E-book
16.48
drukowana A5
74.77
SANATRIS

Bezpłatny fragment - SANATRIS


Objętość:
522 str.
ISBN:
978-83-8104-440-0
E-book
za 16.48
drukowana A5
za 74.77

Self-publishing

piotrsemla1@gmail.com

Zapraszam na moją stronę autorską:

www.piotrsemla.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie całości lub fragmentu bez pisemnej zgody autora zabronione

Zbieżność osób i nazwisk zawartych w książce jest przypadkowa.

Wydanie I, 2016

Dla tej jednej spośród planet,

która mnie ocaliła…

Zmierzaj wyłącznie tam, gdzie twoje serce,

zrób to i więcej o nic nie pytaj,

bo kiedy podążysz za swoim sercem,

cały wszechświat podąży za tobą.

Wstęp

Rok 1997

Austriacki fizyk Anton Zeilinger wraz z zespołem naukowców dokonują pierwszej kwantowej teleportacji pomiędzy dwoma fotonami…


Rok 2031

W wyniku inicjatywy miliardera i pioniera w dziedzinie astrofizyki Williama Bradleya powstaje Międzynarodowa Elitarna Jednostka do Badań Astronomicznych MEJBA. Współpracując z głowami państw i największymi organizacjami międzynarodowymi zyskują kolosalne środki na badania naukowe z zakresu fizyki kwantowej.

W tym samym czasie do masowej produkcji zostają wprowadzone roboty pod względem funkcji przypominające ludzi. Roboty z czasem zaczynają zastępować ich w niemal każdej czynności…


Rok 2038

Zespół pod kierownictwem Williama Bradleya nadaje atomowi cezu właściwości elektronu. Trzy tygodnie później udaje się wypełnić powłokę atomu ołowiu zmodyfikowanymi atomami cezu.

W ciągu następnych miesięcy wymiana właściwości atomu i elektronu prowadzi do odkrycia formy zawieszonej pomiędzy jednym stanem a drugim. Nazwaną ją „materią fotonową”. Pozwoliła ona przechwytywać właściwości cząsteczek, czyniąc je same swoim własnym stanem fotonowym, a bazując na odkryciu Zeilingera, dokonano przemieszczenia tego stanu pomiędzy dwoma splątanymi ośrodkami, by na koniec przekształcić do pierwotnej postaci.

Przed końcem roku udaje się dokonać teleportacji kartki papieru z bazy na orbicie ziemskiej do tajnej bazy MEJBA w galaktyce Andromedy.


Rok 2040

William Bradley przeznacza znaczną część zatajonego budżetu MEJBA i patentuje wyspecjalizowaną serię sond wyposażonych w napęd fotonowy. Wykorzystując środki z projektu potajemnie konstruuje sondę poruszającą się z prędkością nadświetlną. Rozpoczyna się produkcja coraz szybszych pojazdów, regularnie teleportowanych do odległych sond, z których każda posiada materię fotonową splątaną ze swoim odpowiednikiem w tajnym sektorze teleportacji.


Rok 2058

Sonda badawcza Pion-AK94 napotyka istnienie planety podobnej do ziemi. Fakt ten, podobnie jak reszta odkryć, zostaje utajony. Planecie nadano nazwę Sanatris.

Sonda na bazie inteligentnego programu, ukrytych w niej materiałów i splątanego segmentu materii fotonowej ze swoim odpowiednikiem, znajdującym się w tajnej bazie kosmicznej MEJBA, tworzy na powierzchni Sanatris portal, przez które zostaje przeteleportowany jeden z największych wielofunkcyjnych statków MEJBA. Powstała baza staje się ośrodkiem dalszych badań, które w celu stworzenia pomocy w eksploracji planety wzbogacono o genetykę. W tym samym roku w wyniku projektu SC-A powstaje dwudziestu czterech ludzkich klonów.


Rok 2059

Pół roku później miejsce projektu SC-A ma zastąpić projekt SC-Omega, zmierzający w stronę przeznaczenia Sanatris do sieci laboratoriów służących do masowej produkcji syntetycznych ludzi, których celem będzie zastąpienie ziemskich robotów, tym samym zmieniając MEJBA w największą korporację w dziejach i dając jej nieograniczone środki na dalsze badanie wszechświata…

Podróż

Centrum dowodzenia MEJBA — orbita ziemska. 10 listopada 2059


Tytanowe drzwi rozsunęły się bezdźwięcznie. Znaleźli się w pustym korytarzu, rozświetlonym niemal na biało za sprawą olbrzymich sufitowych halogenów. Ruszyli wzdłuż błękitnych neonowych linii, które w oślepiającym, przysłaniającym ściany świetle, przypominały mistyczną balustradę, pośród futurystycznego chaosu wyznaczająca drogę ku niezmąconemu przeznaczeniu.

— Wciąż nie rozumiem, w jaki sposób hipoteza wzajemnej zależności cząsteczki i fali okazała się słuszna — powiedział siwiejący mężczyzna w okularach i laboratoryjnym fartuchu, wyrażając niezrozumiałą (w jego przypadku) pokorę wobec prac naukowych, w których odegrał kluczową rolę, i które miały miejsce ponad dziesięć lat wcześniej. — Gdybyśmy sprzedali ten patent, zostalibyśmy najbogatszymi ludźmi na ziemi.

Towarzyszący mu, o głowę wyższy energiczny mężczyzna w garniturze, którego można by posądzić o zupełny brak emocji dla tej chwili (gdyby nie jego iskrzące się spod pomarszczonego czoła i podrygujące w geście ekscytacji oczy), spojrzał na naukowca, po czym dumnie uniósł twarz w stronę jaskrawego światła jarzącego się znad futryny, nazbyt gęsto naszpikowanej błękitnymi reflektorami.

— Pieniądze — rzekł ostentacyjnie. — Mógłbyś kupić więcej krajów, niż kiedykolwiek zwiedziłeś, a twoje dzieci nigdy nie będą w stanie roztrwonić odsetek płynących z twoich kont bankowych.

— Dzieci… — powtórzył bezwiednie. — Nie chcą mnie znać. Gdyby tylko pieniądze potrafiły do nich przemówić…

— Stary druhu. — Wystrojony mężczyzna położył dłoń na ramieniu towarzysza. — Musisz się w końcu pogodzić z faktem, że jedni wierzą w marzenia, inni w rzeczywistość. Twoje dzieci teraz tego nie doceniają, ale kiedyś zrozumieją, że jesteś jednym z najważniejszych ludzi na świecie. I pieniądze wcale nie odegrają w tym kluczowej roli. — Zdjął dłoń z jego ramienia i przystanął przed tytanowymi drzwiami, w które wpatrywał się przez większość drogi. Obok nich widniał napis, wygrawerowany w tabliczce wtłoczonej w metalową ścianę: „SALA OBRAD DOWÓDZTWA”. — Alexandrze — kontynuował — dokonaliśmy największego odkrycia w dziejach ludzkości. Po co nam bogactwo i sława na ziemi, skoro możemy mieć własne planety? Jesteśmy ojcami nowego świata, a ludzie, którzy staną się jego częścią, będą uważać nas za bogów. Chcesz, żeby ziemianie nam to odebrali? — Jego oczy przestały podrygiwać i beznamiętnie wyczekiwały odpowiedzi na pozornie retoryczne pytanie.

— Nie zapominaj, że sam jesteś ziemianinem — odpowiedział naukowiec.

W reakcji na konserwatywność usłyszanych poglądów pokręcił nieznacznie głową, po czym tonem, który w założeniu wyraża oczywistość treści dla każdego z rozmówców, odrzekł:

— Technologia, jaką posiadamy, pozwala nam odbywać niegraniczone przestrzenią podróże po wszechświecie. Skoro istnieją dwie zielone planety, z pewnością odnajdziemy ich więcej. Kim wtedy będą dla nas ludzie, skoro oni mają tylko ziemię, a my… cały wszechświat?

Alexander z niedowierzania absurdowi usłyszanych słów rozszerzył lekko oczy, ale świadomość podręcznikowej wyższości swojego zwierzchnika nie pozwoliła mu podkreślić, że jego osobiste odczucia mają jakiekolwiek znaczenie w tej relacji.

— Wszechświat? — zapytał tonem ekonomisty. — Sondy, które utraciliśmy w kolizji z ciałami niebieskimi, pochłonęły większość pieniędzy, a znaleźliśmy na razie tylko jedną malutką planetę. W dodatku zajęło nam to wiele lat…

— I właśnie po to zwołałem to zebranie — odpowiedział ze stoickim spokojem, który jakby z oddali zaczynał przeszywać roziskrzający się płomień dumy, wymieszanej z wyczekiwaniem na moment zdziwienia rozmówcy, niczym iluzjonista inicjujący chwilę mistycznej ciszy przed kulminacyjnym show. — Za chwilę dowiesz się, skąd weźmiemy pieniądze. — Zręcznym ruchem, w wyniku którego z rękawa powinny posypać się nominowane przez publiczność karty, podniósł dłoń i przyłożył ją do niewielkiego wygaszonego monitora obok drzwi. W tej chwili przez ekran przemknęła linia niebieskiego światła, które odbiło się na białej dłoni mężczyzny, i niemalże w tej samej chwili miejsce skanera laserowego zajęła trójwymiarowa twarz pięknej (choć trochę zmechanizowanej) kobiety, która z wypracowanym uśmiechem zaapelowała:

— Witaj panie Williamie Bradleyu. Zebrani czekają na sali obrad.

Drzwi z dyskretną precyzją rozsunęły się, ukazując wielkie tak jasno oświetlone jak korytarz (i jak wszystkie inne pomieszczenia statku) owalne pomieszczenie. Linie neonowych lamp, tworzące pierścienie (które niezależnie od punktu widokowego sprawiały złudne wrażenie spirali), otaczały metaliczny stół, obsadzony przez ponad dwadzieścioro ubranych w białe stroje osób, czekających w ceremonialnym skupieniu. W odpowiedzi na widok swojego zwierzchnika grono naukowców podniosło się z krzeseł, symbolicznie witając go kiwnięciem głowy.

Kiedy dwójka przybyłych półkolem ominęła stół i skierowała twarze w stronę wejścia, dwie półprzeźroczyste płytki przytwierdzone do srebrzystej podłogi oderwały się od niej i przybrały kształty siedzeń, połączonych z podłogą jedynie cienkimi szyjkami. Gdy Alexander — niczym strudzony mężczyzna wracający do domu po całym dniu ciężkiej pracy, dalekich podróży i wysoce filozoficznych przemyśleń — rzucił się na siedzenie, ugięło się ono i przechyliło w tył (lecz w drodze do zmiany w leżak zatrzymało się, by wciąż zachować wszystkie cechy oficjalnego krzesła), a kiedy opuścił ręce, z oparcia wynurzyły się dwa podłokietniki, które pozwoliły zając mu najwygodniejszą pozycję. Krzesło Bradleya po aktywacji znajdowało wyżej od pozostałych, dzięki czemu przyciągał uwagę wszystkich podwładnych, jednocześnie podkreślając fakt, że w ich społeczności nie istnieje jakakolwiek arkadyjska zasada równości.

— Zapewne zastanawiacie się, po co was tutaj sprowadziłem — rozległ się wyrazisty i niemal namacalny głos, za którym próbowały podążać jego czarne oczy (teraz zamiast podrygiwać, zaczęły płonąć nieproporcjonalnie silnie rozbudzoną żarliwością dla w porywach lekko nadzwyczajnych okoliczności). — Przerywanie pracy w laboratorium to bezprecedensowe wykroczenie, niezasługujące na jakiekolwiek okoliczności łagodzące, jednakże pojawiła się sposobność, która w najbliższym czasie uwieńczy waszą pracę nieograniczonymi, w porównaniu z dotychczasowymi, możliwościami. — Rozejrzał się po twarzach naukowców, by upewnić się, że wszyscy darzą treść jego słów dostatecznie satysfakcjonującą go uwagą. — Powiem wprost: chodzi o pieniądze. Finasowanie badań i konstruowanie sond niebawem zbliżą nas do zgłębienia tajemnicy, która rok temu pokazała nam, że wszystkiego na świecie można dotknąć. Wystarczy tylko dostatecznie wysoko wyciągnąć rękę.

By wypełnić ekscytacją chwilę niepewności, podniósł dłoń, w której błyszczał błękitny marker (nie był jednak narzędziem służącym do pisania: stanowił zarówno nośnik pamięci, jak i klucz do uruchomienia projektora sali obrad). Kiedy docisnął przyłożony do jego końca kciuk, powierzchnia stołu rozbłysła kolorem grantowym, a wysoko nad nim pojawiła się trójwymiarowa projekcja… Jawiła się jako wirująca kula ziemska i krążące na jej orbicie statki należące do MEJBA: największy z nich jasno rozświetlono i każdy z zebranych doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że obrazuje on główny statek dowodzący, w którym aktualnie się znajdowali.

— Ziemia…

Głos Williama przywdział szaleńczy ton człowieka przekonanego, że jest kimś nadzwyczajnym, kto przerasta nie tylko istotę własnej egzystencji, ale także istotę wszelkiego istnienia. W tejże chwili atrapa ziemi zaczęła się powiększać, a oceany, wzgórza, kontynenty stawały się coraz wyraźniejsze; w mgnieniu oka zbliżenie obrazu sprawiło, że nad stołem znalazła się wizja wielkiego budynku, fabryki, a z jednego z otwartych drzwi wynurzał się wężyk ludzi (lub robotów wyglądających jak ludzie). Wyimaginowana kamera wślizgnęła się do środka, by na chwilę zatrzymać się przy wewnętrznych drzwiach, gdzie stał olbrzymi, niemal trzymetrowy mężczyzna o nieruchomej twarzy, pilnujący dostępu do głównego pierścienia fabryki: laserowym skanerem umieszczonym w gałce ocznej rewidował informacje zawarte w neurotycznym obiegu elektrycznym niższego od siebie robota, który kilka sekund wcześniej stwierdził rażąco nienamiętnym głosem: „Zamiennik Petera Burrowsa, kierownika utrzymania ruchu”. Następnie kamerzysta incognito przeszył profil strażnika i ukazał oczom naukowców wielką halę, gdzie setki maszyn obstawiających niemiłosiernie długie taśmy produkcyjnie w zamęcie jaskrawych błysków, zgrzytliwych trzasków i ogłuszających pisków tworzyły łudząco podobne do ludzi roboty.

— Zmechanizowany świat, w którym najbardziej chodliwym towarem są roboty wyręczające ludzi we wszystkim, co niewygodne, spełniające wszystkie pragnienia, których bez ich pomocy nie potrafiliby ziścić, miejsce, gdzie wszyscy wierzą, że suma części składowych to nic więcej jak tylko suma części składowych. Upadek wartości, które promowała archaiczna już poezja i literatura, zapoczątkowała era maszyn, wirtualnych doznań i abstrakcyjności istnienia. — Spojrzał na Alexandra, który jako jedyny nie wyglądał na porwanego jego wspaniałomyślnością i przekonaniem o nadludzkiej mocy. — Teraz czas to zmienić, zastąpić maszyny ludźmi… prawdziwszymi, żywszymi, tańszymi w produkcji…

— Tańszymi? — Mistyczne oczekiwanie na puentę Bradleya przerwał kobiecy i niebywale delikatny (lecz absurdalnie racjonalny w tej chwili) głos. Brwi Alexandra lekko uniosły się i spojrzały na subtelną twarz Sophie Collins, podobnie jak on dośmiertnie związanej z MEJBA, jednak w przeciwieństwie do niego od początku zupełnie niepasującej do tego miejsca. Po wyrazie jej szafirowych oczu nie można było odczytać jej myśli, lecz kiedy zaczynała mówić, słowa nadawały jej spojrzeniu wyraz niezwykle samoświadomej osobowości. — Mówisz o klonowaniu?

— Cóż za bystrość, panno Collins. — Rzucił jej przenikliwe spojrzenie, po którym, nie przerywając wciąż iskrzącego się w jego umyśle uroku bycia Panem Wszechświata, rozejrzał się po twarzach pozostałych, by upewnić się, że wątpliwości Sophie nie zaburzyły ich uwagi oraz (przede wszystkim) podziwu. Uwięzione w fabryce, nieświadome śledzenia roboty dalej wprawiały w ruch wizualizacje. — Jednakże już od kilku miesięcy słowo „klonowanie” nie jest odpowiednie dla naszej działalności. Mówię o syntetycznych ludziach, iście doskonałych, dokładnie takich, jakich życzą sobie ludzie na ziemi. Czyż projekt SC-A, który prowadzimy, nie podlega tym właśnie kryteriom? — Spojrzał na Sophie i poczekał aż treść jego słów stanie się niezmąconą prawdą w umyśle każdego z zebranych. — Mam rację, panno Collins?

— Projekt SC-A obejmował stworzenie dwudziestu czterech ludzkich klonów w celach zarówno badawczych jak i pomocy przy pracach na Sanatris. — Odpowiedziała inteligentnym i zdecydowanym tonem, nie sposób było wprowadzić ją w zakłopotanie. — W celu utrzymania tajemnicy odkrycia Sanatris okazali się niezbędni…

— To ofiary — przerwał William. — Pod domeną każdego postępu jak i utrzymania porządku kryją się ofiary. Aby ochronić naszą malutką planetę przed ludźmi, potrzebowaliśmy garstki nieetycznych, w twoim zamyśle, klonów… Żeby pójść dalej, musimy mieć ich więcej…

— Mówisz o imperium klonów! — Ton jej głosu zmienił surrealistyczny monolog Bradleya w wyniesioną dyskusję, która tylko dodała spotkaniu upragnionej sceniczności. — Żeby je stworzyć, będzie trzeba wypełnić Sanatris laboratoriami i ośrodkami przystosowującymi je do życia na ziemi. Chcesz na to poświęcić „cud”, który odkryliśmy?

William Bradley westchnął, dając znać, że jednak nadmierna emocjonalność nie tyle stoi na drodze do wykonania jego planu, co jest po prostu nieistotna. Spojrzał na projekt, a palec przyciskający marker rozlał wizualizację fabryki robotów, wskutek czego z barwnego chaosu wyłoniła się okrągła błękitna planeta.

— Dowód — stwierdził finalnym tonem. — Sanatris to dowód naszych możliwości. To maleńki, niemal zupełnie pozbawiony hydrosfery, pożywienia i jakichkolwiek cennych surowców zlep pospolitych pierwiastków. To dowód, tylko dowód. — Jego ostatnie, nad wyraz zaakcentowane słowo, zawisło w powietrzu i wirowało w umysłach naukowców, gotowych niesprzecznie przyznać rację swojemu zwierzchnikowi.

— Lecz czy właśnie w tym nie tkwi tajemnica Sanatris? — Sophie przerwała chwilę ciszy. — Jest bogata w roślinność, choć nie dociera do niej światło słoneczne; nie posiada mórz, oceanów, a nawet rzek; jest idealną kulą, bez wybrzuszeń i wklęsłości, choć nie ma swojego satelity, który by na nią oddziaływał. ­– Wszyscy wokół spojrzeli na nią z zaciekawieniem, a niezmącone naturalną (w towarzystwie Williama) niepewnością słowa utwierdzały ich w roli zahipnotyzowanego obserwatora, który pozbawiony umiejętności zastanawiania się nad treścią przekazu samorzutnie uznaje ją za dogmat. — Nie krąży wokół żadnej gwiazdy, nie obraca się dookoła własnej osi, nie jest w ruchu… a to przeczy wszelkim prawom fizyki. I nawet najlepszy na świecie zespół wybitnych geniuszy, posiadający aparaturę, z której korzystamy, lecz wciąż nie możemy pojąć jej działania, nie potrafi po niemal roku skrupulatnych badań podać jakiejkolwiek przyczyny praw rządzących tą planetą. Masz rację, Williamie, to dowód… ale nie naszych możliwości, tylko tego, że tak naprawdę wcale ich nie posiadamy.

Wszyscy spojrzeli na Bradleya wyczekując odpowiedzi, która oświecając ich umysły przyodzieje płaszcz nieskazitelności i pozbawi wszelkie pytania przyczyn ich powstania.

— Szansa odnalezienia drugiej planety podobnej do ziemi jest znikoma — zaczął — ale skoro się nam trafiła, można łatwo wywnioskować, że biorąc pod uwagę zakres prawdopodobieństwa cechujący nieskończoność wszechświata, istnieje nieskończona liczba takich planet… — Zbliżył nieznacznie twarz w stronę Sophie, wnikliwie wpatrując się w jej nieuległe spojrzenie. — …nieskończona liczba tajemnic do zbadania, nieskończona liczba pytań i odpowiedzi… być może prawa działające w drodze mlecznej i wszystkich galaktykach, do których ziemianinie mają dostęp, nie sprawdzają się w bardziej odległych miejscach, gdzie nie ma nawet podziału na galaktyki. Być morze w pogoni za nieskończonością poznamy uniwersalne prawa, działające w całych wszechświecie, stworzymy własną naukę, która uczyni z nas bogów… lecz nie osiągniemy tego, mając tylko jedną niewiadomą, i nie osiągniemy tego… bez pomocy syntetycznych ludzi.

Nim Collins zdążyła odpowiedzieć, Bradley wcisnął marker, a wizja Sanatris podobnie do uprzedniej projekcji ziemi zaczęła się przybliżać, by odzwierciedlić pokrytą turkusową roślinnością powierzchnię. Mącąc krajobraz flory, oczom naukowców ukazał się wielki, stojący na czterech olbrzymich odnogach statek kosmiczny: poza wierzchnim stożkowym kadłubem głównym współtworzyły go dwie pierścieniowe kondygnacje, naszpikowane okrągłymi oknami, z których jarzyło się nieskazitelnie białe światło. Pod dolną komorą napędową, na powierzchni planety znajdowała się okrągła błyszcząca platforma, którą ograniczało sześć kolosalnych słupów, które powyżej poziomu kadłuba schodziły się w ostrosłup, więżący statek. Po chwili wokół bazy zaczęły pojawiać się wielkie, metalowe budynki z ponumerowanymi szyldami: układały się ciasno jeden obok drugiego, by w miarę sunięcia po powierzchni, obracania projekcji ciała niebieskiego i przyspieszającego tempa tego procesu zając całą planetę.

— Drodzy kompani najwyższego kręgu wtajemniczenia MEJBA — oznajmił, powstrzymując się od zatarcia rąk, ukrywając dumę, że treść jego przekazu stała się tak gęsta, iż Sophie Collins wraz ze swoimi naiwnie humanitarnymi wątpliwościami nie mogła się już przez nią przebić, a jego kontrola nad sytuacją pozwoliła mu wrócić do odpowiedniego momentu, jakby cała dyskusją z nią nie miała miejsca. Dodatkowo, potwierdzając swoje zwierzchnictwo i bezapelacyjną rację, rozejrzał się dwukrotnie po wszystkich twarzach. — Przedstawiam wam drugą i ostateczną wersję projektu Sanatris Clons: SC-Omega. Są to, tak jak mówiła panna Collins, laboratoria połączone z ośrodkami, wypełniające całą planetę.

Spojrzał na Alexandra, od początku zebrania równomiernie niezaciekawionego i niewzruszonego wizją projektu, zawsze potrafiącego klarownie i obiektywnie ocenić sytuację na bazie kalkulacji i zdrowego rozsądku, którego życiowe poglądy stanowią absolutną opozycję do poglądów Sophie — to właśnie skłoniło go do stworzenia z nich zespołu, o czym lada chwila mieli się dowiedzieć.

— Pieniądze i popyt — stwierdził tonem znudzonego księgowego Davies, pewny że niczego więcej nie brakuje jego wypowiedzi.

— Wszystko w swoim czasie, Alexandrze. Schemat kanałów transakcyjnych jest dokładnie przedstawiony w materiałach, które w tej chwili znajdują się w systemie, macie do nich dostęp. Nie celem jest jednak wymieniać nazwiska osób, które umożliwią nam proces inicjalizacji projektu. Oni, tak jak i wy, nie powinni zadawać niepotrzebnych pytań. A w kwestii pieniędzy, na chwilę obecną posiadamy środki i aparaturę, których wymaga faza pierwsza projektu.

— Faza pierwsza? — zapytał formalnie Alexander, wciąż nie wyrażając nawet nutki ciekawości.

— Dziesięć tysięcy skrajnie różnych prototypów, które w celach prezentacyjnych zostaną przeteleportowane na ziemię i dostarczone do naszych największych klientów. Jako dziewiczy towar luksusowy będą kosztować majątek, a pieniądze z ich sprzedaży pozwolą nam stworzyć kilkanaście nowych laboratoriów i ośrodków. To zainicjuje fazę drugą, pozwalającą na wyprodukowanie miliona egzemplarzy. Po upływie trzech miesięcy od rozpoczęcia fazy drugiej znajdziemy się w posiadaniu kapitału na pełną urbanizację Sanatris. Kilkadziesiąt tysięcy punktów taśmowo produkujących najdroższe na świecie produkty… — Zniżył głos, by nie obnażać niepotrzebnie własnych emocji, i zupełnie spokojnym tonem dokończył: — Niebawem MEJBA stanie się największą na świecie korporacją, o której potędze nie będzie wiedział nikt poza osobami znajdującymi się w tym pomieszczeniu.

— Kiedy zaczynamy projekt? — W reakcji na pytanie Daviesa wszyscy zebrani spojrzeli po sobie i zaczęli wiercić się w miejscach na znak niepotrzebującej dalszej zachęty gotowości do pracy.

— Jutro. — Dające się wyczuć drugie dno odpowiedzi Williama uciszyło salę obrad. — Alexandrze, będziesz nadzorował prace przygotowujące do fazy pierwszej projektu SC-Omega, zajmiesz się przeprogramowaniem inkubatorów i techniczną stroną projektu. Panno Collins… — zwrócił się do Sophie, której szafirowe oczy wciąż przyglądały się wirującej projekcji zurbanizowanej planety. — …przymykam oko na brak twojej wiary w przedsięwzięcie, zdając sobie jednocześnie sprawę z faktu, że niezależny i potrafiący oceniać wszystko w kategorii moralnej umysł będzie najlepszym narzędziem do tworzenia doskonałych ludzi, takich, jakich potrzebujemy. — Kobieta z lekkim niedowierzaniem zwróciła wzrok w stronę Bradleya, lecz utkwił jedynie na niebieskich pierścieniach za jego plecami, każąc każdemu potencjalnemu zebranemu zaciekawionemu jej emocjami ślepo zgadywać, o czym myślała w tej chwili. — Stworzyłaś dwadzieścia cztery niesamowite wzorce, na których bazował projekt SC-A. Kwestia konwencjonalna, opracowanie dziesięciu tysięcy wzorców, należy do ciebie. Macie dwa tygodnie. Wtedy rozpoczynamy produkcję, którą będę nadzorował osobiście. Do tego czasu zostawiam was samych.

