Sandomierz
Jedno z najstarszych miast w Polsce, gdzie ciągłość osadnictwa trwa nieprzerwanie od około 6500 lat, prócz chwalebnej historii, prócz wielkiego znaczenia w dziejach Polski, roli jednej z kolebek naszej ojczystej tradycji, kultury, państwowości i religijności przechowuje tak w pamięci swoich mieszkańców, jak i na kartach starodawnych ksiąg liczne opowieści o zjawach, duchach, upiorach, o zdarzeniach strasznych, nadzwyczajnych oraz o znakach niezwykłych i groźnych.
I trudno się temu dziwić, bo jak pisze Grzegorz Niedzielski:
„Rejon Sandomierza jest to ziemia szczególna i niezwykła. Mało który ośrodek miejski w Polsce może poszczycić się dziejami ludzkiej cywilizacji sięgającymi wstecz w czasy neolitu, kontynuowanymi następnie przez tysiąclecia przez szereg następujących po sobie kultur. Szkoda tylko, że znanych w większości jedynie z terminologii archeologicznej. Do odgrywania znaczącej roli w rozwoju cywilizacji na ziemiach Polski Sandomierz kwalifikowały nie tylko niezwykle żyzne lessy, stanowiące w okresie rozprzestrzeniania się rolnictwa cenne bogactwo naturalne, czy pobliże najstarszego na naszych ziemiach zagłębia hutniczego w rejonie Gór Świętokrzyskich, ale również położenie w niezwykle ważnym węźle komunikacyjnym, prowadzącym w jednym kierunku ze wschodu na zachód Europy, a w drugim — na południe, przez Przełęcz Dukielską w Karpatach, ku rozwiniętym cywilizacjom świata antycznego, w pierwszym rzędzie starożytnej Grecji. Szlak ten odgrywał w dawnych czasach ważną rolę drogi, którą wędrowały na ziemie Polski nowe zdobycze cywilizacyjne i kulturowe. Wyżyna Sandomierska, z racji swojego położenia, tkwiła w niezwykle korzystnym miejscu. Grób książęcy z Krakówki w Sandomierzu wskazuje, że obszar ten był już około II wieku n.e. ośrodkiem władzy plemiennej, pełniąc jednocześnie rolę pośrednika w kontaktach pomiędzy południem i południowym wschodem Europy a terenami środkowej i północnej Polski. Co prawda w wyniku najazdu Hunów pozycja ta uległa wydatnemu osłabieniu, ale powróciła do swej dawnej roli pod rządami pierwszych władców z dynastii Piastów. Rozkwitły w okresie średniowiecza Sandomierz, jedna z trzech stolic państwa polskiego, „sedes regni principales”, jak pisał o nim Gall Anonim, stolica księstwa dzielnicowego, mógł nawet zdobyć, jeśli nie pierwszoplanową, to przynajmniej jedną z najważniejszych pozycji w kraju. Niestety, to samo położenie na węźle komunikacyjnym, które w okresie starożytności przynosiło rejonowi tak wiele korzyści, stało się w czasie średniowiecza źródłem klęsk wojennych, jakie systematycznie spadały na miasto. I chociaż podnosiło się ono po wielokroć z tragicznych zniszczeń i strat ludności, nigdy nie powróciło do pozycji zajmowanej w okresie średniowiecza.
Rola Sandomierza nie sprowadzała się jednak tylko do kwestii polityczno-gospodarczych czy ośrodka administracji politycznej. Ukształtowanie terenu miasta (…) predysponowało je również do pełnienia szczególnej roli kultowej, która kontynuowana była w okresie chrześcijańskim. Jest bowiem Sandomierz jednym z nielicznych miast w Polsce, mogącym poszczycić się trzema poświadczonymi w niepodważalny sposób i pochodzącymi z fundacji królewskich kościołami, pod wezwaniami Najświętszej Marii Panny, św. Piotra i św. Jana Chrzciciela, nie wspominając o innych, jak nieistniejący już, a pochodzący z okresu chrystianizacji i poświadczony jako najstarszy (obok św. Piotra lub św. Jana), kościół pod wezwaniem św. Mikołaja, kościół św. Wojciecha stojący ongiś na przedmieściu Czwartek, św. Pawła na wzgórzu, biorącym od niego nazwę, czy św. Jakuba. Ilość ośrodków kultu religijnego w Sandomierzu w okresie średniowiecza i idąca za tym koncentracja kleru w grodzie skłoniła nawet historyka Stanisława Kętrzyńskiego do opowiedzenia się za teorią, że to właśnie tutaj znajdowała się druga po gnieźnieńskiej, „zaginiona” metropolia kościelna Polski, obejmująca obszar wschodnich obszarów państwa. W ten sposób pod względem roli sakralnej Sandomierz wysuwałby się nawet przed tak znaczne i wyrosłe jeszcze z okresu wczesnośredniowiecznego słowiańskie grody, jak Kraków, Poznań czy Wrocław. Obecne były tutaj kulty świętych rzadko występujące w innych miejscach Polski jak dla przykładu św. Pryski, czy też szczególne, miejscowe, jak bł. Sadoka i 48 dominikańskich Męczenników Sandomierskich”. (Grzegorz Niedzielski, „Sandomierz mityczny”, Sandomierz 2012, s. 11—12 — przyp.).
