymek.

— To ty nas widzisz? — spytali jednocześnie Fifek i Fifka.

— Oczywiście, że was widzę — odparł z pewnym zdziwieniem Tymek, chociaż nie poruszył wcale ustami, tylko jego duże oczy patrzyły wymownie na nieznane mu istoty.

— Jak? Co? Dlaczego? To niemożliwe! — mówiły jeden przez drugiego zdumione Fifinki. — Przecież my jesteśmy niewidzialne!

— Ale ja was widzę — odparł ze spokojem Tymek, a jego oczy błyszczały z radości.

Fifka i Fifek podeszli w końcu niepewnie bliżej łóżka, mrugnęli oczkami i znaleźli się na jego końcu, tuż przy nogach siedzącego chłopca.

— Kim jesteście? — dopytywał Tymek. — Nigdy nie widziałem takich dziwnych stworków.

— Zaraz tam dziwnych — mruknął pod nosem Fifek.

— Cicho bądź — powiedziała Fifka, szturchając go w bok i jednocześnie uśmiechając się do Tymka. — Jesteśmy Fifinkami z Fifilandii i pomagamy dzieciom takim jak ty, aby ich rehabilitacja przebiegała szybciej. Widzisz tamtą fioletową Fifinkę?

Tymek spojrzał w kierunku, który wskazała Fifka, i mrugając oczami, kiwnął lekko głową.

— To Fifcia, dzisiaj opiekuje się tą dziewczynką na piłce.

— To Zosia — powiedział Tymek zadowolony, że może się pochwalić swoją koleżanką.

— Uhm — mruknęła Fifka i zamyśliła się na chwilę.

— Już wiem — powiedział Tymek — ja was widziałem u babci w koszyku, w którym trzyma swoje robótki ręczne. Tam leżały takie motki podobne do was.

Rzeczywiście, na pierwszy rzut oka Fifinki przypominały troszkę motki wełny: były zaokrąglone, puszyste i bardzo mięciutkie. Gdyby wszyscy mogli je widzieć, każdy bardzo by chciał się do nich przytulać. Każdy Fifinek miał inny kolor, inną czuprynę i każdy był w innym stopniu puszysty. Jedynie ich oczka, podobne odrobinkę do małych guzików, sprawiały, że nie wyglądały one jak zwyczajne motki z babcinego koszyka z robótkami.

W tym momencie Fifek wskoczył na ramię Tymka i zapytał:

— Dlaczego ty nas widzisz?

— Nie wiem — odparł Tymek. — Ja nie mówię i jeszcze słabo chodzę. Tak do końca nikt nie wie, co mi jest, ale was od razu zauważyłem i mogę z wami rozmawiać — mówiąc to, uśmiechnął się od ucha do ucha.

Fifinki spojrzały na siebie i również na ich buźkach zagościł uśmiech.

— Wiesz, że jesteś pierwszym dzieckiem, które nas widzi? Nigdy nikt z nami nie rozmawiał, więc…

Tymek uniósł brwi w niemym pytaniu.

— …więc nie możesz nikomu o nas powiedzieć, bo wtedy wszyscy zaczną nas szukać i nie będziemy mogły już pomagać chorym dzieciom.

— Nawet mojej mamie mam nie mówić? — zapytał Tymek.

— Nikomu — odpowiedziały zgodnym chórem Fifek i Fifka. — Ale nie martw się, od dzisiaj będziemy już codziennie tu przychodziły i będziesz mógł z nami zawsze rozmawiać.

— Super! — ucieszył się Tymek. — Zawsze chciałem mieć przyjaciół. Czy będziecie też przychodziły do mnie do domu?

— A chciałbyś?

— Tak, tak, bardzo bym chciał! — radośnie krzyknął Tymek.

— Wobec tego mamy umowę — powiedział Fifek i zeskoczył zgrabnie na skraj łóżka.

Tymek spojrzał na panią Agnieszkę, ale ona sprawiała wrażenie bardzo zajętej masowaniem jego pleców i z pewnością nie widziała jego dziwnych gości.

Następnego dnia rano, kiedy mama weszła do pokoju Tymka, zauważyła ze zdziwieniem, że synek już nie śpi, a jego duże oczy były szeroko otwarte i wyjątkowo wesołe.

— Dzień dobry, kochanie. Jak się spało?

Tymek spojrzał na mamę i uśmiechnął się jeszcze bardziej. Chciał się z nią podzielić swoją radością z poznania nowych przyjaciół, ale… Czy te stworki widział naprawdę, czy tylko mu się śniły?… „Ech, jak ciężko będzie utrzymać to w tajemnicy przed rodzicami” — pomyślał zmartwiony chłopiec.

Po śniadaniu, na które zjadł swoje ulubione kuleczki czekoladowe z mlekiem, mama pomogła Tymkowi się ubrać, a potem poszli do łazienki umyć ząbki. Już nie mógł się doczekać, kiedy pójdą na rehabilitację i spotka swoich nowych przyjaciół.

W tym samym czasie w Fifilandii odbywała się burzliwa dyskusja…

— Kim jest ten chłopak, że nas widzi? — dziwiła się Fifilinka.

— Przecież to niemożliwe! — wołały inne Fifinki, patrząc jeden na drugiego.

— Czy inne dzieci też już nas będą teraz widzieć? — chciał wiedzieć Fifcio.

— Uspokójcie się wszyscy. Nie mówcie jednocześnie, zaraz wam wszystko wytłumaczę — powiedział donośnym głosem najstarszy Fifinek. — Ja sam jestem mocno zdziwiony tym faktem, bo od kiedy pamiętam, nigdy czegoś takiego nie było. Długo się nad tym zastanawiałem i wydaje mi się, że Tymek jest wyjątkowym dzieckiem. Widzi to, czego inne dzieci nie mogą zobaczyć, i rozumie dużo więcej, niż mogłem przypuszczać. Myślę, że możemy mu co nieco o sobie opowiedzieć. Na początek Fifka i Fifek nauczą go naszej piosenki, bo zauważyłem, że chyba ich polubił, a potem zdecydujemy, ile naszych tajemnic możemy mu zdradzić.

— Ja nie jestem taka pewna, czy to jest dobry pomysł… — zastanawiała się na głos Fifilinka.

— Oj tam, oj tam — odpowiedział jej Fifek. — To jest świetny pomysł!

— Tak, tak! — Fifka energicznie kiwnęła głową i popatrzyła wymownie na Fifilinkę.

— Dobrze, moi drodzy, zatem ogłaszam głosowanie w tej sprawie. Kto jest za tym, żeby nauczyć Tymka piosenki, niech podniesie rękę.

Prawie natychmiast i jednocześnie wyskoczyły w górę dwie rączki i, jak można było przewidzieć, były to ręce Fifka i Fifki. Za nimi na „tak” zagłosowały: Fifcia, Fifinka, Fifcio i na koniec Fifinek. W tym momencie wszyscy spojrzeli na Fifilinkę.

— No dobrze — powiedziała — przekonaliście mnie, ale…

— Na tym kończymy naszą dyskusję — zadecydował najstarszy Fifinek. — I przygotowujemy się do drogi, dzieci na nas czekają.

A tymczasem Tymek wchodząc z mamą na salę, rozglądał się niecierpliwie, ale nigdzie nie dostrzegł Fifinków. Tylko pani Agnieszka podeszła i zaczęła rozmawiać z mamą. Tymek pokiwał ręką do Zosi, która już ćwiczyła na materacu, a ona uśmiechnęła się do niego.

— Tymek! Tymeczku! — rozległ się głos mamy.

Chłopiec spojrzał na nią.

— Ja idę do pracy, kochanie, ty zostaniesz z panią Agnieszką, a za trzy godziny przyjedzie po ciebie tato.

Tymek pokiwał głową i obdarzył swoją mamę promiennym uśmiechem, jednak jego spojrzenie cały czas błądziło po sali w poszukiwaniu Fifinków. Kiedy mama już wyszła, a pani Agnieszka zaczęła mu masować nogi, Tymka oślepił wpadający przez okno promień słońca. Gdy odwrócił głowę, dostrzegł kilka małych kolorowych postaci krzątających się obok dzieci obecnych na sali.

— Cześć! — rozległy się blisko jego ucha znajome głosy. To Fifek i Fifka siedziały na ramieniu Tymka i uśmiechały się do niego.

— Cześć — odpowiedział odrobinkę zaskoczony, ale i ogromnie ucieszony Tymek. — Jak to się stało, że nie zauważyłem, jak tu weszliście?

— No wiesz… — zamyślił się Fifek — tego ci nie możemy na razie powiedzieć, bo tak do końca sami nie wiemy, jak działa nasza poczta. Tylko najstarszy Fifinek zna jej wszystkie tajniki. Ale nie martw się tym, chyba najważniejsze jest to, że tu jesteśmy?

— Tak, tak — powiedział chłopczyk.

— Mamy dla ciebie malutką niespodziankę… — Fifka zawiesiła głos i zrobiła tajemniczą minę.

— Hurra! — krzyknął Tymek. — Ja uwielbiam niespodzianki! — Jego oczy zalśniły blaskiem ciekawości.

— Nauczymy cię dzisiaj naszej piosenki, chcesz?

— Bardzo!

— To posłuchaj, my zaśpiewamy, a potem nauczymy ciebie.

Tymek klasnął w dłonie z radości, aż pani Agnieszka spojrzała na niego i zapytała:

— Lubisz, jak masujemy twoje stopy?

Tymek spojrzał roziskrzonym i nieobecnym wzrokiem na swoją rehabilitantkę i kiwnął głową, ale jego uwaga była już zajęta piosenką, którą zaczynały śpiewać Fifinki:

Kto pomaga małym dzieciom, kiedy chore są?

Kto je zawsze rozweseli, kiedy smutne płaczą?

Kto im wytłumaczy, jak wygląda świat?

Kto opowie, czemu kwitnie róży kwiat?


Fifinki, Fifinki  małe stworki kudłate,

Uciekły babci z koszyka, udają mamę i tatę.

Fifinki, Fifinki  małe stworki kudłate,

Uciekły babci z koszyka, udają mamę i tatę.


Zawsze mają sto pomysłów, w co się można bawić.

Dobrze wiedzą, jak dzieciakom radość dużą sprawić.

Kolorowe, małe stworki uczą, bawią, pomagają,

Każdy problem wnet rozwiążą, dobre rady mają.


Fifinki, Fifinki  małe stworki kudłate,

Uciekły babci z koszyka, udają mamę i tatę.

Fifinki, Fifinki  małe stworki kudłate,

Uciekły babci z koszyka, udają mamę i tatę.


Niewidzialne, wesołe, życzliwe istoty,

Zawsze mają masę ciekawej roboty.

