„…A tu jakiś ślad niepewny
zawiały śnieżyce.
Tędy pewnie do królewny,
jechał dzielny rycerz.
[F. Kobryńczuk]
— ? —
CZŁOWIEK BYŁ NASZYM BOGIEM. Jego postać, choć nierealna, od abstrakcji Boga Ojca była bardziej atrakcyjna. Naśladowaliśmy Syna, gdyż w Ojca można było tylko wierzyć. Ojca nikt nie rozumiał. Imię swoje zaszyfrował w świętym tekście, lecz rozwiązanie tej zagadki nie było naszym celem. Myślenie o Ojcu, sprowadzało nas nieustannie do negacji każdej wymyślonej formuły na jego temat. Bóg jest wszystkim tylko nie wytworem twego umysłu. Okazało się, że nie da się o Nim powiedzieć niczego. Że całe myślenie o Nim może polegać jedynie na określaniu, czym On nie jest. Stworzył nas na swoje podobieństwo, ale ostatecznie musiał upodobnić się do nas. Trzeba było dotyku słów i bolesnej konsekwencji wypowiedzianych zdań, szaleństwa i przeczucia, że czym innym jest polityczna dyplomacja, fantom słuszności i szczęśliwy mariaż ognia i miecza.
Mimo wszystko, to my go stworzyliśmy. Wytrwali drążyli, dla nas był wzór. Nikt z nas nie potrafił się do wzoru przybliżyć. Wzór funkcjonował w odrębnej i niepowtarzalnej przestrzeni prywatności. On chciał ją uczynić uniwersalną. Był człowiekiem, my byliśmy ludźmi i nic się nie zgadzało. Jego przyjście i odejście nie było w niczym podobne do naszych przyjść i odejść. To, co pomiędzy, mogło być najłatwiejsze, lecz takie nie było nawet dla niego. Żyć nie broniąc życia, żyć nie udając, być człowiekiem nie karmiąc w sobie zwierzęcia? Żyć karmiąc się symbolem, metaforą, przypowieścią?
Wzór był idolem wszystkich. Był postacią najważniejszą i niejako niezbędną, jednak to Franciszek był osobowością najgłębiej przeze mnie przeżywaną. W całym panteonie świętych, czemu akurat on? W kręgu oazy istniało coś w rodzaju mody na Franciszka. Był człowiekiem, jak jego idol. W przeszłości, w uproszczonym rozumieniu, był człowiekiem złym. Był też prostoduszny. Gdy dochodzący skądinąd głos powiedział mu Idź napraw mój Kościół! Franciszek, za pieniądze ojca, wyremontował miejscową świątynię. Ojciec go wydziedziczył, więc Franciszek zwrócił się do Boga Ojca. W jego niepojętej trójdzielnej osobie pokochał osobę drugą, więc to, co do zrozumienia prostsze i do naśladowania możliwe. Był opętany podobną obsesją. Wybrał religijność na przekór religii. Swoim dziwacznym zachowaniem wprawił Hierarchię w zakłopotanie. Poszedł do Rzymu. Do żerującej jak nowotwór, nabrzmiewającej polityczności kościelnej, po akceptację. Mówią, że papieża wzruszył. Akceptację uzyskał — rozsądnie i politycznie zdecydowano się uznać go członkiem rosnącego w siłę stada. Poza wykluczeniem oskarżenia o herezję nie miało to dla niego jakiegokolwiek znaczenia. Z instytucją, która go zaadoptowała nie miał wiele wspólnego. Poza jednym — okazał się być równie dobrym, lub równie złym, politykiem.
Co go różniło od Chrystusa? Z wyrytym na kończynach ponurym i krwawym symbolem, pozostał po śmierci w grobie. Ale wymowa ran była jednoznaczna — one wyraźnie wskazywały na jego wyjątkowość. Do tego był przyzwyczajony przez całe swoje życie. Tego potrzebował, jak powietrza. Mówią, że wstydził się swego naznaczenia, lecz myślę, że Bóg ukryty w skromności człowieczeństwa, czyli w czymś, co nie istnieje, wywołać może tylko strach. Stygmaty przerażały mnie swoją niewytłumaczalnością. Chrystusa zraniono — to oczywiste, a Franciszka? Więc był tylko kolejną inkarnacją tego samego? Prościej się nie dało?
Prostota jest cicha i mało widowiskowa. Mówił o prostocie, prostotę eksponował. Rany ukrywał. Przeciwwagą do uświadomionego skomplikowania — tym była jego prostacza przykładność. Ptaki? Ptaki są nieodpowiednim dla człowieka wzorem. Nawet Franciszek, gdy głód go przycisnął zjadł ptaszka, swego brata.
Co ja miałem z Franciszkiem wspólnego? Nic. Może przeczucie, iż w stadzie, zgodnie z ewolucją jaką podlega religijność, nie będę w stanie odnaleźć siebie, czyli tego co nazywają swoim miejscem na ziemi? Franciszek stronił od ludzi, przed ich widokiem chował się w pustelni. Jego lekarstwo na zepsucie Kościoła z konieczności staje się pierwszym ciosem zadanym jego formalnej strukturze. Franciszek naprawia Kościół niszcząc go. Do upadku Molocha — czego jestem świadkiem — Franciszek przyczynił się jak mało kto. Szarą Eminencją rewolucji Franciszka są słowa Chrystusa, ich nagie znaczenie. Więc znów powrót do źródeł, do wzorca. Arogancja przywłaszczenia sobie Franciszka, ma swoje źródło w najgorszym aspekcie człowieczeństwa. Zazdrość. Romans żądzy władzy z pokorą. W tym starannie pielęgnowanym ogrodzie Franciszek okazuje się być kretem. Idź i napraw mój Kościół.
Czy wycofując się z boskiego szeregu miał dla mnie znaczenie fakt, że w mniemaniu stada pozostałego w zagrodzie, według kąta padania światła lub ciemności odbitej w soczewkach ich duszy, wstąpiłem w szeregi armii Szatana, podczas gdy ja — być może — odwróciłem logikę ścieżki do świętości?
— ? —
W dzieciństwie kościoła nienawidziłem. Rytuał nudził do obrzydzenia. Mechaniczne wstawanie i siadanie prowokowało do spiskowania. Udawałem zainteresowanie. Nawet prosta wieczorna modlitwa była torturą. W świątyni ćwiczyłem czujność dla obojętnych mi faktów. Na Polanie nowością była przyjemność z rytuału. Pierwszy raz uczestniczyłem w nim aktywnie, pierwszy raz mogłem wpływać na jego przebieg, rozbijać jego nudę melodią. Czemu Polana? Często zadawano mi pytanie, czemu wyjechałem tak daleko. Leśna tradycja otaczała mnie z kilku stron. Przed hitlerowską wojną nadleśniczym, gdzieś na Wileńszczyźnie (a może Białorusi?), był ojciec mojej Matki. Był nim dość krótko — po wojnie musiał zostawić swoją przeszłość za sobą. Nadleśniczym był też mąż siostry matki mojej Matki. Jego też nie poznałem w oprawie zawodu. Po skończonej służbie rzucono go w miasto, co było przedłużonym w czasie wyrokiem śmierci. Zamieszkał z żoną w jednym z tych czteropiętrowych wynaturzeń modernistycznej myśli architektonicznej i dobitnym dowodem jego przeszłości była przybita do jednej ze ścian skóra ściągnięta z ogromnego wilka. Wilczy łeb w pełnej krasie demonstrował biel kłów. Nie bywałem w tym mieszkaniu często, więc każda wizyta była szczególnym przeżyciem. Pamiętam jak siadał naprzeciw mnie i mówił, lecz byłem zbyt młody, by dziś pamiętać treść jego opowieści.
Oficjalnym impulsem ciekawskiego spojrzenia w przyrodę był ojciec mojego Ojca. Dziadzia był leśnikiem. Jego nie obchodziły moje zainteresowania i nie miałem z nim jakichś szczególnych więzi emocjonalnych. Poza genetycznymi, nie miałem zupełnie żadnych więzi. Moje zainteresowania obchodziły go o tyle, o ile były uznaniem jego wpływu. Był dumny z mojego wyboru. Duma składała się na dwa poparte klepnięciem w kark słowa — moja krew. Nie pamiętam by kiedykolwiek coś mi opowiedział, na pewno nie opowiedział mi nic szczególnego. Co go obchodziło? Dla wszystkich, którzy go znali, pytanie to do dziś pozostaje zagadką. Prawdopodobnie sam dla siebie był zagadką, jeśli w ogóle postrzegał siebie, więc świat, jako zagadkę. Mówiono, że był kiedyś kimś ważnym — ludzie potrzebowali lasu, więc by pozyskać przychylne spojrzenie leśniczego (lub spojrzenia tego odwrócenie) znosili co mieli i dziadek opływał we wszystko. Kłóci się to jednak z rodzinną historią o jednej parze skarpetek na sześciu synów. Może ludzie skarpetek nie przynosili? Strzelba, którą trzymał w szafie, po skończeniu szkoły miała stać się moją własnością. Czeka na ciebie, powtarzał. Spacerujący po lesie ze strzelbą na ramieniu, pogwizdujący i pozdrawiający łaszące się do niego zwierzęta leśniczy — dopiero Polana wypędziła ze mnie ten mit. Ilu leśników kocha przyrodę? Ilu pośród nich rozumie zwierzę, czuje drzewo? Dziadzia na swój sposób las kochał. Był leśnikiem, więc mieszkał w lesie. Otóż to — las na wyciągnięcie dłoni, nocna pulsacja gęstej czerni w rytm wyobraźni serca. Ta bliskość właśnie, to wdzieranie się w przyrodę, w przestrzennie rozległy, lecz przyrodniczo rachityczny Las Miejski, przygnały mnie w stronę realnej mocy. Dziesięcioletnie dziecko przyjechało z wycieczką do osadzonej w środku puszczy wioseczki. Powitała mnie szosa, wąż wnikający w zwarte ciało puszczy. Późnowieczorną ciemność rozbijały jedynie światła reflektorów. Wessała mnie czarna otchłań. Gdyby nie brak horyzontu wypatrywałbym białej wieży majaczącej w oddali. Tam, gdzie sięgało światło reflektora, jak biały dywan rozkładała się mgła metrowej wysokości. Powyżej metra, nie stawiając oporu sztucznemu światłu, powietrze odcinało się od bieli wyraźną przejrzystością. Krystalicznie czyste, głębokie, rześkie, upajające — niewidoczne. Las ten, huczało mi w głowie, w pewnych fragmentach pozostał niezmieniony od tysiącleci, i już wtedy, podczas wjazdu po białym dywanie, wiedziałem że tu wrócę. Podczas tej dwudniowej wizyty nic poza zewnętrzną fasadą nie zobaczyłem, lecz odrobina wirusa wypełniającego powietrze zainfekowała dziesięcioletniego chłopca tak skutecznie, że chłopiec, już w drodze powrotnej, wiedział że tu wróci.
Przerzucili mnie z miejsca na miejsce, do miejsc gdzie przerzucają wszystkich, więc zobaczyłem tylko pokazową zewnętrzność, to, o czym piszą przewodniki, zobaczyłem generalnie żubra za płotem. Przywiozłem pocztówki, dwie lub trzy — Park, zabudowania leśnej szkoły, żubry i tarpany, oznaczone kamienną bryłą centrum puszczy — po powrocie wpatrywałem się w te obrazki, wyobrażając sobie swoją tam obecność, z upływającym czasem coraz bardziej pragnąc być tam raczej niż tu, jak wchodzę w tę głębokość zieleni, przekraczam granicę ściany drzewostanu, jak robię wszystko to co tu, tyle że bardziej i prawdziwiej, w naiwnej wierze że nie będę musiał kłamać, udawać — kogoś — innego niż jestem. Wpatrywałem się też w kilka zdjęć zrobionych przeze mnie aparatem Smiena 8, w kilka czarno-białych zdjęć żubrów i tarpanów za płotem, i pielęgnowałem w sobie wizję tożsamości bycia tam z wolnością i mówiło się wtedy taaak, to jest dobry zawód, lasów nigdy nie zabraknie, dostaniesz mieszkanie, jest przyszłość i w ogóle, i atutem przetargowym w sporze czy jechać osiemdziesiąt kilometrów do szkoły w Drucianym czy prawie czterysta do szkoły na Polanie, była renoma szkoły najlepszej. Rodzice z niechęcią, lecz z wiarą że podejmują decyzję słuszną, pozwolili mi na Polanę wyjechać. Po latach gest ten uznali za swój największy wychowawczy błąd w życiu, a ja, na miejscu, prawie od pierwszych chwil, odczułem, że jeśli Polana jest taka wyjątkowa to z pewnością szkoła nie ma z tym nic wspólnego.
— ? —
Znalazłem się na Polanie, by z chaosu wydrzeć fragment porządku, skrawek mojego świata. Z miłości do przyrody zakwitło zainteresowanie człowiekiem, paradoksalnie, na końcu świata, w środku najdzikszego lasu, rozpoczęło się moje intensywne przebywanie wśród ludzi. Wkroczyłem w czas wyodrębniania. Problem czujnej domyślności wewnątrz niewyraźnego kłopotu bycia, zmieniłem na problem poszukiwania własnej odrębności.