Mimo takich tradycji, mimo tak bogatej historii i mimo licznych znanych niesamowitych opowieści związanych z Sandomierzem, nikt do tej pory nie pokusił się o przynajmniej próbę zebrania ich w jakąś całość. Ten tom, który drogi czytelniku trzymasz w ręku, jest pierwszym takim opracowaniem. Opracowaniem bez wątpienia niepełnym i ułomnym, ale — być może przecierającym szlak komuś, kto kiedyś zechce zadać sobie trud i skompletować wszelkie, jakie się tylko uda odnaleźć sandomierskie opowieści niezwykłe.
O Mariackim Stoku demonicznej owieczce i kościele, który się zapadł pod ziemię
Pierwszą z zamieszczonych tu opowieści będzie pewna tradycja ludowa, która swoimi korzeniami sięga zapewne czasów pradawnych, czasów, kiedy w Sandomierzu nie wyznawano jeszcze chrześcijaństwa, a kłaniano się starym bogom, czczono święte gaje, góry, pagórki i źródła…
W okolicy dzisiejszej ulicy Krakowskiej prowadzącej od strony sandomierskiego Wzgórza Zamkowego w kierunku Salve Reginy i dalej hen, na Kraków, istniał niegdyś tzw. Mariacki Stok, zwany też niekiedy źródłem mariackim, ponieważ staropolski wyraz „stok” znaczył niegdyś nie tylko górskie zbocze, ale też strumień, potok, źródło. A było to źródło bardzo obfite i o wyjątkowo smacznej wodzie. W XX wieku nawet zbudowano na nim ujęcie, które zasilało miejski wodociąg. Ze źródłem tym, czy może raczej z okolicą owego źródła, związane są dwie niezwykle interesujące legendy. Pierwsza opowiada o jakimś nieznanym nam dziś z tytułu kościele, który się zapadł pod ziemię, druga o ukazującej się demonicznej owieczce.
Na temat owego tajemniczego kościoła można znaleźć taką oto pisaną wzmiankę:
„Jedno z podań sandomierskich chce mieć jakiś kościół przy Stoku Mariackim, kościół, którzy wrzekomo miał się nie tak znów bardzo dawno zapaść w ziemię, gdyż są jeszcze ludzie, których dziadowie mieli widzieć krzyż wieży, tego zapadającego się kościoła. To coś korci człeka, aby połączyć ów podaniowy kościół z kościołem, o którym wspomina opis Sandomierza, dokonany bodaj przez burmistrza Plagowskiego w r. 1820, a gdzie powiada, że Sandomierz miał dwa drewniane kościoły nad Wisłą (…). Wiemy, że nad Wisłą stał kościół św. Hieronima, lecz ów drugi kościół z opisu Plagowskiego? Przecież autor opisu nie wyssał go z palca, a jeśli podał taką rzecz, to chyba na podstawie jakichś danych”. (Roman Koseła, „Ile świątyń miał Sandomierz w przeciągu wieków?”, „Kronika Diecezji Sandomierskiej”, Lipiec-Sierpień 1935, R. XXVIII. 19 — przyp.).