— Kiedy wyruszamy? — zapytał Davies, wyciągając do przodu rękę; zsuwający się rękaw laboratoryjnego fartuchu odsłonił złoty zegarek pełniący między innymi także funkcję kalendarza.

— Jutro z samego rana. Dzisiaj macie czas na zapoznanie się z projektem i pożegnanie z waszymi rodzinami. Prom już na was czeka. — Rozejrzał się po swoich pracownikach, niczym surowy ojciec protekcjonalnie wyrażający troskę. — Lepiej wykorzystajcie dobrze ten wolny dzień, przez następne tygodnie czeka was mnóstwo pracy…

Londyn, Anglia. 10 listopada 2059, ten sam dzień


Wiatr ją popędzał, zakradał się w jej myśli, każąc podejmować tylko najbardziej konieczne decyzje, dzięki którym — mimo iż rozpadnie się prawie wszystko — najcenniejsze dla jej pełnej wątpliwości duszy wartości i najbliższe sercu skarby pozostaną nietknięte. Zapach jesiennego powietrza — od wielu lat pozbawionego świeżości, poszlak zapachu drzew i wydających ostatnie tchnienie liści — wydawał się jej bliski, ale od tak dawna wiele rzeczy nie pozwalało cieszyć się jego obecnością… Wciąż miała przed oczami wielkiego dęba zamieszkującego jej dziecięce podwórko, który niegdyś dumnie rozpościerał swoje gałęzie, mozaiką liści zacierając monotonny widok zabieganej, lecz wciąż nie do końca mechanicznej ulicy. Dzień, w którym jej ojciec kazał go ściąć i zastąpić lepszym (jak mówił) drzewem, które zawsze będzie zielone, piękne, niewymagające troski i pielęgnacji, zmieniające układ gałęzi niemal na zawołanie — dzień, w którym klarownie ujrzała ulicę, niczym jaskrawo przystrojoną smutkiem prawdę o rzeczywistości, uświadomił jej, co powinna w życiu robić… Od tamtego dnia, próbując zagubić wzrok wśród gałęzi sztucznego drzewa, czekając na dającą jej szansę do działania dorosłość, wpatrywała się w przeraźliwie jasną ulicę, gdzie coraz więcej ludzi nie posiadało twarzy, tylko ruchome maski, gdzie krzyki i odgłosy biegających dzieci wydawały się zupełnie nie na miejscu, aż w końcu zdając sobie z tego sprawę całkiem zamilkły. Nawet jej matka — anielskim głosem śpiewająca kołysanki w drodze do krainy dziecięcych snów, żyjąca z sercem na otwartej dłoni i zawsze potrafiąca spojrzeć sobie w oczy patrząc w lustro, której nigdy nie podejrzewała o to, że pozwoli zastąpić siebie robotem — zaczęła nieprzerwanie przebywać w domu. Wyglądała tak, jakby traciła duszę, jakby sposób życia, z którego zrezygnowała, pozbawił ją sił; lecz to nie była prawda — zrozumiała to w chwili, kiedy zobaczyła ją zupełnie białą, wyglądającą jak wyłączony robot… gdy ojciec powiedział, że była chora i musiała umrzeć. Doczekała się dorosłości… lecz nie takiej, jakiej pragnęła.

Weszła do sklepu, ukradkiem przywitała się z niemal nieruchomym sprzedawcą i ruszyła do przedziału z zabawkami dla dzieci. Zatrzymała się przy module z bajkami, ujęła kilka z nich w dłonie i przekartkowała, patrząc na okładki; odłożyła i wzięła następne. Chciała wybrać idealną bajkę, żeby jej dzieci pamiętały ją tak, jak ona pamięta swoją matkę. Przez następne kilka miesięcy może jej nie zobaczą, a nie pozostało jej wiele czasu, żeby wrócić.

— Proszę wybrać dwie zamiast jednej.

Odezwał się głos za jej plecami. Zaprojektowano go tak, żeby wydawał się naturalny, lecz Sophie nie sposób było zamydlić oczu — wszystko, co nie posiadało głębi, stanowiło dla niej sztuczność i zakłamanie.

— Jest promocja. Jeśli kupi pani jedną, drugą otrzyma za połowę ceny. To samo dotyczy zabawek pluszowych z czerwoną nalepką…

Dzięki MEJBA stała się tak bogata, że nie musiała tutaj być, mogłaby wysłać robota, który wykupiłby wszystkie zabawki w tym sklepie, a jednak poświęciła czas, by coś wybrać dla swoich dzieci; i nie chodziło jej o przedmioty, których tak naprawdę nie potrzebowały, lecz o swoją obecność i nade wszystko czas, który jest najcenniejszą rzeczą, a tak niewiele go jej zostało. To dlatego chciała wybrać wyjątkową bajkę, lecz żadna nie była aż tak dobra, by pokazać im świat, który dla nich wymarzyła.

— …promocja obowiązuje do końca miesiąca… — Robot przerwał, kiedy zarejestrował spływającą po policzku kobiety łzę, i włożył dwa palce do kieszeni marynarki, by wyjąć z niej paczkę chusteczek, którą w następstwie podał klientce.

— Nie, dziękuję — odpowiedziała, odkładając bajki na półkę. Jedną z nich pozostawiła w dłoniach. — Chcę kupić tę bajkę.

Niechęć do samochodów od zawsze zmuszała ją do pieszych wędrówek, jednak krócący się czas zamienił je w jazdy metrami, coraz bardziej przypominające statki kosmiczne, na których niemal nieprzerwanie spędziła siedem ostatnich lat pracy. Po tym, jak wróciła do domu i przywitała się z Aaronem, sześcioletnią Lucy i trzyletnią Caroline, zrobiła obiad, choć w ułamku sekundy mógł ją wyręczyć w tym stary robot kuchenny — wielka przypominająca mikrofalówkę skrzynka z przymocowanymi pojemnikami na potrawy, w innych domach od dawna zastąpiona mechanicznymi humanoidami. Po spacerze i zabawie z dziećmi, kiedy kładła je spać, przeczytała im bajkę.

— Mamo?

— Tak, kochanie? — Pogłaskała po główce swoją starszą córeczkę. Młodsza, Caroline, drgając powiekami, wciąż odtwarzała zakończenie opowieści w swojej niewinnej wyobraźni. Obydwie, skulone w jej objęciach, stanowiły najpiękniejszą rzecz, jaka spotkała ją w życiu, warty poświęcenia i prawdziwej miłości skarb, tak cudowny, że niezależnie od ceny jego posiadania, nigdy nie wolno jej było płakać.

— A oni przeprosili potem tego chłopczyka z papieru?

— Tak, Lucy, nie tylko przeprosili, ale także zbudowali mu dom, taki z tektury. Z tej samej tektury, z której oni byli zrobieni.

— I zamieszkała w nim ta papierowa dziewczynka? — zapytała wielkimi rozmarzonymi oczkami Caroline.

— Tak, i już nigdy go nie zostawiła. Zamieszkali tam na zawsze, mieli nawet papierowego pieska.

Lucy jęknęła w zamyśleniu, po czym zapytała:

— To dlaczego w bajce tego nie ma?

— Kochanie, a co twoim zdaniem znaczy „szczęśliwie”? Bo tak skończyła się ta bajka, pamiętasz? „Żyli długo i szczęśliwie.”

— A my też będziemy żyć długo i szczęśliwie? — zapytała Caroline.

— Tak, maleńka, będziemy. — Pochyliła się i pocałowała Lucy w czoło, następnie wzięła w ręce młodszą dziewczynkę i zaniosła do przeciwległego łóżka. — Już pora spać. — Pogładziła dłonią czółko Caroline i obdarowała je buziakiem, który sprawił, że jej córeczka odwróciła się na bok i ze słodkim uśmiechem zamknęła oczka.

— Mamo… — wyszeptała Lucy, kiedy Sophie chciała opuścić pokój. Wróciła do łóżka dziewczynki i usiadła na skraju. — Na długo wyjeżdżasz?

— Mówiłam ci już, kochanie. — Odgarnęła jej włosy z policzka. Po zgaszeniu lampki nocnej księżyc nie potrafił rozświetlić jej twarzy, i jedynie odbijając swój blask od jej oczu, utworzył dwa błyszczące punkciki stanowiące źrenice dziewczynki.

— Będę tęsknić, mamusiu.

— Ja też, kocham was. — Pocałowała ją jeszcze raz i wyszła z dziecięcej sypialni. W drodze do swojego pokoju, gdzie miała kochać się z Aaronem i dać wytchnienie łaknieniu bliskości, przystanęła przy drzwiach toalety. Wiedziała, że zostawiła w środku torebkę, ale bała się tego, co znajdowało w środku; i choć doskonale to znała, każdego dnia przyglądała się temu i nie wierzyła, że jej doskonałą rodzinę spotka zły los (choć ze wszystkich scenariuszy wolała właśnie ten, że ów zło dotnie ją najbardziej). Próbując naiwnie uchronić Aarona i dziewczynki przed nieuniknioną, walącą pięściami w drzwi ich rodzinnego domu prawdę, nie powiedziała im, co się dzieje.

Weszła do łazienki, w myślach bijąc się sama ze sobą, że wybrała niewłaściwą bajkę, nie taką, przy jakiej powinny zasypiać jej dzieci, znów sobie powtarzając, że gdyby miała czas, sama wymyśliłaby lepszą. Ale to właśnie czas był tym, czego już być może nigdy im nie podaruje, bo gdy rano się zbudzą, jej już nie zastaną. A ich dziecięca nadzieja będzie towarzyszyła ich czekaniu na swoją kochaną mamę — to właśnie przed tą nadzieją Aaron nie będzie w stanie ich uchronić, kiedy okaże się, że ich mamusia nie wróci.

Otworzyła leżącą na skrzynce służącej do błyskawicznego czyszczenia ubrań torebkę i wyjęła z niej ładnie poskładaną lecz wymiętą kartkę. Jak za każdym razem, tak i teraz powtarzała sobie to samo zdanie, nie pamiętając, czy ktoś jej je powiedział, czy sama je wymyśliła — robiła to, bo tylko te słowa dawały jej siłę by się nie poddać:

— Nigdy nie jest tak źle, żeby nie było szansy wszystkiego zmienić. — Łkający szept przebił się przez na wpół zaciśnięte zęby, a wzrok kolejny raz powędrował na kluczowe zdanie zapisane na kartce przed nią, wyrażające przewodnią myśl ostatnich miesięcy jej życia i wyrok mający według jej lekarza prowadzącego niebawem je zakończyć: — Rozpoznanie kliniczne: Zaawansowany guz lewej półkuli mózgu.


Apartament Daviesa — wyspa Lewis, Anglia. 10 listopada 2059, ten sam dzień


Drzwi zasunęły się za nim, emitując dźwiękiem sygnał blokady, a oczy mężczyzny skierowały się na zmierzającą w jego kierunku, oświetloną zielonym światłem bijącym z wiszących w powietrzu ekranów, postać. Mechaniczny mężczyzna średniej budowy, ubrany w połyskujący garnitur podszedł do Daviesa i wbił w niego swoje puste oczy, wypełniając ten gest gumowym uśmiechem.

— Witam, panie Alexandrze — powiedział, akcentując swoim syntetycznym głosem słowo „panie”. — System przygotowany.

— Nie, Jayden. Muszę chwilę odpocząć.

Niemal w tej samej chwili zielone ekrany znikły, odsłaniając pejzaż mieszkania, które wyglądało tak nietknięcie, jakby Davies wcale w nim nie mieszkał: granatowe kanapy otaczały stół z wdziękiem należnym luksusowym produktom czekającym na uwagę godnego pana, jakby zupełnie przeoczyły moment, w którym ktoś przyniósł je do apartamentu; stół dumnie dzierżył ustawiony na podłużnym odnóżu poruszający się model układu słonecznego, wykonany z czystej platyny, której cena wiele lat temu kilkukrotnie przewyższyła cenę złota; przy samej ścianie, naprzeciwko drzwi kuchennych, rozpościerała się meblościanka koloru czarnego wenge, gdzie połyskujące statuetki żarliwie walczyły ze sobą o miano najważniejszej, choć ich właściciel wieki temu o nich zapomniał.

— Manhattan z podwójnym wermutem — powiedział, przechodząc przez próg kuchni, a po sekundzie na podstawce stojącego na blacie urządzenia, przypominającego antyczny automat do kawy, pojawił się pomarańczowy napój w koktajlowym kieliszku. — Dziękuję. — Uniósł drinka, spoglądając na wyłożoną białymi kafelkami, sięgającą poza osłonę aneksu ścianę, po czym upił łyk, następnie marszcząc czoło. — Czarne kafelki wyglądałyby lepiej. — W tej samej chwili ściany kuchni przybrały kolor idealnej czerni. — Zmniejsz nasycenie… jeszcze trochę… o, teraz w sam raz.

Wracając do salonu, w przejściu natrafił na Jaydena, który wciąż uśmiechał się, jakby dopiero zrobiono mu przegląd techniczny.

— Dzwoniła pana żona. Powiedziała, że to pilne.

— Po pierwsze „była” żona, a po drugie niech dzwoni na mój mobilny telefon.

— Nie chciała przeszkadzać panu w pracy.

— Dobra, rozumiem. — Uniósł otwartą dłoń na znak stopu, uświadamiając mu (o ile to właściwe określenie), że nie potrzebuje więcej informacji. Ominął robota i rozsiadł się wygodnie na kanapie. — Połącz mnie z nią.

Jayden spojrzał w pustą przestrzeń przed Alexandrem i w tej samej chwili w tym miejscu pojawił się wielki ekran koloru zmatowiałej zieleni.

— Wykonuję połączenie… — powiedział, a po dłuższym milczeniu dodał: — Nie odbiera.

— Daj spokój, Jayden, dzwoń. Kiedy skończy mi się drink, pójdę się odświeżyć, do tego czasu rozmowę z Natashą chcę mieć z głowy.

— Tak jest… tym razem się udało…

Na wielkim ekranie pojawiła się ładna twarz ciemnookiej kobiety w średnim wieku, choć zupełnie pozbawionej zmarszczek. Jej kasztanowe włosy połyskiwały świeżo odbytym zabiegiem odżywiającym, a wyraz twarzy wyrażał intensywne zniecierpliwienie.

— Alex — odezwał się dojrzały mezzosopran, przyprawiający mężczyznę o wielowymiarową niechęć. — Nie wyglądasz za dobrze.

— Wyglądam jak zawsze — odpowiedział tak beznamiętnie, jakby to zdanie było do bólu wyuczoną reakcją na wszelkie objawy poczucia winy jego żony, głównie na pytania o jego samopoczucie, zupełnie niepotrzebne, gdyż już dawno pogodził się z faktem, że każdy człowiek jest egoistą. — Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie dzwoniła do mojego apartamentu, kiedy jestem w pracy?

— Od kilku lat nie mam pojęcia, kiedy pracujesz, a kiedy nie…

— Fakt, że po tak długim czasie wciąż ci to przeszkadza, jest wyłącznie twoją winą — przerwał. Wyraz twarzy Natashy stracił nagle na pewności siebie, nawet jej włosy wydawały się mniej połyskiwać. — Po co dzwoniłaś?

— Chciałam ci przypomnieć, że twój syn ma dziś wieczorem koncert.

— Tak, pamiętam… — nim dokończył swoje kłamstwo, w umyśle zdążył stworzyć dziesiątki powodów, by tam nie iść, lecz zabrakło mu ochoty na wybranie jakiegokolwiek. — Nie mogę…

— Musisz — przerwała, odzyskując pewność siebie. — To pierwszy koncert w Akademii Narodowej. Przecież wiesz, jak długo pracował i ile włożył starań, żeby się tam dostać…

— Nikt mu nie kazał!

Jego krzyk zwiastował chwilę ciszy, po której kontynuował równie podniesionym tonem:

— Ma mnóstwo pieniędzy, może robić, czego zapragnie, mógłby kupić całą tą zasraną akademię, a on się uparł, żeby płaszczyć się przed pajacami. — Spróbował zrobić kolejny niekontrolowany łyk, lecz tumbler nagle okazał się być pusty. — Jayden, przynieś mi kolejnego manhattana… albo nie! krwawą merry, na tę szczególną okazję!

— Nie poznaje cię. — Głos Natashy zbliżał się ku rozpaczy. — Mówisz, jakbyś w środku stał się martwy.

— Posłuchaj. — Uniósł dłoń, a robot wręczył do niej szklankę. — Ja w jego wieku spędzałem noce w laboratoriach, żeby on dzisiaj mógł żyć jak król. Możesz mówić, że jestem martwy, ale gdyby nie ja, on nie mógłby sobie pozwolić nawet na tą zaściankową akademię, bo gdyby nie ja, on by się nie urodził. — Zrobił głęboki łyk krwistego napoju i odetchnął, patrząc z dumą na zdezorientowany wyraz twarzy kobiety. — Taka jest prawda, jesteśmy żałosnym prochem, rodzimy się przypadkiem i przypadkiem umieramy, cała nasza świadomość jest wytworem naszego umysłu, błędem w ewolucji, który utrudnia tylko nasze życie, oparte głównie na kopulacji. Liczy się przetrwanie, ja mu je zapewniłem, a on odwdzięcza się kretyńską wiarą w wyższe cele człowieka.

W oczach Natashy pojawiły się łzy — znów ją niszczył, zawsze tak robił, kiedy rozmawiała z nim o czymkolwiek, co choć w najmniejszym stopniu obejmowało tematykę ludzkich marzeń i wartości. Wciąż nie mogła uwierzyć, że jego ślepa apodyktyczność kiedyś nie przeszkadzała im być małżeństwem, choć z drugiej strony chyba raczej przeszkadzała, skoro po piętnastu latach małżeństwa w końcu się rozstali.

— Nicolas nie chce cię do niczego przekonywać, prosi cię o zwykłą obecność. Brakuje mu ciebie, oddaliłeś się od nas. Elizabeth też to czuje.

Przypomnienie mu o tym, że ma córkę, wprowadziło go w niesmak — nie chodziło ściśle o jej osobę, ale o fakt, że uparła się, by zostać tancerką. Tancerkę w zimnym świecie robotów, transakcji i skurwieli można określić tylko najniższym stopniem przymiotnika słowa „żałosny”, ale takiego nie wymyślono, bo nikt nie spodziewał się, że ktoś marzy o tym, żeby tańczyć.

— Wyrażanie, jak ty to nazywasz, piękna w świecie, który zupełnie go nie posiada, jest najbardziej idiotyczną rzeczą, jaką można sobie wyobrazić. — Zrobił kolejny głęboki łyk, którym opróżnił szklankę, i właśnie przypomniał sobie, jak bardzo przyjemne jest wygarnianie komuś tego, co leży na sercu. Uśmiechnął się sam do siebie. Natasha zaczęła płakać, to wprawiło go w jeszcze lepszy nastrój. — Nie ma sensu się okłamywać, złotko, wszystko ma swoją cenę.

— Zawsze to ja czytałam im bajki, a one chciały usłyszeć też twój głos…

— Przestań się pogrążać. Świat, który im pokazujesz, opiera się na wymysłach, jest kaleki i zakłamany.

— Więc stwórz lepszy…

Ekran znikł, Natasha rozłączyła się, choć Davies nie spodziewał się takiej reakcji z jej strony, a już na pewno nie w momencie, w którym zaczynał się dobrze bawić. Nie zastanawiając się niepotrzebnie nad tym przez ani jedną chwilę, poszedł do łazienki. Szare kliniczne pomieszczenie nie posiadało niczego poza umywalką, półką z kosmetykami, lustrem, kabiną czyszczącą, ubikacją i okrągłą obręczą ustawioną nad koszykiem, do której wrzucił swoje ubranie. Czujnik wypełnił obramowanie niebieskim światłem, a ubranie po przejściu przez nie wpadło do koszyka — było już czyste i pachniało świeżością, a materiał niewymagający prasowania po wyjęciu z laserowej kabiny pozwalał je od razu na siebie włożyć. Ujął w dłoń marker zastępujący legendarną szczoteczkę do zębów i białym światłem przejechał do zębach, po czym przepłukał usta wodą. Na pożegnanie wizyty w łazience przyjrzał się swojej pomarszczonej śladami czasu twarzy, skąpanej w siwiejących włosach. W tej samej chwili pomyślał o projekcie SC-Omega i zaklął w duchu. Po tych wszystkich latach, które poświęcił dla MEJBA, tak się odwdzięczają… kradną te, które jeszcze pozostały.

— Cholerna planeta. Zrobimy to szybko i wracamy z powrotem.


Port kosmiczny Pionieer — Północno-zachodnia Walia. 11 listopada 2059, następny dzień


Dookoła rozbrzmiewał wydźwięk dziesiątek silników fotonowych, które od kilku lat umożliwiały ludziom rekreacyjne podróże na Marsa — centrum cybernetycznej rozrywki, najbardziej popularny i prestiżowy, niemal jedyny akceptowany sposób spędzania urlopów dla mieszkańców niemal zupełnie pozbawionej zieleni ziemi, i jak każdy istniejący luksus, przeznaczony został jedynie dla klasy wyższej. Sztuczna atmosfera, syntetyczna flora w postaci niespotykanej nawet w okresie jury oraz zapierające dech w piersiach wizualizacje fauny prezentującej najbardziej absurdalne pomysły istot fantastycznych (bardziej lub mniej przypominających ludzi) pozwalały odrywać się od pracy, którą większość aranżowała w domach, z pozycji leżącej sterując robotami wykonującymi za nich niemal wszystkie obowiązki. Fantazja każdego biednego człowieka — podróż na Marsa i ujrzenie form życia innych niż roboty albo ludzie — lub dla tych, którzy jeszcze pamiętają czasy istnienia zoo, parków, lasów, szansa przypomnienia sobie iskrzących lat młodości, położenie się na plaży, na której piasek (po eliminacji terenów nadbrzeżnych przez urbanizację człowieka w połączeniu z naturalnych działaniem przypływów) wydaje się być złotem, jaki na ziemi można jeszcze zobaczyć tylko w niezamieszkałej od lat Afryce, czerwonej strefie, gdzie temperatura przez totalne zdegradowanie strefy ozonowej permanentnie przekroczyła osiemdziesiąt stopni Celsjusza. A wszystko przez rozwój technologii i nieustanną podróż człowieka w stronę coraz to większych osiągnięć — to z tego samego powodu Sophie Collins dziesięć lat temu, po świeżo rozpoczętym doktoracie z botaniki, została zmuszona rozpocząć drugi z zakresu genetyki, który dał jej posadę w MEJBA i po niedługim czasie pozwolił wspiąć do najwyższego kręgu naukowców. To właśnie przez ów technologię, mijając się z powołaniem, znalazła się tutaj i pośród wydźwięku silników fotonowych czekała na rozpoczęcie przygotowań do startu jej promu, mające zostać ogłoszone w wielkich megafonach, przekraczających bezpieczną dla uszu dawkę decybeli.

— Mamy jeszcze czas — powiedziała do męża, który opierał się o maskę pojazdu Sativ Pro — najbardziej zbliżonego wynalazku do starych samochodów, które jeszcze nie posiadały generatorów elektrycznych zsynchronizowanych z ciągnącymi się pod powierzchnią nawierzchni drogowej szynami, umożliwiających osiąganie zawrotnych prędkości (przy których zwrot „wiatr we włosach” zmienił się w określenie „urwanie głowy oporem wiatru”) oraz bezkolizyjność, przy której nikt nie mógł opuścić własnego pasa jezdni albo zbliżyć się na niebezpieczną odległość do innego pojazdu, człowieka czy robota.

— Przy tobie już dawno nauczyłem się, że słowo „czas” oznacza „chwilę”. — Silną dłonią objął jej szyję, a spowite zapachem jaśminu włosy oplotły jego palce. Spojrzał w jej bystre szafirowe oczy, poetycko w nim zakochane. — Chciałbym zatrzymać cię na zawsze…

— Nie to obiecywaliśmy sobie na naszym ślubie, prawda? — Przejechała dłońmi po jego marynarce, dwoma palcami złapała krawat i wyprostowała go, próbując zająć czymś ręce, by przybić do nich wzrok i nie spojrzeć zbyt głęboko w oczy swojego męża, bo wtedy mógłby wyczytać z nich prawdę o tym, jak krótkie potrafi być „zawsze”.

— Obiecywaliśmy sobie miłość, i moja cię nie opuści, choćbyś miała nigdy nie wrócić.

Jego słowa sprawiły, że się zaśmiała; to dało jej odwagę, by spojrzeć w jego oczy. Znad wielkiego nosa i idealnie ogolonej brody (pomimo tak krótkiego poranka) wpatrywały się w nią. Zawsze mogła w nich tonąć, na bezwietrznym morzu jego duszy dryfować w nieznane lecz bliskie sercu przystanie; nawet wtedy kiedy jeszcze nosił okulary, nim operacyjnie przywrócili mu doskonały wzrok — to dla niego nie nienawidziła ludzi, on ją ocalił; i wciąż uwięziona między ich utopijną krainą marzeń a zmechanizowanym siłą twórczą człowieka światem potrafiła odkrywać znaczenie słów „być kochaną”. Ale teraz chciała się przed nimi schować, bo wiedziała, jak dobrze ją znały — tak bardzo, że widziały w niej prawdę, o której nie chciała mu powiedzieć. Zmierzwiła jego niekrótkie czarne włosy, czując w głębi, że robi to ostatni raz.

— Zaopiekuj się Lucy i Caroline, kochaj je tak mocno, jak kochasz mnie.

— Kochanie… — Wierzchem dłoni delikatnie pogładził jej policzek, dostrzegł nutę smutku pośród czystego szafiru jej oczu. — …mówisz tak, jakbyś miała nie wrócić. A to tylko kilka tygodni, może miesięcy. Stęsknisz się tak bardzo, że po powrocie rzucisz tą pracę.

— Ale chcę to usłyszeć…

Palcem wskazującym skierował jej policzek w górę, by gubiące się oczy odnalazły przystań w jego wzroku, po czym wyszeptał tak ciepło, jak tylko potrafił:

— Jak mógłbym ich nie kochać? W każdym ich uśmiechu, spojrzeniu, najdrobniejszym geście widzę ciebie.