Szok pierwszych oględzin był ogromny. Brudne łóżka, wyszczerbione szafki, pourywane drzwi w szafach. Wybierając skład czteroosobowego pokoju naturalnym był wybór kolegi ze szkoły podstawowej Magiusza i jego kuzyna Miroszka. Jako czwarty dołączył Norman. Mama Miroszka, po naszym wejściu do pokoju wykrzyknęła, o jak tu miło!, o, i szafeczki są przy łóżkach! Chwyciła za rączkę szuflady, pociągnęła, i wyjmując z szuflady pornograficzne pismo, ponownie wykrzyknęła „o”, takim dłuższym Oooo rozciągniętym w czasie, a ja, w przydzielonej mi szafce, znalazłem suchy chlebek sprzed wakacji oraz dwa ogryzki jabłek. Łazienieczki oraz kible były idealną scenerią do otworzenia sobie żył. Pośrodku łazieneczki, równolegle do siebie, stały dwa koryta blaszanych zlewów, a obok, w dwóch ściennych wnękach, dwa prysznice, dwa na całe piętro, czyli na około setkę młodych mężczyzn. Wszędzie obecny był specyficzny smród. Internat był ruiną a przecież liczył sobie lat zaledwie osiem. Jego specyfika była pseudo-wojskowym pseudo-reżimem, od sztywnego rozkładu dnia zaczynając, na internatowej fali kończąc.
Miroszek pierwszy pojął znaczenie tego słowa, gdy w pierwszy dzień na zaczepkę cześć koty odpowiedział cześć psy. Straszakom ze złości poczerwieniały gęby. Nie mogli nic zrobić bo stało się to w dzień przyjazdu i w pobliżu kręcili się rodzice. Grzecznie poszli swoją drogą. Nie zapamiętali złośliwej gęby Miroszka, ale że Miroszek miał na sobie koszulkę bez rękawów z wcięciem z przodu, zapamiętali jeden drobny szczegół w jego cielesności — małe, odznaczające się lekką wypukłością, ledwo widoczne znamię na klatce piersiowej. Dzień później, uczepiwszy się tego szczegółu, biegali po internacie z pianą na pyskach (kurwa kurwa, gdzie ten chuj!). Wpadli do naszego pokoju, i rozpoznawszy Miroszka po szczególiku (kurwa, to ten, to kurwa ten, mamy cię chuju, zobaczysz teraz!) zgarnęli go na swoje piętro, w następstwie czego Miroszek sprzątnął około ośmiu pokoi.
Do sprzątania zwykle wystarczał przywilej hierarchii. Był równie przydatny w zdobywaniu pokarmu. Nasze zasoby zawsze mogły wpaść w łapy głodnego starszego kolegi. Młodszy kolega był zabawką, dobrym medium do polepszenia sobie humoru. Czas mijał w wiecznym zagrożeniu. Klasyczna przemoc była rzadkością, lecz młoda i niedoświadczona wyobraźnia łatwo wyolbrzymiała format idiotyzmu. Nóż wbity z impetem pijaną ręką w stół, mógł być niegroźnym rekwizytem, ale strach był prawdziwy. Tych bardziej ograniczonych każdy się bał, bo ochronka wychowawcy była dość wątpliwa. Straszaki były elementem szerszego układu, więc nikt z tym nie walczył, nikt wychowawcom nie donosił. Ciało pedagogiczne spoglądało przez palce, spod półprzymkniętych powiek, nic niewidzącym wzrokiem.
W odstający od normy przypadek uwikłał się Magiusz. Piątak Iwicki w szczególny sposób uwziął się na niego. O co w tym straszeniu chodziło? O nic. Zadziałała słabość odporności na groźby i na realne zagrożenie, wyjątkowo silne poczucie wyobcowania i osamotnienia. Magiusz był klasycznym egzemplarzem kozła ofiarnego, czego nawet jego rówieśni nie mogli, jako okazji do wyładowania swych prawdziwych zwierzęcych instynktów, przepuścić. Nie wytrzymał. Zadzwonił do rodziców, oni z kolei zadzwonili do dyrekcji i prawdopodobnie jakaś miarka musiała się przebrać, skoro Iwickiego ze szkoły wyrzucono. Ten donos dopełnił skończoną pojemność Iwickiego kielicha, polało się i nie było odwołania. Magiusz rekonwalescencyjnie wizytujących go rodziców błagał by go stąd zabrali. Siedział na łóżku przykurczony i zalewał się łzami a skonsternowani rodzice Magiusza, zupełnie nie mając zamiaru ulegać jego histerii, stali nad nim prosząc by się opamiętał. Nie ulegli jego błaganiom i Magiusz na Polanie pozostał. Powoli przyzwyczaił się do nowej sytuacji, jednak długo jeszcze musiał zmagać się z piętnem donosiciela. Przed poważniejszą agresją kolegów Iwickiego i samego Iwickiego kontynuującego naukę w trybie zaocznym, chroniła go bliższa znajomość z innymi piątakami, ale balonik emocji nabrzmiewał. Pękł późną wiosną, gdy ujawniła się ostateczna konsekwencja zdarzenia. Iwicki samochodem ojca swego jedynego przyjechał na egzamin zawodowy. W historii szkoły nie zdarzała się to zbyt często, ale on niestety egzamin oblał. Niemożliwe było by nic zupełnie nie wiedział ktoś, kto dotrwał do samego końca. Być może wtedy rozegrała się ostateczna rozgrywka na styku Iwicki — szkoła, może Iwicki był kompletnym matołem, może nie zależało mu. Kielich, puchar, czara, czy zwykła szklanka — właściwe przepełnienie stało się faktem. Tak czy inaczej, po egzaminie, wracając gdzieś, może do domu, a może donikąd, na szosie wyprowadzającej Polanę na świat, rozpędził się i wyrżnął w stare dobre puszczańskie drzewo. Przeżył, lecz drzewu nie odpuścił, bo przygotowanym będąc na taką ewentualność, wyjął z bagażnika solidny sznur, przerzucił go przez gałąź, i zamykając sprawę ostatecznie powiesił się. I czy jest w tym jakiś sens, że przez chwilę wszystkie spojrzenia skierowane były w stronę Magiusz? Ha ha — ten który zabił Iwickiego! A co mógł sobie myśleć Magiusz? Iwicki chuj, Iwicki spierdalaj, biedny Iwicki…?
Czujnie rozglądając się w panującej sytuacji osiedliśmy na dobre w tym rozkładającym się miejscu. Pierwszym miesiącem na Polanie był ciepły i odurzający wrzesień. Byliśmy podnieceni i rozpięci pomiędzy starymi przyzwyczajeniami a nowością nieznanego. Wielu w nocy płakało, w poduszce odciskając kształt swojej twarzy, jakby szukając swojego własnego, lecz alternatywnego spojrzenia na wybór przyszłości. Większość z nas miała własnoręcznie wykonany kalendarzyk. Z rozkoszą odcinano kolejne jego fragmenty, symbolizujące dni dzielące od wyjazdu w rodzinne strony. Ja też miałem kalendarzyk, też tęskniłem i też czasem płakałem. Aż do wiosny wracałem w rodzinne strony z końcem każdego tygodnia, nie zważając na fakt, że podróż trwa dwanaście godzin. Nawet jeden dzień był wzmocnieniem sił koniecznych do przetrwania kolejnego tygodnia. Sił psychicznych i fizycznych — ten jeden dzień w tygodniu był też okazją do napełnienia żołądka. Oferta stołówki internatowej sprzyjała raczej wściekłości aniżeli sytości. Zazwyczaj wydzielano nam ugotowane na sinotwardo jaja, serki topione zwane telewizorkami, sztuki mięsa zwane podeszwami, jajecznice zmieszane z mąką, fragmenty kiełbasy, skąpo wydzielane plasterki sera żółtego i dżemu, zbożową kawę oraz słodką lepkość herbaty. Dla zaspokojenia apetytu wypychaliśmy żołądki chlebem. Plaster kiełbasy, jeśli starczyć miał na całą kromkę, musiał być z każdym kęsem sprawnie przesuwany po jej powierzchni. Nasze apetyty zaspokajała wydzielana bez ograniczeń obiadowa zupa, ale nawet ona, wobec przywożonej z domów wałówki, znaczyła niewiele. Rodzinne wspomaganie i smażona w potwornych ilościach cebula ratowały nam życie. Podczas pierwszego apelu Fiodor Naganiacz oznajmił — Tworzymy tu takie małe państewko. Miał rację — to był mikroświatek z całym odpowiednikiem wszystkich uniwersalnych zależności. Szkołę postawiono w scenerii Parku Kronenberga. Wokół niej powstała niezbędna infrastruktura — internat dla adeptów leśnej sztuki, domy nauczycielskie, warsztaty, kotłownia (stan techniczny internatu, zimą ujawniał zbędność tego urządzenia) chlewnia i szklarnie, oczyszczalnia ścieków, asfaltowe boisko, stadion i strzelnica na brzegu parku, kilka prywatnych domów mieszkalnych, stary internat (w tym czasie już Instytut Leśny). W obrębie Parku stał też katolicki kościół wraz z okazałą plebanią a za szkołą było coś, co miało być basenem a co było obiektem kpin, szyderstw i wiosenno-letnich marzeń.
Najważniejszym fragmentem tej przestrzeni było alpinarium wraz z ogrodem botanicznym, duma i życiowe osiągnięcie zawodowe profesora Jurga. Był to też najbardziej znienawidzony fragment naszej rzeczywistości, jako że to uczniowie pierwszych dwóch lat obarczani byli odpowiedzialnością za prawidłowe funkcjonowanie ogrodu. Duma pana Jurga była zmorą i przekleństwem, faktem spędzającym sen z powiek, utrapieniem i zmartwieniem, udręką i rozpaczą. Powierzchnia podzielona była na sektory, a każdy zawierał uformowane w kształcie trumien kwadraty, zawierające, każdy z osobna, inną roślinę. Wyglądało to jak cmentarz i pod taką nazwą funkcjonowało w świadomości uczniowskiej. Za zaniedbanie obowiązku pielęgnacji cmentarza groziły represje sięgające konieczności powtarzania roku. Obowiązkiem było utrzymanie swojej działki w idealnym porządku, pielęgnowanie roślinek oraz dbanie o schludność i czytelność zawierających łacińską i polską nazwę opisowych tabliczek. Zatruwały mi codzienność owe piękne, o jeszcze piękniejszych nazwach, często rzadkie zielska. Tu i tam, te krzewy i małe drzewka to żywotniki, cyprysiki, forsycje i cisy. Oto zdrojówka rutewkowata, kokorycz pusta, wielosił błękitny i parzydło leśne. Tam dalej rosną rdest wężownik i jaskier wielki. Rzućmy okiem na całą resztę, o proszę — storczyk plamisty, lilia złotogłów, sierpik barwierski, bagno zwyczajne, gruszyczka zielonawa, szczyr trwały, irys syberyjski, przetacznik długolistny, turzyca lisia, goździk kartuzek, widłak goździsty, borówka bagienna, trześlica modra, niecierpek gruczołkowaty, dziewięćsił akantolostny, dzwonek karpacki, rozchodnik kamczacki, dyptam jesionolistny, szarotka alpejska. Zapomnijmy na chwilę o polszczyźnie i pomyślmy o porozumieniu ogólnoświatowym. Powtarzając za mną proszę utrwalać ów balast: Aesculus hippocastanum, Forsythia, Taxus, Pyrola chloranta, Lycopodium clavatum, Vaccinium uliginosus (pijanica), Ledum palustre, Serratula tinctoria, Dactylorhiza maculata, Lilium martagon, Mercurialis perennis, Ranunculus cassubicus, Isopyrum thalictroides, Corydalis cava, Aruncus dioicus, Iris sibirica, Dianthus carthusianorum, Polemonium caeruleum, Carex vulpina, Veronica longifolia, Polygonum bistorta, Ranunculus lingua, Leontopodium alpinum, Dictamnus albus, Impatiens glandulifera. No i brzoza, czyli Betula.
W tym czasie gdy opiekowałem się cmentarzem, miejsce to, jako Ogród Botaniczny, przeżywało swój okres szczytowy. Rosło w nim około siedmiuset gatunków roślin. Pan Jurgo Zaperzy przeprowadzał kontrolę Ogrodu jak carski inspektor. Znany był z tego, że z pasją robił coś, o czym pojęcie miał niewielkie. Nazywam się mgr inż. Jurgo Zaperzy powiedział na pierwszej lekcji, wagę swoich słów powtarzając pisemnie na tablicy. Nie był magistrem, więc by dalej nie fałszować mógłbym dopowiedzieć dalej za niego: moją głową jest podniszczony kajet, z którego dyktował będę wam całą wiedzę. Od lat dyktuję z tego samego źródła, słowo w słowo, więc wasze zeszyty treściowo niczym się nie będą różniły od zeszytów poprzedzających was pokoleń. Nie zdołam nikogo zachęcić do zdobywania wiedzy biologicznej z czystego serca i nieskrępowanych ambicji. Wprowadzę terror i wymuszanie szacunku do własnej osoby. Jestem ponad wami i uważam, że jesteście kretynami, których trzeba straszyć by zachęcić. Moje zdenerwowanie — zdarza mi się to regularnie — cechuje zmierzwienie starannie przystrzyżonej grzywki i miotanie na oślep wyzwisk. Należy starannie prowadzić kajet, gdyż uważam to za synonim wiedzy.