Kochają wszystkie dzieci i małe, i duże,

Może mieszkają w koszyku, a może na chmurze.


Fifinki, Fifinki  małe stworki kudłate,

Uciekły babci z koszyka, udają mamę i tatę.

Fifinki, Fifinki małe stworki kudłate,

Uciekły babci z koszyka, udają mamę i tatę.

Kiedy ucichły słowa piosenki, Tymek aż otworzył buzię ze zdziwienia.

— To jest super! Ja chcę się tego nauczyć i śpiewać z wami — powiedział podekscytowany chłopiec. — Bardzo mi się podobała wasza piosenka.

Nie tylko Tymek wysłuchał tej piosenki, bo zbiegły się wszystkie Fifinki i zaciekawione spoglądały na tego, który jako jedyny ze wszystkich dzieci je widział. Fifek i Fifka — dumne, że to one go pierwsze poznały i że to właśnie je Tymek zobaczył jako pierwsze — spojrzały z uśmiechem na siebie i zaczęły coś sobie szeptać na ucho. Wszyscy patrzyli z zaciekawieniem i czekali na wynik tej szeptanej narady. Jednak pierwszy odezwał się najstarszy Fifinek:

— Chyba już pora, aby Tymek, skoro nas widzi, poznał całą naszą grupę.

— Tak, tak, właśnie to chcieliśmy powiedzieć! — krzyknęli równocześnie Fifek i Fifka i patrzyli z nadzieją na Fifinka.

— Dobrze, zatem pozwolisz, drogi Tymku, że przedstawię ci całą naszą grupę.

Tymkowi oczy błyszczały z radości i nie mógł się wprost doczekać, aby poznać wszystkich obecnych. Tak bardzo się cieszył, że w jego świecie pojawiły się nieoczekiwanie takie ciekawe i dziwne istoty.

— Fifkę i Fifka już poznałeś — powiedział Fifinek, wskazując na dwoje Fifinków, a Tymek energicznie kiwnął głową. — Jak widzisz, Fifka jest czerwona i bardzo lubi się śmiać, a Fifek zielony i jeszcze ciągle zachowuje się jak beztroski nastolatek. Za nimi stoi Fifilinka, widać ją z daleka, bo ma czuprynę wysoko postawioną, w kolorze różowym, jest bardzo poważną i odpowiedzialną osóbką, że się tak wyrażę.

— A ta fioletowa to Fifcia! — krzyknął Tymek i mrugnął porozumiewawczo do Fifka i Fifki.

— Tak, tak, masz rację — powiedział Fifinek, a wywołana Fifcia uśmiechnęła się i ukłoniła.

— I na koniec została ostatnia para. Żółta osóbka to Fifincia z długą czuprynką, a jej najlepszy kompan to niebieski jak niebo Fifcio. Tak wygląda nasza gromadka, która od dzisiaj będzie tu codziennym gościem.

— A jak ty się nazywasz? — zapytał nieśmiało Tymek.

— Ja jestem Fifinek, najstarszy z nas wszystkich i tak to jest u nas urządzone, że kolor określa nasz wiek. Im ciemniejszy, tym starszy.

Tymek, ośmielony trochę, postanowił dowiedzieć się więcej na temat swoich przyjaciół i zapytał:

— Skąd wy jesteście?

— Z Fifilandii — odpowiedział Fifinek.

— A gdzie jest ta Fifilandia?

— Hmm… — zamyślił się Fifinek — tak właściwie można powiedzieć, że Fifilandia dzieli się na wiele fifinkowych posterunków, które są rozsiane po całym świecie.

— Ale, ale, my tu sobie rozmawiamy, a dzieci czekają — zauważyła rezolutnie Fifilinka.

— No tak, masz rację. Oczywiście miło mi się z tobą rozmawia, Tymku, ale rzeczywiście musimy wracać do obowiązków.

Na te słowa wszystkie Fifinki rozbiegły się do swoich podopiecznych.

„Fifinki, Fifinki — małe stworki kudłate… — nucił cicho Tymek refren nowej piosenki — uciekły babci z koszyka, udają mamę i tatę…” Dołączyły do niego wesoło Fifek i Fifka. W tym właśnie momencie do sali wszedł tato Tymka i podszedł do łóżka, na którym ćwiczył jego syn.

— Dzień dobry — powiedział do pani Agnieszki i pogłaskał Tymka po jego blond czuprynie.

Na jego widok Tymek rozpromienił się cały i powiedział do Fifinków konspiracyjnym szeptem:

— To jest mój tato.

— Uhm… — Fifinki pokiwały zgodnie głowami.

— Jak się dzisiaj sprawował Tymek? — zapytał tato panią Agnieszkę.

— Wie pan, Tymek robi niewiarygodne postępy w ćwiczeniach, jest bardzo chętny i nie sprawia żadnych kłopotów. Żeby wszystkie dzieci tak ładnie wykonywały swoje ćwiczenia, to ja bym niedługo nie miała tu nic do roboty.

Tato uśmiechnął się i spojrzał z dumą na swojego syna.

— To do jutra! — zawołały do Tymka Fifinki.

— Do zobaczenia — odpowiedział Tymek, biorąc tatę za rękę i kierując się w stronę wyjścia.

W drodze do domu w samochodzie tato obserwował swojego synka i zastanawiał się, skąd w nim zaszła taka zmiana. Bo, jak pamiętał, przez pierwsze dni Tymek niezbyt chętnie jeździł na rehabilitację. „Hmm, może ta opiekunka ma na niego taki dobry wpływ?” — myślał. Nie mógł wszak wiedzieć, bo i skąd, że swój entuzjazm Tymek zawdzięcza tym małym, puszystym stworkom, które pojawiły się tak nagle.

Późnym popołudniem w domu Tymka wszyscy siedzieli wokół stołu i układali jego ulubione puzzle z Kubusiem Puchatkiem. Rodzice z dumą patrzyli na swojego syna, który bardzo szybko i zręcznie wkładał poszczególne elementy układanki na swoje miejsce.

— Chyba trzeba będzie kupić już jakieś nowe, większe puzzle, bo te wydają się za proste dla Tymka — powiedziała mama.

— Masz rację. — Tato kiwnął głową i uśmiechając się, wetknął zgrabnie puzzla w brakujące miejsce.

— Oj, chłopcy, chłopcy — zaśmiała się mama. — Czasami się zastanawiam, który z was bardziej lubi się bawić.

Wieczorem, kiedy już ucichł gwar i hałas na ulicy, a w domu zapanowała cisza, Tymek leżał w swoim łóżku i czekał na mamę, która miała mu czytać bajkę. Jednak jego myśli były gdzieś daleko. Ciągle się zastanawiał, jak to się stało, że akurat on widzi Fifinki i może z nimi rozmawiać. Czuł, że to właśnie dzięki Fifinkom coś się w nim zmienia, że jakoś łatwiej mu się chodzi, że… „Kto pomaga małym dzieciom, kiedy chore są…” — wyrwało mu się z ust szeptem i w tym momencie spostrzegł, że w drzwiach pokoju stoi mama.

— Och! — powiedziała mama ze zdziwieniem. „Te wszystkie godziny rehabilitacji, te wizyty u lekarzy jednak dały efekt” — pomyślała.

Podeszła szybko do Tymka i mocno go przytuliła.

Tymek bardzo lubił się przytulać, ale dzisiaj wiedział, że to nie jest takie zwykłe przytulanie. Czuł, że od teraz jego życie bardzo się zmieni. Chociaż miał dopiero pięć lat, bardzo chciał być taki jak inne dzieci. Chciał biegać, jeździć na rowerze, śpiewać piosenki. Miał już swoje małe skryte marzenia.

Leżąc bezpiecznie w ramionach swojej kochanej mamy, powoli zapadał w sen. „Czy to wszystko mi się śniło? Czy ja to wszystko naprawdę widziałem? Czy jeszcze kiedyś zobaczę moich nowych przyjaciół?” Pytania mnożyły się jak ziarenka piasku na plaży, a Tymek coraz szybciej zasypiał. Kojący dotyk mamy i jej ciepła dłoń, która głaskała jego głowę, sprawiały, że ogarniał go coraz większy spokój i senność. Uśmiechnął się błogo i ostatnie, co zapamiętał przed zaśnięciem, to była wesoła minka Fifki i łobuzerski uśmiech Fifka.

— Do zobaczenia jutro — wyszeptał cichutko Tymek i…

A tymczasem w Fifilandii…

— Ojejku — powiedziała pani Stenia na widok bałaganu, jaki panował w sklepie z pasmanterią. — Kto porozrzucał te wszystkie motki z wełną? Kto zrobił taki nieporządek?

Wzięła koszyk i zebrała wszystkie kolorowe motki. Motki? A może to były Fifinki? Cóż… to może wiedzieć tylko mały Tymek, ale…

...ale on obiecał dochować tajemnicy…

Drogie dzieci, każde z Was ma wokół siebie jakąś swoją Fifilandię, każdemu z Was pomagają jakieś Fifinki czy inne istoty. Wystarczy się rozejrzeć wokół, wystarczy zamknąć oczy i mieć marzenia, a na pewno Wasze życie nabierze nowych kolorów, a świat wokół Was stanie się ciekawszy i weselszy!

Srebrzysty Strumyk

Monika Górny

1. O tym, jak wraca dobro i zło


Kiedy cichnie wiatr i senne ptaki tulą się w gniazdkach do snu, a zmęczone słońce kończy swój pracowity dzień, w strumyku odbija się srebrzyste światło księżyca. To światło daje wodzie dziwną, niewytłumaczalną magię. Srebrzysty Strumyk nocą ożywa. Księżyc daje mu blask, a strumyk księżycowi spokój. Księżyc wszystko widzi. Strumyk wszystko rozumie. Razem mogą wszystko.

Nocą nad Srebrzystym Strumykiem gromadzą się zwierzęta, by ugasić pragnienie, przemówić i odnaleźć spokój. Wiecie już przecież, że srebrzysta woda ma wielką siłę. Moc nazywania emocji, uczuć i rzeczy takimi, jakie są. Stara mądra sowa pije wodę tylko z tego miejsca, dlatego zwierzęta uważają ją za najmądrzejszego z ptaków.

Ale strumyk nie zawsze był taki mądry i silny. Kiedyś był jedynie małą, cienką strużką wody, nie do końca wiedzącą, w którym kierunku ma płynąć. Nie zawsze słyszał same miłe rzeczy. Kiedy z miesiąca na miesiąc stawał się większy, bywało, że czerpiący z niego wodę ludzie mówili:

— Ale zimna!

— Jaka brudna…

— Na dnie leżą ostre kamienie. Nie wchodź tam, bo skaleczysz stopę!