Przytuliła się do niego, ściskając go z całej siły, próbując zagubić gdzieś daleko myśl, co się wydarzy, kiedy rozrywające się z powodu jej odejścia serce będzie musiało kiedyś o niej zapomnieć. Ale wierzyła, że odnajdzie tą cząstkę niej samej, która pozwoli mu dalej żyć i kochać ich córeczki. Tylko jak ma być szczęśliwy… bez niej?

Za ich plecami rozległ się świst śmigła helikoptera i niemal w tej samej chwili w wielkich głośnikach megafonowych pojawiła się kobieca, lecz całkowicie pozbawiona wdzięku, komenda:

— Prom naukowy Speeder F18 organizacji MEJBA gotowy do startu, Alexander Davies i Sophie Collins proszeni są o udanie się na pokład. Powtarzam: prom naukowy SpeederF18 organizacji MEJBA gotowy do startu, Alexander Davies i Sophie Collins…

Już czas się pożegnać, tylko jak to zrobić? Jak pożegnać kogoś, kto bez ciebie nie potrafi żyć, a ty bez niego jesteś tylko cząstką tego wszystkiego, co spotkało cię w życiu, bo wszystko, co najpiękniejsze, pochodzi właśnie od tej osoby? Sophie przytuliła się do Aarona, pomyślała o Lucy i Caroline, ich śpiących twarzyczkach, na które rano patrzyła, prosząc jakąś siłę wyższą, jakiegoś boga, żeby je ocalił, choć nigdy nie wierzyła w jego istnienie — zawsze za przyczynę wszelkiego dobra brała anielskie struny ludzkiego serca, raz na jakiś wybrzmiewające pełną nadziei pieśń miłości, pomiędzy strofami której ludzi trzeba po prostu kochać na siłę.

— Kocham was. — Nie czekając na odpowiedź, odwróciła się od męża i minęła barierki. Łza w jej oku podrygiwała niespiesznie wraz z krokami, zbliżającymi ją do stojącego w pozycji poziomej promu z wygrawerowanym granatowym napisem MEJBA, pod którym mniejszymi literami na tę samą długość znajdowała się przepełniona cyframi i literami nazwa modelu Speeder, pochodzącego z najnowszej serii pojazdów początkowo produkowanych wyłącznie dla NASA. MEJBA miała jednak do dyspozycji o wiele bystrzejszych, a zarazem przebieglejszych naukowców, pozyskiwanych sieciami zarzucanymi przez łowców talentów na całym świecie — oni ulepszyli także sondy NASA serii Pion, i to właśnie jedna z nich, AK134, odnalazła Sanatris. Speedery posiadały trzy działa fotonowe: jedno główne i dwa mniejsze obrotowe, które pozwalały jej startować z pozycji poziomej, a także płynnie lądować (dzięki sztucznej grawitacji nie przeszkadzało to załodze od samego wejścia na pokład czuć się swobodnie).

Po zaniku poszlak dotyku ciepłych i opiekuńczych dłoni jej męża, jedyną fizycznie namacalną cząstkę życia Sophie stanowił uchwyt walizki, która potęgując potencjał energii kinetycznej dłoni, poruszała się niemal bez wysiłku w kierunku drogi, lewitując kilkanaście centymetrów nad ziemią. Kiedy znalazła się w połowie drogi do promu, z helikoptera (którego dwie mieszczące śmigła obręcze na moment zamilkły) dumnym krokiem wyszedł mężczyzna w czarnym połyskującym płaszczu i przyciemnianych okularach, osłaniających jego oczy przed wiatrem, słońcem, a także przed ludźmi, twierdzącymi że są one zwierciadłem duszy i w rzekomo altruistycznej trosce zadającymi pytania tyczące przepełniającej go (lecz tak naprawdę urojonej w ich umysłach) pustki. A pustka w rzeczy samej nie imała się jego osoby: pomimo niemal sędziwego wieku był szanowanym naukowcem, który z dumą patrzył na wszystko, co stanowiło jego zasługę; niewzruszony i nieustraszony, posiadający zasady, lecz pozbawiony wartości, miał wszystko to, co było warte uwagi, ale nie zalatywało poetyzmem, wspaniałomyślnością albo naiwnością; doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że świat jest niczym więcej jak tylko chwilowym stanem rzeczy, pozornie prawdziwym jedynie z subiektywnego punktu widzenia. W ogóle nie przejmował się tym, że jego helikopter wylądował na polu startowym dla promów, wiedział, że nikt nie zwróci mu uwagi, i nie chodziło o jego pozycję społeczną, tylko oporną osobowość, z pozoru zobojętniałą, lecz bezwzględną, jeśli wejść jej w drogę. Ściskając w dłoni uchwyt walizki, ruszył przed siebie tak dumny jak wiatr, który rozwiewał spód jego płaszcza. Oto on, Alexander Davies, którego diabelskie struny serca nigdy nie wygrywały pełnej nadziei pieśni miłości.

— Witaj, Sophie — powiedział, kiedy pozostawiony przez niego helikopter powrotnie zrywał się do lotu. Zamiatane powietrze rozwiało kobiecie włosy i odsłoniło idealnie jasną cerę. Jej oczy (które szybko otrzymały sygnał, że zaczął się kolejny dzień pracy i między duszą a światem trzeba postawić mur) popatrzyły na swojego współpracownika formalistycznie, uniemożliwiając mu odczytanie chociażby jednego wersu snutego przez wciąż nie mogące się pogodzić z nieuchronnością spraw myśli.

— Cześć, Alexander. — Nie przystając nawet na ułamek sekundy, uświadomiła Daviesowi, że nie zamierza wymieniać z nim (nie)grzeczności (jak z kimkolwiek z współpracowników) i tylko służbowy cel ich spotkania ją interesuje.

— Wciąż przeciwna inicjatywie projektu? — zapytał, gdy znaleźli się przy metalowych schodach, prowadzących na pokład promu. Sophie przystanęła w połowie i odwróciła się w stronę towarzysza w akcie dezaprobaty:

— Z całym szacunkiem, ale jeśli w tej organizacji istniałaby chociaż jedna osoba, którą interesowałoby moje zdanie, z pewnością nie byłbyś nią ty. — Odwróciła się i pośród postukiwania obcasów wkroczyła przez uniesiony właz do środka pojazdu. Przystanęła przed wewnętrznymi drzwiami i zręcznym ruchem przyłożyła dłoń do laserowego skanera, który ją zidentyfikował. Dopiero kiedy towarzyszący jej Alexander zrobił to samo, drzwi rozsunęły się. Wklęsłe sine ściany zaprowadziły ich do przytulnej poczekalni, nadziewanej wygodnymi krzesłami (w dobie wynaturzonego bezpieczeństwa pojazdów pozbawionymi pasów), wyposażonej w stół, gdzie leżały dwie talie kart, w wyniku czego miejsce przypominało bardziej nowoczesną kantynę niż sektor pokładu promu kosmicznego. Większość ścian zasłonięto interaktywnymi obrazami — gdzie kolory uwięzione za szklaną szybą nieustannie tworzyły zmieniające się pejzaże, odzwierciedlając kontrast cech zawartych w nich cieczy (nie mogących ulec kompletnej syntezie i wciąż podlegających szeregowi tych samych reakcji) — symbolami upadku malarstwa, tradycyjnie zastąpionego przez naukę.

Kiedy Sophie usiadła i położyła na sąsiednim krześle torebkę, drzwi poczekalni rozsunęły się i pojawił się w nich idealnie ogolony mężczyzna w poukładanych włosach i zbyt młodej aparycji jak na pracownika MEJBA. Jego twarz natychmiast zajęła właściwe miejsce we wspomnieniu wczorajszego dnia, gnieżdżąc się wśród grona wybrańców na sali obrad, z podziwem przytakujących Williamowi Bradleyowi. Davies zajmujący miejsce po drugiej stronie stołu zmierzył młodzieńca wzrokiem, próbując powstrzymać własną niechęć, wmawiając sobie, że nadzorowanie podróży promów to brudna robota, którą ktoś po prostu musi wykonywać, a nikt się nie nada do tego lepiej niż ten jajogłowy delikwent — jednak myśl, że wcale nie uśmiecha mu się długa podróż na planetę, gdzie poza nudną pracą nie czeka go nic, zostawiła go z wrażeniem, że w MEJBA to właśnie jemu samemu przysługuje wykonywanie najbrudniejszej roboty.

— Myślałem, że te promy sterowane są przez centralę i nie potrzebują przyzwoitki — rzucił z udawaną niepewnością. — Tak mi się wydawało, kiedy nadzorowałem proces przeprogramowywania ich systemu na kompatybilny z komputerem głównym.

— Pan Bradley prosił, żebym osobiście monitorował waszą podróż do bazy — odparł tonem pozbawionego intuicji ucznia, zatopionego lekturze podręczników.

— Mam nadzieję, że nie po to, by umilić nam czas.

Naukowiec złapał w dłoń talię kart, która po osunięciu jednej z nich ruchem kciuka przestała być jednolita i rozsunęła się na wzór wachlarza. Po szybkim ruchu dłoni znów złożyła się w całość, a zupełnie nieporuszony tym zjawiskiem Davies odłożył ją na stół.

— W razie potrzeby będę w kadłubie głównym — zaapelował młodzieniec i wyszedł.

Sophie robiła wrażenie ignorującej ich rozmowę, z nieokiełznanym zamyśleniem na twarzy wpatrywała się w wirtualne okno, pokazujące gwiazdy, które zmieniały się w ledwo zauważalne świecące linie.

— To żenujące — powiedział Alexander, wbijając wzrok w pustą lukę między obrazami.

— Słucham? — zapytała Collins, odwracając się w stronę współpracownika.

— Okno. Każdy kretyn wie, że obraz symuluje mniejszą prędkość, ale nie każdy z tych kretynów zdaje sobie sprawę, że skala prędkości w porównaniu do rzeczywistej wynosi jeden do kilku tysięcy. W świetle faktu, że w ciągu jednej sekundy przebywamy tysiąc lat świetlnych, ta ich aranżacja pomieszczeń aż kłuje w oczy. Mogliby zamieścić zamiast okna jeszcze jeden z tych kretyńskich obrazów.

Sophie zmarszczyła brwi, po czym jej twarz znów przybrała pogodny wyraz.

— Chodzi ci o fałsz, tak? — zapytała. — Pozory? Ale przyznasz, że każdy w jakieś wierzy, każdy ma swoją iluzję. — Znów spojrzała w wirtualne okno.

— I tu się nie zgodzimy. Nie każdy żyje w kłamstwie.

— A William? — Jej inteligentne oczy spojrzały na współpracownika. — Nie powiesz chyba, że jego wiara we władzę nad wszechświatem nie jest złudzeniem?

— Nie bardziej niż wiara w jego duchowy potencjał, jeśli tak mogę nazwać twoje stanowisko w sprawie obrony Sanatris.

— Jeśli uważasz, że to bzdura, to dlaczego mu tego nie powiesz?

— A dlaczego miałbym to robić, skoro jak sama powiedziałaś, każdy ma swoją iluzję?

— Bo jest twoim przyjacielem. Zupełnie nie ruszają cię jego złudzenia?

— Co do przyjaźni, opiera się ona na tym, że bardziej niż inni liczy się z moim zdaniem, a co do złudzeń, jest zarówno moim pracodawcą jak i człowiekiem, który po części doprowadził MEJBA do pozycji, w której teraz się znajduje. I gdyby nie jego pieniądze i spokój, zbudowany dzięki separacji od takich ludzi jak ty, uważałbym całą MEJBA za bezwartościowe gówno, jeśli łaskawie mogę się tak wyrazić.

Uznając, że zakończył rozmowę, strzepnął rękaw płaszcza i odsłonił błyszczący platynowy zegarek. Kiedy złapał go drugą ręką, obręcz przytwierdzająca go do nadgarstka zdematerializowała się, pozostawiając w dłoni tylko okrągły wyświetlacz, który położył na stole przed sobą.

— Wierzysz w logikę — stwierdzenie Sophie, wciąż patrzącej w jego szare i pozbawione zainteresowania rozmową oczy, oderwało go od minikomputera. Rzucił jej zniecierpliwione spojrzenie zażenowanego i zdruzgotanego koniecznością ojcostwa człowieka, który musi przytakiwać swojemu dziecka, słysząc napływającą falę bzdur, byle tylko przez szczerość nie uniemożliwić jego rozwoju. — Uważasz, że jeśli twoje przekonania będą oparte na czystej logice, to zawsze unikniesz pomyłki.

— Czy jako naukowiec, Sophie Collins, chcesz powiedzieć, że logika nie definiuje praw rządzących światem? W czasach, kiedy ludzie wierzyli, że przed wielkim wybuchem nie było nic, można by na siłę się z tobą zgodzić, ale teraz, kiedy fizyka kwantowa wyjaśnia proces wyłania się uporządkowanych cząstek z zupełnego chaosu, określając za pomocą namacalnego wzoru powstanie czegoś z niczego, na twoje stanowisko nie ma miejsca. Nim się urodziłaś, naukowcy zabijali się w walce o to, która dziedzina najlepiej opisuje świat, ale zdefiniowanie nieskończoności zburzyło podwaliny wszelkich ucieranych od wieków definicji. Wszystko to prowadzi do tego, że w całym wszechświecie nie ma nawet najmniejszej luki na podejrzenia, iż istnieje cokolwiek, co nie działałoby wedle logiki, jaką zbudowaliśmy za sprawą nauki. Przecząc logice, przeczysz założeniom, na podstawie których prowadzisz tę bezsensowną rozmowę.

Nacisnął jeden z miniaturowych przycisków znajdujących z boku minikomputera, wskutek czego w powietrzu pojawił się ciemnozielony ekran wsparty na strumieniu światła bijącego z wyświetlacza. Paroma ruchami palca w powietrzu, w mozaice migotliwych zdań i numerów, włączył stronę wypełnioną napisami, wzorami i kodami, zatytułowaną „PROJEKT SC-OMEGA”.

— Teraz proszę mi wybaczyć, ale pozostało mi czterdzieści minut na zaznajomienie się z projektem. Ty już pewnie to zrobiłaś.

Sophie Collins wstała, zabrała z siedzenia obok swoją torebkę i ujęła uchwyt swojej walizki.

— Obyś nie zdążył się pomylić — powiedziała, po czym ruszyła w stronę wyjścia.

— Dokąd idziesz? — zapytał Davies z ukrytym niedowierzaniem.

— Także zaznajomić się z projektem. Nie będę ci przeszkadzać.

Nim drzwi za nią zdążyły się zasunąć, sąsiednie już się otwierały, ujawniając przed Sophie identyczną do poprzedniej poczekalnię. Te same krzesła, obrazy i to samo naiwne okno. Usiadła przy nim, położyła torebkę i zaczęła przyglądać się milionom wirtualnych gwiazd, niczym promienie lasera pojawiającymi się i znikającymi. Nie do końca wiedziała, czy bardziej przeszkadzała jej obecność Alexandra czy myśl, którą pozostawił w jej umyśle: Jak to możliwe, że ludzie wyjaśnili tak wiele niewiadomych, potrafią przedłużać sobie życie, budować kopie zapasowe własnych organów, ale nie potrafią stworzyć dla niej nowego mózgu?

Nawet klony zwierząt, które posiadają dokładnie taki sam stan danych w tym organie, nie są tymi samymi istotami. Oczywiście, nikt poza nią w to nie wierzył, ale ona przyglądając się im z bliska, wiedziała, że każda istota, nieważne jak podobna do innej, jest odrębna. To dlatego nie pozwoliła sklonować siebie w celu wyhodowania mózgu do rzekomo możliwej transplantacji — nie da się z dwóch osób stworzyć jednej, to uśmierciłoby zarówno dawcę jak i biorcę. A nawet gdyby się udało, jej córeczki wyczułyby, że to już nie byłaby ona. Nauka definiuje wszystko, ale nie ma pojęcia o duszy… I gdzie w tym wszystkim logika?


Tajna baza MEJBA, sektor teleportacji — Galaktyka Andromedy. Czterdzieści minut później


Ich oczy spoglądały na maleńki obłok iskrzącej się energii, przybierający obraz kuli, choć jednocześnie wciąż zmieniający kształt, jawiący się tysiącami kolorów, ale nie pozwalający zidentyfikować żadnego z nich. Pomimo sześciu olbrzymich słupów, naszpikowanych światłowodami, zbiegających się w trzy skrzyżowane łuki w punkcie, przez który hipotetycznie przeprowadzając linię pionowo do podłoża, przecięłaby ona obłok energii; półokręgu komputerów stojących za plecami piątki przyodzianych w białe fartuchy naukowców; i olbrzymich generatorów, mieszczących się w gigantycznych tubach, zajmujących więcej powierzchni niż cała reszta — obłok wydawał się być centrum nie tylko tego pomieszczenia, ale całego wszechświata.

Wysoko ponad ich głowami rozsunęły się drzwi. Tuż za balustradą pojawiały się dwie postacie w czarnych płaszczach. Pierwszą z nich był siwiejący mężczyzna, dumnie patrzący przed siebie, a drugą drobna kobieta o szafirowych oczach, zupełnie niepasująca nie tyle do grona naukowców, co do całego ziemskiego świata. Stukot obcasów Sophie, wydobywający się zza blasku wylakierowanych butów Alexandra, odliczał sekundy do spotkania z grupą czekających na nich naukowców, którzy prowadzili ich wzrokiem w stronę blaszanych schodów, sięgających niemal pod same morze generatorów.

Gdy zeszli na dół, pierwszy przywitał ich najwyższy z naukowców (zrobił krok naprzód, zostawiając pozostałą czwórkę towarzyszy w tyle), którego wypełniająca źrenice ekscytacja graniczyła teraz niemal z obłędem.

— Witaj, Alexandrze — William Bradley poklepał przyjaciela po ramieniu, następnie przywitał Sophie skinieniem głowy. — Panno Collins…

Dwoje z pośród pozostałej czwórki ruszyło w stronę komputerów. Pozostali stanęli obok swojego szefa. Żaden z nich nie dorównywał mu wzrostem, chociaż pierwszy był tak umięśniony, że wydawał się olbrzymem. Miał ogoloną niemal na łyso głowę i grubiańskie rysy twarzy, nie wydawał się być bystry, ale świat pełen specyfików pomagający na niemal każdą ludzką niechcianą cechę osobowości uczynił z niego naukowca, pioniera technologii wojskowej; którego ojciec, ponad trzydzieści dwa lata temu biorąc udział w pracach nad robotami-szpiegami dla NATO, dał mu przepustkę do świata nauki i zapewnił posadę, i gdyby nie sukces wspomnianych prac, jego syn spędziłby z pewnością całe życie na wojnie. Podobnie jak Bradley, pochodził z USA. Drugi mężczyzna, niski i chudy Kanadyjczyk, którego jedynie pomarszczona upływem czasu twarz dawała do zrozumienia, że był, podobnie jak towarzysz, czterdziestoparolatkiem, chociaż hektolitry kofeiny i nikotyny doprowadziły go do ruiny. Kosmyk czarnych poskręcanych włosów przysłaniał jedną z soczewek jego okularów (noszonych raczej z przyzwyczajenia, gdyż od dziesięciu lat na świecie nie było nikogo, nie licząc klasy niższej, kto posiadałby jakąkolwiek wadę wzroku). Jego historia wydawała się pospolita, przypominała życiorys prawie każdego pracownika MEJBA: studia ukończone na jednym z najlepszych uniwersytetów świata, z jednym z najlepszych wyników, praca dla rządu i światowych korporacji zakończona werbunkiem przez Williama Bradleya do najnowocześniejszej jednostki badań na świecie; następnie pod wpływem długotrwałych relacji został wyłoniony z rzeczy geniuszy i przydzielony do sektora tajnych badań, gdzie stał się jednym z dwudziestu pięciu osób na świecie wiedzących o istnieniu Sanatris.

— Alexandra Daviesa znacie, a Sophie Collins kojarzycie zapewne z wczorajszego zebrania — powiedział William do towarzyszy. — Dotychczas dowodziła zespołem w sektorze rozwoju genetyki. To jej zawdzięczamy powodzenie projektu SC-A. Panno Collins… — zwrócił się do nieporuszonej nadmuchiwaną formalnością przedmowy. — To jest Walter Spelman, sekcja bezpieczeństwa… — Olbrzym o grubiańskiej twarzy podał jej dłoń, następnie przywitał ją jego chudy towarzysz. — Matthew Howard, sekcja łączności i komunikacji. Odbędą podróż z wami.

Cała piątka odwróciła się i podeszła do jednego z sześciu słupów, rozstawionych wokół fioletowej platformy, wykonanej ze specjalnego stopu materiałów. Za śladem spojrzenia Williama oczy wszystkich skierowały się na błyszczący przed nimi obłok.

— Oto nasz cud — powiedział tak wzniosłym głosem, jakby rozpoczynał kolejne ale zupełnie inne od każdego z poprzednich iluzjonistyczne przedstawienie. — Materia fotonowa, dowód że teoria zależności cząsteczki i fali, krytykowana przez każdego znanego naukowca, który nie sprostał podjęciu rzetelnego sprawdzenia jej hipotezy, okazała się słuszna. Kawałek pola stanowiącego idealną jedność, strzępek przestrzeni więcej wart niż cała ziemia. Garść absolutu, prawdziwej natury wszechrzeczy, do której od zawsze dążyli szaleńcy, oświeceni i wyznawcy filozofii wschodu. Tak, przyjaciele, stworzyliśmy samego Boga. I ten Bóg wyśpiewa nam wszystkie mieszczące się w przestrzeni wszechświata tajemnice. Zaczynajmy!

Davies bez zbędnych ceregieli stanął na podeście, położył walizkę, splótł dłonie z tyłu i uniósł głowę bezinteresownie, przypominając człowieka czekającego na odjazd metra, przeciągającego się czasowo z powodu nieokrzesanych podróżnych, niemogących znaleźć sobie miejsca. Walter i Howard ruszyli w ślad za nim.

— Tylko nie przekraczajcie granicy wewnętrznego okręgu, żeby przypadkiem nie dotknąć ogniska — rzucił William ojcowskim tonem, w zamyśle przeznaczonym bardziej dla profilaktyki niż wyrażania troski. — Nie potrzebujemy kolejnej czarnej dziury, w dodatku w miejscu naszej bazy.

— To niepotwierdzona hipoteza — stwierdził Davies, patrząc na kobietę, która przystanęła krok przed skrajem platformy. — Długo będziemy czekać, Sophie?

— Spokojnie, Alexander — powiedział Bradley — każdy człowiek posiadający niezaburzony instynkt samozachowawczy, musi zwalczyć opory, by z niezależnej materialnej egzystencji zmienić się w stan kwantowy obcego kawałka materii, w dodatku współtworzony z ludźmi o odmiennych poglądach.

Sophie weszła na podest, po czym spojrzała na Bradleya podporządkowanym, aczkolwiek pewnym siebie wzrokiem naukowca.

— Możemy zaczynać.

— Zatem widzimy się za dwa tygodnie. Proszę do tego czasu przygotować projekt zgodnie z wytycznymi.

Z generatorów dobiegło głośne dudnienie, które odbijało się wzdłuż wysokich ścian pomieszczenia. William Bradley spokojnie patrzył, jak pomiędzy słupami tworzyła się olbrzymia błękitna kapsuła, mogąca pomieścić sto osób. Z każdą sekundą stawała się coraz bardziej nieprzeźroczysta, by po chwili zmienić się w niebieską kulę. Cały podest, na którym stali, zawierał się w środku sfery i po nagłym zniknięciu kapsuły, jedyne co pozostawił po naukowcach to zamierające echo dudnienia generatorów.

Błękitna planeta

Baza naukowa S1 — Sanatris, 11 listopada 2059, następny dzień


A oto i ona — Sanatris. W całości schowana pod niebieską mgłą, dryfującą w niezbadanej otchłani wszechświata niczym statek widmo pogrążony w oceanie tajemnicy; pokryta rubinowo-turkusową roślinnością, wyłaniającą się z błękitnego podłoża, twardszego niż diament; rządzona własnymi prawami, prostymi i jasnymi jak przebłysk geniuszu, lecz nietykalnymi niczym skrzydła motyla — zbyt nieskazitelna, by mogły jej dotykać ludzkie myśli, zbyt doskonała, by umysł kiedykolwiek dorósł do wiary w jej istnienie…


Nim którykolwiek z zebranych zdążył mrugnąć okiem, niebieska osłona znikła i ukazała ogromne pomieszczenie, którego tytanowe ściany wysoko nad nimi zbiegały się w kopułę. Tuż za granicą fioletowego podestu, ograniczającego strefę teleportacji, rozpościerały się dziesiątki okręgów stanowiących schody, tworząc razem wystrojoną w tysiące błękitnych świateł stożkową piramidę, u szczytu uwieńczoną obłokiem materii fotonowej. Na samym dole, nad łukiem zbudowanym z komputerów usadowiono szereg niebieskich ekranów, naszpikowanych setkami wzorów i danych wymaganych do przeprowadzenia teleportacji. Przy sprzęcie stał średniej budowy naukowiec, jego długie jasne włosy, nieogolona broda i dziko połyskujące oczy kreowały go raczej na odludka niż reprezentacyjnego pracownika MEJBA. W pierwszej chwili tego nie dostrzegli: ze szczytu schodów widzieli tylko czubek jego czupryny i zarys pożółkłych dłoni, wyłaniających się spod białych rękawów.

Alexander ruszył pierwszy i mało uważnie prześledził wzrokiem szereg pionowych generatorów, obstawiających ściany (niczym mistyczni strażnicy doglądający bezpieczeństwa świętego wynalazku MEJBA), lecz sumiennie pozostawiających w niej luki, gdzie mieściły się drzwi prowadzące do wewnętrznego pierścienia. Zdziczały naukowiec kiwnął do niego głową, nim jeszcze zdążył podać mu dłoń.

— Thomas Garretson. — Przedstawił się, pomimo antysocjalnego wyglądu wydawał się być inteligentnym i poważnym człowiekiem. — Technik S1.

— Alexander Davies, sektor specjalny. Nie widziałem cię na zebraniu, William nawet o tobie nie wspomniał.

— Pewnie dlatego, że jestem tu tak długo. Widocznie zaczął traktować mnie jako nieodłączną część tej bazy.

Walter podszedł jako następny, przeprowadził niedbały proces autoprezentacji (nie mieszcząc w swojej wielkiej głowie faktu, iż spotkali się już wcześniej), po czym zmierzył naukowca chełpliwym wzrokiem:

— Mam nadzieję, że nie jesteś klonem.