Natomiast na temat demonicznej owieczki dotychczas nic nie napisano. To, co wiem na ten temat, pochodzi z opowiadania mojej babci, Katarzyny Jagiełło (z domu Łukawska), urodzonej w roku 1883, a zmarłej w roku 1965, która całe życie przemieszkała w Sandomierzu. Otóż mówiła mi ona, że przechodząc obok Mariackiego Stoku, należy się mieć na baczności i najlepiej jest wtedy odmawiać Pod Twoją obronę, bowiem często w tym miejscu można się natknąć na małą owieczkę, która wygląda na zagubioną, a zachowuje się tak, jakby prosiła przechodzącego o pomoc. Jeśli się więc tę owieczkę spotka, należy czym prędzej się z tego miejsca oddalić, nie zwracając na nią uwagi i modlić się gorąco. Zdarzyło się bowiem, iż pewien mężczyzna, idąc z Sandomierza do Andruszkowic, nie bacząc na przechodzące z pokolenia na pokolenie ostrzeżenia, nad owieczką się ulitował, wziął ją na ręce z myślą, że zaniesie ją do domu i otoczy opieką. Tymczasem, gdy już uszedł spory kęs drogi, owieczka jęła się zmieniać w jakąś demoniczną istotę. Najpierw oczy się jej rozjarzyły przerażająco, a później rzuciwszy mu się do szyi, próbowała udusić niosącego ją mężczyznę. Ten z trudem wielkim, głośno wzywając na pomoc Najświętszą Panienkę, uwolnił się od demona i gdy przerażony dobiegł do domu, opowiedział o tym, co go spotkało.
Powyższa historia znana była w Sandomierzu i opowiadana przez starsze osoby jeszcze w latach sześćdziesiątych XX wieku. Ja ją słyszałem nie raz z ust babci, a potwierdzały jej prawdziwość jej równie wiekowe koleżanki.
Urodzony Łukasz Słupecki opętany przez demona — sandomierski bies
W Polsce, poczynając od średniowiecznych czasów, znano dusze złych szlachciców, którzy za swe występki popełnione za życia ulegli, przemianie w demony. Zaliczali się do tak zacnej kompanii: słynny mazowiecki Borejsza, pułkownik w służbie Stanisława Leszczyńskiego; łęczycki Boruta herbu Jastrzębiec; starosta Kobylnicki spod Ostrołęki; pan Kosiński, konfederat barski, grasujący w Wielkopolsce i na Śląsku; Mikołaj Wenecki herbu Nałęcz, żyjący w czasach Ludwika Węgierskiego, sędzia kaliski, zwany Diabłem Weneckim; pan Stanisław Stadnicki herbu Śreniawa, warchoł, opój, morderca, gwałciciel, podpalacz i łupieżca, zwany Diabłem Stadnickim, grasujący w Sandomierskiem, czy wreszcie Władysław Siciński, poseł upicki, którego z powodu zerwania sejmu po śmierci „nie chciała przyjąć ziemia” i niepochowany stał aż po schyłek XIX wieku w szafie zakrystii kościoła parafialnego w Upicie.
Do tak zacnej kompanii zaliczał się i bies sandomierski, pan Łukasz Słupecki. Wsławił się on tym, że w wieku XIV, „za czasów Ludwika Węgierskiego zabił na sejmiku w Sandomierzu Jana Ossolińskiego, kasztelana wiślickiego. Skazany na śmierć podjął się wraz z bratem zbójowania na drogach i łupienia w najazdach sąsiedzkich włości. Jego zamek zdobył szturmem Jagiełło, wycinając załogę w pień. Zabójca kasztelana uszedł kary, rzucając się z wieży i łamiąc kark. Drugi, zapisawszy duszę czartowi, podziemną drogą (dla niego w tej chwili mocą diabelską sporządzoną) uciekł do Węgier z niezmierzonymi skarbami [O. Kolberg]. (Barbara i Adam Podgórscy, „Encyklopedia demonów. Diabły, diabełki, jędze, skrzaty, boginki… i wiele innych”, Wrocław 2000, s. 118 — przyp.).
Pan Łukasz Słupecki, jak na sandomierskiego biesa przystało, nie włóczył się bądź gdzie, ale Sandomierza pilnował. A w samym mieście upodobał sobie klasztor świętojakubskich dominikanów, gdzie mnichom spokoju nie dawał: to krzyczał głosem przeraźliwym, to jęczał, łańcuchami dzwonił, huki jakieś czynił, a co najgorsze — świątobliwym zakonnikom ukazywał się w przerażających postaciach stworów jakichś nieziemskich, potwornych i szkaradnych, bądź — co jeszcze okropniejsze! — nagiej dziewczyny przedziwnej piękności, kuszącej do grzechu.