Z pokolenia na pokolenie przekazywana była plotka, jak to razu pewnego, w czasie wycieczki po Parku, pan Jurgo zapytał się ucznia o nazwę jednej z roślin, i naukowym cmoknięciem uznał za poprawną odpowiedź grom-go-wie błotne. Poświęcając mu tyle miejsca, wykazuję, jak bardzo jego obecność w życiu uczniowskim była istotna, lecz nie mniej istotna była obecność całej reszty profesorów. Profesorowie — tak właśnie większość kazała się nazywać, mimo że wśród nich nie było nawet jednego doktora, a niektórzy profesorowie mieli skończoną zaledwie szkołę średnią. I nie mogę winić ich za odebranie mi chęci do poświęcenia życia leśnictwu, bo chyba moje zamiary nie były aż tak krystalicznie przejrzyste. Większość z nich nie była nawet zła, cóż dopiero tak złośliwa jak Jurgo. Po szkolnych korytarzach przesuwała się żywa legenda, dyrektor w stanie spoczynku, Taras Mokcycki. Jakoby to on był przyczyną wyprowadzenia szkoły na piedestały elitarności. W tym czasie był już tylko pedagogiem. Z dawnej kadry ostało się dwóch profesorów — Leopold i Symeon. Leopold na swoich lekcjach zasypiał — na zadane przez niego pytania można było mówić cokolwiek, opowiadać swój życiorys, opisywać widok za oknem, ostatnio przeczytaną książkę, cokolwiek, byle wybrzmiewały słowa. Symeon uczył nas rozpoznawania drewna po jego przekroju, swoim skrzywionym obliczem siejąc w moim odczuciu lekki postrach. Następnie Zefir Blin, przez chwilę szkolny dyrektor, największy pijak wewnątrz grona. Wielka twarz, nabrzmiała zmęczoną purpurą i zionąca przeszło-teraźniejszym alkoholem, żałosnym bełkotem parskająca nudą — cóż, ten na pewno nie mógł niczego nauczyć. Pijakiem był też Eryk, wsławiony sprawdzaniem nienapisanych sprawdzianów. Bez wątpienia elitarne postaci. Na dyrektorskim stanowisku dość szybko zastąpiło Blina zupełne przeciwieństwo — schludny, dystyngowany, zawsze gotowy i rzeczowy profesor Gustaw Palarczyk. Zapamiętałem go w odcieniu szarości, jako bezosobową, sztywną i emocjonalnie zimną maszynę. Jaki był poza szkołą, w swojej prywacie — nie wiem. Być może inny, jak — być może — każdy z nich. Poza jednym. W dyrektorskiej praktyce ani Gustaw Palarczyk, ani Zefir Blin nie objawiali się światu jako rzeczywista nadrzędność i decyzyjna siła sprawcza. Tym kimś był, albo przynajmniej zdawał się być, Fiodor Naganiacz, ich zastępca. Partyjny aktywista — wszędzie go było pełno. Myślę, że był pogodzony ze sobą na każdym poziomie swojego istnienia. Wcześniej pedagogicznie na niższym szczeblu, aktualnie z nadania osobistość, z czasem, po ustrojowym przewrocie, zdegradowany do funkcji nauczyciela wychowania fizycznego. Przeszłe pokolenia nadały mu ksywę Głupek, przez lata miała być niezmiennie i niezmiernie aktualna. Pamiętam opowieść Ernesta, uczącego się w naszej elitarnej szkole trzynaście lat wstecz — Fiodor jako nauczyciel fizyki czy czegoś, smażący na zapleczu jajeczniczkę, następnie ową za biurkiem konsumujący, z mlaskanym komentarzem na ustach „ależ wy jesteście głupi. Jesteście taacy głupi… A ja jestem mądry bo jestem inżynier”. Opowieść zmyślona, ubarwiona czy nieprawdziwa — tak czy inaczej trafnie oddaje nastrój jego osobowości. Dobrze odkarmioną, pucułowatą i sympatyczną na pierwszy rzut oka twarzyczkę, pokrywała najstaranniej na świecie przystrzyżona siwa bródka. Był jedną z tych osób, które dla wygody, a może z zamiłowania, ustawiają się tyłem do wiatru by maszerować zgodnie z jego kierunkiem. Tyle Fiodor. Z kolei ornitologiczny fanatyk i muzyk z zamiłowania, wiecznie spóźniony i pedagogicznie chybiony Arkady Chmura, zbyt łagodny i nieporadny by zapalić w nas przekazywaną wiedzę, był raczej z wiatrem na bakier. Wyśmiewany za wieczne przeskakiwanie przez płot i za muzyczne fałszerstwa kościelne, z czasem wykształcił w sobie konieczną dawkę bezwzględności. Była mu tarczą odpierającą uczniowską bezwzględność, przez co mógł wydać się skurwysynem, mimo że nim nie był. Przemił Tujapek natomiast — być może pomyliłem się, określając Jurga jako najmocniej znienawidzonego profesora. To raczej Tujapek wzbudzał najsilniej negatywne emocje, lecz od Jurga różnił się, między innymi, rozległą wiedzą na temat wykładanego przez siebie przedmiotu. W latach objętych jego wpływem uczniowie jego bali się najbardziej. Zjadliwy ironista, złośliwiec, mała żmijka. Małe oczka wibrowały w takt kpiących komentarzy. O tak — on sam bawił się doskonale. Każdy trafny strzał sprowadzał bezmierne szczęście. Uczniowska wściekłość była ostatnim rezultatem bezsilności. I, o dziwo, lubiłem go. Jego zajęcia nie były nudne. Wolałem poddawać się rytmowi jego opowieści aniżeli rozpraszać się w notowaniu, więc z końcem każdego półrocza musiałem zeszyt przepisywać, bo prowadzenie jego, jak u Jurga i wielu innych, było obowiązkiem. Następnie Melon Mamrot — by nie zasnąć na jego lekcji, musiałem się w rzeczywistość wbijać pazurami. I tak zasypiałem, jak każdy, w takt zmiennej wysokości decybelów Melonowego głosu. Dźwięk przybijał do brzegu naszych uszu jak morski przypływ. Wyraźny początek zdania zmieniał się z sekundy na sekundę w niezrozumiałe i rozciągnięte w czasie mamrotanie. Aż do kolejnego wystrzału, jak uderzenie morskiej fali o stromy skalisty brzeg. Czasem Mamrotowy mamrot wpływał w spokojną zatokę ciszy. Rozłożony wygodnie w swoim fotelu, nostalgicznie patrzył za okno, pochłonięty być może wszystkim, ale na pewno nie swoją aktualną misją. W całej szkole nie było spokojniejszego człowieka. I ostatni z serii nauczycieli rzemiosła, wymagający, zabawny i raczej lubiany Jeremiasz Jagiełło. Charakteryzowało go zdrowe podejście do wykonywanego zawodu i, podkreślane w toku wykładu zawsze tą samą ilością kroków, uporządkowanie.
Poza wszelką konkurencją występowali, pożal się boże, profesorowie Alf, Telesfor, Gaweł i Oleander. Można rzec — kwintesencja profesorów. Ich zadaniem było nauczyć nas wielu praktycznych rzeczy w leśnym terenie. W gruncie rzeczy praktyki były dla nas przymusową pracą, a my dla nadleśnictwa tanią siłą roboczą. Z powodu naszej niedbałości ekonomiczność takiej pracy była co najmniej wątpliwa. Profesorowie traktowali nas jak bydło, my profesorów jak elektryczne pastuchy i każdy miał rację.
W szeregu profesorów pozazawodowych pierwsza plasuje się profesor Lodowicja Lakmus, klasyczny przykład polonisty uzbrojonego w nieśmiertelne pytanie, co poeta chciał powiedzieć. Poeta zawsze chciał powiedzieć to, co profesor Lakmus miała podane w nauczycielskim skrypcie, lecz nie można jej odmówić pasji i zaangażowania. W najmniejszym stopniu nie przyczyniła się do ożywienia mojej miłości do literatury. Miłość obudziły same książki, niekoniecznie te pobłogosławione, w najlepszym wypadku z listy ponadprogramowej. Z panią Lodowicją miałem do czynienia przez pierwsze dwa lata, następnie, zrzucony w dół, przeszedłem w ręce profesora Baltazara, biedaka, który w przeciwieństwie do profesor Lakmus, nie był w stanie zmusić nas do przeczytania choćby jednej lektury obowiązkowej. Przez cztery lata nie przeczytałem żadnej. Profesor Baltazar, wiecznie zmęczony, potrafił pierwsze pół lekcji strawić na lekturze gazety, a drugie pół na opowiadaniu swoich wrażeń z owej lektury. Sympatyczna postać — i on niczego mnie nie nauczył, ale przynajmniej pozwalał czytać to, na co miałem ochotę.
Znienawidzonej matematyki uczyło mnie w sumie trzech pedagogów. Pierwszym był człowiek, którego z racji zlekceważonej przez naturę anatomii nazwaliśmy Anomalian. Mimo kalectwa usposobienie miał pogodne. Pracował w naszej szkole tylko rok i zapamiętałem przede wszystkim jego łagodność dla wszystkich i pobłażanie dla mojego matematycznego talentu. Drugim była profesor Elza Kulbanko, na etapie negacji Polany i trudnego związku z Mileną, zupełnie przeze mnie ignorowana. Taszcząc swój wielki bęben, po szkolnych korytarzach przetaczała się coraz wolniej, w obliczu swojego prywatnego wydarzenia, pełna obojętności dla szkolnych obowiązków. Moją do niej obojętność podkreśliła przyłożeniem ręki do karnego klapsa. No i ostatecznie August Adwentur, ściśle utrzymujący swe emocje na uwięzi, mózg matematyczny, eksplodujący treścią przewidzianego programu jak automat. Na bieżąco nadążali za nim jedynie najzdolniejsi. Zachowywał się tak jakby w szkole tej niczego innego poza matematyką nie nauczano. O tym, co w aktualnej chwili się dzieje zazwyczaj nie miałem pojęcia. W ekspresowym i wyczerpującym tempie dowiadywałem się zawsze z końcem każdego półrocza.
Dalej rozwija się reszta z listy spadów niezbędnych dla ogólnego rozwoju młodego człowieka. Rusycystka Lubosza Wargonia samiczka rozerotyzowana do granic możliwości, musiała uwielbiać swoją pracę. Taka ilość młodych samczyków wprawiała ją w niezmiennie wyśmienity humor. Pławiła się w puszystej i jedwabnej kokieterii. Kalina, jej zmienniczka, mogłaby wygrać konkurs na całkowite przeciwieństwo. Idąc korytarzem poruszała się zygzakiem, odbijając swoje chude i anemiczne ciało od jednej ściany do drugiej. Germanistka Fauna Ziemniaczek, była naszą ofiarą, największą spośród możliwych. Można z nią było zrobić wszystko. Nikt nad nikim się tak nie znęcał jak my nad nią. Przeszła z nami niezłą szkołę życia — po latach nauczyła się panować nad uczniowską masą, dobijając się opinii jędzy. Rzec by można — to my ją wychowaliśmy. Nad nami nie mogła zapanować do samego końca. Chłopcy wyznawali jej miłość, popełniali samobójstwa dla niej i wmawiali najokropniejsze bzdury. Robili wszystko o co poprosiła, tyle że odwrotnie. Doszło do tego że w późniejszych latach stawiała trójkę za samo bycie na lekcji, a piątkę za aktywność, czyli przykładowo za przeczytanie czytanki z pierwszej klasy. Nigdy jej nie zapomnę, stojącej na podeście grubej kobiety, śpiewającej odwrotnie proporcjonalnym do swojej tuszy głosikiem jakąś beznadziejną świąteczną szwabską piosenkę Witirolala, witirolala, in der Wald… Przez pierwsze dwa lata była moją wychowawczynią, potem z zimną krwią mnie udupiła. Zbylut Fajko, nauczyciel fizyki, kawalarz i pseudo-cwaniaczek, został moim kolejnym wychowawcą. Jego wychowawczość polegała głównie na usprawiedliwianiu naszych szkolnych nieobecności. Był w pełni świadomy swoich wątłych wychowawczych możliwości. Za to Gracja Nasieniuk, historyk i geograf w jednym, znana była ze swojej wiary w wychowawstwo. Jej podstarzała, lecz wciąż dość atrakcyjna postać, wzbogacała fantazje naszego dojrzewania. Wyjątkową postacią był Lucjanek. Nigdy nie mogłem zrozumieć co do nas mówi. Przysposabiał nas do ewentualnej obrony przed wrogim najeźdźcą, przed możliwym atomowym wybuchem, uczył udzielania pierwszej pomocy i tym podobnych rzeczy. Nie opuścił przez całą swoją pedagogiczną karierę ani jednej godziny lekcyjnej. Z tej okazji, na jedną z okrągłych rocznic, uhonorowano Lucjanka państwowym medalem. Wzruszył się — wzdłuż jednej z tysięcy zmarszczkowych bruzd spłynęła łza, a jego wzmocniony elektrycznym nagłośnieniem głos, był jeszcze bardziej niż zwykle niezrozumiały. No i Barabasz, nauczyciel wuefu i muzyk, drobny pijaczek, o którym przyjdzie mi jeszcze napisać, i cała ekipa strażników internatowych — uduchowiona Laura, prymitywny Wierzchosław Pospólski, przekwitająca Tacjanna Zaperzowa, Honorata Chmura i najmłodsza i najpowszechniej pożądana Sonia.