Thomas drgnął, widząc jego wielką posturę i beznamiętną twarz. Długotrwały proces regresji społecznej zachwiał jego zaufanie do własnej percepcji, wskutek czego samorzutnie powołał się na przeświadczenie olbrzyma o zupełnym braku możliwości wcześniejszej wzajemnej introdukcji.

— Ktoś musiał pozostać w bazie.

Spelman w odpowiedzi poklepał go po ramieniu.

— Żartowałem. — Niemal zupełnie stłumił własną odpowiedź gburowatym śmiechem, odszedł krok, a jego olbrzymie plecy odsłoniły chuderlawą sylwetkę swojego towarzysza.

— Matthew Howard, sektor łączności i komunikacji.

Nim Thomas zdążył przerwać uścisk kościstych długich palców, jego wzrok przykuły szafirowe oczy, których czysta barwa wydawała się bardziej urzekająca niż cała panorama ekranów komputerów za jego plecami. Smukła kobieta stanęła obok Howarda i wysunęła delikatną dłoń.

— Sophie Collins, sektor genetyki — przedstawiła się poważnym i zdecydowanym głosem. Wysokość jej obcasów zupełnie zrekompensowała deficyt wzrostu względem najniższego spośród grona mężczyzny.

— Mamy i kobietę — powiedział Thomas, po czym podniósł dłoń towarzyszki niemal na wysokość własnej twarzy i pocałował. — Miło cię poznać.

— Nie te progi — odpowiedział mu stanowczy głos Daviesa, który przeglądał dane przy najdalej położonym komputerze. Garretson wyprostował się jak na sprężynie, gdy zobaczył zwinne palce naukowca odbijające się od wirtualnej klawiatury.

— Profesorze, tego wolno ruszać!

— Nie pamiętam, kiedy ktoś mnie ostatnio tak nazwał, ale domyślał się, że życie w opozycji do cywilizacji miało w tym swój niemały wkład — rzucił cynicznym tonem. — Możemy nie marnować czasu?

— Tak, oczywiście. — Thomas w ułamku sekundy przywrócił się do ładu, włożył dłonie w kieszenie i spróbował wyprostować łokcie, ale na przeszkodzie stanął mu nieodpowiedni względem docelowej postawy tułowia krój fartucha. — Najpierw oprowadzę was po dolnej kondygnacji, a nim pójdziemy na górną, wrócimy po wasze bagaże. Zapraszam za mną.

Kiedy skierował się do najbliższych drzwi, cała czwórka ruszyła za nim, rozglądając się po olbrzymich generatorach, które z każdym krokiem wydawały się coraz większe. Obok skanera umieszczonego w celu weryfikacji tożsamości świeciła zielona dioda, świadcząca o dezaktywacji zabezpieczenia, co dla naukowców pracujących w bazach i stacjach laboratoryjnych, gdzie żeby iść do toalety trzeba weryfikować swoją tożsamość, wydawało się zupełnie niecodziennie. Drzwi rozsunęły się, odsłaniając wewnętrzny pierścień dolnej kondygnacji: szeroki korytarz skręcający łukiem w obie strony, którego ściany naszpikowano drzwiami, a w podłogę co kilkanaście metrów wbijały się zabezpieczone barierkami schody, prowadzące do pierścienia górnej kondygnacji. Spellman podszedł do najbliższych z nich, stanął na pierwszym stopniu, który natychmiast został wprawiony w ruch wraz z pozostałymi i lada chwila zniknął w kwadratowej wnęce tytanowego sufitu.

— Walter już tutaj był — wyjaśnił Thomas, dopiero teraz odpowiednio usadawiając wspomnianą informację w swoim mózgu, po czym przeciął korytarz i stanął przed wielkimi drzwiami, które po otwarciu ukazały przed naukowcami kolejny pierścień, tym razem znacznie węższy i pozbawiony schodów.

— Muszę zapalić — wydyszał Matthew, gdy przecinali korytarz w drodze najbliższego wejścia. Jedyną osobą, która zwróciła na niego uwagę, był Garretson:

— Nie widzę przeszkody, żeby używać syntetycznych papierosów, są nie bardziej szkodliwe niż ludzki oddech — odpowiedział i niemal w tym samym momencie drzwi przed nim zaczęły się rozsuwać.

— Nie palę syntetyków.

— Dziwniejsze rzeczy słyszałem w życiu. W sali prezentacyjnej jest wyjście na balkon, tam będziesz mógł zapalić.

— Sali prezentacyjnej? — powtórzyła Collins, ukrywając zdziwienie.

— Otóż to, Sophie… — W tej chwili rozsunięte drzwi wyeksponowały kwadratową platformę, która wraz ze ścianami przypominałaby windę, gdyby nie intensywne światło, przedzierające się do nich z diametralnie wysoko położonego sufitu. — Wejdźcie do środka.

Kiedy tak zrobili, platforma zaczęła się unosić w stronę strumienia światła i lada chwila przed oczami zebranych stanęły rzędy tysięcy siedzeń, tworzących ponad dwadzieścia kręgów, z których każdy znajdował się pół metra wyżej od poprzedniego. Ponad dziesięć metrów poniżej poziomu podłoża, na którym stali, na samym środku owalnego pomieszczenia znajdowała się wielka okrągła platforma, przypominająca raczej scenę w starożytnym teatrze niż stanowisko przeznaczone do prezentacji.

— Po co to wszystko? — zapytała Sophie, tym razem mniej skrupulatnie ukrywając zdziwienie.

Naukowcy, postępując za swoim przewodnikiem, ruszyli w dół jednym z kilkudziesięciu korytarzy przecinających kręgi zbudowane z siedzeń, z każdym krokiem znajdując się coraz bliżej okrągłej platformy.

— Ten statek zaprojektowaliśmy jako docelową bazę główną S1, pierwszą z ze wszystkich mających powstać na tej planecie. To w tym miejscu William Bradley będzie przekazywać instrukcję dla wszystkich zespołów.

— Czyli od początku to zaplanował — zauważyła Collins. — Nim przeteleportował na tą planetę ten statek, miał już dokładny plan…

— Nie rozczulałbym się nad tym — powiedział Alexander. — William nigdy nie mówi komuś czegoś, jeśli nie uznaje tego za konieczne. Jeszcze niejedno cię tutaj zdziwi.

— Nie zobaczyłem projektora — stwierdził Matthew, który pod wpływem ekscytacji niemal zapomniał o potrzebie zapalenia.

— Może dlatego, że nie patrzyłeś w górę — wyjaśnił Thomas. W tej samej chwili głowy naukowców powędrowały w górę, a oczy rozszerzyły się w zdziwieniu. Trzydzieści metrów nad podestem znajdowała się olbrzymia kopuła, o średnicy dziesięciu metrów, odwrócona sklepieniem w dół. Jej czarna powierzchnia została naszpikowana tysiącami obiektywów, z których jeden, nieporównywalnie większy od pozostałych, znajdował się na samym dole.

— Cholera, możemy zobaczyć, jak to działa?

— Jeszcze nie raz będziesz miał okazję się przekonać — odparł Garretson. Przechodząc obojętnie obok podestu zanurzył się w przeciwległy korytarz i brnąc przez morze siedzeń zaprowadził zwiedzających do kolejnej mobilnej platformy, która w mgnieniu oka przeniosła naukowców na dolny poziom, gdzie po przejściu przez drzwi znaleźli się na drugim końcu pierścienia biegnącego wokół zewnętrznych ścian sali prezentacyjnej. Przed otwarciem następnego wejścia przyłożył dłoń do skanera (pierwszy raz od początku oprowadzania), a gdy laser zweryfikował jego tożsamość, drzwi rozsunęły się…

Przed ich oczami pojawiło się niczym niezmącone gwiezdne niebo (jakby mgła wokół planety stanowiło jedynie złudzenie dla obserwatorów z zewnątrz), a zapach świeżego powietrza przeszył ich nozdrza.

Sophie wstrzymała oddech, zrobiła kilka kroków do przodu i stanęła przy balustradzie. Przed nią, pod nią — wszędzie dookoła rozciągała się niebieska powierzchnia Sanatris, zasupłana gęsto kwiatami, których turkusowe i rubinowe płatki naprzemiennie tworzyły coś na kształt dzwonków, a błękitne łodygi przeplatały się gęsto ze sobą, jakby stanowiły warstwę szytego na drutach ubrania pokrywającego całą planetę. Nieustannie kołysały się w tę i z powrotem, ale kiedy Collins spojrzała na całość, odniosła wrażenie, że rośliny ze sobą tańczą. Przez jedną chwilę zupełnie zapomniała o swojej chorobie i zupełnie niezrozumiały wydał jej się fakt, że ludzie od roku mieli dostęp do takiego piękna, a ona mogła dopiero teraz je ujrzeć. I przez jedną chwilę wydawało jej się, że pomimo pozostawionej na ziemi rodziny, cały czas pragnęła przybyć tutaj — do tego tańczącego morza najpiękniejszych stworzeń, jakie kiedykolwiek ujrzała…

— Możesz zapalić — Thomas zwrócił się do Matthew. — Nie spiesz się, następny niesyntetyczny papieros czeka cię dopiero w stołówce.

Howard sięgnął do kieszeni swojego fartucha, po czym wyjął z niego zapalniczkę oraz paczkę Black Dead, pochodzącej od jednej z niewielu firm na ziemi zajmujących się jeszcze wytwarzaniem produktów zawierających nikotynę. Po chwili sączył już w oschłych wargach żarzącego się papierosa.

— Tylko nie wyrzucaj niedopałka na powierzchnię planety.

— Wysadzi nas w powietrze? — zapytał Alexander ironicznym tonem. Następnie obojętnym krokiem podszedł do balustrady.

— Na obecnym etapie badań lepiej nie ryzykować.

Sophie wciąż trwała ujęta mistycznością roślin i aurą tajemniczości, która ogarniała jej myśli krążące wokół całego stosu informacji na temat niedokończonych badań nad prawami rządzącymi Sanatris.

— To jest piękne — wyszeptała, zupełnie ignorując obecność stojącego obok niej Daviesa, najbardziej niepożądanej osoby do rozwodzenia się na temat piękna czegokolwiek, znajdującego tak samo na ziemi, jak i w którymkolwiek innym miejscu we wszechświecie.

— Jeśli ulotność czyni w twoich oczach coś pięknym, to biorąc pod uwagę krótkowieczność tych ton chwastów, muszą one być naprawdę czymś niebywałym — powiedział Alexander, stojąc i patrząc przed siebie, z rękami założonymi za plecami.

Delikatne spoczywające na poręczy dłonie kobiety zacisnęły się i zadrżały, wydawały się tak bezbronne względem tego, co nieuchronne, a jej własne zdanie tak mało ważne w stosunku do decyzji podejmowanych przez ludzi odwiecznie kierujących jej życiem. To w takim chwilach myślała o tym, że ma Aarona, Lucy i maleńką Caroline, oni dawali jej siłę, by wierzyć, że nieuchronność ich nie dosięgnie. Już nie pamiętała, jak słaba była bez nich, nie chciała pamiętać… Ale teraz — w obliczu tego cudu, który ze wszystkich stron sięgał horyzontu, na tej obcej, skazanej na zniszczenie planecie, i chorobie, która być może nigdy nie pozwoli jej się stąd wydostać — poczuła się nieludzko słaba na myśl, że ostatnią rzeczą, jaką zobaczy i zapamięta ze swojego życia, będzie jedna z tych, których zawsze najbardziej się obawiała: ludzka próżność.

— Piękno nie jest skutkiem przemijania — odpowiedziała, a próbując zebrać się do kupy i przypomnieć sobie, że znajduje się w pracy, odważyła się spojrzeć Daviesowi w oczy, ale tak samo za tym, jak i za każdym innym razem, nie dostrzegła w nich niczego, co chociaż przypominałoby odbicie duszy. — Jest jego przyczyną.

— Zatem to, co złe albo brzydkie, jest wieczne, a to, co wzniosłe i wartościowe, przemija, tak? Po części się z tobą zgodzę, ale ja bym podsumował to inaczej… — Przez moment znów miała nadzieję, że uda jej się wydusić z niego coś ckliwego albo wartego zapamiętania, ale pomimo wykorzystania całego asortymentu siły woli przegrała walkę o jego duszę: — Tak samo jak wszechświat tworzy szereg niezmiennych procesów, tak tylko prawda pozostaje niezmienna. Jeśli coś się kończy, po prostu nią nie jest.

— Tym samym przeczysz własnemu istnieniu… Jeśli umrzesz, będzie to oznaczać, że fakt świadczący o twoim istnieniu stanowił złudzenie.

— Gdybym wierzył we własne istnienie, miałabyś rację. Ale nie wierzę w rzeczy, których nie można udowodnić, a nawet gdyby się dało, fakt ten byłby tak mało istotny, że zwyczajnie bym go zaniechał, mówiąc, że łudzić się na jawie to jedno, ale łudzić się w złudzeniu, to coś innego… Przemijanie czegoś to zwykły proces, ale przemijanie świadomości mogącej uznać coś za niestałe jest jak dzieło pisarza uwięzionego w płonącym domu, który pomimo faktu, że zaraz spłonie wraz ze wszystkim co napisze, wciąż upiera się że pozostanie w nim ma sens.

Alexander odszedł od barierki. Sophie musiała chwilę odetchnąć, i pomimo iż znów chciała utopić wzrok w tańcu tajemniczych roślin, tym razem wydawało jej się, że zamiast tańczyć, po prostu bezwiednie się kołyszą pod wpływem drgania płyt tektonicznych albo z innego powodu, który zapewne można w pospolity sposób wyjaśnić. Dopiero stwierdzenie „jestem gotowy”, należące do Matthew, który wyrzucił na metalową podłogę swojego drugiego niedopałka, pomógł jej zebrać się do kupy i wrócić myślami na pokład S1.

Gdy znów znaleźli się w głównym pierścieniu, skręcili w prawo. Minęli drzwi, nad którymi widniał neonowy napis „WYJŚCIE EWAKUACYJNE”, stanowiące jedyną hipotetyczną drogę ucieczki z bazy (nie licząc możliwości powrotnej teleportacji na Andromedę). Przystając przed kolejnymi drzwiami podpisanymi „SEKTOR GŁÓWNY”, Thomas zatrzymał się i spojrzał na Alexandra.

— Twoja pracownia, profesorze. Stąd będziesz mógł dotrzymywać nadzoru nad wszelkimi badaniami przeprowadzanymi na S1. Oczywiście nie wliczając w to sektora badań niekonwencjonalnych.

— Niekonwencjonalnych? — zapytał Davies, skrywając jednak jakąkolwiek ciekawość. Matthew o czymś myślał, zapewne o kubku kawy, której od paru godzin nie pił, dającej błogi zastrzyk kofeiny, w świetle obecnej technologii tak samo niepraktycznej jak nikotyna i tak samo nielegalnej. Z kolei Sophie, trzymając dłonie w kieszeniach, spacerowała wolnym krokiem, słuchając rozmów mężczyzn, jednak nie zatrzymując się wraz z nimi; spoglądała na kolejne drzwi, których przypisy (gdyby nie rząd liter i cyfr porządkowych znajdujących się pod nimi) wydawałyby się identyczne.

— …to, tak zwany, sektor testowy — ciągnął Thomas — do którego dostęp ma jedynie William.

— Zapewne — odpowiedział Davies, nie wykazując cienia zaskoczenia. — Dlaczego stoimy przy tych drzwiach, skoro do mojego sektora prowadzi co najmniej sześć następnych?

— Tymi będzie najbliżej do głównego komputera. Ale skoro ci się spieszy, chodźmy dalej. — Garretson ruszył w ślad za Collins. Matthew bezmyślnie dotrzymywał im kroku.

— Z całym szacunkiem, Thomasie, ale całe to zwiedzanie jest jak najbardziej zbędne i zajmuje tylko czas, który można by poświęcić na pracę albo kieliszek wermutu.

— To procedura zarządzona przez Bradleya, ma na celu ułatwienie wam pracy.

Po minięciu kilkunastu drzwi prowadzących do sektora astrofizyki, Sophie zatrzymała się przy pierwszym wejściu z napisem „SEKTOR BADAŃ WEWNĘTRZYCH”. Dopiero kiedy reszta towarzyszy dołączyła do nich, doczekała się wyjaśnienia pochodzącego z ust Garretsona:

— Tutaj przeprowadzamy procesy mające na celu infiltrację Sanatris, prowadzimy badania nad jej atmosferą, właściwościami chemicznymi, florą, mikrobiologią, i tak dalej.

— Mogę zobaczyć archiwa? — zapytała Collins.

— Będziesz miała czas, chodźmy dalej.

Następny był skład laboratoryjny, gdzie według opisu Thomasa magazynowano zapasy materiałów potrzebnych do badań, które obejmowały wszelkie znane ludziom pierwiastki i najczęściej używane gotowe substancje. Skład połączony został z sektorem chemicznym, o wiele mniejszym niż pozostałe i rzadziej użytkowanym. Mijając „ARCHIWUM GŁÓWNE”, Matthew Howard wspomniał o kawie, a Alexander przyodział jego wypowiedź kolejną wzmianką o pożyteczniejszych możliwościach wykorzystania czasu w opozycji do bezmyślnego zwiedzania.

— Jesteście najgorszą grupą odwiedzających naukowców, jaką można sobie wyobrazić — stwierdził Thomas.

— Zważając na ilość grup, jakie oprowadzasz, musisz z pewnością dużo o tym wiedzieć.

— Na litość boską! Został nam tylko jeden sektor.

— Jaki? — zapytał Matthew, przecierając dłonią przemęczoną twarz.

— Biorąc pod uwagę nieobecność doktor Collins, nie ciężko się domyślić — stwierdził Davies.

Garretson natychmiast się obejrzał i zdążył zobaczyć tylko zamykające się drzwi, prowadzące do oddziału laboratoryjnego sektora genetyki.

— Nie wierzę — Thomas mruknął pod nosem i ruszył w ślad za Sophie. Kiedy otworzył drzwi, zobaczył ją stojącą przed balustradą. Dwa metry pod nią rozciągało się morze inkubatorów, niewiele przekraczających wielkość dorosłego człowieka. Do każdego z nich przymocowano rury, biegnące w stronę znajdujących się pod samym sufitem długich tub, oraz kilkaset przewodów, prowadzących do skrzyń połączonych z inkubatorami, z których każdy posiadał rzutnik służący do projekcji wielowymiarowej. Do podestu, na którym stała kobieta, w równych odstępach przyczepiono rzędy schodów, kierujących do platformy stanowiącej drugą kondygnacje laboratorium, zupełnie niczym nie różniącą się od pierwszej. Z obydwu, niczym węże wpijające się w komputery inkubatorów, ciągnęły się grube wiązki kabli, które przed prowadzącą do następnego pomieszczenia ścianą zbiegały się i zespolone razem tworzyły tubę grubą jak pień dęba, na całej długości oplecionej tytanowym rusztowaniem oraz dziesiątkami rur, znajdującymi ujście w ścianie, gdzie ślad po nich zanikał.

— Sen Bradleya — powiedział Thomas. — Pierwszy sektor klonowania. Takich jak ten powstanie na tej planecie jeszcze czterdzieści tysięcy.

— Dokąd biegną te przewody? — zapytała Sophie, stojąc i wpatrując się w dramatyczny pejzaż kabli i rur.

— Z pewnością do twojej pracowni — odpowiedział Alexander.

— Otóż to — potwierdził Garretson. — Przewody zasilające biegną do rdzenia głównego S1, ale cała reszta to transfery informacji połączone z głównym komputerem twojej pracowni. Z kolei rury biorą swój początek w składzie sektora genetyki, skąd prowadzony jest materiał biologiczny.

— Po co kolejny skład? — zapytał Matthew, nieświadomie przecierając oczy ze zmęczenia.

— Zapasu każdego z pierwiastków w składzie głównym jest co najmniej kilkaset kilogramów, choć korzystanie z nich jest sporadycznie, w dodatku ten sam zestaw, w wystarczających do badań ilościach, znajduje się również w poszczególnych laboratoriach. To wszystko, to i tak nic w porównaniu z zapasem komórek macierzystych. Podczas produkcji będziemy potrzebować ich kilkaset razy więcej niż jakichkolwiek innych materiałów służących do badań i konserwacji statku razem wziętych. Ich skład jest tak pojemny jak skład główny. Tego wymaga pierwsza faza projektu SC-Omega. Magazyn mieści ponad tysiąc ton komórek macierzystych.

Sophie przełknęła ślinę. Starała się filtrować zasłyszane informacje i dopuszczać do świadomości tylko te, z którymi była w stanie jedynie aktualnie sobie poradzić, choć tak naprawdę wątpiła, że kiedykolwiek dotrze do niej fakt, w jakim stopniu to, co dzieje się wokół niej, przeczy jej ideom, i jak wielki udział w tym wszystkim miała sama ona.

— Ile ich jest? — zapytała.

— Czego? — Thomas wydawał się nie rozumieć jej pytania, bo chociaż wiedział, o co Collins go zapytała, wydawało mu się absurdalne, że naukowiec jej pokroju pyta o coś, co bez problemu byłby w stanie policzyć.

— Inkubatorów.

— Okrągły tysiąc. Dokładnie tyle, żeby ostatni etap fazy pierwszej, produkcja, nie przekroczył okresu dziesięciu dni.

— Czyli produkcja jednej sztuki trwa dwadzieścia cztery godziny? — zapytał Matthew, zmagając się raczej z ustaleniem stosunku ważności wiedzy na temat projektu do konieczności zaspokojenia potrzeby dostarczenia organizmowi kofeiny.

— Dwadzieścia trzy, godzina na przygotowania i opróżnienie kapsuł.

— Domyślam się, że to drogi sprzęt… — zauważył Howard. — …i nowoczesny.

— O tak — potwierdził Garretson.

— Matthew chciał powiedzieć, że takiego przedsięwzięcia nie udałoby się utrzymać w tajemnicy — wyjaśnił Davies, stojąc przed wyjściem na korytarz i czekając, aż ekscytacja jego współpracowników opadnie z zenitu.

— Oczywiście, w tajemnicy utrzymywano początkowo tylko dwadzieścia cztery inkubatory — sprostował Thomas. — Reszta powstała w ciągu ostatniego roku.

— Ty to zbudowałeś? — zapytał Howard. — Nie widzę tutaj robotów i nie słyszałem, by baza je posiadała.

— To oczywiste, że nie ja, i także nie roboty. Za pomoc w wielu badaniach i procesach produkcji używamy klony.

— Jeśli zostałem dobrze poinformowany to zaledwie dwadzieścia cztery sztuki.

— Czy zdajesz sobie sprawę, ile warta jest jedna z tych dwudziestu czterech sztuk?

— Cena i wydajność nie zawsze idą w parzę — znów przetarł twarz, dając znać wszystkim (poza Sophie, która błądziła myślami pomiędzy kapsułami inkubatorów) do zrozumienia, że to ostatni alarm wołający o zbawczą dawkę kofeiny, przekonany, że następnego zapewne nie dożyje.

— W tym przypadku się mylisz, to pewne. Czas pokaże tylko jak bardzo. Chodźmy na stołówkę. William z myślą o drogim Matthew zadbał o dożywotni zapas kofeiny w tabletach, gumach, płynie, a nawet sprayu.

— Powiedz, że tylko żartujesz.

— Nie. Ale spokojnie, kawa też się znajdzie.

— Nareszcie — powiedział Alexander i natychmiast ruszył na korytarz, jeszcze nim drzwi zdążyły się całkiem otworzyć.

Po wyjściu z oddziału laboratoryjnego sektora genetyki minęli kilka drzwi prowadzących do pracowni Sophie, gdzie kobieta miała spędzić następne tygodnie, może nawet miesiące, decydujące o jej nietrwałej przyszłości i skazanej na porażkę walce o idee, przeciwko którym sama się sprzeniewierzyła, biorąc kluczowy udział w badaniach. Nagle rozbolała ją głowa; gdyby nie to, zapewne rzuciłaby okiem na sterczący nad mijanymi drzwiami napis „Skład” i zapewne poruszyłaby kwestię nie podpisania tego pomieszczenia wielkimi literami, takimi, jakimi podpisano pozostałe pomieszczenia dolnej kondygnacji S1. Następne drzwi prowadziły do stołówki i wydawały się być tak samo dla niej, jak i dla znudzonego Alexandra oraz pieklącego się na granicy wytrzymałości Matthew biblijnym morzem czerwonym, prowadzącym na ziemię obiecaną.

Stołówka przypominała kantynę jakiegoś zakładu produkcyjnego. Stworzono ją bez rozmachu i podobnie jak w całej bazie królowały w niej odcienie głównie trzech kolorów: szarego (ściany, sufit, podłoga), białego (stoły; aneksy, zbudowane w głównej mierze z maszyn serwujących posiłki i napoje; półka, na której leżały ułożone w piękną kolumnę płaskie komputery z pozoru wydające się być wyposażone wyłącznie w trójwymiarowy wyświetlacz) i niebieskiego (proste, nieposiadające aktywacji krzesła). Oszczędzono nawet obrazów na ścianach i jakichkolwiek innych ozdób, aż ciężko było uwierzyć, że William Bradley przepuścił taki brak komfortu, mając w posiadaniu tak kolosalne fundusze. I ta nazwa: „Stołówka” — co miała oznaczać?

— Czy aby znajdujemy się tej samej bazie? — zapytał Matthew, sadowiąc się z kubkiem kawy obok Alexandra. Sophie siedziała w milczeniu po drugiej stronie stołu i spoglądała na drzwi z neonowym napisem „Droga do składu”. — Co to za miejsce?

— To tymczasowy projekt, z czasem ulegnie likwidacji wraz z zapleczem — odpowiedział Thomas. — Zastąpi go oddział konserwacji, również podlegający pod sektor genetyki. Nie było sensu inwestować w to miejsce jakichkolwiek środków większych niż minimalne. Zwłaszcza biorąc pod uwagę cel stworzenia stołówki.

— Nie rozumiem. — Howard zrobił łapczywy łyk kawy, po czym zmarszczył oczy, patrząc w oślepiający go wbity w sufit halogen; widocznie mijający brak kofeiny ustępował miejsca wszelkim objawom innych dyskomfortów.

— Tutaj odbywa się karmienie klonów. — Sophie słysząc to zdanie, uniosła głowę i spojrzała na Garretsona. — W stołówce jest sto miejsc, tyle produktów w pierwotnym zamierzeniu miał zawierać projekt SC-A, ale ich finalna wydajność okazała się wyższa od przewidywanej. Karmienie doustne oddaje lepsze rezultaty, jest to widoczne podczas ich pracy, jednak kiedy ruszy druga faza, klony nie będą już potrzebne. Nawet gdybym się mylił, i tak będziemy mieli ich na tyle sporo, że ilość przeważy nad jakością, a wtedy karmienie dożylne stanie się wystarczalne. Wszelkie fiolki do iniekcji zawierające witaminy, minerały, organiczne związki chemiczne i antyciała będą preparowane i przechowane we wspomnianym oddziale konserwacji.