Przez lata i stulecia usiłowano się go z klasztoru pozbyć. Nic nie pomagało, ni modły, ni posty, ni biczowania, ni Msze, ni nowenny. Idąc zatem rada w radę, świątobliwi ojcowie postanowili wezwać z Krakowa sławnego podówczas na całą Polskę egzorcystę, księdza Jana Kazimierskiego, by ten ich od demona uwolnił.
Niestety — śmiał się pan Słupecki z księżowskich egzorcyzmów i zaklęć, a samego egzorcystę łajnem obrzucił. Pocił się ksiądz Kazimierski, usiłując bestię precz przegnać — na darmo. Koniec końców postanowił z biesem się ugodzić. Dogadali się oba, że ksiądz Kazimierski da już pokój z egzorcyzmowaniem (które chyba mimo wszystko miłe dla biesa nie było), a Słupecki w zamian przyrzekł, że mnichom nigdy więcej nie pokaże się pod postacią nagiej, młodej i pięknej kobiety, zastrzegając sobie jednak prawo do czynienia hałasów i niepokojów w klasztorze. I od tamtej pory słowa dotrzymuje (Andrzej Sarwa, „Legendy i opowieści sandomierskie”, Sandomierz 2012, s. 162—164 — przyp.).
Tyle mniej więcej przetrwało w lokalnej tradycji sandomierskiej, lecz o tymże urodzonym Łukaszu Słupcekim obszerną, a prawdziwą, a nie zmyślaną, jak ta powyższa, opowieść w swoich „Rocznikach..”. zamieścił sam ksiądz kanonik krakowski, sandomierski i wiślicki, przesławny polski historyk, Jan Długosz. A oto co można tam wyczytać:
„Łukasz Słupecki, rycerz i szlachcic ziemi krakowskiej, dopuszczał się był przez czas długi najsromotniejszych występków i nadużyć, gwałtów i napaści na swoich włościan i graniczących ze swoimi wioskami sąsiadów, szlachtę i chłopów, niezdolnych oprzeć się jego sile. Pochodził on z rodu szlacheckiego Rawitów. Ojciec jego, Grot ze Słupcy, za popełnione zabójstwo i inne zbrodnie, których się był przeciw królestwu i ojczyźnie swojej dopuścił, wywołany był z kraju (jakoż zabił on na gruncie wsi Dwikozy rycerza znakomitego Jana Ossolińskiego, kasztelana wiślickiego, herbu Topór, najechawszy gwałtownie i rozmyślnie dobra kościelne i wieś należącą do probostwa sandomierskiego, zwaną Dwikozy, w imieniu i w obronie syna swego Jana, naówczas kanonika tego probostwa, której wsi grunta chciał sobie Grot przywłaszczyć. Zamek jego także, Konary, od Władysława II, króla polskiego, mocą był wzięty i na ukaranie jego ustawicznych łotrostw zburzony. Tego więc nie tylko dóbr, ale i zbrodni dziedzicznym Grot zostawał spadkobiercą, w którym ojca, acz zmarłego; żyła swawola i niepoczciwość.). Za swoje bezprawia znienawidzony był Łukasz najprzód od Władysława III, a potem i jego następcy Kazimierza III, królów polskich, równie jak i panów koronnych. Gwałtom jego i napaściom, w których posuwał się aż do zabójstw i krwi rozlewu, nikt nie śmiał stawić oporu; a Bóg Wszechmocny odwłaczał długo karę, aby tym sroższe, im późniejsze spuścił nań ciosy. Gdy więc połączył się związkiem zaszczytnym z Zbygniewą, córką Zbygniewa z Brzezia, marszałka królestwa polskiego, z której miał kilkoro dzieci, i gdy się znacznie zbogacił wydartą ubóstwu zdobyczą w koniach, wołach, owcach i innym dobytku, cieszył się owocami swoich zbrodni, wierzgając swawolnie jak ośle źrebię na dobrej paszy i zatwardzało się serce jego coraz bardziej; nie od razu bowiem dosięgła go zasłużona kara.