— ? —
Fascynacja lasem i jego mityczną aurą, rozbijając się w pył o zasadniczość konkretu metra sześciennego i beznamiętność technicznej wiedzy, szybko minęła. Zadaniem oświatowym nie było rozbudzenie namiętności do lasu — tę każdy z nas przywiózł ze sobą — lecz wykształcenie rzetelnych rzemieślników. Chodzi o idiotyzm i pomylenie pedagogii, jej odwiecznie powielaną pomyłkę, o przypadek stawania się pedagogiem. Brak metody lub metodę złą, zniechęcającą i wywołującą efekt odwrotny do zamierzonego, zatem krótkotrwały efekt wiedzy chwilowej, na odczep się, na odpierdol się ode mnie. Metodę krótkich kroczków i machnięcia po sobie zacierającym ślad ogonem, sądząc po szerokiej ofercie możliwych oszustw ogonem diabełka, którego każdy z nas pod skórą nosi. Pedagogia taka jest inspiracją do ominięcia jej wymagań, potężnym bodźcem pobudzającym fantazję i wynalazczość oszustw. O słuszności metody, Profesorowie przekonywali się wzajemnie, codziennie i wciąż na nowo. W internacie chodziło po prostu o zapanowanie nad ludzką tłuszczą, nad masą młodych łbów skorych, delikatnie mówiąc, do psoty. Wtłoczenie w ramy planu dnia dawało złudzenie, że się nad tą pulsującą masą panuje i do nikogo, poza przypadkami wyjątkowo ciemnej ciemnoty, przekonanej o blasku swojej misji, o jaśniejącej wyższości, o swoim pedagogicznym statusie — poza przypadkami braku wyczucia i wyżycia się w swojej ciemnej i ograniczonej głupocie, do nikogo nie można mieć żalu. Żal można mieć zaledwie do wszechobecnego braku świadomości, kim chce-się być i co chce-się w życiu robić. Polana chwilowo była w mojej świadomości zaledwie małym państewkiem a las, gdy już tam się znalazłem, okazał się mało istotny, był tylko producentem tlenu, pulsacją tętna i wolno wypalanym piętnem. Na pocztówce symbolizował wolność, kojarzył ze swobodą, i rzeczywiście, okalając Polanę pierścieniem drzew, las ten dał mi swobodę o jakiej myślałem, dał wolność, i wiedzę, że sok wyciśnięty z tego słowa jest niejadalny — że w nim pływa moja wyobraźnia, i to, co nieosiągalne.
Niech żyje wolność
Wolność i swoboda
Niech żyje zabawa
I dziewczyna młoda
Oglądam się wstecz rejestrując swoją obojętność dla wiedzy proponowanej przez wymarzoną szkołę. Przypominam sobie głębokie pragnienie wyjazdu i nieustanne projektowanie swojej przyszłości w tym miejscu. Gdy sięgnę najgłębiej, przywołuję fragment projekcji — ja i czarny niezmierzony kawał puszczy, a wszystko otulone ciszą. Cała reszta była nieokreślona, tak jakby nie istniała. Myślałem o magii miejsca, jej odmienności i krańcowości umiejscowienia. Myślenie o tym miejscu nie wiązało się z obecnością szkoły. Szkoła była tylko trampoliną, była ostatnim elementem tej układanki. Jego dopasowanie miało mi stworzyć największą trudność, aż do całkowitego obrzydzenia i teraz myślę, że szkoła była tylko pretekstem dla zmiany, pretekstem dla zaspokojenia ciekawości, motywem organizującym mi sześcioletnią wycieczkę z rozszerzonym programem kulturalno-rozrywkowym i możliwością kształcenia osobowości. Pytanie, po co tam się znalazłem, znajduje swoją odpowiedź w wyliczance faktów i mitów, w wyodrębnieniu poszczególnych elementów układanki, a słowa, jako widmo rzeczywistości i jako wrażenie istnienia, stwarzają złudzenie porządkowania chaosu. Nie poddaję w wątpliwość swojej stronniczości i ograniczenia pola widzenia, bo kąt ten jest moim kątem i moja rola to zdanie relacji z tego, co może wydarza się wszędzie, ale co wydarzyło się tam — co wydarzyło się w mojej głowie
— ? —
Czas pokazał, że postawa Franciszka rozsadziła od środka starzejącą się skorupę chrześcijaństwa. Był jedną z szarych eminencji inspirujących II Sobór a Ruch Światło-Życie, potocznie i dobrotliwie zwany Oazą, jednym z dzieci owego zebrania. Więc zrozumiałe jest, iż słowa pax et bonum, Pokój i Dobro, stały się szyldem tego ruchu, mottem kołaczącym się w młodych umysłach, najprostszym zdaniem, dla demonstracji wyrytym na skórze wyciętej w kształt krzyża, zawieszonego na wierzącej i gorliwej szyi. Wjeżdżając na Polanę, o Oazie wiedziałem tyle ile zdołałem się dowiedzieć w lato poprzedzające mój tutaj przyjazd. W przytłaczającym nadmiarze nowości, wiedza przyswojona w Bromborku stała się niespodziewanie przydatna. Tam właśnie zetknąłem się z oazą pierwszy raz. Nie wydarzyło się tam nic szczególnego, a w każdym razie nic, co wywołałoby we mnie chęć kontynuowania z nią przygody. Ot, takie kolonie. Tego lata, poprzedzającego moją puszczańską emigrację, bardziej przeżywałem wizytę w bratnim kraju za zachodnią granicą, natrętność namiętności niemieckiego blond-potwora i ucisk jego wielkich piersi na mojej twarzy. Kojarzeniem Bromborka też była kobieta. Kobieta, czyli dziewczynka, bo szesnastoletnia zaledwie. Ja sam czternastoletni a jednak stojący na progu dorosłości. Na swoim progu stała Matrycja i przez chwilę progi nasze stopiły się w jeden. Kontakt z nią był obliczoną na wywołanie jakiejkolwiek reakcji byle jaką zaczepką, ciągłym i ostrożnym wycofywaniem się z pola boju, partyzantką co intuicyjnie wyczuwa że dysponuje niewystarczającym arsenałem argumentów. Lęk i nieśmiałość. No i ciekawość, co każe je wszystkie przezwyciężyć. Świat mojego seksualizmu był świtem chaosu. Starsza Matrycja bawiła się mną z jasnowiedzą swojego na mnie wpływu. Ledwie pamiętam jej dziewczęcą sylwetkę w rozciągniętym wełnianym swetrze i jeansach. Pamiętam uśmiech. Ona obchodziła mnie najmocniej, więc pierwszy kontakt z oazą był dotykiem realności pierwotnego instynktu. Jednak to, że tam byłem, przesądziło, że w krótkim czasie od przyjazdu na Polanę ujrzałem się na najbliższym spotkaniu miejscowej wspólnoty i pozostałem w jej obrębie przez kolejne trzy lata. Trzy długie lata, oddzielające udawaną tradycyjną pobożność, od upartego, naznaczonego embrionalną niezgrabnością argumentów buntu — czy Bóg jest we mnie czy gdzieś w niebie, czy też może — nie daj Boże, jednak w Tradycji.
Trzy lata głębokiej pobożności, polegały na ulokowaniu w bożym słowie nadziei związanych z odnalezieniem swojej tożsamości i na odnalezieniu w oazowej wspólnocie towarzyskiego gruntu. Poszukiwanie tożsamości tam, gdzie stępianie, czy wręcz jej likwidowanie, jest celem generalnym, nie mogło być wyborem właściwym. Pomijając kilkuletnią psychiczną mątwę, przesycenie religijnością sprawdziło się jedynie jako doświadczalny impuls, i — dobre to czy złe — wykształciło we mnie wiarę w istnienie obiektywnej prawdy. Wiara to mało — wiem że istnieje, czuję że na zbliżaniu się do niej ma polegać życie i jestem pewien, że nigdy w pełni jej nie poznam. To moje dziedzictwo na resztę życia — owe trzy lata okazały się czasem wystarczającym do poznania religijności mojego świata, mojego kraju, mojego dziedzictwa. Trzy lata — tego jestem pewien — za całe życie przeciętnego katolickiego Polaka. Tym boleśniej dotykała mnie, w przyszłości, pretensja tego świata do sprowadzenia mnie z powrotem na jedynie słuszną ścieżkę.
— ? —
Faustyn był pierwszą w moim życiu kometą zwiastująca mnie samego. Wlokłem się za ognistym, spalającym moją własną osobowość, ogonem. Zmąconą czujnością troszczyłem się o swój rozwój, lepiąc kształt ze strzępków i fragmentów cudzego mięsa. Mięso Faustyna było najsmaczniejsze i to wyznaczało kierunek moich zbliżeń do tego, co zwą przyjaźnią. To był początek schematu wlokącego się za mną przez dotychczasowe życie — zwiastun reguły popychającej mnie w stronę silniejszych osobowości. Nic niebezpieczniejszego. Wolałem stać w cieniu, z półmroku przeglądać się w obcej pewności siebie. Wolałem? Inaczej nie potrafiłem. Pewność i siła mogły być złudzeniem, lecz w danym czasie moje spojrzenie nie rejestrowało ruchu złudzenia. Gąbczasto wchłaniałem w siebie fascynujące mnie fragmenty. Zdążyłem porządnie zagmatwać sobie życie, zanim wyodrębniłem w sobie siebie. Prawdę mówiąc — wciąż nie czuję takiej wyjątkowości. Cały spędzony na Polanie czas jest pragnieniem psychicznej niezależności. Chętnie czy niechętnie — poddawałem się urokowi takich postaci jak Faustyn. Co Faustyna pociągało we mnie — prawdopodobnie mieszanina zrozumienia i uległości. Może bliskość estetycznych wrażliwości, niechęć do wymarzonej szkoły. Z pewnością rodzaj ironicznego spojrzenia, chociaż tu, jak sądzę, w układ wkraczał dodatkowo Miroszek, w tej kwestii raczej niedościgniony.
Z Faustynem obmyśliliśmy projekt ucieczki z fatalności internatu, w spokój stancji wynajętej w jednym z wielu, okrywających przestrzeń Polany, drewnianych domów. Zdecydowany sprzeciw moich Rodziców sprawił, że Faustyn wynajął pokój sam. Dom stał w pobliżu internatu. Kobiecina wynajęła część chałupy, udostępniając jeden pokój i kuchnię. Zrobiła to bez zgody przebywającego w tym czasie w więzieniu męża. Dlaczego gościa zwali Mordala mieliśmy się przekonać dopiero na wiosnę, ale póki co była jesień. Dopóki Faustyn mieszkał sam przebywałem u niego prawie codziennie. Był to mój pierwszy azyl, pierwsze schronienie przed sromotą i tępą dyscypliną internatu. Każde wyjście z internatu trzeba było meldować u wychowawcy, więc do Faustyna nie mogłem przychodzić ot tak sobie, kiedy chciałem. Nie mogłem, ale przychodziłem, zrywając się nawet w reżimowo przestrzegany czas tzw. cichej nauki. Normalnie każda próba wyjścia z pokoju, chociażby do kibla, wyłapywana była czujnym receptorem nadzorczego ucha. Regulator decybeli zaganiał niesfornego z powrotem a umieszczeni na innych piętrach uczniowie pozostałych roczników przemieszczali się swobodnie i bez ograniczeń. Wyglądało to tak, jakby wychowawcy korzystali z naszego niedoświadczenia by wyżyć się w pozorze swojej władzy.
W tym wynajętym pokoju przeżyłem pierwszy etap muzycznej edukacji. Za pośrednictwem Dwójki i Trójki pochłanialiśmy wszelkie style, od dixieland Old Timers Band po awangardę w wydaniu Braxtone’a, a gdy do Faustyna wraz ze stosem taśm magnetofonowych i albumem malarstwa Witkacego wprowadził się Hansiu, fascynacja jazzem przekształciła się w fascynację blues-rockiem. Taśmy zawierały nagrania Free, Focus, Wishbone Ash, SBB, Led Zeppelin i Jimi Hendrix Expierience. Jako że każdy z nas walczył z instrumentem zwanym gitarą, rodzaj jego traktowania z perspektywy blues-rocka odsłaniał przesłanie czytelniejsze, bardziej zrozumiałe, a przede wszystkim łatwiejsze do zagrania. Możliwość wydobycia dźwięków takich jak Free, czy tym bardziej Focus, była poza naszym zasięgiem jeszcze przez dobrych kilka lat, jednak dość nam było podciągnąć najcieńszą strunę na dwunastym progu by poczuć lekki powiew możliwych uniesień.
Przy internacie funkcjonowało coś takiego jak muzyczna świetlica z dość dużą salą zwaną aulą. Aula funkcjonowała jako przestrzeń zarezerwowana dla imprez kulturalnych i początkowo prowadzona była przez profesora Arkadego Chmurę. Gdy pierwszy raz przyszliśmy prosić go o możliwość grania powiedział:
— Jak chcecie grać to idźcie na boisko.