— Gdzie je przechowujecie? — zapytała Collins.

— W składzie genetyki. Gdzie indziej miałyby być? — Thomas zmarszczył brwi, próbując zrozumieć sens podszyty pod pytanie kobiety.

— Mogę ich zobaczyć? — zapytała.

Garretson zamrugał z niedowierzania i skrzywił się, jakby ktoś go ukłuł. Popatrzył na Alexandra, który tylko pokręcił nieznacznie oczami. Szukanie pomocy u Matthew również skończyło się fiaskiem: właśnie dopił w skupieniu kubek kawy i ruszył w stronę aneksów po następny. Mężczyzna zrozumiał, że musi sobie sam poradzić…

— No cóż…

Nim zdobył się na wyjaśnienie, przerwał mu Howard:

— Mówiłeś, że na kantynie będę mógł palić.

— Idź na zaplecze — odpowiedział Thomas. — W maszynowni i kadłubie będziesz mógł palić, ile ci się podoba.

Kiedy Matthew zniknął za drzwiami z neonowym podpisem „Zaplecze”, Garretsson wrócił do rozmowy z Sophie:

— Za dwie godziny nastąpi wieczorna pora kamienia, ale lada moment i tak się rozejdziemy, więc proponuję zobaczyć je jutro, podczas porannej pory karmienia, jeśli tak bardzo ci zależy. Ale co do pożywienia, to proponuję zjeść na górze, nieporównywalnie lepszy komfort i wybór. Mamy też restaurację.

— Czyli to już wszystko na dziś? — zapytała.

— Tak, pracę zaczynacie od jutra.

— W takim razie dziękuję za prezentację… — Podniosła się z krzesła. — …i towarzystwo.

Sophie odeszła od stołu, ale nim zdążyła wyjść na korytarz, zdziwiony Thomas wstał i chciał ruszyć za nią.

— Pomogę ci.

— Poradzę sobie. Moja walizka potrafi lewitować, więc sam widzisz… gentelmanów już dawno zastąpiły maszyny. Do zobaczenia jutro.

Wyszła, a Thomas usiadł na krzesło i spojrzał pytająco na Daviesa. Jednak zamiast usłyszeć wyjaśnienie, dostrzegł tylko na jego twarzy lekki zarys uśmiechu zarezerwowany bardziej dla sarkazmu i egotycznej satysfakcji niż serdeczności.

— Chyba za mną nie przepada. A myślałem, że znam się na kobietach.

— Uraziłeś ją swoją ignorancją.

— Co niby takiego zrobiłem?

— Pytanie powinno brzmieć: czego nie zrobiłeś? Nie odpowiedziałeś jej bezpośrednio na proste pytanie.

— Ale sam słyszałeś. Powiedziała „ich”. A to przecież produkty biologiczne! To jak rozmawiać ze sztućcami podczas jedzenia steku albo jeszcze gorzej… rozmawiać z samym stekiem!

— Widzisz, Thomasie, żeby coś wytłumaczyć, trzeba to najpierw zrozumieć. Więc nie dziw się, że Sophie tak się zachowała, skoro w ogóle jej nie rozumiesz.

— A ty ją rozumiesz, profesorze?

— Wiem, w co wierzy.

— I nie uważasz, że to przeszkoda w tego typu badaniach?

— Łączy nas wspólny cel, nie ma znaczenia, w co wierzymy. Gdyby było inaczej, w ogóle bym z tobą nie rozmawiał. A co do Sophie, to widzisz, Thomasie… — Zrobił przerwę, by wstać z krzesła. — …niezależnie od tego, ile byś wiedział o kobietach, to jeśli chodzi o Sophie, musisz o tym wszystkim, co wiesz na ich temat, zapomnieć. — Wyciągnął ręce wzdłuż tułowia, po czym splótł je za swoimi plecami. — Idę na zasłużony relaks. — Ruszył do drzwi, które natychmiast otworzyły się, odsłaniając wnętrze głównego pierścienia.

— Miło było cię poznać, profesorze — odezwał się Garretson, lecz zamiast pożegnać, zatrzymał mężczyznę przy wyjściu. Alexander odwrócił i rzucił:

— Aa, i jeszcze jedno…

— Tak? — zapytał Thomas, wpatrując się z wciąż świeżym posmakiem niejasności wywodu na temat Sophie Collins.

— …odpuść sobie ten kretyński zwrot „profesorze”. Nie stawia cię w dobrym świetle.


Kiedy schody zawiozły ją na górę, minęła drzwi prowadzące do mniejszego górnego pierścienia, otaczającego salę prezentacyjną, i łukiem głównego korytarza ruszyła w stronę apartamentów. Śledząc wzrokiem numery nad drzwiami, znalazła moduł „20—30” i weszła do środka. Długi na niemal sto metrów korytarz zawierał jedynie dziesięć drzwi: po pięć z każdej strony, dzieląc każdą ze ścian na sześć równych odcinków. Po przebyciu ponad połowy drogi i docierając do wejścia apartamentu z numerem 29, mieszczącego się za czwartymi drzwiami po lewej stronie, przystanęła i spojrzała w okrągłe wielkie okno, które zatrzymało jej uwagę na dłuższy czas, niż potrafiły to zrobić dziesiątki interaktywnych obrazów umieszczonych na ścianach korytarza razem wziętych. Od samego okna w oba kierunki rozciągał się zewnętrzny pierścień, który tworzył nieprzerwany obwód górnej kondygnacji, przecinając się jedynie z wewnętrznymi prostopadłymi do niego korytarzami i pierścieniem wokół sali prezentacyjnej. Chciała podejść do okna, jeszcze raz zobaczyć Sanatris, ale — nie wiedząc czemu — mimowolnie przyłożyła dłoń do skanera i zamiast pokonać dwadzieścia metrów dzielących ją od celu, weszła do środka apartamentu.

— Rozpoznanie: Sophie Collins. Kodowanie systemu zabezpieczeń zakończone… — odezwał się komputerowy głos dobiegający z wnętrza, ale docierał do uszu kobiety zmącony, niczym pogrążone we mgle światło latarni dla zagubionego na morzu statku. Jej całą uwagę przykuło skąpane w idealnej bieli wnętrze salonu, równomiernie rozświetlonego syntetycznym światłem prześwitującym przez przeciwległą szklaną ścianę, rozciągniętą na całej długości pomieszczenia, dzielącą salon od obsadzonego kilkoma krzesłami i dwoma stołami balkonem, gdzie strumyk tryskającej wody mącił taflę wody w fontannie. Cień padający od wielkiego parasola i mebli balkonowych kontrastował z poświatą, która otaczała każdą z sof zwartym półkolem zebranych wokół stołu i wpatrujących się ponad jego blatem w projekcję iskrzącego się jaskrawo słońca na niemal bezchmurnym niebie. Z lewej strony, obok jednego z czterech starannie rzeźbionych filarów znajdował się aneks kuchenny, składający się z konserwatora (dawniej lodówki), długiego kredensu, na którym znajdował się automat do potraw i zlew, oraz podwieszanych półek; przed nim stał stolik obstawiony czterema krzesłami, ozdobiony ogromnym bukietem kwiatów, które na tle wszechobecnej bieli wydawały się stanowić jedyną żywą część salonu; a dalej, za wysoką szafą, której wszystkie półki ozdobiono mało znaczącymi statuetkami, znajdowały się drzwi do sypialni i łazienki. W prawej ścianie, pośród czterech podłużnych obrazów, przedstawiającymi czarnobiałe (z pewnością bardziej białe niż czarne) panoramy wielkich miast, osadzono dwoje drzwi. Nieciężko było się domyślić, że za pierwszymi znajduję się pokój WMSR — pomieszczenie służące do wielowymiarowej rozrywki, o której w obecnych czasach wiele mówiono; wynalazek stał się hitem, który przebił prawie wszystkie atrakcje dostępne na Marsie, dając niemal nieograniczone możliwości przy zajmowaniu jednocześnie niewielkiej powierzchni; podczas jego opatentowania nikt nie przejął się faktem, że gdyby odkrycia dokonano wcześniej, Mars zostałby ocalony — jednak Sophie nie była pewna, co znajduje się w drugich drzwiach. Położyła torbę na podłodze i ruszyła w tamtą stronę.

— W trosce o komfort użytkowania powierzchni mieszkalnej, proszę o podanie swojego głosu do weryfikacji… — kontynuował zaklęty w ścianach głos.

Collins podeszła do drzwi i dotknęła je palcami. Kiedy się otworzyły, w pierwszej chwili zobaczyła błądzące po suficie cienie, które goniły się ze zmąconymi smugami odbitego światła biegnącego od sztucznego słońca, które wbrew prawom geometrii bezskutecznie próbowało rozświetlić pomieszczenie. Po chwili dostrzegła, że tym, co odbija światło, jest tafla wody. Odruchowo podniosła rękę i przejechała nią po ścianie, chcąc znaleźć włącznik, ale po chwili się opamiętała i schowała ją.

— Sophie Collins, proszę się odezwać… inaczej weryfikacja będzie utrudniona…

— Proszę włączyć światło — powiedziała, czując, że mówi sama do siebie. W tej chwili sześć wbitych w sufit halogenów rozświetliło przestrzeń, ukazując trzydziestometrowy basen, niemal w całości wypełniający podłużne pomieszczenie. Zrobiła parę kroków po przyjemnych w dotyku miękkich kafelkach i zdjęła z siebie biały fartuch, po czym rzuciła go na podłogę. Następnie podciągnęła nogi, ściągnęła skarpetki i przykucając, podwinęła nogawki czarnych spodni. Usiadła na skraju basenu i zanurzyła najpierw palce, później całe stopy. Kojące uczucie dotyku wody pieszczącej stopy nagle przypomniało jej, jak bardzo kiedyś uwielbiała pływać, ale od kiedy zaczęła pracować w MEJBA, nie miała nigdy na to czasu. I pomyśleć, że żaden z programów WMSR tego nie objął: pływanie, nurkowanie, leżenie na wodzie… — przynajmniej to ocalało ze wszystkiego, co kiedyś uważała za zwyczajne.

— Temperatura ci odpowiada? — odezwał się komputerowy głos. — Basen posiada kilkaset tysięcy programów specjalnych. Sugerowana funkcja to ocieplony klimat rafy koralowej. Włączyć?

— Nie, tak jest dobrze — odpowiedziała. Następnie wstała, a po chwili czarna kamizelka z jasnoniebieskim napisem MEJBA na plecach znalazła się na podłodze wraz ze spodniami. Sophie pozostała w samej bieliźnie. Zrobiła głęboki wdech i spojrzała przed siebie, jakby chciała się uwolnić ze wszystkich dręczących ją myśli. Wskoczyła do wody, nim się wynurzyła, znalazła się przy przeciwległej ścianie basenu, odbiła się od niej i wróciła kraulem z powrotem. Następnie zatrzymała się, przerwała okrężny ruch prawej ręki, pomagający utrzymać jej się na powierzchni wody, by odgarnąć przyklejone do twarzy włosy i spojrzała na błyszczącą w świetle halogenów taflę wody, która tańczyła, jakby pod jej powierzchnią uwięziono miliony baletnic. Mogła by przysiąc, że falami porusza ta sama tajemnicza siła, która wprawia w ruch rośliny na Sanatris, w tej samej chwili uświadomiła sobie, że narastająca od początku tej podróży niechęć nagle ją opuściła, a myśli znów stały się poetyckie. Uśmiechnęła się do nich nieśmiało i zanurzyła się pod wodę.


Alexander spojrzał na pomarańczową barwę manhattana, która w świetle sztucznego słońca zdawała się przybierać żółte odcienie. Pod wpływem szybkiego, aczkolwiek płynnego ruchu kieliszka w stronę ust powierzchnia drinka rozkołysała się, i gdyby Davies go nie upił w odpowiednim momencie, mógłby zakropić jego jasną koszulę.

— Prawie jak w domu — odetchnął, rozkoszując się słodkim posmakiem wermutu, który rozpościerał się w jego przełyku nieprzerwanie do momentu, aż kieliszek stał się pusty. W tejże chwili zabrakło Jaydena, który przyniósłby mu kolejnego drinka. W myślach przeklął ideologię Bradleya, która odrzucała stosowanie robotów, zdając sobie sprawę z faktu, że mógłby uzasadnić jej praktyczność dopiero wtedy, kiedy do jego apartamentu przydzielono by klona, który pełniłby funkcję maszyny. W tym momencie przetrawiając wizję tępego niby-człowieka, który w zaparte kłóci o to, że do każdego manhattana dodaje się wisienkę, a wermutu powinno być minimalnie dwa razy mniej niż whisky, powtórnie całościowo przeklął koncepcję Bradleya. Nie widział poprawy sytuacji co najmniej do czasu, kiedy mózgi klonów będzie można programować tak skrupulatnie, jak programuje się procesory robotów, i wgrywać do nich nawet sprzeczne informacje tak samo, jak robi się to w przypadku twardych dysków maszyn. Roboty przynajmniej mają swoją rzekomą przyszłość: pomimo wielu lat nieudanych prób wielu naukowców w zaparte twierdzi, że sztuczna inteligencja jest możliwa, wystarczy tylko mieć pełną instrukcję stworzenia ludzkiego mózgu z innego materiału niż biologiczny. A jaka przyszłość czeka klony, które zawsze będą tylko kopiami ludzi?

Nim Davies zdążył zwrócić szczególną uwagę na wszystko, co zrobił, wracał już od aneksu z kolejnym kieliszkiem manhattana, nieprezentującym się z powodu braku wisienki, a od nadmiaru wermutu przybierał niechciane odcienie czerwieni — ale nikt, żaden robot, klon ani nikt inny nie mógł zwrócić mu na to uwagi.

Podszedł do sztucznego nieba i dotknął powierzchni szkła. Przejechał ręką tak blisko syntetycznego słońca, jak tylko okazało się to możliwe bez poparzenia dłoni. Następnie rozsiadł się na krześle i oparł łokieć o stół.

— Dotknąć nieba… — Zaśmiał się sucho. — Tyle pokoleń marnujących swój czas na marzenia, a wystarczy warstwa szkła, amorficzne płótno i żarówka ze światłem ultrafioletowym i wszyscy są zadowoleni, nikt o niczym już nie marzy. Ikar pewnie przewraca się w grobie… a raczej w mule na dnie morza. — Znów się zaśmiał, tym razem głośniej, po czym zrobił głęboki łyk i przestał rozważać. Jaki w tym sens, skoro swoich rozważań nie może komuś przekazać? Przydałby mu się robot z twarzą człowieka albo chociaż mechaniczny pies, albo jeśli nie ma innej opcji, to przynajmniej jakiś bezużyteczny klon, który nie mogąc wyrazić własnego zdania, będzie przytakiwał jego słowom. Byłoby o wiele milej, pomyślał, po czym ruszył po następnego drinka.

Pytania

Baza naukowa S1 — Sanatris. 12 listopada 2059, pierwszy dzień projektu


Siedział na skraju swojej celi, opierając się o grube szkło, i patrzył w tę samą stronę, w którą patrzył od początku — od kiedy „ją” tam zobaczył. Nie pamiętał, co działo się wcześniej, zawsze była tylko ona. Jak on pragnęła wolności, jak on wierzyła, że istnieje wielki świat, który kiedyś zobaczą, gdy w końcu ludzie pozwolą im złapać się za ręce. Lecz nim nadejdzie dzień, w którym przestaną ich okłamywać, twierdząc że ten świat nie istnieje, będą patrzeć sobie w oczy i karmić się nadzieją, że zdarzy się coś, co znów pozwoli im się dotknąć. I choć wdzięczni za istnienie, w niepokoju chcieć będą po prostu znaleźć się bliżej siebie. Bowiem on mógłby wbrew wszystkiemu pogodzić się z tym, że nie czeka ich żaden inny los, i zwyczajnie cieszyć się — zrobić to, bo ona będzie szczęśliwa, jeśli tylko on będzie szczęśliwy. Ale ona wiedziała… wiedziała, jak bardzo pragnie wolności dla niej… dla nich wszystkich…

W przestrzeni rozpostarł się głośny pisk — sygnał że zaczął się dzień. Dwanaście szklanych szyb rozsunęło się i po chwili w korytarzu pojawiły się dwie kolumny odzianych w szare kombinezony klonów z twarzami skierowanymi w stronę wielkich tytanowych drzwi, prowadzących do czyszczalni. W chwili, gdy to nastąpiło, dwanaście drzwi po przeciwległej stronie również się rozstąpiło, uwalniając sześć kobiet i sześciu mężczyzn, którzy zasili idealnie równe kolumny. A23 skrytym wzrokiem wpatrywał się w stojącą w pierwszym szeregu kobietę, chciał do niej podejść, ale nie wolno mu było nawet odwrócić głowy w niepożądanym kierunku — gdyby to zrobił, obroża na jego szyi zadałaby mu straszny ból, za każdym razem większy niż poprzednio, a biorąc pod uwagę wszystkie wykroczenia z przeszłości, następna aktywacja mogła go po prostu zabić.

Kiedy rozpaliło się zielone światło, drzwi rozsunęły się i dwie zwarte kolumny ruszyły jednomyślnym krokiem do następnego pomieszczenia…


Sophie Collins siedziała w zamyśleniu, przeszywając matowym wzrokiem parę tląca się znad kubka gorącej herbaty. Jej twarz wyglądała na zmęczoną, ale nawet przez myśl nie przemknęło jej zażycie nafaszerowanego chemią środka na pobudzenie, od których roiło w kolumnie szuflad niedaleko automatu z napojami. Jako weganka jadała głównie warzywa, owoce i zdrowe pieczywo, dla których na pokładzie S1 nie znaleziono miejsca; na stole obok kubka czekał zatem szczelnie zapakowany w folię witaminowany suchar, daremnie próbując przykuć szafirowy wzrok kobiety i wywalczyć pierwszeństwo względem pierwszego łyku herbaty.

Niebawem na stołówce zjawił się Davies, podszedł do automatu, nalał sobie kubek syntetycznego soku, z szuflady z logiem firmy Openminds wyjął gumę do życia, wyrzucił opakowanie do stojącego obok kosza, który wyczuwając obecność papieru potraktował go smugą niebieskiego lasera, rozsypując pozostałości materiału po dnie pojemnika, gdzie spoczywała kubka nierozwiewnego popiołu. Przywołując na myśl gigantycznego burgera i egzotyczną sałatkę ze sztucznym kurczakiem, odpuścił sobie powtórne jedzenie i bez głębszego namysłu usiadł naprzeciwko Collins.

— Witaj, Sophie. Domyśliłem się, że zamiast spędzać poranek w restauracji albo holu integracyjnym, wybierzesz suchar w stołówce dla klonów.

— Możesz go sobie zjeść, skoro już przykuł twoją uwagę — odpowiedziała, wciąż tkwiąc w zamyśle, a jedyną zmianą jej fizycznego stanu okazała się dłoń, która podniosła kubek w stronę ust, umożliwiając jej upicie nieśmiałego łyku herbaty.

— Nie wiem, co ci w nim nie pasuje. Oczywiście, przyjemność z jedzenia żadna, ale myślę, że tobie to nie przeszkadza. Poza tym, zawiera pełen zestaw witamin i minerałów na pierwszą ćwierć dnia, które przy braku naturalnego słonecznego światła mogą uratować twoje życie.

Jak to zabrzmiało? Co najmniej tak dziwnie, że Collins odwróciła głowę w stronę mężczyzny i zmierzyła go bystrym spojrzeniem.

— To wciąż sarkazm czy zacząłeś lubować się w absurdzie? — zapytała.

— Zależy mi na efektywności zespołu, wyłącznie na tym. Nie doszukuj się znaczeń tam, gdzie ich nie ma.

Sophie w odpowiedzi powrotnie zwróciła głowę w stronę kubka herbaty. Nim upiła kolejny łyk, prawie niezauważenie podszedł do nich Thomas i usiadł w odległości jednego pustego krzesła od kobiety, położył przed sobą płaski komputer i kubek z białym napojem, który opróżnił niemal do połowy, zapijając jego zawartością kilka różnokolorowych tabletek.

— Spodziewałem się ciebie, Sophie, ale ty profe… Alexandrze? ­– zaczął rozmowę, jednocześnie postukując zręcznymi palcami w klawiaturę, zajmującą połowę wyświetlacza komputera, reszta pełniła funkcję projektora, który kreował przed oczami naukowca wiszący w powietrzu ekran. — Co cię sprowadza do niższej prowincji?

— Dobre pytanie — poparła przybysza Collins, po czym pewnym ruchem dłoni rozerwała folię i wyjęła z niej suchara.

— Może ktoś musi mieć was na oku, zwłaszcza ciebie, Thomas — odpowiedział Davies, nawet na moment nie przerywając żucia gumy.

— Niczym ojciec pilnujący subordynacji własnych dzieci?

Sophie uśmiechnęła się nieśmiało na dźwięk tych słów. Nie spodziewała się, że cokolwiek mogłoby ją rozbawić, ale najwidoczniej zapomniała, że ludzie żyjący z dala od społeczeństwa, tacy jak Garretson, poniekąd tracą wyczucie taktu, a to w starciu z Alexandrem raczej nie rozjedzie się po kościach…

— Co niewyżyty dzikus twojego pokroju może wiedzieć o dzieciach?

— Z pewnością więcej, niż ci się wydaje.

— Masz dzieci? — zapytała Collins w przerwie pomiędzy subtelnymi przegryzieniami suchara.

— Czworo. Troje dorosłych chłopców i jedną dziewczynkę, kończącą dopiero podstawówkę, która pewnie sama do końca nie jest pewna, czy wierzyć w istnienie ojca, czy nie.

— To słodkie… i trochę smutne.

Davies na znak dezaprobaty i znużenia napawanym niechcianą różowością tematu odstąpił od stołu i podszedł do kosza, gdzie wypluł gumę, po czym podszedł do automatu i nalał sobie kolejny kubek soku, w duszy żałując, że nie jest nim manhattan z podwójnym wermutem. Z samego rana w swoim apartamencie zaserwował sobie dwie kolejki, ale doskonale wiedział, że większa ilość może wpłynąć niekorzystnie na tempo jego pracy — a im szybciej ją skończy, tym prędzej będzie mógł usiąść i w pełnym spokoju rozkoszować się słodkim smakiem zbawiennego drinka.

— Gdyby wiedziała, jak bardzo ja w nią wierzę… — słowa Garretsona pozostawiły w powietrzu melodramatyczny posmak randkowego zwierzenia, od których za dawnych czasów roiło się w podmiejskich, niemal zawsze pustych o zmierzchu barach, gdzie samotne, desperacko poszukujące miłości osoby spotykały się, by nadmiarem alkoholu zabić melancholię i skończyć w łóżku, zupełnie nie pamiętając poprzedniego wieczoru. Alexandrowi, który nader doskonale pamiętał te czasy i wspominał je wyłącznie z niechęcią, zrobiło się niedobrze.

— A co ją obchodzi, czy w nią wierzysz, czy nie? — rzucił bez ukrywanej pogardy. — I co ciebie obchodzi, czy ona wierzy w ciebie? Liczy się tylko to, żebyś zapewniał jej warunki sprzyjające życiu i rozwojowi, jak na ojca przystało. — Moment jego ponownego zajęcia miejsca przy stole idealnie zgrał się z nastaniem niezręcznej ciszy, której towarzyszyła wymiana spojrzeń pozostałych rozmówców. — Jedynym, w co powinna wierzyć, jest twoje wsparcie, a nie to, o czym myślisz, bo i tak tego nie zrozumie. Dziecko musi przetrwać, a nie wyczekiwać z wielkimi błyszczącymi oczami na żałośnie kolorową przyszłość, która nigdy nie nadejdzie.

Alexander pokręcił głową, ponownie wstał i zabrał jeden z komputerów stojących na półce w pobliżu aneksów, identycznego jak ten, który leżał przed Thomasem. Zrobiłby to od razu, ale zakładając, że w międzyczasie odbędzie krwawa dyskusja w kwestii priorytetów w wychowywaniu dzieci, postanowił poczekać — niesłusznie, bowiem nastała cisza, nawet Garretson nie klikał już w klawiaturę swojego komputera, tylko marszczył oczy, jakby zadręczał się jakąś niezmiernie ważną kwestią mającą lada chwila ujawnić się publicznie. Kiedy Davies usiadł, na twarzy Thomasa wyraźnie malowała się już gotowość i determinacja, otworzył więc usta, żeby wyrazić bezapelacyjny sprzeciw stanowisku Alexandra, jednak Sophie go wyprzedziła:

— Twoje dzieci nigdy tak naprawdę nie uwierzą w to, że istniejesz, jeśli ty najpierw nie uwierzysz w ich marzenia.

Garretson rozszerzył oczy na znak niedowierzania prawdomówności słów Collins i zupełnie zapomniał, że w pierwszej chwili poczuł do niej niechęć za to, że uniemożliwiła mu niezwykle ważną wypowiedź. Tak trafnie, jak Sophie, nie potrafiłby tego ująć, musiał jej to przyznać. W świetle treści, która powinna poruszyć osobliwość Daviesa, jego ignorancja raziła absurdem. Włączył komputer, zalogował się, wyjął z kieszeni coś, co przypominało zegarek bez paska, i położył na stole, następnie wziął dwie bezprzewodowe słuchawki i włożył do uszu, rozwiewając wszelkie domniemane podejrzenia, że wypowiedź któregokolwiek z nich byłaby w stanie chociażby opóźnić jego plan ostatecznego wycofania się z niewartej zaangażowania rozmowy. Jeszcze przez chwilę w powietrzu krążyło wrażenie, że Alexander zakończy tę rozmowę jakimś gburowatym i lekceważącym, w skrajnym wypadku zrozumiałym wyłącznie dla niego zdaniem, lecz on po prostu zaczął nieznacznie podrygiwać głową w rytm muzyki i całą swoją uwagę skupił na wertowaniu danych na zielonym ekranie komputera, nieszczelnie przysłaniającym jego twarz.