Ale powstał na koniec Bóg na ukaranie jego zbrodni i oddał go w ręce szatana, aby dręczony katuszami pomiarkował się w swoich występkach i błagał miłosierdzia niebios. Roku więc tysiącznego czterechsetnego pięćdziesiątego dziewiątego, dnia dwudziestego ósmego grudnia, owładał go zły duch i dręczyć począł najstraszliwszą kaźnią. Żona Łukasza, syn jego Jan, krewni, służebni i domownicy nie mogli wytrzymać tych strachów czartowskich, lecz z bojaźni uciekali do cudzych domów, a czart w ich nieobecności jeszcze sroższe zadawał mu męki. Ludzie otaczający go słyszeli głosy szatańskie, urągające się z niego i wyrzucające mu jego przestępstwa, nikt jednakże nie widział mówiącego i zadającego mu głośne razy. Przerażony wreszcie i sam Łukasz, i jego żona, syn i inni, którzy z ustawicznego strachu i niepokoju nawet oczu zmrużyć do snu nie mogli, przyzwali księdza Jana Warsza Kazimirskiego, proboszcza chełmskiego, przeto iż do ich rodziny należał, a egzorcyzmami po wielekroć z wielką odwagą leczył opętanych. Spodziewali się bowiem, że gdy z niego, tak jak z innych, wypędzi czarta, zupełnie go od opętania uwolni. Gdy więc ksiądz wzruszony niedolą brata i bliźniego przyszedł i wypędzenie czarta zaczął od postów i modlitw, często z chorym, którego inni odbiegali, sam na sam wysiadywał, nie dbając nic na strachy i najokropniejszy łomot, który zazwyczaj czarci poczynali z zmrokiem, a mocą egzorcyzmów odganiał od opętanego i lżejszymi czynił zadawane mu chłosty i męczeństwa.
Nie mógł szatan znieść tego cierpliwie, że mu wydzierano ofiarę, którą miał oddaną sobie na pastwę; wołał zatem głośno, że ile kary oszczędzi Łukaszowi, tyle jej dochodzić będzie na innych. I groźby jego nie były daremnymi. Chłopczynę bowiem dwunastoletniego, który zwykle posługiwał choremu, zastawszy samego w izbie, kędy w piecu palono, porwał i zwiniętemu w kłębek wepchnął głowę w ciasne nader, a ogniem buchające czeluści. Nikt o tym nie wiedział, aż dopiero gdy wszyscy poczuli woń spalenizny, pomiarkowali, że nie musiała być bez przyczyny i że pewnie czart coś nowego zbroił. Gdy się więc rozbiegli po całym domu, znaleźli chłopca mającego głowę w piecu uwięzłą i skwarzącą się na ogniu. Skoczywszy czym prędzej, chcieli wyrwać go z pieca, ale po długim usiłowaniu i szarpaniu z całej mocy, zdołali zaledwo wyciągnąć chłopca nieżywego i z głową na poły rozpękłą. Dziw był nie lada, jakim sposobem czart zdołał wrazić w małe drzwiczki od pieca głowę nierównie od nich obszerniejszą i większą. Ale nie przepuścił diabeł i sługom rzeczonego Jana Kazimirskiego, których obrzucał błotem, smołą i gnojem.
Wszystkie te jednak dokuczania czartowskie Jan Kazimirski przez sześć tygodni znosił cierpliwie, zajmując się z największą gorliwością uleczeniem opętańca. Przepędzał z nim razem noce bezsenne, bardziej bowiem nocą niżeli we dnie czart z nim dokazywał. Chwilami, kiedy chory przychodził nieco do siebie, przekładał mu kapłan, że jeżeli rzeczy niesłusznie i przemocą wydarte odda, wróci snadno do zdrowia. Ciągle dawał mu rady i upomnienia; że należy wprzódy oczyścić się z grzechów i każdemu oddać, co jego, a wtedy dopiero może dostąpić łaski i uwolnionym być od czarta. Upewniał go, że dlatego złemu duchowi wydany był na męki, aby przez nie oczyszczony został z grzechowej zmazy.