— Głupi strumyk!

Niektórzy nawet wrzucali do niego śmieci.

Strumyk słyszał to i czuł. Choć nikt tego nie wiedział. Oprócz dzieci… Dzieci kochały pluskać się właśnie tutaj. Uwielbiały szukać w nim ukrytych na dnie skarbów lub tych, które wiatr wyrzucał czasem na brzeg. Jeszcze inne budowały tratwy. Srebrzysty Strumyk kochał dźwięk dziecięcego śmiechu, dlatego radośnie unosił ich niby-łódeczki i chętnie zmywał z ich twarzy letnie zmęczenie. Dzieci w dowód wdzięczności szeptały mu swoje największe sekrety i wrzucały listy ukryte w butelce lub monety na szczęście. Strumyczek bardzo cieszył się z tych wszystkich darów i z tego, że może dać komuś radość.

— Kochany strumyk!

— Dobry.

— Ale pluska!

— Uwielbiam tu przychodzić! Mamo, możemy przyjść też jutro?

— Tato! Zobacz! Ryba!

I strumyk wierzył we wszystko, co słyszał. Że jest zimny. Kochany. Brudny. Dobry… Kiedy słyszał o sobie dobre rzeczy, płynął szybko, radośnie odbijając blask słoneczny, i wszystko wokół stawało się piękniejsze. Ludzie byli dla siebie lepsi. Kiedy słyszał, że jest głupi, płynął spokojnie, po cichu, nie wierząc do końca w to, co słyszy. Woda prawie stawała w miejscu, tracił siły. Nie miał ochoty na wodne zabawy. Jego oczy napełniały się łzami, na niebie zbierały się ciemne chmury. Strumyk zaczynał płakać. Na początku bardzo cicho. Z nieba stopniowo spadały krople smutnego, zimnego deszczu. I przychodziła burza. Łamała gałęzie, które wpadały do strumyka z trzaskiem jedna po drugiej, razem z ostrymi kamieniami, które odrywały się od brzegu. Ludzie ranili sobie potem o nie stopy i byli źli, stawali się niemili dla siebie nawzajem.

Mądra sowa mówiła do strumyka:

— Widzisz, mój Srebrzysty? Tak wraca do nas dobro. I wraca zło. To przecież nie twoja wina, że ludzie tak mówią. Mogą mówić, co chcą. A ty musisz pozostać sobą. Nie daj się im zmienić. Jesteś wyjątkowy właśnie taki!

I wiatr milkł… Strumyk cichł. Stawał się coraz głębszy, a woda jeszcze bardziej przejrzysta.


2. O tym, że nie szata zdobi… biedronkę


Zbliżała się noc. Lato rozgościło się na dobre na leśnej polanie. Żaby zbierały się wokół strumyka, by odegrać wieczorny koncert. Świerszcze powoli stroiły skrzypce. Sowy cicho wołały: „Hu, hu, hu”, jakby zapraszały gości: „Tu, tu — koncert tuż-tuż!”. Świetliki zapalały lampki i wyruszały oświetlać nocne łąki, by mrok nie przeszkodził widzom dotrzeć na czas. Mrok gwieździstym ciepłem otulał dojrzałe, ciężkie od ziaren pola zbóż. W blasku strumyka przeglądała się mała biedronka.

— Lukrecjo! Chodź! Zaraz rozpocznie się koncert! — wołały ją inne owady.

Ale biedroneczka zdawała się ich nie słyszeć. Oglądała tylko w odbiciu wody swoje maleńkie, piękne skrzydełka.

— Och… znowu nic — wzdychała.

— Nic? — zapytała mądra sowa.

— Zupełnie nic… — I przykryła skrzydełka listkiem brzozy tak, jakby bardzo się czegoś wstydziła i chciała ukryć swój sekret przed światem.

— Czemu się chowasz? — spytał biedroneczkę zaciekawiony strumyczek.

— Bo mam tylko jedną kropkę, popatrz — rzekł maleńki owad. — Wszystkie biedronki, które znam, mają o wiele, wiele więcej. Nawet najmniejsza w naszej rodzinie, która dopiero się urodziła, ma dwie. Rosnę, zmieniam się, wiem coraz więcej, a kropek nie przybywa… Jestem inna niż reszta braci i sióstr. Muchy śmieją się ze mnie. Mówią, że nie wyglądam jak prawdziwa biedronka, więc z pewnością nią nie jestem.

— Ależ oczywiście, że jesteś biedronką i to najprawdziwszą! — zapewniał strumyczek. — Nie musisz wyglądać tak samo jak inni ani robić tego, co reszta. Jesteś wyjątkowa i najpiękniejsza właśnie taka. Tylko ty jedna masz takie nóżki, takie łapki, oczka i czułki. To, że twoje skrzydełka wyglądają nieco inaczej, czyni cię tylko jeszcze bardziej wyjątkową. Pamiętaj, że najbardziej liczy się to, co masz w sercu. Jaka jesteś dla innych. Właśnie stąd, z głębi serca, płynie prawdziwe piękno.

Ale biedroneczka tylko posmutniała.

— Łatwo ci mówić, bo jesteś piękny. Srebrzysty. Mienisz się jak diamenty i szumisz tak pięknie. Nie wiesz, jak to jest być brzydkim.

— Brzydkim? — zdziwił się strumyk. — Brzydkie są muchy, które się z ciebie śmieją, bo chcą sprawić, żeby było ci przykro. Brzydki może być wilk, który przestraszył małego zajączka. Nie ty, biedroneczko. Teraz będę wiedział od razu, że przyfrunęła do mnie Lukrecja, gdy zobaczę jedną kropeczkę na skrzydełkach. To najpiękniejsze skrzydełka, jakie widziałem! — oznajmił pełen podziwu.

— Naprawdę tak myślisz? — odparła biedronka, dalej przeglądając się w strumyku. Patrzyła na siebie teraz jednak nieco inaczej.

— Oczywiście, dlaczego miałbym kłamać? — zdziwił się strumyczek. — Absolutnie nie liczy się, jak wyglądasz, tylko co nosisz w sercu. Wiesz, znam pająka, którego boją się wszystkie muchy w okolicy. Gdybyś mu się przyjrzała, stwierdziłabyś, że faktycznie nie wygląda zbyt przyjaźnie, a już na pewno nie chciałabyś zostać jego przyjaciółką. Ma długie, szare, kosmate nogi, dziwne oczy i straszną minę. Ale tylko ja wiem, że nocą ratuje muchy, które zaplątują się w pajęcze sieci. Pomaga im, leczy ich złamane skrzydełka i wypuszcza na wolność. Robi to w tajemnicy, bo inaczej inne pająki przestałyby go lubić. W końcu przecież pozbawia ich obiadu. Ma takie dobre serce. Nie pomyślałabyś o tym, oceniając tylko to, jak wygląda. Znam też wspaniałego motyla. Naprawdę nie widziałem nic równie pięknego. Ale ciągle przegląda się tylko w jeziorze i zachwyca się swoim pięknem. Nie kocha nikogo. Nikomu nie pomaga. Jego piękno nie ma żadnej wartości, bo jego serce jest puste. Rozumiesz, Lukrecjo?

— Chyba tak — zamyśliła się biedronka. Milczała przez dłuższą chwilę, po czym rzekła: — Wiesz, strumyczku, ja bardzo ładnie śpiewam, tylko zawsze się bałam, że kiedy wyjdę na wielką scenę, wszyscy będą się śmiać z moich kropek. A raczej z ich braku. Martwiłam się, że nie zwrócą wcale uwagi na mój talent, skupieni jedynie na powierzchowności.

Strumyk słuchał uważnie tego, co mówiła Lukrecja, i powiedział:

— Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie się z nas śmiał lub z jakiegoś powodu nie będzie nas lubił albo będzie nam zazdrościł. Nie mamy na to wpływu. Czy sądzisz, że to jest powód, żeby wyzbywać się marzeń? Możemy decydować tylko o tym, jacy jesteśmy dla innych i co tak naprawdę chcemy robić, co jest dla nas ważne.

Lukrecja słuchała słów przyjaciela, wpatrując się w migoczące na niebie gwiazdy.

Tego wieczora na leśnej scenie zupełnie niespodziewanie pojawiła się Lukrecja. Kiedy zaczęła śpiewać, wszystko wokół ucichło. Nawet wiatr, który wiał wcześniej nadzwyczaj mocno. Listki lękliwej topoli przestały się trząść. Trawa także nasłuchiwała nieruchomo. Ponieważ nigdy wcześniej nie słyszeli nic równie pięknego i przejmującego.

Kiedy Lukrecja skończyła występ, jej oczy błyszczały ze wzruszenia. Czuła dziwnie miłe łaskotanie w brzuchu. Zupełnie jakby fruwała w nim cała rodzina motyli. Wszyscy widzowie klaskali, a dźwięk braw jeszcze bardzo długo był niesiony po lesie przez echo. Nagle do Lukrecji podeszła mała biedronka.

— Chciałabym być taka jak ty — powiedziała — śpiewać tak pięknie i mieć jedną kropkę. — Maleńka dwukropka zasłoniła jedną z nich na swoim skrzydełku i zaczęła spacerować przed sceną, wyobrażając sobie, że jest swoją idolką.

Lukrecja przytuliła ją mocno. Zrozumiała, że wszystko to, o czym mówił Srebrzysty Strumyk, było prawdą. Nauczyła się tego dnia, że nie jest ważne to, jak wyglądamy, tylko to, jacy jesteśmy. Tej nocy wiatr niósł cichą pieśń Srebrzystego Strumyka.


3. O tym, że każdemu mogą wyrosnąć

skrzydła


Czasem nawet strumyk musi odpocząć. Płynie wtedy cicho i lekko, zdaje się nie poruszać. Możesz poczuć się tak teraz. Zamknij oczy, wyobraź sobie, że leżysz na ciepłym, rozgrzanym piasku plaży. Słyszysz tylko szum wody i wiatru. Unosisz się jak na zaczarowanym dywanie, jesteś lekki jak jesienny liść. Jest tak miło i dobrze. Nic nie zagłusza błogiej ciszy. Tak właśnie czuje się strumyk, kiedy zbiera myśli i siły. Możesz się przejrzeć w jego tafli jak w lustrze. Leśne zwierzątka zaczynały pospiesznie zbierać zapasy na zimę i szukać ciepłych schronień. Jesień rozgościła się na leśnych polanach, rozkładając wszędzie miękkie, kolorowe dywany z liści.