Nie sprawił nam zawodu i grać pozwolił, jednak nasze instrumentalne męczarnie zawsze przerywał ktoś ze starszych kolegów. Na przykład Nawoj i Pakosz. Ten blondynek z brunecikiem uznając się wybitnymi instrumentalistami, odbierali nam instrumenty by z pełną powagą i wielkim szpanem grać największy chłam, jaki można sobie wyobrazić. Żenujące to widowisko przerywało wejście Mansona. Nawoj z Pakoszem kurczyli się zmykając do tego samego kąta, w którym my już byliśmy
I ROZPOCZYNAŁ SIĘ SPEKTAKL MANSONA
Manson był dwudziestoparoletnim potężnym chłopem, z grubiutkimi paluszkami, ślizgającymi się po gryfie jak tłuste serdelki. Z paszczy jego wydobywał się dźwięk jakby lew zagrzmiał, i było tak jakby przyszedł Tato. Dostojnie sięgał po gitarę, i po krótkiej demonstracji sprawności serdelków intonował jeden ze swych flagowych utworów.
Faustyn dostał angaż do zespołu Mansona jako perkusista. Zespół Mansona występował na szkolnych akademiach. Akademia była, usankcjonowaną przez samą górę, odrywającą od zajęć szkolnych ulubioną rozrywką uczniów. Jako wyraz specyfiki tych czasów, była szczególną formą świętowania, uczczeniem aktywności faworyzowanych zawodów, pamięcią historycznych wydarzeń czy hołdem międzypłciowym. Społeczność szkolna, podzielona na odbiorców i wykonawców, zbierała się w auli, gdzie odbywał się rytuał artystycznego przekazu i odbioru. Były wiersze, piosenki, skecze, teatralne miniatury i występy zespołów muzycznych. Zespół Mansona wykonywał w tym czasie szlagier Daj mi tę noc. Faustyn, przed pierwszym publicznym występkiem był przerażony. Jak utrzymać pałeczki, w pocących się ze strachu rękach? Może przywiązać je do rąk? Ale jak to zrobić? Utrzymał je, za to jeden z utworów przedłużyli o dobre parę minut, bo Faustyn nie potrafił się zatrzymać.
Obserwowaliśmy próby zespołu Mansona, słuchając jak Manson Co Się Na Wszystkim Zna, tłumaczy Faustynowi jak powinien grać. Płetwa luźno chodzi mawiał Manson prezentując prawidłowy sposób gry stopą. Tak naprawdę, jeśli ktokolwiek w tym zespole potrafił grać to był to gitarzysta basowy Hansiu. Był o całe niebo lepszy od Mansona i tyleż robiło się ciekawiej, gdy Hansiu z Mansonem wymieniali się gitarami. Było zupełnie dobrze gdy Manson znikał a Hansiu grał sam. Wełniany sweter, rękawy naciągnięte do połowy dłoni, szczupłe czujne paluszki prześlizgujące się po gryfie — cały ten blues-rockowy image zupełnie mnie zauroczył. Wtedy zaraziłem się taką wrażliwością a Hansia uważałem za mistrza gitary. Teraz wiem że był po prostu tylko utalentowany. To był blues i niewielu z tych co wpadli w płytką otchłań tego stylu jest w stanie się z niej wyrwać. Większość trwa w instrumentalnym ograniczeniu, przepoczwarzonym w całą wieczność radykalnego otępienia. No dobrze — nie tragizujmy. Tak czy inaczej, mimo że Miroszek był moim pierwszym nauczycielem (a-moll, D-dur) a chęć do grania najmocniej podsycał Lucjo, animator muzyczny naszej oazowej wspólnoty, to jednak w Hansiu zawarło się spulchnienie mojej duszy.
Pochłonięty Hansiem Faustyn zniknął z mojego życia. Nie było to dla mnie zaskoczeniem. Jak ja potrzebował silniejszych bodźców. Nie zniknął zupełnie, ale od chwili, gdy Hansiu się wprowadził, spotykaliśmy się rzadko. Zagarnął skrawek swojej Polany — to, co nie zdołało go na niej zatrzymać, miało później dręczyć go nieokreśloną tęsknotą, żalem za utraconą na własne życzenie przestrzenią. Wiosną objawił swoją straszną mordę Mordala. Jako zresocjalizowany członek społeczeństwa, najpierw zbił swoją babę a potem dokonał próby ucięcia siekierą Faustynowego łba. Było to doskonałym pretekstem dla przeprowadzki. Faustyn z Hansiem przenieśli się w inną część wsi, wynajmując pokój w domu stojącym w połowie głównej ulicy. Odwiedzałem Faustyna raczej w czas nieobecności Hansia. Próba przebywania z nimi obydwoma nie miała sensu. Obecność Hansia narzucała atmosferę w której nie umiałem się odnaleźć. Bierność jest nudą, a ja byłem za młody by uczestniczyć aktywnie.
Hansiu przybliżał rejony dorosłości. Tak mi się wtedy zdawało — dziś bliżej i wyraźniej widzę swoje możliwe 80 lat niż wtedy, z perspektywy czternastu lat, lat dwadzieścia jeden. Czasem na bułczanomlecznej przerwie przychodził do naszego pokoju z Mansonem. Wnosili wiadro świeżych bułek — czułem się zaszczycony ich obecnością a przy okazji mogłem najeść się do syta. Oto siedzi wielki grubas, wcina bułkę za bułką. Chudzielec bierze gitarę i ot tak, od niechcenia, strzela niedostępnymi dla moich palców dźwiękami. Pewnego dnia Hansiu przyszedł z koleżką, który przedstawił się jako Nicefor. Nicefor obwieszony był misternie uplecionymi z różnokolorowych koralików indiańskimi gadżetami. Chłopcy uczyli się razem w jednej klasie tyle że Hansiu zatrzymał się na Polanie na następny rok, a Nicefor korzystał już z uroków wolności, czego wyrazem były, między innymi, niedozwolone na gruncie naszej umundurowionej szkoły długie włosy.
Większość tzw. hippisów interesowała się kulturą Indian Ameryki Północnej, lecz Nicefor interesował się tym bardziej niż większość. Całe dzieciństwo przeżyłem w fascynacji indiańską kulturą. Pożerałem w kółko te same książki. May, Fiedler, Owl i Wernic byli moimi przewodnikami po dawnej Ameryce, i jako że zainteresowanie było wciąż żywe, próbowałem nawiązać z Niceforem nić porozumienia. Jednak to woda ognista była tym, czym Nicefor interesował się najbardziej, więc przekazał nić dalej, dając mi adres do głównego w tej części Polski promotora indiańskiej kultury. Napisałem krótki list. Bohusz odpisał. Staranną kaligrafią wysmarował cztery strony papieru kancelaryjnego. Zaskoczyło mnie tak poważne potraktowanie moich nieśmiało postawionych pytań. List Bohusza, rzeczowo i ze znajomością tematu, zaznajomił mnie z funkcjonowaniem Towarzystwa Przyjaciół Indian.
Niedługo po wymianie korespondencji umówiłem się z Niceforem i Bohuszem w kawiarni na Lipowej. Lipowa była główną ulicą Braniczyna a kawiarnia była skromną kamieniczną wnęką. Pierwszy zjawił się Nicefor. Nie pytając czy piję, zamówił czerwone wytrawne wino. Ja nie piłem, ale wypiłem. Do przyjścia Bohusza zdążyłem zaskoczyć głowę pierwszym kieliszkiem. Bohusz z kolei zaskoczył mnie swoim wyglądem. Spodziewałem się kogoś wyglądającego jak rasowy dzikus, a ujrzałem krótko ostrzyżonego i dość elegancko ubranego blondyna. Blondyn wypowiadał zdania z sensem i według najlepszych prawideł polskiej mowy. Dzikusem był Nicefor, więc razem wyglądali dość osobliwie. Nie liczyłem ilości wlanego w siebie rubinowoczerwonego płynu. Po wyjściu na oblaną słońcem ulicę Lipową, poczułem czym jest alkoholowa euforia.
Pierwsze zatrucie alkoholowe nie miało nic wspólnego z gnuśnym i zapychającym pory percepcji bełkotliwym otępieniem. I skąd mogę wiedzieć cóż się działo później? Gdzieś chodziłem, z kimś rozmawiałem, coś planowałem, dokądś zmierzałem. Przeważnie milczałem, więc Nicefor z Bohuszem nawet się nie zorientowali jakie ziarno padło na jaki grunt. Bohusz miał potężną kolekcję indiańskich rekwizytów, w ramach TPI był naczelnym działaczem w tej części Polski, właśnie organizował wystawę i wydaje mi się że w jego domu było wielkie indiańskie czółno, najprawdziwsze w świecie canoe. Zupełnie na marginesie wydarzeń właściwych, spotkanie w sercu Europy z kulturą Indian, stało się rodzajem dionizyjskiej inicjacji. Bożek stanął przy mnie, pogłaskał po główce i szepnął ha, albo oto proszę, albo no i zobacz, albo patrząc na mnie mętną, odurzoną i roześmianą parą złośliwych oczu niedbale rzucił stały dilerski slogan niezły towar, co nie?
— ? —
Tak Faustyn jak i ja, nie mieliśmy problemów z określeniem swojej tożsamości społecznej. Moje ulotne epizody alkoholowe nie blokowały obranej drogi. Faustyna zupełnie nie interesowała retoryka kościelna. Od początku brnął w przeciwległy biegun, z wolna, lecz z każdą chwilą namiętniej, zanurzając się w doświadczaniu dostępnej gamy ogłuszaczy. Ugrzązł w idei romantycznie powolnego samobójstwa. Zrozumienie, brak napięcia i zupełna nieczułość na powierzchniową sprzeczność pozwalały mi istnieć w jednym i drugim świecie. Do szczęścia zawsze potrzebny jest jakiś bóg czy jakiś bożek. Mimo wrażenia bycia w środku byłem, jak zawsze, obserwatorem. Mój środek był tam gdzie rósł znak? po zdaniu, kim jestem, w kolejnych porażkach porównywania się do każdego, tylko nie do samego siebie. Franciszek z jednej strony, Hendrix z drugiej, dwa upiory, destrukcyjne siły nękające młodą dojrzewającą głowę. Ambicja dorównania idolom. Ten czy tamten bożek, obiecujący życie wieczne, jeden z nich w szczególny sposób poczuwający się do jedyności. Śpiewaj na chwałę Pana, on pozbawia cię duszy, daje ci szczęście powielone, wypróbowane, lecz zapytaj się siebie, czym jest twoja wiara, z czego wynika, co jest w niej najistotniejsze, i jaki masz… jaki masz interes z tego? Winna euforia schowała się pośród zmąconej pamięci aż do zapomnienia, być może z poczucia winy, bo wybrałem przecież drogę. Pielęgnowałem w sobie ziarno na przyszłe żniwa. Wybór i doraźne rozwiązanie nadeszły od strony pielęgnowanego pytajnika jako odpowiedzi brak. To było jedyną odpowiedzią. Wygłup mieszał się z powagą, powaga z wygłupem, a Polana okazywała się miejscem, w którym czułem się coraz bezpieczniej. Wino zepchnąłem głęboko w piwnice mojej czaszki, i bez poczucia winy, lecz z postanowieniem wyminięcia rafy, popłynąłem w odwrotnym kierunku. Przy tym coraz rzadziej zmierzałem z plecakiem w stronę przystanków dworcowych. Odnajdywałem swoje ścieżki, by w pokrętnych meandrach gęstego labiryntu i w zaniku tęsknoty za trudnym, lecz dobrze znanym, zadawać sobie pytanie, po co właściwie tu przyjechałem? Czy po to, by zadomowić się w głowie, którą noszę na karku? Bo głowa ta, zawsze miałem wrażenie, była własnością każdego, należała do wszystkich, oprócz mnie. Żadnego poczucia własnej odrębności — stoję jak własne lustro przed lustrem obcym i widzę nieskończoność swoich możliwych wcieleń. Moim pierwszym złem jest olśnienie, że kłamstwo jest jedynym sposobem na zachowanie prywatności, że pancerz kłamstwa ochrania marzenia i ciemne tęsknoty, pozwala, na krótką chwilę, uchronić śmieszność tych marzeń i, na chwilę dłuższą, zabezpiecza oś mojej psychiki, zapewniając sobie możliwość zepchnięcia ze skarpy, zachwianie równowagi, skoro okłamywałem też sam siebie. Ciepły oddech na powierzchni lustra tworzył mgłę, a pokrętna linia słowa pisanego palcem tworzyła prześwit. Przenikający mnie rdzeń okazywał się, w miarę postępu czasu, nienaruszalny. Wtedy chciałem być po prostu leśniczym, zrównałem możliwość zaproponowanego przez konieczność zawodowego określenia się wyboru, z azylem przyrody, w którym będę mógł się schronić. I jakże okazały się obojętne — gdy pozyskałem przybliżenie autonomii — ta szkoła i to wszystko w niej. Konspiracja była odwieczną koniecznością, jednak wobec szkoły początkowo nie podtrzymywałem pozorów. Pozory rozwinąłem w latach następnych, kiedy mnie ukarano i gdy przekonałem się, że chcąc uchronić swój kokon przed roztrzaskaniem muszę udawać. Życie stało się prostsze od chwili spojrzenia na świat jako na sumę błędów. Gdy ujrzałem, na jak przerażających błędach zbudowane jest życie starszych i mądrzejszych pomyślałem, że dopóki się boję dopóty udaję, i jeśli będę odporny, z czasem przestanę udawać, a wtedy, niezależnie od tego co jest moim przeznaczeniem, może dokopię się do siebie.