Że czart z pewnością przestanie go dręczyć, gdy po oczyszczeniu sumienia bierzmem skruchy świętej nie znajdzie w nim więcej plugastwa i nieczystości. Tymi radami spowodowany Łukasz Słupecki, pragnąc uwolnić się od kaźni czartowskich, przyrzekł, że wszystko, co pozabierał swoim i obcym poddanym, zwróci im i wynagrodzi. Do czego, gdy dzień naznaczony został i przywołano tych, którzy ponieśli różne krzywdy, aby swoje poodbierali dobytki, jako to woły, krowy, owce, konie i inne trzody, pospędzano je wszystkie z obór, a Łukasz zalecił swoim rządcom, dozorcom i włodarzom, iżby sumiennie i bez żadnej obawy zajęli się jak najściślejszym ich rozpoznaniem, a potem odłączyli prawe od nieprawego mienia i dziedzictwo własne od wydzierstwa. Oni bez zwłoki wykonawszy rozkaz, pooddzielali bydlęta i trzody niesłusznie ludziom wydarte od tych, które prawą były Łukasza własnością; stąd pokazało się, że wszystkie niemal woły, konie, owce i trzody były cudze, tak swoim, jak sąsiednim włościanom gwałtem i niesprawiedliwie pozabierane i od dawna dzierżone, okrom dwóch jałowic najchudszych, jednego wołu i pięciu sztuk owiec, które w owym rozdziale Łukaszowi jako jego własność uznano. Stali poszkodowani na swoich dobytkach wieśniacy, z dobrą otuchą, że niebawem straty swe odzyskają. Co widząc, Łukasz Słupecki, zabolał mocno w sercu, że tak znacznego mienia od razu miał być pozbawiony: za poduszczeniem więc szatana, który w nim zamieszkał, a wtedy zelżył mu zwykłe męki, cofa swoje przyrzeczenie i wszystkim owym ludziom, którzy zbiegli się byli po odebranie swoich dobytków, nałajawszy zelżywie i pogroziwszy, rozkazuje na nowo zabrać bydło i trzody, pomieszać je ze swymi i pognać do dworskiej obory. Jan Kazimirski, proboszcz chełmski, poznawszy taką zatwardziałość grzesznika, widząc, że był ofiarą przeznaczoną swemu losowi i Murzynem niezdolnym oblec się w inną skórę, opuścił go, poszedł do domu, i mimo usilne prośby nie chciał już do niego powrócić.
Żył Łukasz Słupecki po tym zdarzeniu i doznanych katuszach lat dwanaście, w ciągu których czasami, nie zawsze jednak lżejsze nieco niż wprzódy ponosił męki. Wszelako w tak długim czasie nie pomyślał o nawróceniu się do tego, który go karał, i zaślepiony od czarta nie pomniał, że stanąć miał kiedyś przed strasznym sądem Boga. Gdy więc w ciągu lat tylu nadużył cierpliwości wstrzymującego nad nim karę nieba, roku tysiącznego czterechsetnego siedmdziesiątego pierwszego, w środę, dnia ośmnastego miesiąca czerwca, wyspowiadawszy się i wziąwszy odprawę religijną na drogę wieczności, nie zwróciwszy przecież nikomu wydartego mienia, które w całości Janowi, synowi swemu, i małżonce spuścizną odkażał, rozstał się ze światem. Jego ciało, gdy w klasztorze Św. Jakuba zakonu kaznodziejskiego w Sandomierzu za miastem pochowano, słyszeć się dawały po całych nocach w kościele i klasztorze pomienionym straszliwe huki, rumoty i wycia przeraźliwe czartów; zdawało się, że kościół i klasztor cały ogniem gorzał, a lud okoliczny zbiegał się do gaszenia pożaru; ale zastawszy z podziwieniem drzwi kościoła zamknięte, zaglądał przez szpary i widywał z grobu Łukasza Słupeckiego wstający słup ognisty, z którego na cały kościół buchały płomienie, jakby mające go pochłonąć. Zakonnicy klasztorni, trwożeni często takimi widziadłami, nie śmieli wstawać do chóru na odmawianie rannego nabożeństwa, a przez kilka miesięcy nie chodzili wcale na nokturny do kościoła.
Pewnego czasu, gdy przeor klasztorny Andrzej Rybka, złożony już ze starszeństwa, szedł na spoczynek nocny sam jeden z zapaloną latarką w ręku, a nowy przeor, Mikołaj z Sandomierza, z innymi bracią zostali w refektarzu, postać Łukasza Słupeckiego, cała ognista i gorejąca, poczęła z wielkim trzaskiem i łomotem gonić idącego, wołając: „Księże, oddaj mi konia, którego na pogrzebie moim zabrałeś”. Tym głosem i widziadłem strwożony brat Rybka upadł jak bez duszy na ziemię. A gdy tak omdlały z zapartym w piersiach tchnieniem przez godzinę całą leżał, nadchodzą wreszcie przeor z innymi zakonnikami, którzy nic nie wiedzieli, co się z Rybką stało, znajdują go leżącego na ziemi, a mniemając, że umarł nagłą śmiercią, z żałością odnoszą do celi. Gdy dopiero Rybka po niejakim czasie odzyskał oddech i przytomność, opowiedział przeorowi i braciom zgromadzenia swoje zdarzenie.