— Och, strumyku… Jesteś taki spokojny — powiedział, wpatrując się w swoje odbicie, mały krecik Teodor. Tak naprawdę nie widział w odbiciu siebie, tylko ukryte na dnie strumyka skarby. Dzisiaj wszystko tak pięknie lśniło. — Wiesz, jakoś tak mi dzisiaj smutno.

Strumyk uśmiechnął się tylko i rzekł:

— Ostatnio przychodzą do mnie same zmartwione stworzonka. Chyba powinienem otworzyć gabinet porad. „Doktor strumyk — lekarz dusz” Czy to nie brzmi fantastycznie? — zaśmiał się w głos Srebrzysty. Humor wyjątkowo mu dzisiaj dopisywał, a powietrze pachniało jesienną świeżością.

— Ja tutaj przychodzę, bo lubię pobyć sam — oznajmił kret. — Ty zawsze szumisz tak mądrze i cicho. Wydaje się, że wszystkie problemy zabierasz ze sobą i odpływają gdzieś w siną dal. Zostaje tylko czysta woda. Myślę, że inne zwierzątka czują dokładnie to samo co ja.

— To znaczy, że masz jakiś problem, Teodorze? — spytał nieśmiało strumyczek.

— Właściwie nie — powiedział. — Mam tylko marzenie. Wiesz, ja bardzo chciałbym latać. Marzę o tym, odkąd przyszedłem na kreci świat.

— Przecież krety nie latają! — zaśmiała się zza krzaka dzikiej róży mysz polna. — Ha, ha, ha! Latające krety, jeszcze by tego brakowało! Też mi pomysł! Przecież ty ledwo widzisz czubek własnego nosa, Teodorze!

— I właśnie to słyszałem od urodzenia — oznajmił zmartwiony Teodor. — „Nie masz skrzydeł”, „To nie dla ciebie”, „Krety nie latają!”, „Zajmij się czymś pożytecznym, na przykład zjadaniem dżdżownic” Wszyscy zawsze śmiali się z moich marzeń, bo przecież jestem kretem. A krety mają się nie wychylać. Chyba że chcą zaczerpnąć świeżego powietrza, wtedy wysuwamy nosy z norek.

— Nieprawda — szepnął strumyk — każdy może stać się tym, kim chce, i robić dokładnie to, co zechce.

— A słonie? — zapytał Teodor. — Nie tańczą przecież w balecie.

— Skąd wiesz, że tego chcą? Może gdyby tylko chciały, tańczyłyby. Na pewno tak — dodał Srebrzysty.

— Wiesz — zaczął podekscytowany krecik — zbudowałem jakiś czas temu szybolot. To taki mój wynalazek. Słyszałem, że ludzie czasem latają wielkimi maszynami. Konstruowałem mój szybolot bardzo długo. Robiłem odpowiednie szkice, zbierałem kartony, liny i plastikowe kubeczki, żeby moja maszyna nie zatonęła, jeśli wyląduje w strumyku… Kiedy już wszystko było prawie gotowe i kolejnego dnia miałem odbyć lot próbny, nocą przyszła burza. Deszcz zamoczył karton, z którego zbudowałem skrzydła, a wiatr wszystko popsuł. Liny rozplątały się, kubeczki odfrunęły z wiatrem. Byłem naprawdę wściekły. Najbardziej chyba nie przez to, co się stało, tylko przez to, co powiedział mój tata: „Krety nie latają. Zapamiętaj to sobie raz na zawsze i zajmij się tym, czym zajmują się wszystkie krety”. Wiem, że nikt mnie nie rozumie. Jak, strumyku, mają mi wyrosnąć skrzydła, skoro podcinają je nawet moi rodzice? — Krecik skrył w smutny pyszczek swe maleńkie łapki.

Całej rozmowie od początku przysłuchiwała się stara mądra sowa.

— Kreciku, czy jesteś gotowy spełnić dzisiaj swoje marzenie? — zapytała.

— Jestem gotowy, odkąd przyszedłem na kreci świat! — rzekł podekscytowany krecik. — Sowo, czy naprawdę mogłabyś mi pomóc?

— Myślę, że tak — dziarsko odrzekła sowa. — Wskakuj na moje skrzydła, tylko trzymaj się mocno, bo to nie do końca bezpieczne dla takich małych stworzonek. Pokażę ci, jak wygląda zupełnie niekreci świat. Ten świat nazywa się światem marzeń!

I poszybowali wysoko. Lecieli nad łąkami i lasami. Krążyli nad strumykiem i dachami domów. Szybowali nad podwórkami, na których dzieci grały w piłkę. Teodor nie widział dobrze wszystkiego, ale czuł dużo więcej. Jego serce biło tak mocno, jak jeszcze nigdy przedtem. Pocałowali nawet Panią Jesień prosto w nos. Tego dnia stał się najszczęśliwszym stworzeniem na ziemi. A nawet nad ziemią. Bo przecież nawet kretowi mogą wyrosnąć skrzydła, a każde marzenie może się spełnić tylko wtedy, kiedy naprawdę mocno tego pragniemy.

Srebrzysty Strumyk obserwował bacznie ten niecodzienny lot. Szeptał sam do siebie.


4. O tym, że małe rzeczy tworzą wielką rzecz


Jak co roku o tej porze — przyszła zima. Biała dama, lubiana przez leśne żyjątka najmniej ze wszystkich pór roku. Każdy się jej spodziewał i doskonale wiedział, że wreszcie nadejdzie, a jednak zaskoczyła niektóre przestraszone zwierzątka. Senny jeżyk zakopał się w stertę ciepłych liści. Ruda wiewiórka zasnęła w dziupli starego kasztanowca na zapasach orzechów, które zbierała przez całą jesień. Ptaki dawno już odleciały do ciepłych krajów, a owady znalazły sobie bezpieczne kryjówki na czas hibernacji. Na dworze z każdym dniem robiło się mroźniej i mroźniej. Biały lekki puch przysypał łąki i czubki drzew. Wszystko wyglądało jak w bajce o Królowej Śniegu. Lada dzień i strumyk miał odpocząć. Pokrywał się powoli mroźną warstwą lodu, by zasnąć i obudzić się ponownie wczesną wiosną. Tego ostatniego dnia, zanim strumyk zdążył zmrużyć senne oczy, odwiedziła go mysz polna Klara.

— Ach, jaki jesteś piękny, strumyku! — pisnęła radośnie. — Także o tej porze roku! Jak cudownie pachnie dziś powietrze!

— Witaj, Klaro! Dawno cię nie widziałem. Jeszcze nie śpisz? — spytał pełen ciekawości strumyk.

— Nie mogę zasnąć — odparła. — Szkoda mi każdego dnia. Chciałam nacieszyć oczy tymi pięknymi widokami, żeby śnić piękne sny. Życie jest takie niesamowite, a świat taki wielki i wspaniały!

— Właściwie jest już naprawdę zimno, Klaro — pozwolił sobie zauważyć strumyczek. — Wystarczy ci zapasów na zimę? Musisz być naprawdę zmęczona ich gromadzeniem. To trudna praca dla takiej małej myszki jak ty.

— Wszystko jest gotowe i wystarczy na pewno! — zapewniała Klara. — Lubię pracować i patrzeć, jak zapasów w mojej norce przybywa. Tak miło jest na koniec pracowitego dnia powiedzieć sobie, że to był dobry dzień. To fascynujące móc zaczynać nowe rzeczy, bo wiem, że właśnie powstaje coś niesamowitego. Coś dobrego. Dzięki pracy moich rąk. Czyż to nie piękne?

— Och, Klaro. Znam naprawdę wiele zwierzątek, które lubią narzekać i ciągle je coś martwi. Ty jesteś taka pogodna, bije od ciebie niezwykłe ciepło — zauważył bystry strumyk.

— Wiem. I szkoda mi ich — rzekła myszka. — Nie zauważają, jakim cudem jest życie, tracą czas na marudzenie. A przecież wszystko, co nas otacza, jest tak cudownie wyjątkowe! Przecież jeśli te małe, proste rzeczy nie będą nas cieszyły, jak może nam sprawić radość wielka rzecz? Szczęście to każdy dzień. Każdy uśmiech, rozmowa, spojrzenie w oczy. To, że możesz oddychać świeżym powietrzem i przytulić się do kogoś bliskiego. To, że chodzisz, widzisz, słyszysz. To wielka rzecz! Ogromne szczęście.

— Tyle mądrości w takiej maleńkiej mysiej główce — wtrąciła stara mądra sowa siedząca na gałęzi pobliskiego, pokrytego śniegiem klonu. — Lepiej już zmykaj do swojej norki, bo kiedy nie mogę zasnąć, robię się straszliwie głodna. — Zaśmiała się i wtuliła głowę w ciepłe piórka.

— Do zobaczenia wiosną, kochany strumyczku! Dobrych snów! — rzekła radośnie Klara i z uśmiechem skryła się w swojej norce.

Strumyk powoli zasypiał. Jego taflę pokrywała stopniowo warstwa cienkiego, chrupkiego lodu. Gdy brzegi zamarzały, mróz malował powoli, kawałek po kawałku, wielki most na powierzchni wody. Rozrastał się niczym pajęcza sieć, jak gdyby mróz tkał dla strumyka kocyk na zimę z najpiękniejszej, błyszczącej niczym srebro nici. Księżyc odbijał się w pokrytej lodem tafli. A może mróz zamknął w srebrzystości strumyka całą magię na czas zimy. Jak było naprawdę, wiedziała tylko stara mądra sowa. I księżyc.

Srebrzysty Strumyk zanim zasnął, myślał o wszystkim, co go w tym roku spotkało. O dobrych i złych rzeczach. O historiach wesołych i smutnych. Myślał sobie o tym, że znów nauczył się bardzo dużo dzięki ludziom i zwierzętom, które spotykał przez cały rok. Zastanawiał się nad tym, co powiedziała mała myszka. Że codzienność jest najważniejsza. Każdy dzień jest niezwykły, jedyny i niepowtarzalny. Dany nam tylko raz staje się szansą na spełnianie marzeń. Każdego dnia dzieją się cuda i cudem jest każdy dzień.

Księżyc usadowił się wysoko na niebie. Nadszedł dla niego czas czuwania. To właśnie on stał na straży owieczki Anastazji, gdy zastała ją w lesie ciemna noc. Chował się za chmurę, gdy zbliżały się do niej wilki. Miały, co prawda, dobry węch, ale gubiły się w całkowitym mroku. Księżyc oświetlał także scenę, na której występowała biedronka Lukrecja. Niczym srebrny reflektor dodawał jej głosowi blasku, zapewniając magiczną oprawę. To księżyc obudził starą mądrą sowę, by pokazała krecikowi Teodorowi najpiękniejsze oblicze marzeń. Zimą rzucił magiczny blask, który przyniósł myszce polnej Klarze garść natchnienia.