Gdy niechęć Sophie Collins do przebywania tego dnia w towarzystwie ludzi sięgnęła zenitu — i nie miała już nawet siły, żeby kontynuować temat poruszony z Garretsonem, a w jej głowie myśl o tym, że śniadanie dobiegło końca, zbiegła się z wnioskiem, że należy zabrać się wreszcie do pracy i opuścić to miejsce — cichy dźwięk rozsuwanych zabezpieczeń przypomniał jej, po co tak naprawdę przybyła na stołówkę. W tej chwili w otwartych drzwiach, pod napisem: „Przejście do składu genetyki” pojawiała się para ludzi w szarych kombinezonach i ciasno upiętych wokół szyi metalicznych obręczach. Mężczyzna miał czarne włosy i przejrzystą, jakby oczyszczoną z emocji twarz, ale wzrok Collins przykuła kobieta. Jej uniesiona głowa, gładkie opadające na ramiona włosy koloru platyny, czysta i doskonała cera nadawały jej nieziemskiego wdzięku; Sophie nie potrafiła jednocześnie na nią patrzeć i nie zapomnieć, że stanowi jednego z klonów — materiałów przechowywanych w składzie jej laboratorium. Natychmiast za pierwszą parą pojawiła się kolejna, a po kilku chwilach dwie kolumny stały przed automatem do potraw i kolejno zamawiały suchar oraz kubek tajemniczego białego napoju.

— Oto i one, cała paleta produktów projektu SC-A! Z tego, co pamiętam, ukończonego z powodzeniem pod twoim kierownictwem…

Thomas mówił z dozą niewymuszonej ekscytacji w głosie, pewny, że jego rozmówczyni za chwilę zaleję go falą pytań, a on będzie mógł podzielić się z nią swoją unikalną wiedzą. Ale Sophie go już nie słyszała, nie potrafiła oderwać oczu od grupy niemal identycznych mężczyzn z czarnymi i kobiet z jasnymi, lśniącymi włosami. Różniły ich tylko rysy twarzy, choć wydawały się nienaruszone jak u niemowlaków, jakby żaden z klonów jeszcze nigdy niczego nie doświadczył, nie przeżył miłości, nie stracił rodziny, przyjaciół, nie poszukiwał sensu życia ani nie wykazywał zmęczenia uporczywymi myślami, w których tonie codzienność zwykłego człowieka. Wbijała wzrok w ich srebrne oczy, z których nie sposób było wyczytać jakiegokolwiek znanego uczucia, choć jednocześnie wydawały się tak dalekie od próżności, jak daleki od niej był tylko jej własny dom na londyńskim przedmieściu. Nagle zrozumiała, że jest tutaj potrzebna, jakby jakiś niewidzialny anioł opętał jej umysł i kazał opiekować się tymi istotami, choć oszczędził jej jakichkolwiek racjonalnych szczegółów tego zadania. Jedno wiedziała na pewno: nawet pochrząkiwanie zajętego absurdalnie przyziemną w tej chwili pracą Daviesa, ani nawet kolejna z jego cynicznych wypowiedzi nie byłaby w stanie złamać jej ducha. Kiedy umysł kobiety lekko się rozjaśnił, dotarły do niej słowa Garretsona, który nawet przez chwilę nie przestawał mówić:

— …muszę przyznać, tak między nami, że stworzyłaś coś ponadczasowego. Zamieniłaś tysiące suchych danych i wzorów w coś namacalnego, jednocześnie miłego dla oka, a przede wszystkim niebywale pomocnego w pracy…

Pierwsza para już usiadła przy stole naprzeciw siebie, obok nich po chwili miejsce zajęła następna; mężczyźni siadali z lewej, a kobiety z prawej strony długiego na dwanaście par stołu. Sophie miała wiele pytań, ale nie była pewna, czy potrafi je składnie i zrozumiale ująć, a przede wszystkim wątpiła, czy Thomas jest odpowiednią osobą, by mu je zadać. Kiedy połowa odległego stołu okazała się już zajęta, zdecydowała się w końcu odezwać, zaczynając od najmniej istotnego pytania, byle tylko odciążyć własny umysł:

— Dlaczego wszyscy mają taki sam kolor oczu? — Usłyszała własne pytanie jak przez mgłę i tak samo niejasno ujrzała Garretsona, który sprawiał wrażenie dziecka, nierozumiejącego dlaczego zrobiło coś źle. — Bradley nalegał, by byli identyczni, ale w końcu pozwolił mi zmienić ich cechy szczegółowe twarzy, w tym oczy. Wybrałam dwadzieścia cztery kolory oczu…

Thomas wyzwolił się z nieruchomej pozy niedowierzania i zupełnie naturalnie (jakby wszystko znów znajdowało się pod jego kontrolą) odrzekł:

— Och, widocznie William zmienił zdanie co do oczu i wybrał jeden z pośród twoich kolorów.

— Problem w tym… — Sophie spojrzała na przedostatnią parę odchodzącą od aneksu i na widok mężczyzny niekontrolowanie zmrużyła oczy, nieświadoma dlaczego to robi. — …że żaden z kolorów nie był srebrny…

I nagle zaniemówiła. Zobaczyła, że pierwsza kobieta położyła rękę na stole, a obchodzący stół ostatni mężczyzna przerzucił suchara między kciuk i palec wskazujący; w tejże chwili wolną resztą dłoni dotknął przedramienia kobiety i delikatnie musnął je na całej długości, po czym minął szereg siedzących mężczyzn i usiadł na drugim miejscu od końca — po przekątnej do kobiety, która po jego odejściu wróciła do posiłku. Wszystko to stało się tak rutynowo i wyglądała na przypadkowe, że Sophie byłaby w stanie to zignorować, gdyby w tym momencie nie spojrzała w oczy kobiety… Nie były to oczy stworzenia bez duszy, lecz oczy kochającej i kochanej kobiety, która ze łzami w oczach stoi na peronie i żegna stojącego w otwartych drzwiach odjeżdżającego pociągu ukochanego, próbując na siłę wierzyć, że ich długie rozstanie wyda się tak krótką chwilą, że gdy tylko mrugnie powiekami, znów ujrzy przed sobą jego twarz. Nie przerywając śniadania, jedną ręką odgarnęła kosmyk włosów, który opadł jej na twarz i wplotła go w resztę włosów. Gdy na moment odsłoniła lewą stronę karku, Collins zobaczyła wytatuowany pod obrożą symbol A12. Spojrzała na mężczyznę na końcu stołu i w nim także dostrzegła coś innego, ale nie potrafiła tego sprecyzować, jakby odbywało się to w mikroskali znajdującej poza zasięgiem jej świadomej percepcji. Odniosła wrażenie, że wszystko robił inaczej, jakby nie pasował ani do żadnego z klonów, ani nawet do ludzi; i nieustannie patrzył w jeden punkt, znajdujący się gdzieś w okolicach aneksu naprzeciwko. Przysięgłaby, że patrzy prosto, ale on spoglądał na coś konkretnego, nieznacznie odchylonego od domniemanej linii prostej jego wzroku.

— Nie zakochaj się. — Nagle dotarł do niej suchy głos Alexandra, który właśnie wyjął z uszu słuchawki. — To klony, Sophie. Mężczyźni też.

Collins podniosła się z siedzenia, zabrała ze stołu kubek oraz folię i ruszyła w stronę kosza, ale nim opuściła stołówkę, przystanęła i zwróciła się do Daviesa:

— Jak mam ocenić własną pracę, nie prowadząc weryfikacji jej produktów? Czyż nie, Alex?

Ruszyła na korytarz, a sarkastyczny, zupełnie nie pasujący do kobiety, jednak nadający jej nowej odsłony wdzięku komentarz dryfował w powietrzu jeszcze przez kilka chwil, nim rozwiało go pytanie Garretsona:

— Czy ona właśnie powiedziała do ciebie Alex? Też tak mogę mówić?

— Jeśli chcesz spędzić resztę służby dla MEJBA w czarnym worku, śmiało. W każdym razie, byłoby to lepsze niż zwrot „profesorze” — odparł, po czym włożył do uszu słuchawki i jak na zawołanie pogrążył się w intensywnym skupieniu.

— Poczucie humoru zaczyna dopisywać, profesorze.

— Słyszałem to — odparł Davies, nie przerywając swojej pracy.


Dymiący niedopałek papierosa podrygiwał w jego zaschniętych wargach, lecz nim żar zdążył dosięgnąć filtra, wyciągnął go z ust i odpalił za jego pomocą kolejnego blackdeada; w tym czasie jego krzesło obrotowe skierowało go w stronę popielniczki, do której wyrzucił peta; następnie wrócił do poprzedniej pozycji, w której był w stanie swoim wzrokiem objąć kilkadziesiąt ekranów monitorujących najróżniejsze obszary statku. Jego przedzierający się przez obłok białego dymu wzrok przykuła kobieta w białym fartuchu: wychodziła ze stołówki i niespiesznym, aczkolwiek zdecydowanym krokiem zbliżała się do olbrzymich drzwi, prowadzących do składu genetyki — to między innymi tymi drzwiami wcześniej przetransportowano gigantyczne ilości materiałów biologicznych, mających za kilkanaście dni posłużyć do ukończenia fazy pierwszej projektu SC-Omega. Matthew tego nie widział, ale Walter osobiście nadzorował pracę klonów, które ciągnęły za sobą olbrzymie kontenery, dla bezpieczeństwa wyposażone jedynie w ograniczoną funkcję lewitacji — w ten sposób żaden przypadkowy ruch nie mógłby rozpędzić żadnego segmentu, czyniąc niewyobrażalne szkody dla funduszu jak i samej bazy S1; z kolei męczących się produktów projektu SC-A nikt nie żałował, bowiem do tego właśnie ich stworzono: żeby pracowały.

Kiedy kobieta na ekranie weszła do składu (zamiast minąć drzwi i ruszyć do swojego laboratorium), Howard jeszcze przez chwilę podejrzewał, że chciała rozejrzeć się po magazynie próbek, których siłą rzeczy na poszczególnych etapach swoich badań będzie zmuszona używać. Ona jednak beznamiętnie zignorowała wszystkie zaszklone okna, których wnętrza w większości zasłaniały obłoki schłodzonego powietrza, przeszła przez pomost wnoszący się nad oceanem kontenerów z materiałami biologicznymi, nawet się nie rozglądając: nie zainteresowały jej olbrzymie haki i metalowe liny przytwierdzone do sufitu ani elektryczne wózki na przyległej do pomostu platformie, stojące obok komputera sterującego i szeregu innych, zwartych w łuk włączonych urządzeń monitorujących warunki przechowywania materiałów. Nie spodziewał się, że tajemnicza podróż zakończy się w najbardziej odseparowanym od reszty pomieszczeniu — na otoczonym balustradą szczycie schodów, prowadzącym na dolny poziom składu klonów, gdzie setka szklanych drzwi wypełniała dwie przeciwległe względem siebie ściany, z których pierwszą połowę rozmieszczono na dole, a drugą na wysokości szczytu schodów. Stała tam, jakby na coś czekała, i nawet te cztery szeregi niewielkich klatek nie przykuły jej uwagi tak, jak drzwi prowadzące przez czyszczalnię do stołówki.

— Pamiętaj, żeby po sobie posprzątać, kiedy skończysz zmianę — odezwał się gruby głos za plecami Matthew, który w pierwszej chwili przyprawił mężczyznę o serię ciarek na plecach, a w drugiej kolejności sprawił, że poczuł się spłoszony, zupełnie jakby miał coś na sumieniu. — Nie mam zamiaru pracować w twoim syfie, kiedy wrócę z siłowni.

Walter opuścił wielki sektor monitorujący, znajdujący się w zawsze otwartych drzwiach, utwierdzonych w korytarzu prowadzącym do wielkiej okrągłej platformy, która stanowiła funkcję windy i jedyne przejście do kadłuba głównego, z którego sterowano by statkiem, gdyby przeznaczono go do innej misji niż stanowienie nieruchomej bazy na Sanatris. W gruncie rzeczy, zbudowana ze słupów teleportacyjnych, więżąca statek klatka nie pozwoliłaby mu podróżować, nawet gdyby cel z jakichś nieprzewidzianych i niemożliwych do wydarzenia okoliczności uległ zmianie. Z tego powodu jedyne użyteczne pomieszczenie znajdujące się wewnątrz górnego pierścienia głównego stanowił ów sektor monitorujący.

Matthew odpalał właśnie kolejnego papierosa, kiedy do obserwowanego przez niego składu weszły dwie kolumny odzianych w szare kombinezony klonów, z których każdy stanął przed jednym z dwudziestu czterech pierwszych szklanych drzwi i czekał, aż wszystkie jednomyślne się otworzą i kilka sekund później zamkną, więżąc przybyszów. Nawet wtedy kobieta w białym fartuchu (na którą żaden z klonów nie zwrócił uwagi, choć nie sposób było ją przeoczyć) stała przez chwilę i przyglądała się szklanym klatkom; gdy te się zamknęły, opuściła skład klonów i ruszyła w stronę swojego laboratorium.

— Będę miał cię na oku, Sophie — wyszeptał, niechcący strzepując na podłogę popiół z papierosa, którego ani na moment nie wyjął z ust.


Poprzecinane rzędami cyfr zielone światło błyskało w jego matowych oczach, zupełnie pochłoniętych weryfikacją treści olbrzymiego monitora. Nucił pod nosem melodię jednej z kilku piosenek, których nasłuchał się w kantynie, zagłuszając rozmowę, której chciał uniknąć — teraz zagłuszając niesmak wynikający z faktu, że w ogóle zdecydował się tam pójść. Chciał wziąć do pomocy któregoś z klonów, ale widząc te bezmózgie produkty, zrozumiał, że jedynie zmarnował czas. Starał się nie myśleć o dziesiątkach tysięcy laboratoriów, do powstania których prowadziła praca, jaką wykonywał, jeśli mają one powstać po to, żeby tworzyć taki chłam. Miał gdzieś losy ziemi czy losy samej ludzkości, żałował tylko, że sędziwy czas jego świetności przyjdzie mu spędzić w takich czasach, gdzie zamiast budować piedestał dla nowego cudu nauki, będzie musiał przyglądać się powstaniu kolejnego Disneylandu — bo inaczej nazwać nie można pomysłu Bradleyu, który niebawem stanie się plagą, i plaga ta pochłonie ludzi tak, jak epoka lodowcowa pochłonęła dinozaury.

A może ludzie podzielą jego zdanie? Uznają, że roboty są lepsze od sztucznych ludzi. Wtedy jednak jego praca pójdzie na marne, jak cała reszta jego poświęceń dla MEJBA, skoro projekt SC-Omega doprowadzi ją do bankructwa.

Odepchnął się jedną nogą, a krzesło przesunęło się o dokładnie pół metra wzdłuż biurka z wbudowanym komputerem i ugrzęzło przed podręczną lodówką. Davies otworzył wieko i wyjął z niego butelkę Oakessence, najczęściej chwalnego burbona pośród pracowników. Alexander nieciężko domyślił się, że za takim zdaniem przemawia wazeliniarski fakt, że to właśnie ich zwierzchnik, William Bradley, był producentem tego trunku. Do spróbowania go Daviesa popchnęła inna okoliczność: połowę lodówki przeznaczonej na trunki alkoholowe wypełniono Oakessence, i zanim zdecydował się je wyrzucić, zapełniając zyskane miejsce znanymi mu alkoholami, postanowił przynajmniej sprawdzić jej smak. Oczywiście jeśli okaże się ohydna, wskutek niechęci do przemierzenia drogi do najbliższego magazynu alkoholu górnej kondygnacji spędzi cały dzień pracy przy butelce jakiegoś szlamu, popełniając kolejny tego dnia niewybaczalny błąd, ale mimo wszystko nie omieszka sprawdzić, jak bardzo jego współpracownicy są zakłamani. A czy ten parszywie rozpoczęty dzień nie będzie ku temu idealny?

Po chwili trzymał już w dłoni zapełnionego do jednej trzeciej tumlera z trunkiem i kilkoma kostkami lodu; z niechęcią spojrzał na wyryte w nim logo Oakessence, niestety innych szklanek do whisky nie znalazł — nawet swojego ulubionego Engcorna, angielską wersję amerykańskich burbonów, zmuszony został z nich pić. Zrobił łyk, przez ułamek sekundy rozciągnął twarz w namyśle, po czym wykrzywił ją i ten grymas pozostał nawet przez kilka chwil po tym, jak już połknął whisky. Przez moment chciał ją wypluć, ale pomyślał, że pięćdziesięcioczterolatkowi z jego tytułami i stażem naukowym po prostu nie wypada robić takich rzeczy, nawet jeśli w grę wchodzą tak radykalne okoliczności jak smak tego ohydztwa; w duchu z całego serca wdzięczny był Bradleyowi, że przynajmniej automaty do drinków domyślnie nie robiły z niego manhattana, bo wtedy musiałby je przeprogramować i bez chwili zwątpienia by to zrobił.

Zerwał się z krzesła, zszedł ze schodów, lecz zamiast ruszyć do pierwszych drzwi, skręcił i zwinnie przedzierając się przez labirynt stojaków i półek ze sprzętem analitycznym odnalazł drugie drzwi, za którymi w zewnętrznym pierścieniu głównym znajdowały się schody na górę — była to najkrótsza droga, żeby zabrać z magazynu pełny stojak z Engcornem, wrócić do swojego apartamentu, napić się manhattana i napełnić lodówkę nowym alkoholem, a cały zapas Oakessence odesłać do diabła — tam, skąd przybył.


Powinna zająć się pracą, i to sobie powtarzała, chociaż coś szeptało jej sercu, że powinna działać na przekór. Pomimo tego jednak zwiedziła swoje laboratorium, sprawdzając czy w magazynie znajdują się wszystkie składniki potrzebne do testów, a następnie przyciskiem markera uruchomiła komputer. Wystukując na wiszącej przed nią w powietrzu cyfrowej klawiaturze wprowadziła swoje dane identyfikacyjne, po czym wpisała hasło, które przeniosło ją do tajnego systemu danych MEJBA. Z dziesiątek pól wybrała jedno, z napisem „Projekt SC-Omega”, następnie z kolejnego zestawu wybrała bazę danych końcowych produktów, które zostały przesłane do pierwszych z dwudziestu czterech inkubatorów podczas realizacji zlecenia produkcji. Ekran rozdzielił się na wiele mniejszych, które stworzyły przed Sophie wielką ścianę, a interfejs każdej z tworzących ją cegieł zawierał zdjęcie twarzy oraz szeregi pól przejścia, po rozgałęzieniu prowadzące do poszczególnych kategorii genów. Collins rozejrzała się po twarzach dwudziestu czterech klonów i nie potrafiła znaleźć nawet śladu ingerencji niepożądanej osoby w ostateczny stan projektu: doskonale rozpoznawała ich twarze, bo to ona ich stworzyła, sprawiła, że stali się niepowtarzalni, i dzięki temu każdy z nich wydawał się wartościowy na tle całej reszty. A jednak dziesiątki spoglądających na nią oczu, każda para w kolorze innym niż srebrny, próbowały uświadomić ją, że nawet najlepsza technologia nie jest w stanie zdecydować o czyimś istnieniu.

Pokręciła głową z niedowierzania, aż jej wzrok utkwił na twarzy egzemplarza A12 — szóstej w szeregu jasnowłosej kobiety. W wyobraźni wróciła do składu, kiedy klony wracały do swoich klatek w kolejności odwrotnej do szyku mającego miejsce na stołówce, i wywnioskowała, że mężczyzna znajdujący się po prawie pełnej przekątnej od A12, ten który wzbudził jej zainteresowanie, musi być identyfikowany jako…

— A23 — wyszeptała, przymrużając oczy z zaciekawienia, chociaż wybrany model twarzy nie wyrażał żadnych nieproporcjonalnie wyjątkowych cech względem pozostałych: tak samo przystojny, tak samo bystry. Jeśli są kopiami ludzkiego gatunku, czy chociaż czegoś na kształt zwierząt, jak zwykła twierdzić cała reszta, potrafią kochać lub chociażby pragnąć, a jeśli tak, to dlaczego samica A12 wybrała najdalej oddalonego od siebie samca A23? To tylko bardziej utwierdziło ją w przekonaniu, że są bardziej ludźmi niż zwierzętami. Tak właśnie było z nią i Aaronem: Pomimo adoracji wielu walczących o jej względy najpierw studentów, później profesorów czy doktorów, z którymi, poza pracą, łączyły ją zainteresowania i poziom intelektualny, ona wybrała prostego mechanika od którego dzieliła ją połowa Anglii. Trafiła do jego warsztatu zupełnie przypadkiem, kiedy w drodze z londyńskiego instytutu MEJBA nawalił jej samochód. Była zbyt uparta, żeby kupić sobie pojazd automatycznie naprawiany przez minidrony, które równie upartemu Aaronowi nie obiecywały świetlanej przyszłości, jako że wliczane w ceny samochodów na dłuższą metę pozwalały kierowcom oszczędzić pieniądze i czas, znaczącą tym górując ponad tradycyjną formą warsztatowego reperowania. On jednak zawsze powtarzał, że ci ubodzy, których nie stać na supersamochody, też mają prawo poruszać się sprawniej niż pieszo, nie mówiąc już o kolekcjonerach chcących utrzymywać swoje antyki w użytkowym stanie…

Nagle przerwało jej niebieskie światło ekranów komputera, chociaż nic się nie zmieniło i wciąż widniała na nich paleta twarzy. Zamyśliła się, pewnie z tęsknoty za swoją rodziną. Niestety, myślenie o tym co mogło ją wyzwolić z rzeczywistości, jednocześnie stanowiło udrękę, bowiem przypomniało jej o chorobie — im bardziej uświadamiała sobie, jak wiele oni dla niej znaczą i ile ona znaczy dla nich, tym bardziej bezbronna się czuła za sprawą niemożności ochronienia ich przed tym, co czyha w przyszłości. Jedyną ulgą byłoby zapomnienie, ale zbyt mocno pamiętała i zbyt mocno pragnęła pamiętać…

— Weź się w garść, Sophie — powiedziała sama do siebie, robiąc przy tym głęboki wdech; kiedy to nie pomogło, powtórzyła bardziej oficjalnie, żeby wyraźniej odczuć fakt, iż znajduje w pracy: — Collins, weź się w garść.

Kiedy jej myśli wróciły do dwudziestu czterech twarzy, a ściślej mówiąc, do dwudziestu czterech par niepożądanego koloru oczu, zrozumiała że musi znaleźć przyczynę anomalii — w przeciwnym razie dziesięć tysięcy klonów koronujących zakończenie fazy pierwszej skończy z identycznymi oczami, co nie spodoba się pierwszej grupie najważniejszych klientów, nie mówiąc już o innych komplikacjach mogących wyniknąć z braku pełnej kontroli nad jakością produktów wyjściowych. W tym celu powinna pobrać próbki DNA od żywych produktów i prześwietlić genotyp, ale nie czuła się jeszcze gotowa na obcowanie z nimi; postanowiła zatem zajrzeć do archiwum i przejrzeć wszystkie materiały dotyczące badań nad klonami i czynnikami zewnętrznymi planety, czego i tak prędzej czy później, chociażby z czystej ciekawości, nie omieszka się zrobić.

Wyjęła z kieszeni komunikator, który przypominał mieszankę pagera z dotykowym telefonem z zamierzchłych czasów, i po wybraniu nazwiska Garretson odczekała do momentu, aż odezwał się jednocześnie inteligentny jak i pomieszany z niegroźnym roztargnieniem głos:

— Słucham, Sophie? W czym mogę ci pomóc?

Kobieta przez moment poczuła się niepewnie, ale po chwili zbliżyła urządzenie do ust i powiedziała opanowanym tonem:

— Potrzebuję informacji dotyczących badań prowadzonych na klonach. Unikając niejasności, chciałam cię poinformować, że muszę pożyczyć kilka tomów z archiwum głównego i je przestudiować.

— To dobrze, że do mnie dzwonisz. Oczywiście, nie ma problemu. Chociaż zakres badań, które masz na myśli, nie obejmują kilku, a raczej kilkadziesiąt tomów. Pomogę ci znaleźć dokładnie to, czego potrzebujesz.

— Dziękuję, jednak to nie wszystko. Potrzebne mi są także wyniki badań nad warunkami zewnętrznymi, żeby wykluczyć ich wpływ na przebieg produkcji.

— Myślę, że to nie będzie konieczne. Warunki panujące na pokładzie S1 są całkowicie odseparowane od każdej możliwej kategorii czynników środowiska i nasz system bezpieczeństwa sprawuje nad tym dwudziestoczterogodzinny nadzór.

— Pomożesz mi, czy nie?

Sophie usłyszała w komunikatorze głośne, aczkolwiek nie wyrażające niechęci westchnienie, po którym nastąpiła odpowiedź nasączona uśmiechem, który zwiastował nie tyle uległość, co dobrowolny kompromis:

— W takim razie proszę zabrać ze sobą coś do jedzenia i picia. Czeka nas cały dzień w archiwum.


Alexander Davies przemierzał morze inkubatorów, nad wyciągniętą na wysokości mostka ręką jawił się ekran prezentujący stronę wypełnioną danymi. Co kilka kroków, dokładnie w chwili gdy zbliżał się do kolejnej kapsuły, automatycznie zmieniał się nagłówek danych oraz szereg cyfr poprzedzających pierwsze kilkanaście wersów pod nim; cała reszta pozostawała skrupulatnie niezmienna, zanudzając naukowca i męcząc jego coraz bardziej zaczerwienione (także za sprawą alkoholu) oczy. Sprawdzanie strumieni danych zawartych w dyskach twardych inkubatorów mógł przeprowadzić w dowolnym miejscu, także w pozycji siedzącej, ale biorąc pod uwagę fakt, że z kilku godzin, które poświęcił na pracę w ów pozycji, większość czasu przespał, zdecydował się trochę poruszać. A najbardziej żenująca ze wszystkich okoliczności była świadomość, iż podjął się pracy, którą wcześniej wykonał nieomylny komputer główny — jego weryfikacja stanowiła dla Bradleya jedynie absolutne świadectwo na to, że algorytmy systemu są bezbłędne, bezpieczne, a każda wprowadzona informacja powoduje natychmiastowy i pożądany skutek; choć w oczach Daviesa zajeżdżało to bardziej podejrzeniem, że któryś z jego pracowników mógłby pochrzanić coś w systemie przypadkowo bądź (nie daj Boże) celowo. W takich jak ta chwilach żałował, że William z całego zespołu najbardziej ufał właśnie jemu, jednak musiał przyznać mu rację: był jedynym podwładnym, którym nie kierują żadne niestabilne motywy ani emocjonalne pobudki, idee i tego podobne rzeczy, którego nie da się przekupić, bowiem na niczym mu nie zależy bardziej niż na spokoju z dala od ludzi, tym samym z dala od całej ich parszywości.