Innego znowu czasu, tenże Łukasz w późnej porze nocnej przyszedłszy do zakrystii, w której jeden z mnichów spał zamknięty, zapukał trzy razy do drzwi, a gdy się zakrystian zapytał: „Kto tam i czego puka?”, odpowiedział: „Ja to jestem Łukasz Słupecki. Idź, proszę cię, w moim imieniu, do żony niegdyś mojej Zbygniewy i syna Jana i proś ich obojga, aby wszystko, cokolwiek ja za życia ubóstwu i bogatym pozabierałem, z pozostałej po mnie spuścizny jak najprędzej oddali; jeżeli bowiem tego nie uczynią, zostawią mnie w najokropniejszych mękach, które ponoszę”.
Zakrystian lękając się ciężkiej kary, jaką mu Słupecki zagroził, gdyby go nie usłuchał, poszedł i oznajmił żonie i synowi Łukasza posłane im zlecenie, radząc, aby zabrane rzeczy pooddawali. Oni mnicha osądzili za szalonego, aby się wypełniły pisma i przestrogi Ojców świętych, którzy podają, że po śmierci bogatego powstaje spór między krewnymi, czartami i ropuchami. Krewni oświadczają, że nie ma między nimi, kto by się chciał zająć duszą albo ciałem, ziemskiej tylko spuścizny żądają, aby im całą oddano. Czartom pozwalają, żeby sobie duszę wzięli, ropuchom zaś oddają ciało na pożywienie. I pod tymi dopiero warunkami przychodzi do zgody, aby synom i krewnym dostała się ziemska iścizna, żabom ciało, a diabłom dusza. Takiego sporu była dawniej figura w Starym Testamencie, kędy król Sodomy mówi do Abrahama: „Oddaj mi duszę, a resztę sobie zabierz”.
Za długo może rozpisałem się o zdarzeniu tak sromotnym, a razem straszliwym; ale chciałem panów polskich odstręczyć od właściwego im nałogu wydzierstwa i popełniania krzywdy, wskazując im przykład na Łukaszu Słupeckim, który, acz za życia dręczony był od czartów, przez lat trzynaście nie nawrócił się do zbawiennej skruchy i poprawy; a syn jego i żona nie chcieli nagrodzić pokrzywdzonych, chociaż im to i za życia, i po śmierci swojej Łukasz zalecał. (Jan Długosz, „Łukasz Słupecki za występki swoje i grabieże przez dwanaście lat dręczony od czarta, nie chce przecież za życia zwrócić rzeczy wydartych [1459]”, [w:] „Jana Długosza kanonika krakowskiego dziejów polskich ksiąg dwanaście, t. 5, ks. 12”, w przekładzie Karola Mecherzyńskiego, Kraków 1870, s. 265—269 — przyp.).
Grom z nieba pali, niszczy, zabija…
W swoich „Rocznikach, czyli Kronikach sławnego Królestwa Polskiego”, nasz pierwszy historyk, Jan Długosz, odnotował również i to, co następuje:
„Tegoż samego dnia, w poniedziałek, kiedy król Kazimierz z Krakowa na Ruś wyruszył, w Sandomierzu uderzył piorun w kościół N. Marii (obecnie Bazylika Katedralna pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej Maryi Panny — przyp.) i, zrzuciwszy szczyt środkowy dachu aż po gzymsy, przebił sklepienie i wpadł do kościoła, gdzie najpierw Krzyż Męki Zbawiciela, w środku kościoła wiszący, na drobne kawałki potrzaskał i lewą rękę aż po łokieć utrącił; nadto żelazo, którym Krzyż był podparty, przetrąciwszy, z muru kościelnego kilka ciosów wysadził. Dziewkę Magdalenę, córkę wójta Łagowskiego, która właśnie w tej chwili spowiadała się przed Piotrem bakałarzem i wikariuszem kościoła, uderzywszy z prawej strony w ciemię, zabił. Temu zaś Piotrowi bakałarzowi rękę ciężko oparzył i dziwnym sposobem trzewik na jednej nodze potargał. Jednego także ze sług kościelnych w plecy ugodził. Wielu innym poopalał nogi, tak, że ich z kościoła wyprowadzano albo wynoszono. Nie było nikogo w kościele, żeby od przestrachu nagłego nie upadł na ziemię albo nie struchlał i nie stracił przytomności: ogień bowiem piorunu cały kościół napełnił. I gdyby był ten piorun, w swoim zamachu, obiegł po kościele między gęstszym gminem ludu, wszyscy byliby zabici albo śmiertelnie porażeni. Ale dla tych zboczeń, w tak znacznych zwłaszcza odległościach, osłabła siła materii i sam ogień tak jej gęstość rozrzedził, że ci, którzy popadali na ziemię, żadnego nie doznali porażenia. Po całym zaś kościele za uderzeniem tego piorunu buchnęła z dymem woń siarczysta”. (Jan Długosz, „W kościół sandomierski uderza piorun, który wielu ludzi poraża i zabija [1448]”, [w:] „Jana Długosza kanonika krakowskiego dziejów polskich ksiąg dwanaście, t. 5, ks. 12”, w przekładzie Karola Mecherzyńskiego, Kraków 1870, s. 48 — przyp.).