Teraz czuwał nad strumykiem. Księżycowym pyłem — pełnym mądrości i dobrych słów — obsypał obficie jego lśniącą taflę. To księżyc czuwa, kiedy śpisz, by Twoja kochana główka napełniała się mądrością i dobrymi snami, wypełnionymi po brzegi przygodami jak z bajki. On zagląda przez okno i gdy śpisz, całuje Cię prosto w czoło.

Zima przysłoniła leśną polanę swym długim, białym płaszczem. Okryła miękkim jak puch śniegiem szary, uśpiony świat. Świat pełen cudów, których na co dzień nie zauważamy. I pełen magii, o której nie wiemy. Wystarczy spojrzeć w niebo, by zobaczyć, jak uśmiecha się do Ciebie chmura. Przyjrzeć się tafli wody, która skrywa miliony nieodkrytych tajemnic. Wsłuchać się w szum traw, które opowiadają największe mądrości. Przyroda każdego dnia daje nam życie i szczęście. Dzięki niej oddychamy, mamy co jeść i o czym marzyć. Dbajmy o nią, bo to, co dobre, wraca.

Srebrzysty Strumyk cieszył się, że spotkał nowych przyjaciół — i Ciebie. Czuł, jak dobro idzie w świat. Kończył pracowity rok. Zasypiał szczęśliwy, a szczęście to przecież… wielka rzecz.

O lisie, który wskoczył na księżyc

Kornelia Machalica

Dawno, dawno temu na skraju ciemnego lasu mieszkał mały, chyży lisek o imieniu Rudy. Nie był on jednak zwykłym przedstawicielem swojego gatunku. Wyróżniało go piękne, złote futerko i wielka bystrość umysłu. Jedną z jego cech charakterystycznych była też ciekawość. Musiał być zawsze, wszędzie tam, gdzie coś się dzieje. A że uwielbiał wędrować to tu, to tam po całej okolicy — często spotykało go wiele różnych interesujących sytuacji. Niektóre wydarzenia były niebezpieczne, a niektóre fascynujące. Jednak nasz nieustraszony bohater zawsze sam odkrywał tajemnice otaczającego go świata i natury.

Rudy potrafił suszyć rośliny i robić z nich zdrowotne napary. Dzięki swoim umiejętnościom posiadał liczne grono kolegów i koleżanek. Wprost nie mógł opędzić się od towarzystwa. Wszystkie potrzebujące pomocy zwierzęta mogły się do niego zwrócić i nigdy nie spotkały się z odmową. On sam przeżył wiele przygód w poszukiwaniu nowych nasion i leczniczych traw, ale jedna, która mu się przytrafiła, była zdecydowanie najniezwyklejsza. I ją właśnie Wam dzisiaj opowiem.

Pewnego wieczoru, kiedy Rudy biegał po polach, spojrzał w górę i ujrzał niesamowity widok — jasny, srebrzysty księżyc, który odbijał się w gładkiej tafli jeziora. Lisek nigdy nie zwracał na niego szczególnej uwagi. Przebiegał codziennie przez las w swoich ważnych sprawach, których nigdy nie brakowało. Zawsze miał bardzo dużo pracy, ale dziś było inaczej. Zapatrzył się na księżyc i siedział tak przez wiele godzin.

Nigdy wcześniej nie doświadczył takiego uczucia jak w ten dzień. Myślał o wielkim świecie, o nieznanych miejscach, odległych planetach, dalekich galaktykach… Nagle las wydał mu się wyjątkowo małą plamką w otchłani całego świata. Zaczął marzyć, że unosi się w powietrzu i leci w nieznane. Zrodziła się w nim wtedy nieopisana fascynacja księżycem. Rudy zaczął codziennie wychodzić na nocne spacery, aby podziwiać jego blask. Ze zdziwieniem odkrył, że co jakiś czas księżyc się zmienia: raz widać tylko pół jego tarczy, raz prezentuje się on w całej swojej okrągłej okazałości, później powoli zanika, aby gdzieś odejść na kilka dni. W swoich mądrych księgach przeczytał, że są to fazy: nów, kwadra i pełnia.

Przyciągany co dnia jego tajemniczym pięknem Rudy zaczął snuć marzenia o przyjaźni z księżycem. Nawiązanie relacji nie może być przecież takie trudne. Rozmyślał, jak zacząć pogawędkę i co tak naprawdę miałby mu powiedzieć. Do każdego wystarczy podejść i zacząć rozmawiać: zapytać, jak się ma, co lubi robić i jaki jest jego ulubiony kolor. Potem już rozmowa dalej toczy się sama. A z takim księżycem to nic nie wiadomo, bo raczej nie udzieli żadnej odpowiedzi.

Dobrych parę dni lisek bił się z myślami. Kiedy w końcu zebrał się na odwagę i podjął decyzję, że dziś odezwie się już na pewno, księżyca akurat nie było. Wyrzucał sobie, że źle obliczył dni jego fazy i będzie musiał znowu czekać. Jeszcze nigdy nie czuł przed nikim aż takiego respektu, ale jednocześnie wielkiej chęci nawiązania kontaktu. „Naprawdę niełatwo czasami rozpocząć” — myślał Rudy. Uczucie wahania było mu obce. Jako towarzyski lis z każdym potrafił nawiązać kontakt. W tej sytuacji było inaczej.

Pewnej nocy, gdy księżyc był szczególnie jasny, nasz bohater postanowił do niego przemówić. Wył z całych sił, wznosił w niebo głośne okrzyki. Opowiadał o wszystkim, co mu się ostatnio przytrafiło, wyznał też, że bardzo chciałby się zaprzyjaźnić. Księżyc, który przez wieki słyszał setki ludzkich głosów, był zdumiony, że teraz usłyszał głos lisa. Wielce zaintrygowany zszedł na ziemię, gdzie spotkał Rudego. Lisek patrzył urzeczony i milczał z wrażenia. Nagle księżyc przemówił:

— Witaj, przyjacielu. Bardzo mi miło cię poznać.

— Jesteś taki ogromny i jasny, księżycu. Co ciekawego mi powiesz? Jak jest w twoich stronach? — zapytał Rudy.

— Zupełnie inaczej niż tutaj, ale równie pięknie. Na mojej powierzchni możesz znaleźć kratery, góry, rozległe morza zakrzepłej lawy i grube warstwy pyłów, które gryzą każdego w nos.

— Musi tam być naprawdę ładnie. Czy będę mógł cię kiedyś odwiedzić? — zapytał z nadzieją lisek.

— Myślę, że tak. Obserwowałem cię wielokrotnie. Wydajesz się miłym stworzeniem. Wybacz, teraz muszę już iść dalej, ale przyjdź jutro. Porozmawiamy znowu.

Rudy — w zdumieniu — odszedł ze swojego miejsca. Sam nie do końca wierzył w to, co się wydarzyło. „Chyba ktoś powinien mnie uszczypnąć, aby sprawdzić, czy to na pewno nie był tylko sen” — myślał.

Następnego wieczora, kiedy tylko zrobiło się ciemno, lisek pobiegł co sił w łapach, aby przekonać się, czy to wszystko nie było tylko jakimś przywidzeniem. Punktualnie o godzinie dwudziestej księżyc pojawił się i zszedł. Od tego momentu zaczęli spędzać wspólnie wieczory.

Dzielili się swoimi marzeniami, planami i opowieściami. Rudy mówił księżycowi o swoich wędrówkach po lesie, o przyjaciołach zwierzątkach i ich zainteresowaniach. Wspominał z pasją o zamiłowaniu do odkrywania i suszenia roślin. Nauczył go wielu ciekawostek: pokazał przeróżne kształty nasion i opowiedział o ich właściwościach. Wytłumaczył, jak prawidłowo sadzić nasiona, aby wyrosły z nich piękne rośliny, i gdzie w lesie szukać najbardziej pachnących ziół. Księżyc zaś odwdzięczał się lisowi swoją wiedzą o kosmosie. Opowiadał mu o innych planetach, gwiazdach i dalekich galaktykach. Rudy z fascynacją słuchał tych historii, raz po raz wzdychając z utęsknieniem. Bardzo chciał kiedyś wyruszyć w taką podróż po wszechświecie. Nie wydawało mu się to jednak możliwe.

Przyjaźń między lisem a księżycem z każdym kolejnym wieczorem stawała się coraz silniejsza. Spędzali razem godziny, obserwując gwiazdy, opowiadając sobie żarty i śpiewając śmieszne piosenki. Towarzystwo księżyca niesamowicie wzbogaciło życie Rudego. Lisek zauważył, że dzięki przyjacielowi stało się ono jeszcze barwniejsze.

Pewnej nocy, gdy księżyc nie zszedł i nieco przygasł, Rudy bardzo zaniepokoił się o swojego przyjaciela. Bez wahania wyruszył na wyprawę, aby dowiedzieć się, co się z nim stało. Szybko spakował swój plecak i nie bardzo wiedząc, gdzie iść, ruszył najpierw na północ.

Nasz bohater wędrował przez lasy i góry. Dzień i noc, aby tylko sprawdzić, czy wszystko w porządku z jego najlepszym kompanem. Po jakimś czasie dotarł na najwyższy szczyt, skąd bardzo dokładnie mógł przyjrzeć się niebu. Z wielkim smutkiem zobaczył, że księżyc zanikał coraz bardziej, tracąc swój przecudny blask. Rudy bez żadnego namysłu postanowił działać. Wiedział, że musi uratować swojego przyjaciela. Pędem wrócił do lasu i zebrał drużynę chętnych zwierząt. Na polance stawiły się między innymi sowy mądre głowy, zające, jelenie z sarnami, borsuk oraz rodzina niedźwiedzi. Wszyscy wspólnie naradzali się do późnych godzin. Kiedy leśna debata dobiegła końca, wszyscy jednogłośnie zdecydowali dołączyć do liska w tej wyjątkowej misji, ponieważ darzyli Rudego wielką sympatią. Chcieli razem wyruszyć do nieba, by dotrzeć do księżyca i dowiedzieć się, co mu dolega.

Po długiej i trudnej podróży drużyna Rudego dotarła na księżyc. Zdziwieni odkryli, że jego słabość wynikała z braku pozytywnej energii wysyłanej przez ludzi. Wszystko dlatego, że przestali oni zauważać, doceniać i podziwiać go na niebie. Zabiegani, wciąż pędząc przed siebie, nie mieli czasu, by spojrzeć w górę i się nim zachwycić. A on ze smutku blaknął i blaknął… Rudy i jego przyjaciele nie zastanawiali się długo. Zorganizowali ogromne przyjęcie na księżycu, na które zaprosili wszystkie zwierzęta z okolicy, a nawet ludzi z pobliskiej wioski.