Stanął nagle w miejscu i spróbował zetrzeć zmęczenie z oczu, ale działanie to nie przyniosło mu pożądanego efektu. Pomyślał o tym, że mógł spokojniej podejść do butelki Engcorna, lecz natychmiast przypomniał sobie zażenowanie towarzyszące mu na stołówce, tym samym poczuwając się usprawiedliwiony, jednak wciąż nie był w pełni przekonany do tego, że w obecnym stanie jest bardziej efektywny niż komputer, czego wymagało od niego aktualne zajęcie. Ostatecznie dobiła go myśl, że do weryfikacji pozostały mu jeszcze czterysta dziewięćdziesiąt cztery inkubatory, co integrując się z faktem, że pierwszych dwudziestu czterech nie musiał sprawdzać, zmusiło go do spostrzeżenia, iż nie dotarł nawet do połowy.

— Szlag by to!

Nerwowo wyłączył przytwierdzony do przegubu dłoni zegarkowy komputer, decydując się opuścić oddział laboratoryjny sektora genetyki i najkrótszą drogą wrócić do swojego apartamentu, gdzie położy się i odpocznie. Pomimo żenującego poczucia obowiązku, postanowił obiecać sobie, że niezależnie od konsekwencji tej decyzji, świadomość o powrocie tego dnia do pracy nie zmąci jego drzemki. Jednak wraz ze stawianiem kolejnych kroków, przywołujących na myśl tykanie zegara bomby, w jego umyśle jawił się niepokój związany ze zdefraudowaniem obiecanego mu komfortu podczas pracy — bowiem doskonale zaczął zdawać sobie sprawę z tego, że jeśli nie chce zarywać całych dni na wykonywaniu żmudnych zadań, nieodwołalnie będzie potrzebował pomocy. To postawiło go nie tyle przed decyzją, co faktem dokonanym, że następnego dnia znów będzie musiał wrócić na stołówkę, a z kolei to, co doprowadziło ten dzień do ruiny, uczyni każdy następny jeszcze bardziej parszywym…


Kiedy białe światło wyłoniło z mroku wielkie pomieszczenie, wypełnione dziesiątkami równoległych kilkumetrowych regałów, Sophie natychmiast zrozumiała, co Thomas miał na myśli, mówiąc o całym dniu spędzonym w archiwum. Poczuła się głupio, gdy przypomniała sobie, że po drodze tutaj przez jej głowę przemknęła myśl, iż naukowiec mówił tak tylko dlatego, żeby w infantylny sposób ją poderwać; a teraz dotarło do niej, że bez pomocy minęłyby zapewne dwa tygodnie, nim odnalazłaby to czego, potrzebuje.

— Od czego zaczynamy? — zapytał, kiedy weszli w głąb któregoś z kolei modułu, poza symbolem (składającym się z trzech liter i cyfry porządkowej) niczym nie różniącym się od pozostałych.

— Od badań na klonach — odpowiedziała, skutecznie ukrywając wciąż niegasnące zdumienie wywołane biblioteką, której rozmiary wskazywały bardziej na przeznaczenie jej dla gigantów niż ludzi.

Zostawiając w tyle kilka prawie pustych stołów, znaleźli się w korytarzu przecinającym prostopadle wszystkie regały, następnie skręcili w prawo i w niespełna dwie minuty dotarli do czwartego modułu od końca, oznaczonego symbolem SCP-2.

— Pominę wszystkie wstępne materiały przygotowawcze do projektów SC. — Garretson stanął na pierwszej z niebieskich platform usadowionych wzdłuż płaskiej szyny, dzielących regał na kilka równych odcinków. Gdy uniósł dłoń w górę, stanowisko wzbiło się w powietrze, trzymane jedynie przez cienki, wynurzony z szyny słup, następnie przesunął rękę w prawo, a podest podążył we wskazanym kierunku i w momencie otwarcia dłoni (na znak stop) zatrzymał się przy jednej z półek. Z tej wysokości mógł dojrzeć jedynie ozdobioną karmelowymi włosami głowę Collins i kontur grubego spisu modułu, który podniosła ze stołu i zaczęła przeglądać, lekko uginając się pod jego ciężarem.

— Spis spisów treści — powiedziała Sophie, po czym ściągnęła słodko usta, kiwając nieznacznie głową na znak ironicznej powagi. — Zabrakło funduszu na komputery?

— Komputerów mamy aż w nadmiarze — odparł Garretson, wracając z dwoma wielkimi segregatorami, które trzymał przed sobą; całą drogę na dół odchylał się do tyłu, żeby nie spaść z platformy. — Archiwum to zabezpieczenie informacji na wszelki wypadek.

— Nic z tego nie rozumiem.

— Papier — ciągnął Thomas, gdy dotarł na ziemię — jest trwalszy niż zapis elektroniczny. Jeśli nie na ziemi, to z pewnością w kosmosie. — Rzucił ciężko segregatory na stół i odetchnął chwilę. — No i atmosfera. Pewnie zauważyłaś, że stoły, krzesła i regały są wykonane z preparowanego dębowego drewna…

— Czekaj — przerwała kobieta, kładąc dłoń na wierzchnim segregatorze. — Czy to oznacza, że do wszystkich informacji zawartych w archiwum miałabym wgląd przez mój komputer służbowy?

— Można by tak powiedzieć — odrzekł Garretson z niepewnością w głosie, przywołującą na myśl wstyd dziecka przyłapanego na gorącym uczynku. — Ale i tak w ten sposób będzie szybciej. Zresztą sama prosiłaś mnie o pomoc w archiwum. — Spojrzał na surowy wzrok kobiety, który po chwili namysłu ostygł, pozostawiając po sobie tylko bezradne westchnienie.

Sophie usiadła, zsunęła wierzchni segregator na płaszczyznę stołu i otworzyła na jednej z pierwszych stron, mieszczących „spis spisów treści”.

— To ogólne informacje na temat produktów? — zapytała, krzywiąc się podczas wypowiadania ostatniego słowa.

— Nie, szczegółowy opis jednej z samic, a tutaj… — Pokazał palcem na zamknięty segregator. — …opis samca.

Collins w odpowiedzi wróciła do strony tytułowej i przyjrzała się dokładnie.

— A2 — odparła sucho, po czym otworzyła drugi segregator. — A1.

— Coś nie tak? Możemy zajrzeć w bardziej ogólne informacje, ale jest ich mnóstwo, zajmują połowę sąsiedniego modułu. Jednakże myślałem, że chodziło ci właśnie o to. — Pokazał palcem na segregatory, nie odrywając wzroku od niedającego się odczytać wyrazu twarzy kobiety. Przez jego myśli przemknęło echo słów Daviesa, zasłyszanych podczas jego pierwszej wizyty w stołówce: „niezależnie od tego, ile byś wiedział o kobietach, to jeśli chodzi o Sophie, musisz o tym wszystkim, co wiesz na ich temat, zapomnieć”; i natychmiast po tym poczuł się jeszcze bardziej zmieszany. Po chwili jednak wskutek niespodziewanego przebiegu wydarzeń, znów poczuł się pewnie.

— Mógłbyś coś dla mnie zrobić? — zapytała kobieta z uśmiechem.

— Tak. Oczywiście. O co chodzi?

— Zamienisz te segregatory na spisy przyporządkowane produktom A12 i A23?

Już chciał wyrazić swoje zdziwienie, ale powstrzymał się, żeby nie zbezcześcić miłego podejrzenia, że Sophie go polubiła. Z kolei on sam przywołał jej na myśl jednego z profesorów, którzy oblegali ją, gdy zaczynała studia podyplomowe, i choć pamiętała ich twarze, nie mogła sobie przypomnieć większości ich nazwisk albo chociażby imion. I tak samo im, jak teraz Thomasowi, nie potrafiła zaufać, wskutek czego kazała sobie podejrzewać, że niemal każdy kto za nią przepada, prędzej czy później zacznie jej rzucać kłody pod nogi, jeśli ona nie odwzajemni jego uczuć. Postanowiła zatem udzielić mu odpowiedzi, bowiem kiedy ochłonie, i tak udzieli jej sobie sam. Jakieś mistyczne poczucie odpowiedzialności powstrzymało ją od podania prawdziwych powodów, więc musiała wymyśleć coś innego.

— Problem pojawił się wyłącznie w kwestii koloru oczu, a w przypadku wspomnianych przeze mnie egzemplarzy różnica wyjściowej barwy w porównaniu do powstałej jest najbardziej widoczna.

Po chwili na stole pojawiły się pożądane spisy, a siadający obok Garretson nie do końca zdawał sobie sprawę z zadania, jakie do niego należało.

— Myślałem, że chodzi o coś… bardziej istotnego — powiedział, ale z braku odpowiedzi postanowił w ciszy poczekać, aż Collins odnajdzie potrzebne jej informacje. Nieśmiało przyglądał się skupionej twarzy kobiety, co chwilę rozglądając się po innych regałach, jakby udawał, że jest zaabsorbowany czymś zupełnie innym niż zakazaną fascynacją koleżanką z pracy, której szczegóły nigdy nie wyjdą poza jego prostackie mniemanie.

Kiedy po kilku minutach niezmąconej ciszy Sophie odnalazła to, czego szukała, podniosła wzrok znad lektury i już chciała zapytać, czy może zabrać spis do swojego laboratorium, gdy przypomniała sobie, że będzie miała dostęp do niego ze swojego komputera.

— Wszystko jest tak, jak podejrzewałam — powiedziała, pozwalając Thomasowi oderwać się od jego myśli, które w jej obecności zwyczajnie zaczynały go męczyć. — Genotyp jest identyczny z zamierzonym. W przypadku A12 warunkuje błękitny kolor oczu, a dla A23 ciemno-kasztanowy.

Garretson chciał wyrazić swoje jeszcze nieuformowane zdziwienie, ale nie mogąc się wciąż w pełni skupić nad treścią słów kobiety, zmarszczył tylko brwi w oczekiwaniu na dalsze wyjaśnienie.

— Oboje mają srebrny kolor oczu. Niezgodny z posiadanym genotypem.

Thomas z pewnością zdziwiłby się, słysząc tą informację, jednak większość jego uwagi przykuło słowo „oboje”, użyte zamiast słowa „oba”, świadczące o antropomorfizacji podmiotów bezosobowych, która w przypadku Collins zaczynała już go niepokoić.

— Muszę powtórzyć badania.

Jej stwierdzenie natychmiast przywróciło Garretsona na tor absorbującej rozmowy.

— To nie ma sensu — odpowiedział, zupełnie nie przejmując się faktem, że po jego dezaprobacie Sophie może przestać darzyć go domniemaną sympatią. — Badania przeprowadzono w warunkach laboratoryjnych, są rzetelne, nie ma w nich nawet luki na nieścisłości.

— Czyżby? Jak w takim razie wyjaśnisz fakt niezintegrowania badanego produktu z pozyskanym wynikiem badań tego produktu? Powtórzenie procedury jest absurdem, ale wpływ genu na wygląd klonów, którego obecności nie potwierdzono, stanowi skrajną anomalię, którą muszę usunąć, jeśli mamy sfinalizować projekt.

Już w połowie usłyszanej kwestii Thomas postanowił przyznać jej rację. W gruncie rzeczy to nie on powinien nadzorować jej prace nad SC-Omega, więc nawet gdyby Sophie się pomyliła, konsekwencje go nie dosięgną, jeśli natomiast przeszkodzi jej w realizacji projektu, Bradley za to skróci go o głowę. Postanowił zatem nie wchodzić jej w drogę, a wszelkie zastrzeżenia co do jej działania pozostawić Daviesowi, w końcu nadzorowanie prac na pierwszą fazą projektu to jego działka.

— Zrobisz to, co uważasz za słuszne — odpowiedział. — Ja nie będę się w to mieszał.

— Dziękuję — powiedziała, po czym zamknęła segregatory. — Możemy przejść do badań nad planetą?

Po kilku minutach Garretson oprowadzał już Sophie po następnym module, wskazując palcem poszczególne regały, żeby nie musiała szukać w spisie znaczenia cyfr przytwierdzonych do każdego segmentu zbiorów.

— …fizyka… chemia… biologia… astronomia… ogólne założenia, które nie podlegają działaniu innych czynników niż spotykane na ziemi. Dalej mamy pochodne tych nauk, wymagające wyodrębnienia ze względu na zjawiska wciąż niewyjaśnione, z zakresu… — Znów uniósł palec wskazujący, pokazując kolejne działy. — …geografii… botaniki… geologii… meteorologii…

W tej chwili spojrzał w bok i spostrzegł, że Collins przestała mu towarzyszyć — stała już na podnoszącej się platformie, a jej dłoń zmierzała w stronę segmentu obejmującego zakres roślin występujących na Sanatris. Zatrzymał się i poczekał, aż kobieta wróci na ziemię, lecz to nie nastąpiło: kiedy znalazła się trzy metry nad ziemią, przystanęła.

— Złapiesz? — zapytała, ale nim Thomas zdążył odpowiedzieć, ciężki segregator spadł na niego, o mało nie wytrącając go z równowagi. Nim wyraził swoje oburzenie, ujrzał Sophie zmierzającą w stronę następnego modułu, dzierżącego ogrom danych z zakresu geologii.

— Ta platforma tam nie dotrze, musisz użyć następnej… — Nim skończył swoją wypowiedź, podest zatrzymał się na skraju działu botaniki. — O tym właśnie mówiłem.

Sophie go nie słuchała, zamiast tego stanęła na skraju i skoczyła na najbliższą półkę. Kiedy jej stopa się ześlizgnęła, Garretson wydał z siebie okrzyk: „Boże!”; ale natychmiast po tym odetchnął, widząc, że zdążyła złapać się skraju jednej z wyższych półek. Następnie, niczym po pionowej drabinie, wspięła się kilka regałów wyżej, po czym zaczęła pomału wysuwać wielki segregator.

— To się skończy katastrofą!

— Skoro tak twierdzisz, to może byś mi pomógł?

Thomas rzucił trzymany tom na stół i uruchomił platformę, spiesząc kobiecie z pomocą. Kiedy Collins wysunęła segregator, którego ciężar groził jej upadkiem, mogła bez obawy upuścić go w ręce czekającego w gotowości towarzysza. Chwilę później siedzieli już przy stole, Sophie wertowała strony z rycinami poszczególnych tkanek i komórek roślin, a Garretson przyglądał się jej, próbując wyczuć granicę częstotliwości spojrzeń, poza którą ciekawość zmienia się w nachalność.

— Mam pytanie — wyznała, kiedy zamknęła ostatnią stronę. — Nie widziałam żadnego innego tomu obejmującego badania nad żywymi tkankami, a ten teoretycznie powinien takie obejmować. To żart, że prowadzicie badania wyłącznie martwych tkanek?

— Błyskotliwa uwaga. — Opuścił ręce, które od kilkunastu minut podpierały jego głowę, najprawdopodobniej nierozsądnie prowadząc go do najbliższej fazy snu. — Badanie żywych roślin jest niemożliwe.

— Słucham? Co naukowiec ma na myśli, twierdząc, że coś jest niemożliwe do zbadania? — Zmrużyła oczy, przyglądając się mężczyźnie z surową ciekawością.

— Organizmy roślinne natychmiast obumierają, jak tylko zostają oddzielone od gleby. Skaner wywołuje taki sam efekt, zupełnie jakby były cholernie wrażliwe na fale świetlne, choć obserwacja martwych tkanek wykazuje niemal identyczną strukturę jaką spotyka się u ziemskiej flory. Różnią się tylko obecnością niebieskiego chlorofilu, który nadaje im turkusowy kolor, reszta jest bez zmian.

— Bradley o tym wie? — zapytała, choć jej umysł był teraz o wiele bardziej zaangażowany podziwem dla tych pięknych stworzeń, które w żaden sposób nie pozwalają się zbadać, niż światem wokół.

— Oczywiście, ale nie uznał tego za interesujące zjawisko. Wręcz przeciwnie, to tylko ułatwiło mu podjęcie decyzji mającej na celu przeznaczenie Sanatris wyłącznie dla celów produkcyjnych. Ta nieznana specyfika roślin oznacza zarówno podwyższone koszty badań, jak i obniżone koszty ich eksterminacji. — Rozłożył dłonie na znak korzystnej niemocy. — Jeden impuls świetlny i mamy gołą skorupę.

Collins zmarszczyła brwi. Nagle uświadomiła sobie, że nienawidzi Garretsona. Nienawidzi go tak samo, jak Daviesa, Howarda, Waltera, Bradleya i wszystkich innych ludzi, którzy współtworzą ten cholerny świat. Jak można w tak bezceremonialny sposób mówić o zniszczeniu piękna, którego nie jest się w stanie nawet zrozumieć? Te rośliny są bezbronne… Ludzie nie wiedzą o nich nic, nie mogą pojąć, dlaczego one żyją i w jaki sposób to robią, skoro są pozbawione wody i światła słonecznego — ludzie wiedzą tylko jedno: wiedzą, jak je zabić, i ta wiedza okazuje się wystarczająca sama w sobie, by decydować o ich losie.

Opuściła wzrok i ukradkiem przełknęła ślinę przez suche gardło, wyciągnęła nieśmiało dłoń po drugi segregator, obawiając się, że Thomas dostrzeże jej powiewającą nad ich rozmową białą flagę wzniesioną na dowód braku sił. Na szczęście Garretson wciąż dostrzegał jedynie ciekawość, która jeszcze chwilę temu rysowała się na jej twarzy, pozwalając mu szpanować swoją wiedzą, jednocześnie nie tracąc pewności, że każde z jego słów będzie wysłuchane. W rzeczywistości ciągnął monolog, podczas gdy uwaga Sophie przemierzała tom opisujący badania nad glebą. Jeszcze chwilę temu myślała, że nie wystarczy jej sił do końca tego męczącego posiedzenia w archiwum, ale przy kolejnej lekturze nagle zaczynała odczuwać, że w tej bezbronnej planecie tkwi jakaś siła, której piękno nie pozwoli się zniszczyć garstce ludzi. Otrzymała kolejny element układanki potwierdzający słowa, które wypowiedziała na posiedzeniu promującym otwarcie projektu SC-Omega: „Masz rację, Williamie, to dowód… ale nie naszych możliwości, tylko tego, że tak naprawdę wcale ich nie posiadamy”. Wystarczyło, jak na naukowca przystało, tylko się o tym upewnić.

— Dlaczego zakres badań nad glebą obejmuje wyłącznie niemal czyste spekulacje, co do jej struktury oraz zawartości? — zapytała, przerywając ciągnący się (Bóg jeden wie o czym) monolog.

— Niestety aktualnie nie posiadamy pierwiastka tak twardego, by przebić wierzchnią warstwę planety, więc na podstawie podobieństw z ziemią oraz struktury roślin, które w niej żyją, wysunęliśmy szereg hipotez…

— …nigdy nie potwierdzonych — dokończyła Sophie, a Thomas przytaknął niepewnie i powtórzył:

— Niestety, nigdy nie potwierdzonych.

Dalszy pobyt w archiwum nie miał sensu, chociaż zamiast poznać przyczynę specyficznego koloru oczu klonów, napotkała jedynie więcej pytań. Rozmowa z Garretsonem z pewnością nie mogła jej pomóc odpowiedzieć na którekolwiek z nich, o ile w ogóle warto szukać wyjaśnienia czegoś, czego nie można zrozumieć.

— Dziękuję za pomoc, Thomasie. To już wszystko.


— Słyszałaś to? — zapytał, patrząc w jej połyskujące oczy, dryfujące spojrzeniem pod sennymi powiekami.

— O czym mówisz?

Spojrzała na niego i czekała z niecierpliwością, aż wyzna jej, dlaczego jego serce bije szybciej. Czuła w nim nadzieję, tak silną nadzieję jak na samym początku, kiedy jeszcze wierzyli, że urodzili się tylko po to, żeby być wolni, a nie wyłącznie po to, by tacy nie być.

— To, czego słuchał ten człowiek. Włożył coś do uszu, a potem tego słuchał. Słyszałaś to?

— Nie. Chyba nie. Nie słyszę tak dobrze jak ty.

— Chciałbym, żebyś to usłyszała. To jest naprawdę piękne. Słyszę to cały czas.

— Tak? Opowiedz mi o tym.

Przytuliła się jeszcze mocniej do szyby i patrzyła w jego uśmiech, jedyną prawdę, którą znała, jedyne światło, które pozwoliło jej trwać. I pomimo wszystkich innych, dzielących ich klonów, dla niej istniał tylko on. Tylko on znał jej myśli i tylko ona czytała jego głos, choć przez te grube szkło nie mogła go usłyszeć.

— Słyszałem, że istnieje inne miejsce niż to, w którym jesteśmy.

— Naprawdę? Istnieje? — Jej oczy rozbłysły.

— Tak, czułem że istnieje jeszcze jedno miejsce. Ale nie tylko jedno.

— Jest ich więcej?

— Więcej, niż możemy sobie wyobrazić. Tak dużo, że nie można ich policzyć. Oni pochodzą z jednego z takich miejsc, nazywają je ziemią.

— Ziemią? Gdzie to jest, jak tam dotrzeć?

— Nie wiem, ale słyszałem, że jest tam niebo.

— Niebo? Co to jest niebo?

— Coś niebieskiego, jest tak duże, że nie można go ujrzeć w całości, jest wszędzie, ale w żadnym miejscu nie da się go dotknąć. Kiedy stoi się pod niebem i ma się skrzydła, można przez cały czas unosić się… Ludzie nazywają to lataniem.

— Ludzie mają skrzydła?

— Nie wiem, jak wyglądają skrzydła. Ale nie mówiliby o skrzydłach, gdyby ich nie mieli.

— A my też mamy skrzydła?

— Nawet jeśli mamy skrzydła, to nie mamy nieba i nie możemy latać. Ale obiecuję ci, że kiedyś odnajdę niebo i wtedy będziemy wiedzieć.

— Skąd wiesz, że to, co słyszałeś, jest prawdą?

— Wszystko to, co czuję, jest prawdą. Zawsze tak było, wiesz o tym. Tak samo jak czuję, że twój dotyk jest jedyną rzeczą, po którą warto zawsze wyciągnąć rękę, a twój uśmiech jedyną obietnicą, że wszystko co nas spotyka ma sens, tak czuję, że niebo istnieje. Któregoś dnia je zobaczysz, przysięgam…

Asystent

Baza naukowa S1 — Sanatris. 13 listopada 2059, drugi dzień projektu


Kto by się spodziewał, jak wiele może się wydarzyć tego dnia. Z pewnością nie Davies, który wyglądał, jakby ktoś kazał mu spać na zewnątrz. Zawsze coś w duszy przeklinał, tym razem chodziło o drugą butelkę Engcorna, którą wypił poprzedniego dnia, kiedy podczas wybudzania się z drzemki oświeciła go na wpół ostrzegawcza i na wpół czyniąca ulgę myśl że „zamiast wrócić do pracy, powinien się zrelaksować, a to, co winien zrobić dziś, może zrobić jutro”. Lecz kiedy ów „jutro” nastało, czuł się dwa razy gorzej, a pracy na ten dzień miał jeszcze więcej. Najgorsza dla jego geniuszu okazała się niemożność przeanalizowania dokładnych przyczyn zmęczenia związanego z pracą. Wiedział tylko, że poprzedniego dnia zawiódł się, licząc na pomoc, ale nie chciał jej ze strony przytępawych klonów. Teraz już nie pozostawiono mu wyboru…

Sophie siedziała przy stole i gryzła suchara, a znajdujący się naprzeciwko Thomas przeglądał coś na komputerze i z dyskrecją myśliwego rzucał kobiecie spojrzenia, których (jego zdaniem) nie mogła zauważyć. I w każdej innej sytuacji by się mylił, jednak teraz Collins trwała głęboko pogrążona we własnych myślach, choć jej twarz zdawała się jakoś skrycie promieniować.

Alexander usiadł niedaleko nich z kubkiem kawy z automatu, której aromat od razu oderwał towarzyszy od swoich zajęć.

— Trucizna Matthew — Garretson pokiwał głową z ironią.

— Dzisiejszy alkohol wypiłem wczoraj. — Davies spróbował upić łyk, ale parząc opuszek języka, wykrzywił się i odstawił kubek.

— Urządzałeś imprezę i nie zaprosiłeś żadnego z nas? — zażartowała Sophie.

— Nie mam ochoty na żarty.

— Stołówka to chyba nieodpowiednie miejsce, jeśli szukasz alienacji.

Właśnie miał powiedzieć o klonach, ale korzystanie z ich pomocy wydało mu się jeszcze większą porażką niż wcześniej, gdy o tym myślał. Na dodatek otworzyły się drzwi prowadzące do składu i dwudziestu czterech klonów odzianych w szare kombinezony wkroczyło do środka i w tej samej rytualnej kolejce stanęło przed automatem z jedzeniem. Davies poczuł się tak parszywie, jakby znalazł się w przedszkolu i miał być wychowawcą głupich i zarozumiałych gówniarzy, choć żaden bies nie mógłby pojąć jak do tego doszło. Zrozumiał, że tylko spokój może go uratować — spokój i ten cholerny kubek kawy.

Sophie spoglądała na siadające przy stole pary i znów przyłapała A23 dotykającego przedramienia A12, chociaż zrobił to zupełnie inaczej niż poprzedniego dnia. Uśmiechnęła się sama do siebie. W tym momencie powinna pojawić się jakaś kąśliwa uwaga ze strony Daviesa, ale zupełnie nie był w formie, więc pozostało tylko prowadzić dyskusję z Thomasem, który nie godził się z ciszą, zwłaszcza, że mógł ją wypełnić głosem Sophie Collins.

— Co myślicie o paradoksie Fermiego? — zapytał, wiedząc że pytanie dotrze jedynie do kobiety.

— Pytasz, co myślę o tym, że cywilizacje zamieszkujące odległe zakątki wszechświata nie dają nam znaku życia?

— Mniej więcej.

— A dlaczego miałyby to robić? Żebyśmy ich pocięli dla badań, a ich planetę przeznaczyli do klonowania ich samych, bo ziemianom potrzeba nowych maskotek?

Garretson zaniemówił, obrazowanie działań Bradleya w tak otwarty i komiczny sposób było niedopuszczalne nawet przy kimś, komu można zaufać. Ostatecznie jednak uznał to za zabawne i postanowił potoczyć rozmowę dalej:

— Ale nawet przez przypadek jakiś zagubiona sonda powinna zbliżyć się do którejś pobliskich galaktyk. Teoretycznie powinna istnieć nieskończona liczba cywilizacji zarówno mniej jak i bardziej rozwiniętych.