Z pierwszą wiosną przebudziłem się przeobrażony. W gruncie rzeczy byłem tym samym chłopcem, lecz rewolucją było pęknięcie tamy w moim umyśle. Tak jakby wolność nowego typu przyjęła na świat stworzenie hodowane przeze mnie przez cały okres dzieciństwa. Wolność oczywiście była wolnością z pseudonimu. Była złudzeniem wyobraźni, i jakie to szczęście, że obnażenie iluzji nigdy nie może być całkowite.
Idiotyzm był sitem, przez które przesiewano chętnych do pracy w leśnictwie. Pytanie składa się w zdanie — kto wiernie podąża ścieżką wytyczoną przez morze słów i planów projektowanych we wczesnej młodości, ilu stało się swym młodzieńczym wyobrażeniem przyszłości? Ilu żyje w zgodzie ze swoją niedojrzałością? Moje myślenie o przeszłości nie jest tęsknotą w rodzaju to były czasy, bo były one, jak każde inne, pełne wszystkiego, w równej mierze niewiadome i nieznajome jak czasy czające się w przyszłości, ale absolutnie zastanawiające w konfrontacji z teraźniejszością. Wół, co zapomniał jak cielęciem był prawdopodobnie nigdy nim nie był. Lepiej zapomnieć, jakie te stare czasy były dobre. Gdy masz piętnaście, czy nawet dwadzieścia lat, zdrowo brzmiący i urodziwie modny slogan bądź zawsze sobą brzmi dość absurdalnie. Co to do cholery znaczy? Większość, by sprawnie sprostać wymogowi hasła, naprędce buduje swój model według gotowych projektów, by z czasem czuć się wszystkim tylko nie sobą. Moje myślenie o przeszłości jest wyliczaniem możliwych osobowości i wcieleń, poszukiwaniem rdzenia, pionu który — liczę na to — wciąż jest pionem, nienaruszoną, trwałą, ocalałą i zdolną przetrzymać to pisanie prawdą, wyliczanką grzechów i jadłospisem konsumpcji, co zaświadczy nie o zawartości stołu lecz o paszczy, w którą owo menu, wraz ze stołem (i kucharzem?) wpadło.
— ? —
Za internatowym oknem rozpościerał się dywan dachów, za nim, w oddali, majaczyła ściana puszczy. Podły nastrój niedzielnego poranka podkreślała szara biel zimowo-wiosennego nieba a w oczach Faustyna tlił się ten smutek, z którym dzielił się nie wprost, smutek niemo mówiący nie o tym co jest a o tym co być może. Tego dnia poszliśmy przed siebie, dochodząc do skraju Polany graniczącej z brzegiem Parku Narodowego. Po całym polu porozstawiane były kopy siana. Baraszkowały w nich czajki. Obserwacja czajek mogła być dobrym zajęciem w ponure niedzielne popołudnie, krążąc więc po grząskim i błotnistym gruncie rejestrowaliśmy ich seksualne zaloty. Odnajdywałem zgrzytliwą przyjemność w stopowsysającej strukturze ziemi. Z każdym krokiem słychać było zassanie błotnego cmoknięcia. Z kopy zjełczałego siana, czajki widać było wyraźnie i komfortowo. Na jednej kopie my, na drugiej stado czajek. Oblatywały się wzajemnie w miłosnych zalotach, czujnie rejestrując każde nasze poruszenie. Poruszenie wpadło w gęstą wibrację, gdy na wysokości przyłożonego do słomianego splotu swojego nosa ujrzałem ludzkie ucho. Ucho — zwyczajną część ludzkiego ciała, nienaturalnie odłączoną od całości, zrozumiale zasuszoną w doskonałej i naturalnej konserwacji. Ucho? Po dokładnych, polegających między innymi na poruszaniu ucha patyczkiem oględzinach, zapadł werdykt — jest to ucho z pewnością, jednak określenie źródła jego pochodzenia leży poza zasięgiem naszych możliwości. Przez chwilę rozważaliśmy czy nie zgłosić tego znaleziska na milicję, ale była to chwila krótka. Nie myśląc już o uchu zeszliśmy z pola, w dół, nad rzeczkę Platynkę. Wewnętrznie podekscytowani niecodziennym przeżyciem, wysmagaliśmy się leszczynowymi gałązkami. Prawdziwie bolesne biczowanie przy pomocy żywych krzewów leszczyny mogło być jednym ze znaków firmowych naszego układu. Gonitwa przez zarośla i uderzanie naginaną gałęzią przeniknięte aurą histerycznego rozbawienia, było identycznie dobrą głupotą jak gonitwa przez zaciemnione korytarze internatu, wywołujące gruntownie emocjonalne stany panicznego lęku. Faustyn goniący mnie w ciemnościach z akcentowanym okrzykiem na ustach SAUAAAA, oświetlał czerń zakamarków mojej duszy lepiej od najstraszniejszych horrorów, oglądanych w świetlicy piętro niżej, na udostępnianym przez profesora Jeremiasza, za odpowiednią opłatą, odtwarzaczu VHS. Jeśli było jasno, zawsze można było oddać się rozmyślaniom o możliwościach Miroszkowych wynalazków — latarką, która zamiast oświetlać miałaby obejmować czernią oświetloną powierzchnię na linii strumienia ciemności, lub nagraniu ciszy, specjalnej kasecie po włączeniu której, w hałaśliwym pomieszczeniu zapadłaby głucha cisza. Pomijając to wszystko — czy wiecie, kto napisał hymn Polski? Ja wiem, bo pamiętam klasówkową odpowiedź Faustynową. Otóż pani profesor Nasieniuk, po zadaniu tego pytania, nagle zreflektowała się, że tekst hymnu z podpisem identyfikującym autora, wisi na ścianie za jej biurkiem. Szybko wstała by swym ponętnym ciałem zasłonić zawierającą odpowiedź gustowną ramkę. Faustyn zdążył przeczytać i nie omieszkał skwapliwie zanotować podstępnie zdobytej wiedzy a na następnym spotkaniu, profesor Nasieniuk z ironiczną pogardą rzekła:
— Niech ukaże swe oblicze ten geniusz, który na pytanie, kto napisał hymn Polski odpowiedział Mazurek Dąbrowski.
Faustyna znałem jeszcze ze szkoły podstawowej naszego miasta rodzinnego. Uczył się w równoległej klasie i znajomość nasza była tylko i wyłącznie korytarzowa. Wiedziałem, że ktoś taki istnieje, ale o zbieżności naszych planów nic nie wiedziałem. Osiem lat w tych samych murach i w tej samej dzielnicy nie przełożyły się na więcej niż wymienione jedno zdanie. Dopiero obcość gruntu Polany splotła nasze losy. Na gruncie rodzinnym plan wyjazdu na Polanę zaprojektowałem wspólnie z moim szkolnym przyjacielem Fabianem. Cztery lata wałęsania się po okolicznych lasach, chłonięcia przyrodniczej wiedzy, obserwacji zwierząt w ich środowisku i snucia planów wyjazdu do prawdziwego lasu. Na ostatnim etapie Fabian zrezygnował. W zupełnym braku wiary we własne siły nie przystąpił do egzaminu wstępnego. Nie zdam, a jeśli nawet to i tak nie poradzę sobie z wysokim poziomem tam na miejscu — tłumaczył swoją decyzję. O wysokich naukowych wymaganiach szkoły na Polanie krążyły legendy, a Fabian na etapie szkoły podstawowej nie był najwdzięczniejszym uczniem, ja jednak byłem niewiele lepszym i trudno było mi zrozumieć jego decyzję. Dziś myślę że decyzja może nie była jego, że zdecydowali za niego rodzice, przerażeni koniecznością finansowania jego kaprysu. Jak by nie było, Fabian ostatecznie na Polanę nie pojechał. Raz mnie na Polanie odwiedził. W pierwszym roku mojego pobytu przyjechał niezapowiedzianie i ta jego wizyta zrodziła sytuację, której przebieg zatruwał moje życie gorzką pamięcią własnej beznadziejności. Może po prostu skurwysyństwa, bo jak inaczej nazwać można nie udzielenie gościny przyjacielowi? Fabian zaskoczył mnie swoim przyjazdem. Wszedł do pokoju uśmiechnięty, z małym plecaczkiem na ramionach i ze słowem jestem na ustach. To że nie byłem z jego nagłej materializacji w swojej radości do końca szczery, nie jest jeszcze powodem do trwającego kilka lat niesmaku. Wizyta jak wizyta — waga Fabiana w nagromadzeniu nowych bodźców zmniejszała się do zupełnego zaniku, więc aktualna obecność przeszłości wprawiła mnie w skrupulatnie skrywane zakłopotanie. Jawnym stało się z porą ciszy nocnej, gdy zamiast ugościć Fabiana chociażby kawałkiem podłogi i skrawkiem koca, dałem mu do zrozumienia, że nie może tutaj zostać. Przestraszony konsekwencją zakazu przebywania w internacie osób z zewnątrz, stanąłem przed Fabianem bezradny i to Fabian był tym, który widząc co się dzieje, pomógł mi podjąć decyzję. Nie ma sprawy, powiedział łagodnie, poradzę sobie. I poszedł.
By zatłuc w sobie wyrzut sumienia, przekonywałem sam siebie, że zrobiłem dobrze. Przecież to nielegalne. Leżąc w nocy długo nie mogłem zasnąć. Wtedy i długo jeszcze nie potrafiłem przyznać się do błędu. Fabian pojawił się rano z promiennym uśmiechem na ustach. Ależ nie przejmuj się, było całkiem dobrze. Przenocowałem tu niedaleko, w lesie, na skraju wielkiej żwirowni — powiedział — Trochę nie mogłem zasnąć, ale wszystko jest w porządku.
Tak więc umożliwiłem swojemu przyjacielowi przeżycie nocy pod gwiazdami. Poszedł do lasu, rozpalił małe ognisko i być może przesiedział całą noc patrząc w płomienie. Po krótkim porannym spotkaniu Fabian skierował się w stronę stacji kolejowej a ja w stronę szkoły. Łańcuszek idiotyzmów powiększył się o kolejne ogniwo. Myślę, że tym wydarzeniem powołałem do życia odrębny łańcuszek, którego ciężar, w miarę upływu lat, zwiększał swoją negatywną wartość.
— ? —
Często zadawałem sobie pytanie — po co tu przyjechałem?! W potrzebie radykalnej zmiany — z pewnością — lecz pępowina przyzwyczajeń, blizna nie zagoiła się nigdy. Sam ją przeciąłem przy niepewnej i niespokojnej akceptacji najbliższych. Po latach uznałem wiarę w możliwość pełnej autonomii za naiwność. Niedaleko pada jabłko od jabłoni, czym skorupka, jesteś tam skąd wyszedłeś, krew z krwi kość z kości. Różnica tkwi w wyobrażeniu szczęścia, podobieństwo w jego przeraźliwym pragnieniu. Blizna wciąż krwawi, teraz krew ta jest pokarmem — potrzebne było złudzenie że zapuszczam w glebę korzeń. Oczywistość była w konieczności. Mówiło się że szkoła nasza jest elitarna, że winduje najwyższy poziom, że jest z tradycjami i szacowna, podczas gdy wszystko to o kant dupy — elitarność była w geograficznym położeniu, w oddechu leśnej potęgi, w ambicji pana J.J.K. zniszczonej przez lata tumiwisizmu socjalistycznego, elitarna była głupota niektórych profesorów i najwyższy poziom uczniowskiego kombinatorstwa.
W internacie trzeba było żyć, więc trzeba było złagodzić jego więzienno-szpitalny styl. Ohydne ściany zmieniano w galerie plakatów. Ze ścian spoglądały zainteresowania właściciela. Przekazywane z pokolenia na pokolenie słomiane maty, spełniały funkcję podkładów pod plakaty, zdjęcia, znaczki, wafle od piwa, kapsle, proporczyki, cokolwiek — wszystko było lepsze od topornej ciężkości lamperii w kolorze gówna. Ja do swojej słomianki przyszpiliłem setki zdjęć. Wycinałem je z supermarketowych katalogów przywożonych przez Ojca z tzw. Zachodu. Supermarkety w swojej ofercie miały prawie wszystko, ale na ścianie nie wieszałem bynajmniej zdjęć wiertarek. Cała ściana upstrzona była fotografiami faworyzowanych fotomodelek — moje modelki odsłaniały kawałek uda, fragment brzucha, prezentowały głębiej wcięty dekolt. Obszerność katalogu zawierała też fotki dziewczyn w bieliźnie i tę jego część najchętniej oglądałem. Ha! — oglądałem! Analiza podsuniętych przez wyobraźnię obrazów, smakowanie przedłużenia statyczności zastygłych w jednej pozie sylwetek, pochłaniały mnie aż po kres świadomości. Rentgenowskie prześwietlanie fasady koronkowych krojów i drobiazgowe studiowanie gładkiej delikatności skóry, było ciemną, bolesną, i smętną rozkoszą. A wciąż nie miałem pojęcia o możliwościach prawicy.
Oczywiście do ściany przypięty był też symbol chrześcijaństwa. Krzyż, z przybitą do niego figurką Zbawiciela, zawisł nad drzwiami wejściowymi. Gdy dyrekcja z odgórnego nakazu zakazała nam afirmacji naszej religijności, nie pozwoliłem sobie na własnoręczne zdjęcie krzyża. Szopce pod tytułem Zdejmowanie krzyży przewodniczył Fiodor Naganiacz i była to jedna z ostatnich prób opanowania sytuacji. Spóźniona demonstracja siły raczej śmieszyła nas zamiast wystraszyć.