Przyjęcie było niesamowite! Na stołach lśniła piękna zastawa, a pyszne jedzenie piętrzyło się na złotych paterach. Wszyscy razem śpiewali i tańczyli aż do świtu. Pszczoły przyleciały z beczkami słodkiego miodu, który lał się strumieniami z kieliszków. Wszyscy poświęcili swój cenny czas sobie nawzajem, a energia pozytywnych emocji, radości i przyjaźni zaczęła zasilać księżyc, który stopniowo odzyskiwał swoją dawną jasność. Rudy i przyjaciele zostali jeszcze przez kilka dni po tym niezwykle udanym wydarzeniu towarzyskim, by pomóc księżycowi odzyskać całkowitą moc.

W końcu nadszedł ten dzień, kiedy księżyc zregenerował się i zalśnił ponownie pełnym światłem na nocnym niebie. Wszyscy byli podekscytowani i dumni z tego, że mogli pomóc go uratować. Zwierzęta i ludzie zaczęli doceniać piękno księżyca i delektować się jego blaskiem.

W końcu jednak nastał dzień powrotu do ziemskiego legowiska. Księżyc i lis pożegnali się czule, zapewniając się nawzajem o głębi swych uczuć. Rudy był pełen wdzięczności za tę niezwykłą przygodę. Zrozumiał, że przyjaźń i poświęcenie są najważniejszymi wartościami w życiu. Bo tak naprawdę prawdziwa przyjaźń nie zna granic, nawet tych kosmicznych!

Ucieczka żółtej kredki

Aneta Lejwoda-Zielińska

Stała się rzecz straszna. Otóż żółta kredka pokłóciła się z koleżankami i uciekła z piórnika. Podczas przerwy, gdy wszystkie dzieci poszły się bawić na szkolnym korytarzu, najzwyczajniej w świecie otworzyła zapięcie pudełka, wyskoczyła na blat ławki, potem stoczyła się na podłogę i poturlała do wyjścia. Poszło o kolejność ułożenia w opakowaniu. Żółta kredka zawsze leżała obok czerwonej. Nie ukrywam, że razem tworzyły zgraną parę.

Niestety, pewnego dnia pod nieobecność żółtej kredki jej miejsce zajęła Niebieska. Stało się to podczas lekcji plastyki. Akurat Ada rysowała stado niesfornych piskląt uganiających się po podwórku za ziarnkiem kukurydzy. Potem zwinnym ruchem nakreśliła na niebie promienne słońce, a w ogrodzie kilka dorodnych słoneczników. Kredka zmęczyła się i trzeba było naostrzyć jej rysik. Gdy dziewczynka odłożyła ją w końcu do pudełka, okazało się, że w ułożeniu kolorów zaszła zmiana. Niebieska kredka bez żenady rozmawiała z Czerwoną, a tamta śmiała się w najlepsze, nie zwracając uwagi na dawną sąsiadkę. Żółta musiała położyć się obok Czarnej, a tej nikt z piórnika nie znosił ze względu na jej wiecznie ponury nastrój. Nigdy się nie uśmiechała, z byle powodu marudziła, jednym słowem: wszystko widziała w czarnych barwach. Jawna zdrada przyjaciółki zraniła wrażliwe serduszko Żółtej i to chyba właśnie wtedy zrodził się w jej umyśle pomysł ucieczki. Zazdrość potrafi zaślepić. Bywa też przyczyną nieszczęścia, dlatego gdy tylko zakiełkuje w sercu, trzeba pozbyć się jej jak najszybciej. Inaczej rozrośnie się niczym chwast i zagłuszy inne uczucia. Żółta kredka o tym nie wiedziała. Jeszcze chwila, a poczerwieniałaby z zazdrości na widok przyjaciółki rozmawiającej z Niebieską. Kiedy toczyła się po podłodze, była tak bardzo wściekła, że nie spostrzegła zagrożenia. Otóż pani woźna, robiąc porządki, zmiotła kredkę na wielką szuflę i powędrowała z nią do kontenera na śmieci.

— Aaaaaaaaa! — zawołała Żółta, podskakując. — Niedobrze mi! Proszę mną tak nie potrząsać! Mam delikatny rysik, łatwo go złamać!

Pani woźna nie znała jednak języka kredkowego. Co więcej, nawet nie spojrzała na uciekinierkę. Szła dziarskim krokiem, aby jak najszybciej uwinąć się ze sprzątaniem i na czas nacisnąć srebrny przycisk dzwonka wzywającego dzieci na kolejną lekcję. Żółta kredka na pewno trafiłaby na wysypisko śmieci, gdyby nie pani Anna, która dostrzegła ją akurat wtedy, gdy pani woźna wychodziła z klasy.

— Pani Jadziu, a co to tak żółci się na szufli? Promyk słońca? — zapytała z uśmiechem.

Chwilę później uszczęśliwiona kredka siedziała w mięciutkiej kieszeni koszuli, z zachwytem przyglądała się swojej wybawczyni i wzdychała: „Ach, nazwała mnie promykiem słońca! Czyż to nie brzmi pięknie?”.

Była uratowana, a na dodatek mogła oglądać świat z wysoka. Urzeczona, obserwowała każdy szczegół. Słoneczny czerwcowy dzień kipiał różnorodnością kształtów, dźwięków i barw. To, co kredka zobaczyła na szkolnym podwórku, przypominało rysunki Ady. Po ogrodzeniu oddzielającym boisko od gospodarstwa pani Krysi spacerował czarny kot. Pewnie stawiał łapy, przymilnie miaucząc. Obok stał biały kogut, stroszył pióra, dumnie się puszył i piał donośnie, aż grzebień raził w oczy czerwienią. Po płocie wił się pęd żółto-pomarańczowych nasturcji, każdy kwiat wychylał ku słońcu płatki. W tle majaczyły ciemnozielone krzewy porzeczek.

Kredka zawsze uwielbiała biegać po papierze i zapełniać kreskami puste przestrzenie. Mogła tak tańczyć bez wytchnienia, kreśląc koła, elipsy, kwadraty i trójkąty. Czasem były to linie proste, czasem falowane. Nie brakowało kropek, kółek i zygzaków. Kreski układały się w barwne obrazy. Ada rysowała ładnie, więc zawsze dostawała piątki. Gdy nauczycielka chwaliła obrazki dziewczynki, mieszkańcy piórnika wiwatowali na cześć małej artystki. Byli bardzo zadowoleni. Nic dziwnego, to przecież ich wspólna praca. Wszyscy wiedzieli, że bez współpracy kredek rysunki Ady nie byłyby tak piękne.

Pani Ania uczyła dzieci, jak zestawiać barwy, żeby ślicznie prezentowały się na białym kartonie. Kredki musiały wówczas paradować w odpowiedniej kolejności. Niestety, niektóre gubiły szyk, a wtedy powstawała czysta abstrakcja, bohomazy. Najczęściej do przodu wyrywała się biała.

— Hej, Biała, co się tak pchasz! — wołał poirytowany ołówek.

— Ustąp miejsca innym i zdejmij czapkę niewidkę! Ha, ha! — drwił karton, zawijając rogi ze śmiechu.

W pudełku aż wrzało od kłótni. Każda kredka chciała być użyta przez Adę do rysowania. Najwięcej do powiedzenia miały te w ciepłych barwach. Twierdziły, że bez nich żaden obrazek nie ma wyrazu. Rozpychały się, wierciły, turlały po blacie ławki, robiły wszystko, by trafić w zwinne paluszki dziewczynki. Przekomarzaniom i dąsom nie było końca. Żółta kredka, wspominając rozgardiasz panujący w piórniku, uśmiechnęła się z nostalgią. Przez chwilę zatęskniła za swoim domem. Mała łezka popłynęła z jej kredkowych oczu, rozpryskując się po białej koszuli pani Anny na tysiąc żółtych kwiatuszków. Nauczycielka wsiadała właśnie na rower, więc nie zwróciła uwagi na tę nagłą zmianę w kolorystyce ubrania.

Kredka miała nadzieję, że kiedyś uda jej się wrócić do piórnika. Tymczasem czekała ją podróż. Otrząsnęła się ze wspomnień i rozejrzała wokół. Była tak podekscytowana, że aż swędział ją rysik. Z wrażenia podskakiwała w kieszonce na swojej jednej nóżce jak mały kangur. Świat był piękny i stał przed nią otworem. Zawsze gdy Ada rysowała górskie krajobrazy albo pachnącą słońcem plażę, żółta kredka wzdychała. Marzyła o podróżach, chciała zwiedzić wszystkie te miejsca, a potem narysować je tak, by wyglądały jak prawdziwe.

„Szszszsz… Szszszsz…” — zaświstało powietrze, kiedy pani Ania zjeżdżała z górki.

— Aaaaaaaaaaa! Nie tak szybkooooo! Ratunkuuu! — zawołała wystraszona kredka, o mało co nie łamiąc sobie rysika.

Na szczęście rowerzystka lekko przyhamowała, dwukołowy wehikuł zwolnił, a pasażerka odetchnęła z ulgą. Z radości zrobiła fikołka, zakreślając na śnieżnobiałym materiale kieszonki piękne żółte kółeczko przypominające słońce. „A to się pani Ania ucieszy” — pomyślała kredka i dokończyła swoje dzieło, dorysowując śliczne promyki.

Rower mknął po chodniku wzdłuż ogrodzeń, za którymi widniały pełne kolorowych kwiatów bajkowe ogrody i domki ukryte wśród zieleni. Ubrani w barwne stroje ludzie uśmiechali się na widok pani Ani, machali ręką na powitanie albo salutowali jak przed dowódcą. Cyklistka odpowiadała skinieniem głowy, z niektórymi witała się wesołym dźwiękiem dzwonka.

— Dzyń, dzyń! — wołała kredka, dumnie się prężąc.

Dojechały na miejsce. Oczom Żółtej ukazał się parterowy domek otoczony zewsząd zielenią trawnika. „Stanowczo za mało tutaj żółtego koloru” — pomyślała. Obiecała sobie, że wkrótce temu zaradzi, na razie z ciekawością się rozglądała. „A więc to mój nowy dom” — myślała.

Na spotkanie pani Ani wyszedł mąż. Kredka od razu go polubiła. Ubrany w żółty podkoszulek, sprawiał miłe wrażenie. Roześmiał się na widok żony i zawołał:

— Bardzo ci ładnie w tej nowej koszuli, Aniu!

— Mam ją od dawna — odparła, ale odruchowo się sobie przyjrzała.