— Może po prostu nie zależy im na odkrywaniu wszechświata albo po prostu poznali go w inny sposób, którego my, zaślepieni wiarą w rozwój technologii i własną inteligencję, nie możemy poznać.

Tym stwierdzeniem zakończyła rozmowę i wróciła do obserwacji klonów. Davies pokręcił oczami z zażenowania dla całej odbytej przed chwilą dysputy i przechylił kubek wciąż gorącej kawy, po czym (aby uniknąć kolejnej tortury w postaci żałosnych rozważań współpracowników) zdecydował się przejść do sedna:

— Potrzebuję pomocy w badaniach. Dziesięć klonów powinno wystarczyć. Wziąłbym więcej, ale nie mam zamiaru ich niańczyć. Nie uśmiecha mi się to, ale nie mam innego wyjścia.

Sophie spojrzała uważnie na naukowca, po czym przeniosła wzrok na Garrtesona, który właśnie udzielał mu odpowiedzi:

— Oczywiście… Mi nic do tego. Tylko nie rozumiem, po co aż tylu. Budujesz nowe laboratorium?

— Wiem, że tylko do tego się nadają, ale chodzi bardziej o weryfikację danych, pracę umysłową.

— Wystarczy ci jeden klon…

Davies aż zakaszlał z zażenowania, po czym podniósł ton.

— Tylko cię informuję, nie potrzebuję twoich nic niewartych sugestii, zwłaszcza, że twój mózg przepaliłby się, gdyby miał wykonać pracę, o której mówię, a co dopiero mózg tępego, jajogłowego matoła z probówki!

Sophie mogłaby przysiąc, że treść tych słów dotknęła klonów, które właśnie kończyły posiłek. Żaden z nich nie dał tego po sobie poznać, ale widziała w ich oczach ból, którego nienauczone fałszu nie potrafiły maskować. A dotychczas nikt nawet na to nie zwracał uwagi: ani Garretson, ani siedzący za ekranami komputerów Matthew czy Walter — nikt.

— Cóż… — zaczął Thomas, po czym szybko wystukał coś na komputerze. — O to właśnie mi chodziło, gdy porównywałem ich do robotów. Są sprawniejsze, proszę spojrzeć. — Obrotowym ruchem dłoni nad ekranem skierował go w stronę Daviesa, który zmarszczył brwi.

— To jakiś żart?

Sophie spojrzała na tabelę zawierającą dwadzieścia cztery wersy i otworzyła usta z niedowierzania.

— To żart, Thomasie? — powtórzył Alexander.

— Nie, to autentyczne testy IQ, prowadzone kilkakrotnie w warunkach naturalnych. Wykazują, że klony obdarzone są ponadprzeciętną inteligencją. To zapewne zasługa Sophie. — Rzucił jej pełne podziwu spojrzenie, ale ona zupełnie je zignorowała. Dołożyła wszelkich starań, by stworzyć jak najinteligentniejsze istoty, ale ujrzane liczby postawiły przed nią kolejne pytanie, a właściwie kolejny argument budujący podwaliny wątpliwości, że jej kontrola nad projektem jest bardziej abstrakcją niż czymś rzeczywistym.

— Twierdzisz, że każda z tych ofiar jest geniuszem? — zapytał Davies, wciąż nie zdradzając oznak tego, że mógłby uwierzyć w treść absurdu, w obliczu którego się znalazł.

— Nie znają zbyt wielu słów i prawie nic nie wiedzą o świecie, jednak wszystko, co usłyszą, zapamiętują. Nie rozumieją zasad fizyki, chemii, matematyki, ale kiedy otrzymują wzór i dane, potrafią z nich korzystać praktycznie bezbłędnie. Są jak komputery obdarzone sztuczną inteligencją.

— Dość tych bzdur — powiedział Davies, którego rozbolały uszy. Pomyślał, że może nie będzie głupim pomysłem wziąć na początek jednego z nich, najwyżej wróci po więcej. — Daj mi najinteligentniejszego. Ten ma najwyższy wynik. — Pokazał palcem na przedostatni wers.

— A23. IQ: 345.

— Tak. Ten.

Sophie spojrzała na wspomnianego klona. Siedział i patrzył w jeden punkt przed sobą, identycznie jak robił to poprzedniego dnia. Pewnie nawet nie wiedział, co go czeka, i co czeka ją, A12, dziewczynę z połyskujących od miłości oczami…

— Proponowałbym wziąć innego. Z tym w przeszłości było najwięcej problemów. Może okazać się nieposłuszny.

Davies zaśmiał się na głos.

— I ty to mówisz? Dopiero co zachwalałeś ich niezawodność.

— W porządku. Przyniosę ci mobilny pilot. Muszę po niego skoczyć na górę do Waltera.

— Pilot do czego? — zapytała Sophie, wstając wraz ze swoimi towarzyszami.

— Do obroży. Walter nadzoruje klony i razi prądem te, które są nieposłuszne. Teraz wydają się takie grzeczne, ale proszę mi uwierzyć, nie zawsze tak było. Te obręcze, które mają na szyjach, z pewnością są lepsze od chodzenia za nimi z bronią.

W międzyczasie Davies podniósł się z krzesła i zbliżył do stołu zajętego przez klony.

— Który to? — zapytał.

— Przedostatni — odpowiedział Thomas.

— Ten? — Pokazał palcem. — Nie wygląda na inteligentnego.

— Pójdę po pilot — powiedział Garretson, po czym błyskawicznie zniknął w drzwiach prowadzących na korytarz. Alexander z dumnie założonymi rękami czekał na jego powrót i rozglądał się po ścianach, jakby znajdował się w muzeum, a nie w pomieszczeniu służącym karmieniu okazów laboratoryjnych. Sophie przyglądała się z niepokojem A12, której schowane pod stołem palce zaciskały się niecierpliwie, nie mogąc swobodnie spocząć na udach. Collins postanowiła jeszcze chwilę zostać, po czym podeszła w stronę drzwi, i już chciała wyjść, gdy gwałtownym krokiem wrócił Thomas, któremu towarzyszył Walter Spelman, zapewne napotkany gdzieś po drodze. Olbrzym spojrzał na Sophie i uśmiechnął się złowieszczo, następnie podszedł do stołu z klonami, gdzie Garretson wręczał Thomasowi pilot przypominający elektryczny klucz do samochodu.

— Jeden klik i delikwent posłuszny jak baranek — rzucił cynicznie.

— Tylko nie trzymaj za długo, bo ugotujesz mu mózg — wyjaśnił Garretson.

— Bez obawy, nawet nie poczuje różnicy, przecież to nie ma mózgu — dodał Walter, śmiejąc się na całe gardło. Nawet Thomas nie powstrzymał swojego uśmiechu, choć dziwnie się czuł, zachowując się tak infantylnie, gdy Sophie na niego patrzyła.

— A23 — powiedział Garretson, po czym nagle spoważniał. — Od teraz wykonujesz rozkazy Alexandra Daviesa, to jest ten człowiek… — Pokazał palcem, ale nie przykuł uwagi klona, który wciąż wpatrywał się w jeden punkt przed swoimi oczami. Nie uległ nawet wtedy, gdy Walter okrążył stół, złapał go i wyszarpnął z siedzenia, przewracając krzesło; następnie osiłek odwrócił go w stronę Daviesa i jedną rękę złapał tył jego głowy, żeby nakierować jego spojrzenie na twarz naukowca.

— To ten człowiek — powtórzył Spelman głosem surowego tresera.

W tej samej chwili podeszła Sophie, ale Walter zwrócił na nią uwagę dopiero, kiedy krzyknęła:

— Przestań!

W tej chwili wszystkie zdziwione spojrzenia skierowały się na twarz Collins.

— Co ja takiego niby robię? — zapytał Walter.

— Jak mam przeprowadzać badania w niezmiennych warunkach, skoro sztucznie wytwarzasz czynniki stresowe i zaburzasz elektrochemiczne procesy w jednym z egzemplarzy?

— Nic mu nie będzie, prawda Thomas? — Spojrzał na towarzysza, którego wzrok krążył gdzieś po podłodze. — To tylko zabawa. A ty pewnie zgodzisz się ze mną, Alexandrze? — Nagle przeszyło go zdziwienie, bo uświadomił sobie, że Davies nawet na moment nie dał się porwać jego przedstawieniu i niczym surowy, lecz cierpliwy ojciec, wyczekujący końca popisowego przedstawienia jednego z synów, stał i obserwował wszystko z zażenowaniem.

— Może ktoś zabrać stąd tą małpę? — zapytał spokojnym tonem.

— Tą? — Garretson podniósł szybko głowę i pokazał palcem na klona. — Myślałem, że chcesz najinteligentniejszego…

— Nie, to jest klon, Garretsonie, którego potrzebuję do swojej pracy. — Następnie niewzruszonym wzrokiem spojrzał w oczy Waltera, po czym dodał: — Mówiłem o tej wielkiej małpie, której kretyńskie wygłupy sabotują postęp projektu. — Walter aż się zagotował, ale nim zdążył podjąć jakiekolwiek głupie działanie, Alexander kontynuował równie drażniąco opanowanym tonem: — Wątpię, czy takie zachowanie spodobałoby się Bradleyowi, który do swojego powrotu to właśnie mnie pozostawił nadzorowanie projektu. — Spelman chciał już wybuchnąć, ale się zaciął, bowiem uległość wobec Williama Bradleya była dla niego niczym blokada wobec wszelkich, nieważne czy słusznych jego własnym zdaniem, działań, które szef bez wątpienia mógłby potępić. — Jeśli jeszcze raz wtrącisz się do mojej pracy, nie zapomnę wspomnieć w raporcie o dodatkowej sztuce obroży, ale w trochę większym w rozmiarze. A23, idziemy.

Klon ruszył za Daviesem i po chwili zniknęli za drzwiami prowadzącymi na korytarz. Kiedy Walter ujrzał ukradkowy uśmieszek na twarzy Thomasa, natychmiast go ponaglił:

— Co ci tak, kurwa, do śmiechu!?

Garretson natychmiast spoważniał i rozkazał klonom wrócić do składu, podczas gdy Walter zdenerwowanym krokiem opuścił stołówkę. Sophie wciąż stała jak wmurowana i nie mogła otrząść się z podziwu dla Alexandra, który pierwszy raz, jak sięgała jej pamięć, stanął po jej stronie. Jeszcze chwilę temu naprawdę się bała, że A23 dozna większej krzywdy, ale Davies go ocalił, i nieważne czy troszczył się o własną pracę czy po prostu chciał dowalić komuś, kto ma lepszy dzień — zrobił coś naprawdę dobrego, na co jej samej nie starczyłoby odwagi, nawet gdyby dzierżyła posadę zastępcy szefa MEJBA. Ciepły strumień kojącej energii wlał się w jej serce i z pewnością pozostałby tam przez długi czas, gdyby rozglądając się po twarzach wstających od stołu klonów, nie dostrzegła na policzku A12 łzy, która spływała wzdłuż strumienia zarysowanego przez jej poprzedniczki. W tej chwili Thomas, pilnujący by klony ułożyły się w rutynowym szyku, kierował swój wzrok w jej stronę i już miał na nią spojrzeć, gdy przeszkodziła mu Collins:

— Thomas!

— Tak, Sophie? Jego wzrok natychmiast utkwił w jej szafirowych oczach, które starały się przyciągnąć go na tyle długo, aż szyk klonów skieruje się w stronę wyjścia.

— Chciałam ci jeszcze raz podziękować za wczorajszą pomoc, ale teraz będę już zwiedzać archiwum na ekranie mojego komputera.

— Cóż… — zaczął Garretson, który spodziewał się milszej w dotyku treści. — Tak z pewnością będzie ci wygodniej. Nie musisz mi dziękować, to naprawdę żaden problem.

— Ale pomimo wszystko dziękuję. Muszę iść do laboratorium.

— Oczywiście, nie zatrzymuję. W razie czego wiesz, gdzie mnie szukać.


Tkwiący w chmurze siwego dymu Matthew wciąż nie potrafił przestać chichotać. Ręce mu się tak trzęsły, że z ledwością odpalił jednego papierosa od drugiego. Wyrzucił peta i niemal po omacku znalazł kubek z kawą, który bez przystanku opróżnił.

— Rozdział pierwszy: Problemy z Sophie — wyrecytował, po czym zaciągnął się, pozostawiając długi kip na końcu papierosa; nim wypuścił powietrze kontynuował z pełnymi dymu płucami: — Rozdział drugi: Problemy z Walterem. — Z głośną ulgą wypuścił powietrze w stronę ściany ekranów, monitorujących większość powierzchni laboratoryjnych S1. — Czas na rozdział trzeci: Problemy Alexandra. — Zaśmiał się głupkowato. — To będzie najciekawsze. Cholera, powinienem pisać opowiadania, mając dostęp do takiego materiału z pewnością zostałbym sławny.

Kiedy robił kolejnego bucha i popiół zaprószył mu czarną kamizelkę, w wejściu pojawił się Spelman, który wciąż nie ochłonął po przygodzie na stołówce. Z pewnością wkurzyłby się jeszcze bardziej, gdyby dostrzegł szyderczy uśmieszek na zniszczonej twarzy Howarda, ale na szczęście osłona dymna oszczędziła mu tej nieprzyjemności.

— Dzisiaj zostaniesz na drugiej zmianie, ja jutro zastąpię cię na pierwszej — rzucił Walter, jasno dając do zrozumienia rozmówcy, że nie ma możliwości odmowy. — I przestań, do cholery, tyle jarać, tu się nie da pracować!


— To jest wzór — powiedział Davies, wręczając w ręce A23 mobilny komputer identyczny jak te znajdujące się w stołówce. Kiedy ruszyli w stronę inkubatorów, nad wzorcowym ekranem pojawił drugi, zawierający szereg najistotniejszych parametrów dotyczących pierwszej maszyny. — Te trzy litery i cyfry do pierwszej kreski muszą być zawsze identyczne ze wzorem. Pomiędzy drugą a trzecią kreską znajduje się numer porządkowy, który zawsze powinien zgadzać się z weryfikowaną kapsułą. Rozumiesz, co mówię?

— Tak — odpowiedział, po czym uniósł wzrok znad monitora i patrzył przed siebie, jakby był prawdziwym robotem-pomocnikiem.

— Doskonale. Zatem zaczniesz od numeru pięćset pięć i sprawdzisz wszystkie aż do tysiąca. Możesz zaczynać.

Po chwili A23 wtopił się w morze inkubatorów, szedł dokładnie w kierunku, gdzie znajdował się docelowy obiekt badań, jakby doskonale znał to pomieszczenie — zapewne pamiętał je z czasów, gdy pomagał przy ich budowie. Tymczasem Alexander rozsiadł się na krześle i podłączając się do poszczególnych kamer w laboratorium, obserwował poczynania klona na ekranie emitowanym przez przypięty do jego nadgarstka komputer. Pół-amorficzne krzesło pozwalało mu nie tylko rozsiąść się niczym król na tronie podczas długiej ceremonii, ale także dowoli kołysać się we wszystkie strony; nie pomogło to jednak naukowcowi zapobiec nudzie, która niedługi czas później zaczęła dawać mu się we znaki. Postanowił pójść po zbawczego drinka, ale gdy spojrzał na zegarek, zdziwił go fakt, że minęło bardzo niewiele czasu — to doprowadziło go do dwóch wniosków: po pierwsze, podczas braku konkretnego zajęcia czas się strasznie ciągnie, zwłaszcza na trzeźwo, a jeszcze bardziej na kacu, a po drugie, A23 pracował niepokojąco szybko. Ciężko było sprawdzić, czy wykonywał rzetelnie swoją pracę — wszystkie dane w stu procentach powinny się zgadzać bez weryfikacji, a cały sens tego rytuału, którego wykonanie powierzył klonowi, opierał się wyłącznie na zaufaniu Bradleya do swojego zastępcy. Prawdopodobieństwo błędu danych było znikome, ale jeszcze bardziej znikoma miała okazać się szansa znalezienia błędu, który pominął klon, bez sprawdzenia wszystkich inkubatorów po kolei — a to oznaczało, że cały pomysł z asystowaniem przy tego typu pracy miałby sens jedynie wówczas, gdyby A23 faktycznie wykrył jakiś błąd.

— Niech to szlag!

Już chciał ruszyć po drinka, gdy niczym piorun, uderzyła go jasna myśl. Przybrał wygodną pozycję, zalogował się do sektora programowania inkubatorów, otworzył dodatkowy ekran z notatnikiem, po czym wprowadził kilka ledwo zauważalnych błędów, obejmujących takie nieścisłości, jak zamiana litery B na D albo cyfry 0 na 8, które w toku wertowania tysięcy znaków mogłyby okazać się prawdziwym wyzwaniem nawet dla samego Daviesa. Kiedy przygotował wszystkie fałszywe informacje, uśmiechnął się niczym Mefistofeles, którego pomimo swej zbrodniczej natury czasem stać na wielkoduszny gest:

— To twoja szansa. Teraz przekonamy się, czy dostaniesz tę posadę.

Zręcznym kliknięciem wprowadził zmiany do systemu i pod aureolą niemal dobrego nastroju ruszył do swojego apartamentu.


Sophie okręcała się wraz z krzesłem, pogrążona w zamyśleniu, a światło ekranów komputera co chwilę malowało jej twarz na niebiesko (przez co oczy traciły swą jaskrawość), by następnie znów przywrócić jej jasną cerę. Właśnie przytulała Caroline i szeptała jej do ucha, że jeśli chce mieć małego kotka, będzie musiała się nim opiekować. Choć wlewała się w nią radość, gdzieś w środku zniechęcał ją fakt, jak niewielkie są szanse znalezienia na świecie kotka, który nie będzie robotem. Lucy już by to zrozumiała, ale im dziecko jest mniejsze, tym nie tylko więcej miłości potrzebuje, ale i więcej wiary, że marzenia i rzeczywistość to jedno i to samo. Pewnego dnia się obudzi, jej mamusia przygotuję ją na spotkanie z prawdą, ale dopóki jeszcze jest maleńką dziewczynką, niech uśmiecha się tak, jakby świat naprawdę stanowił dzieło Boga.

Po policzku popłynęła jej łza i to był znak, że należy wrócić do pracy. Zimna w dotyku rzeczywistość wydarła ją z ciepłego objęcia córeczki i zmusiła do spojrzenia na ekrany komputera, głównie na listę zadań, które obejmowała pierwsza faza projektu. Świeżo wprowadzone zdanie zawarte w punkcie 0 — „Powtórzyć badania na klonach pod katem koloru oczu?” — wciąż podkreślała mrugająca kropka zaraz za znakiem zapytania. Czy jako naukowiec powinna powtórzyć skan genotypu, skoro doskonale zna jego wynik? To pytanie wydawało się tak samo bezcelowe jak to, czy Bradleyowi spodoba się srebrny kolor oczu u każdego z klonów, bowiem nawet gdyby ta barwa zapierała dech w piersiach i podnosiła zyski ze sprzedaży, to brak możliwości jej zmiany na inną stanowił wulgarną oznakę niekompetencji i niepodporządkowania się wymogom projektu. On nie puści jej tego płazem — z pewnością prędzej umrze (nieważne czy z jego ręki, czy z powodu choroby), niż opuści pokład S1, jeśli nie rozwiąże tego problemu.

Wciąż nie czując się na siłach, żeby indywidualnie spotkać się z klonami twarzą w twarz, postanowiła zacząć pracę nad algorytmem tworzenia dowolnej liczby różnorodnych okazów, z uwzględnieniem starych parametrów barwy tęczówek, które zastąpi nowymi wzorami, kiedy coś pozwoli jej zgłębić tajemnicę Sanatris, w co z całego serca wątpiła; lecz nie potrafiła pozbyć się nadziei, że odnajdzie odpowiedź na choć jedno z dręczących ją pytań i udowodni Bradleyowi, że się myli w ocenie zarówno klonów jak i tej tajemniczej planety.


Trochę czasu upłynęło, gdy z drinkiem w ręku wpatrywał się w panoramę Nowego Yorku, idealnie odwzorowaną za pomocą zaawansowanej technologii audiowizualnej, którą oferowało pomieszczenie WMSR, i jego zatłoczone ludźmi i robotami chodniki oraz zakorkowane ulice (chociaż samochody już wiele lat wcześniej zostały podłączone do szyn umieszczonych pod powierzchnią jezdni, pozwalających im osiągać w najgorszym przypadku prędkość czterystu kilometrów na godzinę). Davies uważał to miasto za zupełnie niewarte uwagi (mimo że odwiedził je zaledwie kilka razy w życiu), ale przyglądanie się z bliska wściekłym twarzom kierowców i pasażerów oraz szydzących z nich swoją obojętnością robotom, tępo czekającym na zielone światło, karmiło go satysfakcją i pozwalało znaleźć — zwieńczone podkreślającym wysokie mniemanie o sobie monologiem — ujście pogardzie wobec wszystkiego, co próbowało nadać sens rzeczom pozbawionym sensu. Obrazy ludzi stanowiących odwzorowanie z niedalekiej przeszłości (kiedy to ostatni raz aktualizowano dane systemu WSMR) nie przeszkadzało mu odczuwać upodlenia szarych ludzi, którzy błagalnymi spojrzeniami szukali ratunku dla swej marnoty. Pozwolił sobie nawet wyciągnąć dłoń w ich stronę, a następnie ją schować w geście rozmyślenia, jakby udzielenie pomocy było czymś rzeczywistym i możliwym, a jej odmowa przemyślaną, słuszną i dumną decyzją.

Kiedy dopił drugiego manhattana, zakończył swoją wizytę w jednym z najbardziej zatłoczonych miast Ameryki Północnej, której niegdyś zewsząd obiecywano iście promienistą przyszłość, przypieczętowaną konstytucją niemal tak świętą jak papież w czasach świetności chrześcijaństwa, nim model preferowanego stylu życia zupełnie zatarł wszelkie granicę między religiami a sektami. Wraz z kolejnym cudownym kieliszkiem schłodzonej mieszanki kanadyjskiej whisky, czerwonego wermutu i kilku kropel angostury ruszył do laboratorium genetycznego z nadzieją, że A23 znalazł chociaż jeden z przygotowanych dla niego błędów.

Zastał go stojącego nieruchomo przed pierwszym inkubatorem i patrzącego przed siebie, a na ekranie trzymanego w rękach komputera widniało kilkanaście wersów danych. Alexander w pierwszej chwili zmarszczył brwi, ale zaraz po tym rozsiadł się na swoim krześle i upił łyk swojego drinka.

— Pokaż, co tam masz — powiedział do zmierzającego w jego kierunku klona. Kiedy odebrał od niego komputer, włączył swój wyspecjalizowany zegarek i ze zdziwieniem spostrzegł, że dwie kolumny informacji niczym się nie różniły. W pierwszej chwili pomyślał o tym, że w jakiś cudowny sposób A23 skopiował informacje z jego notatnika, ale zaraz po tym o mało dosłownie nie puknął się w głowę, gdyż nawet sam Bradley nie miał dostępu do serwera jego prywatnych danych, a co dopiero głupi klon. Sęk w tym, że słowo głupi nie całkiem pasowało do tego „czegoś”, co w tak krótkim czasie bezbłędnie zweryfikowało taki natłok informacji; mógł w to nie wierzyć, ale to właśnie on uchodził za najobiektywniejszego naukowca w MEJBA. Jednak poza tym był także zagorzałym sceptykiem, więc niezależnie od wiarygodności dowodu na istnienie czegoś nieprawdopodobnego, doświadczenie należało powtórzyć co najmniej kilka razy, w tym przypadku z tysiąc… bo jakim cudem ten klon wykonał tyle pracy, ile Davies poprzedniego dnia, w dwa razy krótszym czasie?

Wstał z krzesła, rzucił przelotne spojrzenie A23, próbując odczytać z jego młodej, chociaż wypełnionej dojrzałymi rysami twarzy jakieś oznaki zmęczenia, lecz na próżno. Przez ułamek sekundy, chociaż klon patrzył nieznacznie w inną stronę, ich spojrzenia się zderzyły — to przez ten ułamek sekundy jedna z tych teorii, które inteligentnie brzmiałyby tylko w ustach Sophie Collins, wydała mu się prawdziwa: „Żeby poznać człowieka wystarczy, jeden raz spojrzeć w jego oczy”. Wyglądał jak dwudziestoparoletni gówniarz, jak zwykły gnojek, który tak jak swoją urodę może wykorzystać jedynie po to, żeby zaliczać panienki, tak i inteligencja może co najwyżej posłużyć mu do robienia przekrętów na skalę ulicznego kieszonkowca; jeden z tych biednych, wychowanych w nędzy, ale cholernie dumnych i zażartych w dążeniu do spełniania urojonych pobudek zaszczepionych we wczesnym dzieciństwie; jedna z wielu ofiar pokolenia wychowanego przez kobiety, podczas gdy mężczyźni harowali od dnia do nocy za grosze, choć o wiele rozsądniej byłoby palnąć dzieciom, żonie i na koniec sobie samemu w łeb i uniknąć tych wszystkich rozczarowań, będących wrodzoną skazą klasy niższej — lecz w jego oczach dostrzegł coś więcej, jakby cały ten dostrzeżony na pierwszy rzut oka domniemany zapał i zażartość były schowane bardzo głęboko, gotowe by użyć ich z rozsądkiem, i to nie z powodu młodzieńczego buntu, lecz w imię idei o wiele bardziej konstruktywnej niż zakłamane i ślepe dążenie przed siebie.

— Idziemy — powiedział Davies i razem ruszyli w stronę korytarza. A23 znów był zwykłym bezmyślnym klonem, którego rzekomy geniusz stanowił jedynie anomalię pewnego systemu postrzegania, i do niego należało odkryć tego przyczynę. Już przed oczami jego wyobraźni ustawiały się koncepcje rozwiązań, niczym masa gorliwych studentów pragnących z podniesionymi rękami dokończyć zaczętą myśl wielbionego i autorytatywnego profesora, od którego zależy ich naukowa przyszłość: brak ubocznych skutków zdrowotnych rozwoju cywilizacji? mniejsze, niemal znikome zużycie gruczołów dokrewnych? braku czynników stresowych i używek szkodliwych dla mózgu? albo ogólnie, skoro wszystko zabija, sam fakt krótkiego życia pozwala uniknąć wielu czynników, które z biegiem lat ograniczają ludzką wydajność? Tak czy inaczej, czekało go mnóstwo pracy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 16.48
drukowana A5
za 74.77