Gdy powstał rynek sprzętu VHS popularne były projekcje filmów video. W pobliskim miasteczku ktoś zmyślny otworzył wypożyczalnię filmów i odtwarzaczy. Aktywni koledzy korzystając z tej możliwości, organizowali całonocne maratony. Oglądało się wtedy bajki w rodzaju wietnamskich przygód Bambo. Późną nocą był czas na fikołki. Chłopcy nasyceni perypetiami głównych bohaterów (atomowe eksplozje, wybuchy magazynów z amunicją, skręcane karki, ciała cięte piłą elektryczną i żywcem podpalane, głowy wpychane do piekarników, szponami dłoni wyrywane serca) krzyczeli — dobra, teraz fikołki! dawać fikołki! i fikołki były dawane. Zgrupowanie sterczących młodych kutasów, rozdziawienie gał skrywało wulgaryzmem gębowym lub ironicznym komentarzem. Pomieszczenie pulsowało od płciowej energii przytłumionej zawiesiną dymu nikotynowego. Po emisji programu szukano odosobnienia.
Długo jeszcze seks był dla mnie tylko wyobraźnią, zapachem własnych wydzielin, niewinną bliskością koleżanek, ukradkowym, nozdrzochłonnym wdychaniem woni włosów i skóry, fantazją na ich temat, długo jeszcze — tylko tym, a miłość, kojarzyła się raczej z twarzą niż z cipą — ta, zakryta kurtyną sukienek, chroniona sezamem ściśniętych ud, egzystowała gdzieś poza przestrzenią niezręczności i niewiedzy. Niedostatkiem Polany był brak twarzy do kochania, więc myślałem o tych twarzach co były, od większości odwracając się z braku jakichkolwiek impulsów, a z tych co były jako-takie tworząc chwilowe wizerunki złudzeń miłości
Inez była pierwszą poznaną na Polanie dziewczyną. Miała dwanaście lub trzynaście lat. Była pierwszą, o której wiedziałem, że patrzy na mnie z zainteresowaniem. Pierwszą gruntowną obserwacją kobiecości i pierwszą próbą prostej przyjaźni międzypłciowej. Powstała między nami podszyta nieujarzmionym i płochliwym przyciąganiem nić porozumienia. W oceanie jednopłciowości jej wizerunek był dla mnie jednym z przyjemniejszych widoków. Uczestniczyła w oazowych spotkaniach i jej uroczy uśmiech bez wątpienia działał jako silna zachęta i jeden z powodów mojego uczestnictwa. Nieśmiałość i niewiedza podtrzymywały moją aktywność na poziomie pozoru bezinteresowności. Za to w szkole, jednym z miłosnych złudzeń, jedną z twarzy służących jako obiekt cichej miłosnej adoracji była twarz Leny, dziewczyny z Południa, nie pamiętam czy ładnej czy brzydkiej, raczej wystarczająco ładnej i odcinającej się na tle reszty dziewcząt, wystarczająco by przykuć moją młodą uwagę. Miała ciemne, proste, opadające do ramion włosy i sympatyczny uśmiech. Wykradałem ten uśmiech ukradkiem, śledząc jej obecność na szkolnym korytarzu, obserwując jej sylwetkę w obowiązkowym szkolnym mundurku, spod którego kształtów anatomii, czy raczej proporcji tej samej anatomii co wszędzie, trudno było się domyśleć. Nie to było ważne — kochałem się w jej twarzy i oczywiście nigdy do niej nie podszedłem. Była starsza ode mnie o trzy lata, więc gdy ją zauważyłem mogła mieć 17 lub 18 lat, lecz przez soczewkę mojej dziecięcej optyki wydawała się zbyt duża i zbyt nieosiągalna. Nie orientowałem się co mógłbym od niej chcieć i co w związku z nią osiągnąć. Mój seksualizm budził się powoli i dużo jeszcze czasu upłynęło zanim obudziła się moja genitalna świadomość. Emocje moje były emocjami platonicznymi, ale gdyby słusznie zrozumieć moje uczucie była to miłość jak najbardziej, na wskroś i na przestrzał płciowa i organiczna, bo patrząc na nią bolały mnie, jakby to nazwał Witkacy, bebechy. On by powiedział bebechy darły się w nieskończoność, ale co do niej moje darły się skończenie, do czasu aż zakończyła swą edukację w naszej szacownej szkole. W sensie wpatrzenia pozostałem jej wierny do końca, ale z czasem moja uwaga rozpraszała się na inne obiekty. Przestawałem w jej nieobecności o niej myśleć, elektryzowała mnie tylko jej obecność. W odruchu ambicji i próby wyrwania się ze swojej małej wioseczki wyjechała do wielkiego miasta kontynuować zdobywanie wiedzy, a potem, gdy zamieszkałem w jej wioseczce, jej już tam nie było. Był ten jeden raz, gdy przypadkiem minęliśmy się na głównej (jedynej) ulicy Południa. Uśmiechnęliśmy się do siebie, i pomyślałem, że to oczywiste — cała ta wiedza na mój temat jest oczywistością niejasną, więc istniejącą tylko w obrębie przeczuć i intuicji, stłumiona natłokiem bodźców, wrażeń i emocji. Pomyślałem, że takie oczywistości zastępują jedna drugą i to jest normalne, do czasu, gdy w tym korowodzie, jedna z oczywistości staje się oczywistością najoczywistszą, gdy wyodrębnia się, nabrzmiała całym dotychczasowym przeżyciem i przemyśleniem, nienormalne gdy nie potrafię wyprowadzić wniosków z tego co było do tego co jest, i my, będąc dla siebie takimi oczywistościami pozwoliliśmy na jeszcze jedno i ostateczne rozminięcie się.
— ? —
Pierwszą wiosną obudziłem się oczyszczony z tęsknoty za znajomą przeszłością. Wolne końce tygodni wolałem spędzać na włóczędze po puszczy, po wsi, na leniwym przesiadywaniu w internacie, na spotkaniach z Faustynem (coraz rzadszych), i na spotkaniach oazowych (w coraz większym zaangażowaniu) — na wszystkim poza dwunastogodzinną kolejową huśtawką. Przestrzeń Polany wygrała z czterema ścianami rodzinnego domu i z miejską cegłą kurczącego się miasta, w którym moja przeszłość rozpływała się w niebycie. Tej wiosny piłem spóźnioną dawkę jodu mającego ochronić nas przed zgubnym promieniowaniem czernobylskim. Do kolejnej klasy prześlizgnąłem się dzięki niezależnemu ode mnie podmuchowi sprzyjającego wiatru. Przyjazny wiatr, wiejący skądś, od spodu, silnym i ciepłym strumieniem unoszący mnie ponad powierzchnią, łaskawie usypiający moją czujność — tak być miało. Bałem się w ten sam sposób jak przed zakończeniem szkoły podstawowej, ale bez tego pulsującego z ciemnej niewiedzy bolesnego pytania, co dalej, co potem? Dano mi czas na odnalezienie gruntu pod stopami i trzaśnięto w pysk później, gdy odwrót z Polany nie był w żaden sposób realny.
Faustyn wiedział, że po wakacjach na Polanę nie wróci. Tak duża odległość od gniazda przekraczała poziom jego wytrzymałości. Ja nie pomyślałem o odwrocie, nie miałem też wpływu na jego decyzję. Przyjaźń nasza miała rozwijać się ponad dzielącą nas przestrzenią, w pamięci, w rzadkich spotkaniach i jeszcze rzadszych listach. Tego pierwszego lata pojechaliśmy na zlot Towarzystwa Przyjaciół Indian. Na miejscu zastaliśmy chmarę poprzebieranej za Indian młodzieży. Była jazda konna, zawody w strzelaniu z łuku, rzucanie oszczepem i fajka pokoju podawana z rąk do rąk w okręgu stłoczonym wokół ogniska. Był też długowłosy Nicefor z wodą ognistą i krótkoblondwłosy Bohusz w stroju z frędzelkami. By nasycić się tym po brzegi wystarczył nam jeden dzień. Tyle trzeba było by odrzucić od siebie wszelkie chęci przynależności, tyle czasu by uwypuklić brak ekscytacji taką formą manifestacji zainteresowania. Kilka dni dzieliło mnie od wyjazdu w Pieniny na drugi stopień oazowy i na tym etapie było to tym, co angażowało moją głowę wielokrotnie intensywniej.
Wyjazd był naturalnym posunięciem po roku spędzonym na intensywnym zaangażowaniu w sprawy wspólnoty oazowej i kontynuacją tego, co zacząłem zaliczonym pierwszym stopniem w Bromborku. Poza zupełnym podporządkowaniem sprawom religii niczym taki wyjazd od zwykłych kolonii się nie różnił. W istocie były to kolonie, tyle że organizowane przez Kościół i nastawione na wpajanie młodości zasad kościoła katolickiego. W tak złowieszczym czasie jak letnia przerwa czyhało na młodzież wiele pokus, więc taki wyjazd umożliwiał podtrzymanie powiązania wypracowanego przez cały rok szkolny. Ustanowiono trzy stopnie wtajemniczenia po zaliczeniu których można było awansować na animatora czyli kogoś pomiędzy zwykłym uczestnikiem a księdzem. Wyjazd taki był więc kursem religijnym podtrzymującym hierarchię niższego pułapu, wypełnieniem czasu wolnego i przynętą na ambicje. Organizowany przez braniczyńską wspólnotę oazową, siłą rzeczy skupił w sobie osoby z tego miasta. Nowi znajomi, w najbliższej przyszłości przyczynili się do chwilowego zaprzeczenia rzeczywistości Polany.
Drugi rok na Polanie mogę uznać za czas ucieczki, okres zanegowania i niechęci, w miarę możliwości przekreślanie jej wpływu na mnie. Każdy weekend wyjeżdżałem do Braniczyna, do swoich przyjaciół. Poznani w górach stanowili jednak marginalną grupę, większość czasu spędzałem z paroma osobami przedstawionymi mi przez Jonasza. Z Jonaszem łączyła nas serdeczna przyjaźń i wspólna troska o oazową wspólnotę. Wspólnie podjęliśmy się prowadzenia codziennych spotkań. Uczyliśmy piosenek i ustalaliśmy tematy do rozważań. Każdy koniec tygodnia spędzaliśmy w Braniczynie, gdzie Jonasz miał swoje gniazdo i dziewczynę o imieniu Alma. Alma miała siostrę Dolores. Mimo wszelkich udogodnień to nie Dolores szarpnęła moim spragnionym uczucia sercem. Tym kimś okazała się Milena. W tym właśnie mieszkaniu ją poznałem. Po ujrzeniu jej ciemnego wdzięku przestałem myśleć o tym, o czym do tej pory myślałem najmniej, a to, co mogłem tylko przeczuwać, stało się faktem.
Cały drugi rok przeżyłem w zupełnej obojętności do spraw szkolnych. Nie notowałem zupełnie niczego, do większości przedmiotów nie miałem nawet założonych zeszytów a od przebywania w internacie i karnego reagowania na dzwonek wydzwaniającego pory na pobudkę, toaletę, wyjście na śniadanie i całą resztę, dostawałem wysypki swędzącego obrzydzenia. Każda okazja wyrwania się z tych śmierdzących murów, była dobra. Wyjazdy do Braniczyna były zbawienne dla mego zdrowia psychicznego, więc ignorując przestrogi mojej internatowej wychowawczyni Laury, mimo wszystko tam jeździłem. Laura przymykała do połowy jedno ze swoich pseudoprzenikliwych oczu, tworząc z moich wyjazdów półlegalne przedsięwzięcia. Na jej troskliwe ostrzeżenia reagowałem znudzonym kiwaniem głowy. Jak to powiadają — jednym uchem wlatuje drugim wylatuje. Moją odporność na napomnienia uczyniłem doskonale wzorcową. Poza moją wzburzoną głową i instynktownym dążeniem do niewiadomej zupełnie nic mnie nie obchodziło. Szkoła stała się fantomem, rodzajem natrętnego gza, co bzyczy i bzyczy i spać nie daje. Otrzeźwienie przyszło wraz ze społeczno-edukacyjną karą. Karę zapowiedział pierwszy miłosny wstrząs.
Alma i Dolores były troskliwe jak dobre siostry. Przez ich mieszkanie i przez moje tamtejsze życie przewijało się mnóstwo osób. Dziś ich imion nawet nie pamiętam, jednak imię Milena zapamiętałem, bo to ona właśnie stała się najistotniejszym powodem, dla którego Braniczyn odwiedzałem. Nasze wspólne bycie zamknęło się w kilku miesiącach, lecz ulegam wrażeniu jakby trwało to lat kilka. Była moją euforią pierwszej jawnej wypowiedzi. Wypowiedź brzmiała jesteś kimś wyjątkowym, być może zaufam ci, czekam na ciebie, tęsknię za tobą, zasypiam z myślą o tobie i budzę się z twoim imieniem na ustach, myślę o tobie i myślenie to pomaga mi przetrwać dzień, czasem dobrze go przeżyć. Ty, ty, ty, to właśnie było najważniejsze.