Nie był to jedyny przypadek w dziejach miasta, że piorun uderzył w kościół i szkód w nim wiele poczynił. Kilka wieków później podobne zdarzenie, równie dramatyczne, chociaż nie o aż tak strasznych skutkach, miało miejsce w innej z sandomierskich świątyń, w benedyktyńskim kościele pod wezwaniem Świętego Michała Archanioła, ale o tym będzie niżej.
Porwanie mistrza Twardowskiego
Dzień był skwarny, sierpniowy. Głębokiego błękitu nieba nie plamiła ani jedna chmurka, tylko ogromne, do białości rozpalone słońce majestatycznie przesuwało się przez firmament. Po obu stronach okrytego grubą warstwą kurzu gościńca stały nieruchomo szerokie łany białoziarnej, acz czerwonokłosej pszenicy sandomierki.
Od Krakowa ku Sandomierzowi gościńcem owym sunęła niezgrabna, lecz wygodna bryka. Woźnica przycupnięty na koźle co i raz cmokał i szarpał za lejce, usiłując — bez powodzenia jednak — pobudzić parę koni do szybszego biegu. Na nic się to przecie nie zdawało, bo zwierzęta zmęczone były i głodne.
Z tyłu, za furmanem, wygodnie rozparty, to podrzemując, to znów na zmianę sycąc oczy cudnymi widokami, siedział nie byle kto, tylko sam sławny krakowski doktor i czarownik — mistrz Twardowski.
Podskakiwanie okutych żelaznymi obręczami kół na wybojach miast go zmęczyć, wprawiło w jakowyś stan przedziwny, stan, w którym z bólem sięgnąwszy do przeszłości, przywoływał pod przymknięte powieki echa dawnych zdarzeń.
I oto Twardowski lustrował całe swoje życie.
Rodzinnego dworku, gdzie przyszedł na świat, wcale już nie pamiętał. Wiedział, że był gdzieś w pobliżu Krakowa, a kojarzył mu się tylko z jednym — z otwartą trumną, w okrąg której w drewnianych masywnych lichtarzach, tkwiły żółte woskowe świece, a u ich szczytów migotały, niczym cętki światła na rozedrganej rzecznej toni, żółtawe płomyki.
W trumnie leżał mężczyzna odziany w wyszarzały kontusz, z sumiastym wąsem opuszczającym się ku podbródkowi i złożonymi na krzyż dłońmi, które opleciono różańcem. To był ojciec.
I tylko tak go zapamiętał. Tylko tak…
A potem? Potem był Kraków, dokąd się przenieśli pod dach dalekich krewnych, bowiem rodzinny dom zabrano im za długi.
Pamiętał, jak matka oddawała mu swój chleb i swoją polewkę, byle tylko nie był głodny, byle tylko był silny. Wtedy nie rozumiał, jak wielkimi były te ofiary… Dziś już to wiedział…
Matka… Gdy miał jedenaście czy dwanaście lat, odeszła na zawsze. Umarła na Matkę Boską Gromniczną, kiedy najsroższy mróz skuł ziemię, tak iż grabarz z trudem rwał jej żółtawe kęsy, kopiąc jamę, w którą opuszczono skrzynię zbitą z nieheblowanych desek, bo na prawdziwą trumnę dla nieboszczyka krewniacy poskąpili. Zresztą… Czyż należy się im dziwić?…