Kredka jeszcze nigdy nie słyszała, by ktoś tak głośno krzyknął. Nauczycielka z wrzaskiem zdarła z siebie koszulę i z przerażeniem przyglądała się ubraniu, które już nie było białe. Stroiły je fantazyjne żółte kwiatki i wesołe słoneczko.

— Co się stało, kochanie? — zapytał pan Andrzej zaniepokojony zachowaniem żony.

— To jakieś czary! Rano założyłam czystą białą koszulę, a teraz… No popatrz! — tłumaczyła wciąż wstrząśnięta pani Ania, potrząsając ubraniem przed oczami męża.

— Aaaaaaaaaa! — zawołała Żółta, której od wstrząsów kręciło się w głowie. — Jej! Czy to trzęsienie ziemi?

Nagle pani Anna zamarła. Patrzyła w jeden punkt na koszuli, a jej brązowe oczy robiły się coraz większe i większe. Kredka czuła na sobie badawcze spojrzenie, starała się więc zrobić jak najprzyjemniejszą minę. Nie było to jednak proste po tym, co przed chwilą przeżyła. Mimo nie najlepszego samopoczucia udało jej się w końcu uśmiechnąć. Biorąc wcześniejsze okrzyki pani Ani za oznakę radości, pisnęła:

— Chętnie pokoloruję też inne koszule…

Kobieta wyciągnęła rękę, chwyciła Żółtą i zaczęła się jej uważnie przyglądać. Nie było w tym spojrzeniu ani krztyny serdeczności, tliła się za to podejrzliwość i chęć wyładowania na kimś złości. Kredka struchlała, pobladła, a potem poczerwieniała. Chętnie cała schowałaby się w drewniany płaszczyk.

— Niezły z ciebie gagatek! — powiedziała pani Ania, dotykając ostrego rysika. — Ale mnie urządziłaś!

— Kochanie, daj spokój, przecież nie zrobiła nic złego! W tej koszuli wyglądasz tak zwiewnie, letnio, po prostu prześlicznie! Mała ma gust! Wie, w czym ci najlepiej! — stanął w obronie kredki pan Andrzej, który miał niesamowite poczucie humoru i jak nikt potrafił rozładowywać napięte sytuacje. — Zresztą te żółte kwiatuszki pewnie łatwo się spiorą!

— Nie sądzisz, że ta kredka jest jakaś dziwna? — zapytała pani Ania, w dalszym ciągu uważnie lustrując winowajczynię.

— Dziwna? Co masz na myśli, Aniu? — Brwi mężczyzny uniosły się w konsternacji.

— Nie wiem, czy to będzie odpowiednie słowo… Zaczarowana? Tak! Mam wrażenie, że ta kredka jest zaczarowana! — powiedziała pani Ania i spojrzała triumfalnie na męża.

— Zaczarowana? O zaczarowanym ołówku słyszałem, ale o kredce nigdy! — roześmiał się pan Andrzej, pocałował żonę, porwał ją na ręce i zaniósł do domu z okrzykiem Indianina świętującego udane polowanie.

„Są jak dzieci” — westchnęła kredka i szczęśliwa wtuliła się w ciepłą dłoń pani Ani.

Korporacja Pana Boga

Wioleta Żyłowska

Cześć! Jestem Daniel. Trudno mi powiedzieć, ile mam lat, bo mieszkam w trochę innym miejscu niż wszyscy ludzie — w Przedsionku Nieba. Jestem bowiem bardzo młodym aniołem. Jeszcze się uczę, jak dobrze pełnić swoją funkcję, codziennie ćwiczę grę na harfie i śpiew… Zajęcia z chóru to jedne z moich ulubionych lekcji, choć bywa trudno i trzeba się zawsze bardzo starać. Najtrudniejsze lekcje to jednak te z etyki, czyli rozmyślanie o tym, co jest dobre, a co złe. Nieraz mamy z tym niezły zgryz… W szkole dla aniołów wcale nie jest łatwo, ale bardzo ją lubię. I już się nie mogę doczekać, aż dorosnę i będę mógł samodzielnie pomagać ludziom na świecie. Ale póki co muszę się jeszcze wiele nauczyć.

Teraz w szkole zaczynają się ferie, a że bardzo nie mogę się doczekać, kiedy będę mógł zacząć opiekować się ludźmi, za radą mamy postanowiłem… zgłosić się na praktyki w Korporacji Pana Boga. Korporacja to firma, w której pracują wszyscy aniołowie. Dzięki niej możemy się lepiej zorganizować i próbować załatwić dla ludzi różne sprawy.

Dziś przypada mój pierwszy dzień i nie ukrywam — troszkę się obawiam… Bardzo chcę spróbować komuś pomóc i ekscytuję się na myśl, że będę mógł to zrobić, ale… to dla mnie nowe doświadczenie, więc uczucie strachu jest chyba normalne. Żeby dodać sobie otuchy, zacząłem śpiewać sobie piosenkę-pocieszankę, której kiedyś nauczyła mnie mama i którą wciąż lubię sobie nucić w trudnych chwilach. Zawsze działa!

Dzielnie ruszam do korporacji. To ogromny wieżowiec, chyba nikt nie wie, ile ma pięter. Podobno ciągnie się do samego Nieba, ale nikt, kogo znam, nie wie tego na pewno. Budynek wzniesiono z kryształu, więc pięknie połyskuje w blasku słońca, otoczony obłokami. To niesamowity widok, naprawdę!

Po wejściu przez obrotowe drzwi trafiam do jasnego hallu z drewnianą podłogą, ozdobionego puchatymi, białymi dywanami i mnóstwem diamentowych kinkietów i żyrandoli. Ulokowano tu — poza główną ladą — wiele kanap, foteli i stolików, żeby można było spokojnie porozmawiać. Znałem już to miejsce, bo moi rodzice, jak wszyscy inni aniołowie, pracują właśnie tutaj.

Tym razem jednak wraz z innymi uśmiechniętymi aniołami wsiadam do windy i wybieram się na piętro numer trzy. Drżącą, choć zdecydowaną ręką naciskam klamkę pokoju numer trzydzieści siedem, gdzie anioł opiekujący się praktykantami ma mi udzielić wskazówek i przydzielić jakieś zadanie.

— Witam cię, Danielu! — Mój nowy przełożony już na mnie czekał.

— Cudownie cię widzieć, Ezechielu.

— Widzę w twojej aurze, jak bardzo się cieszysz. To niesamowite, że masz tyle entuzjazmu! — powiedział mój opiekun i uśmiechnął się przy tym szeroko, a ja od razu poczułem, jak mój strach zanika, za to rośnie wiara w siebie.

Musicie wiedzieć, że aniołowie mają tajemną umiejętność, której nie mają ludzie — widzą aury innych istot. Niestety nie wiemy, co dokładnie ktoś myśli ani co zamierza zrobić, ale widzimy… jakby poświatę dookoła każdej osoby czy innego anioła. Światło otaczające czyjąś postać może mieć różną intensywność, różne kolory, czasem drży jak płomień na wietrze, czasem świeci zupełnie spokojnie… W aurze widać wyraźnie, jak ktoś się czuje, i ten ktoś nie może skłamać — nikt nie potrafi zmieniać aury w zależności od swojej woli.

— Usiądź wygodnie, a ja opowiem ci o twoim dzisiejszym zadaniu — poprosił Ezechiel, a ja rozsiadłem się w szarym, bardzo wygodnym fotelu naprzeciwko mojego przełożonego.

On również usiadł, ale wcześniej na stoliczku z boku postawił dwa kubki gorącej czekolady. Uwielbiam czekoladę! Moja aura błysnęła żółtym światłem radości i wdzięczności, a aura mojego towarzysza zajarzyła się spokojnym, ciepłym blaskiem. Ucieszył się, że sprawił mi przyjemność, i to dodatkowo sprawiło, że zrobiło mi się cieplej na sercu. Coraz mniej bałem się nowego wyzwania.

— Danielu, chciałbym, żebyś udał się teraz do pewnego szpitala i zaopiekował się dziś panią Elżbietą. To bardzo miła osoba, raczej nie sprawi ci kłopotu, a będzie dziś potrzebowała nieco wsparcia. Twoja radość i twój entuzjazm mogą się okazać bardzo przydatne. Nie chcę opowiadać ci za dużo, chyba będzie najlepiej, jak sam zorientujesz się w sytuacji. — Zrobił pauzę i spojrzał mi głęboko w oczy, zanim dodał: — Chciałbym, żebyś miał pewność co do jednego: zawsze możesz tu przyjść, chętnie o wszystkim z tobą porozmawiam i pomogę, w czym tylko będę mógł.

— Świetnie! Spróbuję więc zająć się panią Elą. Życz mi, proszę, powodzenia i trzymaj za mnie kciuki!

— Życzę ci wszystkiego dobrego i… do zobaczenia!

Ezechiel przekazał mi, gdzie mam się teraz znaleźć, i po prostu… zstąpiłem na Ziemię. Trudno opisać, jak to się robi, po prostu myślisz, że chcesz być w jakimś miejscu ludzkiego świata, i zaraz tam jesteś. Ziemska przestrzeń jest dla nas bardzo łatwa do przebywania, co zdecydowanie ułatwia nam pracę.

Kiedy pojawiłem się w szpitalu, stałem się niewidzialny dla ludzi. Chciałem się zorientować, co przydarzyło się pani Elżbiecie, i trochę posłuchać, zanim podejmę jakieś działanie. Tak uczyli mnie w szkole i tak polecali mi robić rodzice.

Pani Elżbieta miała nieco ponad sześćdziesiąt lat i leżała na łóżku w szpitalnej sali. Unieruchomiono jedną nogę pacjentki. Jej aura zdawała się mętna, pełna nieprzyjemnych emocji. Czuła ból przytłumiony lekami, strach, była o coś na siebie wściekła. Obok łóżka stała druga kobieta, młodsza. To jej córka Ania. Otaczało ją mgliste światło, martwiła się o mamę, była pełna obaw, jednak próbowała pielęgnować w sobie nadzieję.

— No że nie było już innych problemów, musiałam jeszcze upaść… Taka ze mnie niezdara, i teraz nie wiadomo, co będzie… Tylko problemy i problemy… — wyrzekała sobie pani Elżbieta.

— Mamo, spokojnie, wypadki po prostu się zdarzają. Lekarze zaraz opracują jakiś plan działania i niedługo wszystko będzie w porządku. — Anna próbowała pocieszyć mamę. Ścisnęła jej dłoń, a światło starszej kobiety zaświeciło nieco spokojniej. — Za rok wszyscy będziemy się z tego śmiać. Sama zobaczysz! — Choć jej uśmiech zdawał się nieco wymuszony, dodał otuchy wszystkim na tej sali. I tym, których było widać, i tym, których widać nie było.