Minęło kilka miesięcy zanim wyjawiliśmy swoje pragnienia. Pół sylwestrowej nocy przetańczyliśmy w splocie stęsknionym bliskości czułego i rozumiejącego ciała. O świcie, gdy wszyscy już spali, wciąż było słychać nasze szepty. Poranek był najpiękniejszym porankiem od lat, świtem świata skurczonego w euforycznym bólu ściśniętego jak pięść serca. Wilgotne i naprężone ciepło nie zaznało ulgi, wciąż jeszcze zduszone pominięciem niepełnej świadomości. Poranek ten był czasem dla nas najprostszym, światłem, zachłyśnięciem potencją naszych czułości i projekcją planu wspólnego bycia.
Bycie realne okazało się trudniejsze. Opowiedziała mi o swoim rodzinnym piekiełku. Całe jej życie było próbą zrozumienia przyczyny zła. Była tak zaszczuta że zło znajdowała przede wszystkim w sobie. Młodszy o dwa lata nie potrafiłem jej pomóc. Miałem swoją ucieczkę od swojego zła, i nawet tego nie umiałem pojąć.
— Jestem takim właśnie dzieckiem — niepożądanym i nieobdarzonym miłością bachorem — powiedziała mi na drugim naszym spotkaniu. Idąc do niej niosły mnie skrzydła, wracałem czołgając się.
— Kim są twoi rodzice? — zapytałem ją.
— Ludźmi którzy płodzą. — odpowiedziała.
— Kiedy się znów spotkamy?
— Nie wiem. Nie mogę wyszukiwać czasu dla jednej osoby oszukując drugą.
Spotykaliśmy się w każdą sobotę, pomiędzy wymieniając się przynajmniej jednym listem. Niezawodnie w środku tygodnia czekała na mnie gruba koperta z morzem słów od niej. W tym samym czasie ona otrzymywała równie monstrualną epistołę, pisaną przeze mnie niemal bezpośrednio po powrocie ze spotkania. Poniedziałek w szkole spędzałem na wytrwałym zapisywaniu drobnym maczkiem całych stron. Nie marnowałem ani chwili na tworzenie jakichkolwiek pozorów istnienia w rzeczywistości. Wzywany do tablicy zgłaszałem nie przygotowanie, ostentacyjnie obnosiłem obojętność. Listy od niej czytałem kilka razy dziennie, by dowiedzieć się więcej i dopatrzyć się tej treści niewysłowionej, być może nieistniejącej, więcej niż byliśmy w stanie sobie przekazać. Udręka rozstania była nie do zniesienia a spotkania były jeszcze trudniejsze.
Prowadziłem spotkania wspólnoty oazowej, nie posiadając wciąż formalnych uprawnień. To normalne, że pewien rodzaj biurokracji zagościł na stałe nawet w tak spontanicznej organizacji jak Oaza. Franciszek też zaczął od ptasiej swobody a skończył uwikłany w polityczne rozgrywki. By utrzymać porządek niezbędne jest stworzenie ram i praw, konieczne jest skonstruowanie szkieletu dla bezwładnego mięsa i wykreowanie twarzy komunikującej się zestawem grymasów. Góra zorganizowała więc coś takiego jak kurs oazowy dla animatorów. Zupełna ruina szkolnych zobowiązań w dalszym ciągu nie powstrzymywała mnie od ustalania priorytetów we wszystkim tylko nie w szkole. Tak jakby szkoła nie była moją sprawą, tak jakby nie ona była skorupą okrywającą moje wątłe jestestwo. Na KODA odbywające się w czasie ferii zimowych pojechałem z bilansem sześciu ocen niedostatecznych, co było miarą przewyższającą dopuszczalną normę i faktem objawiającym bez kokieterii mój brak umiaru. Wyjazd planowałem razem z Mileną. Miał to być czas spędzony razem, bez balastu codzienności i jej uciążliwej mózgochłonnej żarłoczności. Podczas naszych cotygodniowych spotkań mój brak doświadczenia i jej domowe problemy powodowały że rzadko kiedy było miło. Rzadko kiedy było tak jak w wyobrażeniu. Nie przekazywała mi pełnej wiedzy o sobie, słusznie przewidując że takiego ciężaru nie udźwignę. Brak miejsca dla naszych spotkań z silniejszą wyrazistością uświadamiał jej, w jakiej sytuacji musi funkcjonować. I ta jej mroczna dla mnie tajemnica, ktoś z kim kiedyś była i z kim musiała się rozstać, właśnie z powodu rodziców…
— Nie mogę powiedzieć rodzicom o nas. Ich niewiedza będzie
warunkiem naszej przyjaźni — mówiła.
— Nie wiem czy teraz przyjadę. Ta szkoła. Nic mnie to nie obchodzi.
— W porządku. Powiedz mi tylko że u nas będzie inaczej.
— Jak?
— Inaczej niż jest teraz. Że nie będzie złości. Nieufności.
— Nienawiści?
— Buntu.
Rodzice znęcali się nad nią. Psychicznie na pewno, fizycznie — nie wiem. Daliśmy ci życie więc damy ci także wpierdol. Mamy oczywiście do tego prawo. Żadnej próby zrozumienia. Co tu rozumieć. Dobrze że masz co żreć. Nigdy u niej nie byłem, bo u niej nie było. Przed wyjazdem na KODA, na urodzinach Almy i Dolores wyszło ostatecznie to, że sobie z nią nie radzę. Siedziałem jak głąb, sparaliżowany faktem odpowiedzialności za kogoś. Co zrobić żebyś czuła się dobrze? Tak bardzo chciałem wiedzieć czym to jest. W efekcie nie mogłem wyksztusić z siebie słowa, a ona widząc co się dzieje, w prostym odruchu zignorowała moje zmagania. Uwielbiała tańczyć, więc ze mną czy z kimś innym, tańczyć będzie. Siedząc ponuro na podłodze myślałem — jaka para, jaki związek! Czułem że ma rację. Ledwie co liznąłem wiedzy o sobie, gdzie miejsce na drugą głowę! Jeszcze jeden co chce wzbudzić w niej poczucie winy. Cóż za absurd — siedzieć z jakimś gościem który ma pretensje na wyłączność. Pustka pod kopułą czaszki kołatała się bezgłośnie ciężkim echem. Szeptem powtarzałem modlitwę, napisaną z myślą o niej parę tygodni wstecz
Panie, pozwól nam kochać
Kochać tą miłością, jedyną, prawdziwą
Aby słowo „kocham” na naszych ustach
Nie było kłamstwem, oszukiwaniem siebie.
Obdarz nas Panie miłością
Miłością autentyczna, jak najbardziej autentyczną
Wiem że będzie ciężko
Bo każda autentyczna miłość
Pewnego dnia zsyła krzyż
Krzyż cierpień, niepowodzeń, załamań
Pozwól nam to przetrwać
Byśmy nie zapomnieli, że wszystko
Co spotykamy na swojej drodze
Pochodzi od Ciebie
Płynie to z dobroci, z miłości do nas — ludzi
Niech nasza miłość płynie od ciebie
Jeśli pozwoliłeś, aby powstał między nami
Mały płomyczek
Pozwól aby powstał
Wielki płomień
W tej chwili składamy u Twoich stóp
Ten mały o płomyczek
I pokornie Cię błagamy, podsyć ten
Płomyczek do rozmiaru płomienia
Niech to nie będzie pożar
Który niesie nieszczęście i zło
Ale niech to będzie ogrzewające ognisko
Przy którym można się ogrzać
Przy którym można coś zjeść
Przy którym można się pomodlić
Przy którym można zaśpiewać
Zaśpiewać tę pieśń wspaniałą
Pieśń uwielbienia
Pieśń dziękczynienia
Pieśń prośby
Pieśń przepraszającą
Pieśń dla Ciebie
Pieśń o Tobie
Pozwól nam dobry Panie!
Czym byłbym bez Ciebie?
Znakiem z nieznanego alfabetu
Zaszyfrowanym w tekst, tak nieczytelnym
Że treści nie ma żadnej
Listem bez adresu
Co jak kawałek papieru
Rzucony na wiatr
Czym byłbym bez Ciebie!!
Na KODA pojechałem sam. Był powód, nie znałem go, dla którego została. Myślałem że przed wyjazdem spotkamy się a pozostała nam tylko rozmowa telefoniczna. Przyjechałem do sióstr i od nich zadzwoniłem.
— Ostatnio… jak byłeś… — z trudem mogła mówić.
— Tak?
— Czułam się uwiązana. Sidła. Nie potrafię oddać się bezgranicznie
— Wtedy, gdy tańczyliśmy –zapytałem się — o czym myślałaś?
— O tobie.
— O mnie przy mnie — spróbowałem ironii.
— Milczałeś.
— Zdrętwiałem. Tak, właśnie — drętwy, taki jestem.
— Dajmy sobie czas — powiedziała uniesiona — Musimy najpierw poznać siebie. Zawładnąć sobą. Być siebie pewnym.
— Tak, tak — być sobą. Łatwo powiedzieć.
Przez chwilę milczenia słyszałem radio grające w drugim pokoju i śmiech Dolores.
— Ja nie wiem co to znaczy — dodałem.
— Dowiesz się. Może wtedy?
— Obserwowałem cię jak się śmiejesz, zupełnie obojętna na mnie. Byłem zazdrosny. Dobrze czułaś się wśród nich.
— To są nasi przyjaciele. A ty byłeś smutny. Nie potrafię tak siedzieć i tylko trzymać się za ręce. Potrzebuję ludzi.
— Kochać i nienawidzić na zmianę.
— To jest jedno.
— A drugie że nie ma różnicy?
— Spróbujmy siebie zrozumieć.
Osłabiony osunąłem się na z łóżka na podłogę.
— Muszę szanować rodziców — powiedziała po chwili — Pozwolili mi żyć. Muszę się poprawić. Dla nich.
— Musisz odróżnić dobro od zła. Ja chcę się ukrzyżować twoimi cierpieniami.
— Musimy powiedzieć sobie wszystko. Teraz nie. Nie przez telefon. Muszę cię widzieć.
— Ja nie mam za dużo do mówienia — wykrztusiłem rozdrażniony.
— Wiem że milczenie jest dla ciebie sposobem na bezradność.
— Tak, i to jest dla mnie jeszcze jeden powód do zastanowienia się nad sobą.
— Bóg potrafi wydobyć dobro także z naszego zła.
— Nie rozumiem.
— Ale czujesz. Nie gniewaj się. Po prostu mnie zrozum.
— Ja się wycofam, wiesz o tym.
— Nie spodziewam się niczego innego. Może czas pokaże.
— Nic nie rozumiem
— Jeśli Bóg coś ci odbiera, to w zamian daje coś lepszego.
— Nie mam nic do zaoferowania. Czuję się jak ślepiec.
Dwa tygodnie przeżyte na KODA były czasem nie myślenia o Milenie, więc ulgą i rozładowaniem napięcia. Każdy dzień kanikuły poszatkowany był precyzyjnym zaplanowaniem każdej chwili. Moja miłosna natura znalazła ujście w imaginacyjnej obserwacji jednej z animatorek. Agape — uczta miłości. To był dobry i przyjazny czas. Nasycający go swą niewytłumaczalną abstrakcją, rzekomo sataniczny wątek, był jedynie dopełnieniem owego kolejnego epizodu mojego dorastania.
Bohaterem był szczupły blondynek o wąskiej lisiej twarzy. Na imię miał Hektor. Dr Jekyll i Mr. Hyde — rzekomo opętany przez szatana. Szatan jest doskonałym kozłem ofiarnym i, dla obserwatora takiego szaleństwa, dla religijnego umysłu, jedynym wytłumaczeniem. Wydaje się, że oczywistość takiego wytłumaczenia poparta jest interesem samego opętanego. Lecz jakiż to interes? Kim był Hektor, na co cierpiał, czym był opętany? Cokolwiek to było — koleś miał problem. Rozszczepienia osobowości na dwoje, na tysiąc, czy raczej pęknięcie świata na możliwe i niemożliwe. Szczelina ujawnia ukryte. Kto w nim wrzeszczał? Nieludzkim (z pewnością nie chłopięcym) głębokim basem — kto w nim charczał — On jest mój! Nie oddam go! Jego dusza należy do mnie! Śmialiśmy się gdy w pierwszą noc nasz kolega zaczął mówić przez sen. Szamotał się w łóżku, lecz sądziliśmy że nękają go zwyczajne senne koszmary. Jeszcze niedawno sam miewałem takie sny, przez których ociężałą powłokę wrzeszczałem by mnie zabito. Zupełnie tak samo nie można mnie było obudzić jak jego teraz. Przestraszeni, obudziliśmy księdza. Wszedł zaspany, usiadł na brzegu łóżka i zaczęło się coś co miało trwać już do końca naszego tam pobytu. To, co z początku rozpoznaliśmy jako senne halucynacje, przekształciło się w niewyobrażalnie intensywne konwulsje. Pod drzwiami naszego pokoju, zrobił się tłok. Wycie Hektora wcisnęło się w każdą szczelinę okupowanego przez nas budynku. Ksiądz opanował ogólne poruszenie przeganiając baranki do kaplicy, na kolektywne modły. Kaplica jedną ze ścian przylegała do pokoju w którym wył Hektor. Brzmienie sytuacji było nieprawdopodobne. Łagodne basso continuo monotonnej jak strumień modlitwy, tłem szalonych popisów naszego solisty z piekła rodem. Przez ścianę słychać było księżowskie starania, jego pobożne nawoływania.
— W imieniu Jezusa Chrystusa rozkazuję tobie, wyjdź z niego!