Nieoczekiwanie do pokoju wszedł lekarz i oznajmił:

— Witam ponownie. Niestety nie mam najlepszych wiadomości. Noga jest złamana i potrzebny będzie zabieg, żeby pomóc kości prawidłowo się zrosnąć. Dobra wiadomość jest jednak taka, że jeśli zastosuje się pani do zaleceń, za kilka tygodni będzie pani znowu chodzić, a za kilka kolejnych — nawet biegać, może szybciej niż dotychczas! Zrobimy jeszcze kilka badań, a potem przygotujemy panią do zabiegu. Do wieczora będzie po wszystkim. Oczywiście poza tym, że noga pozostanie w gipsie.

— No i masz, co się porobiło… Ty, Aniu, musisz pewnie wrócić do pracy. Jedź, skoro ja i tak tu zostanę. Zajmą się tu mną…

— Na pewno? Dasz sobie radę? Chciałabym z tobą zostać, ale niedługo trzeba odebrać dzieci i powinnam jeszcze pojawić się w biurze… Nawet jeśli głównie po to, żeby wziąć na jutro wolne… — Aura Anny wibrowała mieszanką kolorów, którą niełatwo przyszło mi zrozumieć. Był tu strach, miłość, poczucie obowiązku, pośpiech i czułość… Ludzie bywają skomplikowani, a uwikłani w wiele spraw, relacji i zależności komplikują się jeszcze bardziej.

— Proszę się o nic nie obawiać, zajmiemy się pani mamą najlepiej, jak się da. Podczas badań i zabiegu i tak nie będzie pani mogła towarzyszyć pani Eli, proszę więc załatwić inne sprawy i wrócić wieczorem. Kiedy nasza pacjentka będzie z powrotem na sali, będzie mogła przyjąć gości, jeśli tylko zechce.

— Tak, tak, jedź, Aniu, zajmij się Kinią i Antosiem, skontaktujemy się później. Mną teraz zajmą się lekarze — przekonywała pani Ela, choć jej aura zdradzała niepewność. Niepewność i miłość do całej rodziny, czego nie mogłem nie zauważyć.

— Kocham cię, mamo — powiedziała Anna, po czym ucałowała chorą w czoło. — Do zobaczenia później. Pisz lub dzwoń, jeśli tylko poczujesz taką potrzebę.

Zatroskana Anna wyszła, a w jej miejsce pojawiły się pielęgniarki.

Nie musiałem się długo zastanawiać, co robić. Sprawa wydawała się bardzo prosta — pani Elżbieta nie była zdrowa, więc wystarczyło ją uzdrowić i wszystko będzie znów grało!

Sekundę później pojawiłem się w korporacji. Wiedziałem od rodziców, że jest sposób, w jaki perfekcyjnie mógłbym pomóc mojej podopiecznej: w dziale cudów złożę podanie o uzdrowienie i całe cierpienie Elżbiety odejdzie w zapomnienie! Piętro dwudzieste trzecie, pokój numer piętnaście — to tam się załatwia takie sprawy, wiem to od mojej mamy. Wskoczyłem do windy i kilka chwil później byłem już na miejscu.

— Dzień dobry, Danielu! — Większość aniołów znała tu nawzajem swoje imiona, a starsze prawie zawsze znały młodsze. — Jestem Eliza, jak mogę ci pomóc? — Anioł, z którym rozmawiałem, lśnił spokojną, jasną aurą, z której emanowały dobro i życzliwość.

— Miło mi cię poznać, Elizo. Chciałbym złożyć prośbę o cudowne uzdrowienie dla mojej dzisiejszej podopiecznej. Uległa nieszczęśliwemu wypadkowi i koniecznie trzeba jej pomóc.

Eliza zamyśliła się na chwilę, chyba wpatrywała się w moją aurę, zanim odpowiedziała:

— Danielu, wiem, że chcesz jak najlepiej, ale czy zastanowiłeś się, o co chciałbyś poprosić? Cuda to bardzo, bardzo poważna sprawa, zdarzają się bardzo rzadko. Pan Bóg używa ich do uratowania przypadków beznadziejnych w bardzo, bardzo trudnych sytuacjach. Czy to właśnie taki przypadek?

Teraz to ja zamyśliłem się na chwilę… To prawda, postąpiłem pochopnie, nie przemyślałem swojej decyzji. Kiedy to sobie uświadomiłem, zrobiło mi się troszkę wstyd i chyba dało się to dostrzec w kolorze mojego światła.

Eliza zauważyła zmianę, ale nie zdenerwowała się na mnie ani trochę. Uśmiechnęła się, bo pomogła mi coś zrozumieć. Faktycznie cuda wykorzystuje się rzadko, wiedziałem to ze szkoły. Sytuacja pani Elżbiety może nie była przyjemna, ale też nie była skrajnie trudna. Lekarze doskonale poradzą sobie ze skutkami jej niefortunnego upadku, a dzieci i wnuki pomogą jej dojść do siebie. Tu nie był potrzebny cud, jedynie trochę cierpliwości i troski… Kiedy to zrozumiałem, poczułem się usatysfakcjonowany swoim odkryciem i zarazem… zagubiony.

— Masz stuprocentową rację, Elizo. Dziękuję, że pomogłaś mi to zauważyć. Faktycznie nie potrzebujemy uciekać się do cudów w tej sprawie. Ale jedna rzecz mnie martwi… Co w takim razie powinienem zrobić? Jak pomóc pani Eli? Przydzielono mi takie zadanie, a ja… nic nie mogę dla niej zrobić. Jak miałbym jej pomóc?

— Jestem z ciebie bardzo dumna, że potrafiłeś ocenić swoje postępowanie i że zadajesz takie pytania. Myślę, że Ezechiel jednak nie bez przyczyny skierował cię właśnie tam i że on sam chętnie z tobą o tym porozmawia. — Eliza uśmiechnęła się tak ciepło, że poczułem to ciepło w sercu.

— Dziękuję za wskazówkę. Tak zrobię. Porozmawiam z Ezechielem. — Chciałem uścisnąć dłoń mojej rozmówczyni, ale ona objęła mnie całego i przytuliła do siebie, co było bardzo, bardzo miłe.

— Powodzenia, nasz dzielny praktykancie! — powiedziała, a ja, podniesiony na duchu, pobiegłem do mojego opiekuna.

Ezechiel przyjął mnie w swoim pokoju… Jakby na mnie czekał. Przytulny gabinet wypełnił się zapachem zielonej herbaty i ciasta cytrynowego, aż pociekła mi ślinka! Znów usiedliśmy w fotelach i podzieliłem się z moim przełożonym swoimi wątpliwościami.

— Wiem już, że pani Ela miała wypadek i że ma uszkodzoną nogę… Chciałbym jej pomóc, ale nie wiem jak! Jestem tylko młodym aniołem praktykantem, nie potrafię jej uzdrowić, nie mogę prosić o cud, ogarnia mnie poczucie, że niczego nie mogę… Czuję się zagubiony i sfrustrowany… — Gdybym tego nie powiedział, Ezechiel na pewno dostrzegłby to w mojej aurze, która zapłonęła migoczącym czerwonym i niebieskim światłem. Jednak nazywanie uczuć i mówienie o nich na głos przynosiło mi pewną ulgę, więc nazywałem swoje emocje.

— Rozumiem twoje zdenerwowanie. Wiesz, jako aniołowie nie decydujemy o czyimś losie, ale to nie znaczy, że nie możemy nic dla kogoś zrobić. Jeśli mógłbym ci coś doradzić, wskazać… Wróć tam. Wróć do szpitala, przyjrzyj się sytuacji jeszcze raz, nie spiesz się.

W aurze Ezechiela widziałem tajemniczość i tak ogromną wiarę we mnie, że przez moment poczułem, że wszystko będzie dobrze i na pewno sobie poradzę. Nadal nie wiedziałem, co dokładnie mógłbym zrobić, ale postanowiłem posłuchać sugestii o wiele bardziej doświadczonego anioła.

Jeszcze raz zstąpiłem na Ziemię. Moja dzisiejsza podopieczna była już po zabiegu. Leżała w swojej sali, a jej aura nie wyglądała najlepiej… Kobieta była skołowana, przestraszona, zmęczona… Pod wpływem leków przeciwbólowych doświadczała przynajmniej znacznie mniej fizycznych cierpień. Westchnąłem głęboko. Siedzenie tu i patrzenie na nią ani trochę nie pomagało mi wymyślić, jak mógłbym jej pomóc.

„Panie Boże, proszę, natchnij mnie, bo nie wiem, co robić” — wypowiedziałem w myślach i skierowałem oczy ku górze. Naprawdę brakowało mi planu. Może powinienem sprowadzić tu Anię, żeby wsparła mamę? Wydało mi się to jednak głupim pomysłem — córka była przejęta i zaangażowana w sprawę, więc i tak tu przyjdzie, gdy tylko będzie mogła, nawet bez moich szczególnych starań… Zdesperowany zacząłem nucić swoją ulubioną pocieszankę, żeby dodać sobie otuchy.

Nagle zauważyłem, że nastrój Elżbiety zaczyna się zmieniać. Jej strach rozproszyła nostalgia, obawy zastąpiła wesołość. Zdziwiłem się bardzo, gdy ona… zaczęła śpiewać ze mną moją ulubioną piosenkę! To, co się działo z jej aurą, uważam za niebywałe! Mimo bólu, lęku i trudnych przeżyć całego dnia światło Elżbiety pojaśniało tym rodzajem blasku, na który najbardziej lubiłem patrzeć i którym chciałem, aby świecili wszyscy ludzie na całym świecie! Jasne, ciepłe, złote światło, które odzwierciedlało miłość i szczęście, otaczało postać kobiety. To niezwykłe, jak w kilka chwil zmienił się jej stan!

Kiedy wyśpiewała — bardzo pięknym i czystym głosem zresztą — ostatnią zwrotkę, popatrzyła na drzwi pokoju i zawołała niepewnie:

— Przepraszam, jest tam kto? Któż tak pięknie śpiewa? Przepraszam, nie mogę sama podejść…

W jej piękną aurę wkradały się już niepewność i zmieszanie, więc postanowiłem działać. Zmaterializowałem się na korytarzu w postaci chłopca, licealisty, ubranego w szpitalny fartuch dla odwiedzających. Nieśmiało, stojąc w progu, wsunąłem głowę w szparę drzwi i zagadnąłem pacjentkę:

— Dzień dobry! Czy dobrze słyszałem? Zna pani moją ulubioną piosenkę? — zapytałem, choć naprawdę znałem odpowiedź.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 3.94
drukowana A5
za 49.42
drukowana A5
Kolorowa
za 77.52
audiobook
Bezpłatnie