Dedykuję specjalistom do spraw rekrutacji…
Wstęp
To nie będzie opowieść o dzielnej dziewczynie, która pokonując przeciwności losu oraz własne słabości, osiąga w końcu wszystko to, co sobie wymarzyła. Nie będzie wielkiej, kolorowej metropolii pełnej możliwości i otwartych dróg. Nie będzie też wsi, jaką zwykle uwieczniają w swoich książkach i filmach miastowi. Nie znajdziesz tutaj ugrzecznionych obrazków sielskich łąk, błogiego nieróbstwa i zjadania samo rosnących, ekologicznych marchewek. Nie będzie grzecznych pijaczków spod sklepu ani przyjaznych dialogów z sąsiadem. Piękno czerwonych zachodów słońca przesłonięte będzie ażurową konstrukcją żelaznych słupów wysokiego napięcia, a szumiące łany zbóż kryć będą w sobie więcej znoju i potu niż poetyckiego piękna. Odlatujące na południe ptaki, nie zawsze zachwycą widokiem, formującego się z ich ciał, klucza. Częściej zasmucą pełnym żalu śpiewem. Czasem w swojej złośliwości narobią ci na ramię, innym razem spadną bez ducha do twoich stóp. Dzikie sarny nigdy nie zostaną oswojone, a krople chłodnego skandynawskiego deszczu mieszać się będą ze łzami bezsilności. W cieniu wspomnień, toczyć się będzie nierówna walka młodzieńczych złudzeń z twardą rzeczywistością, a poszukiwanie własnego miejsca na emigracji nie zawsze skończy się sukcesem. I choć zaległe marzenia spełnią się czasem w ciepłym słońcu europejskich miast, wszystkie drogi i tak prowadzić będą z powrotem, do punktu wyjścia.
Nie będzie romantycznego rozlewiska ani ucieczki w Bieszczady. Nie będzie wielkomiejskiego szumu ani nawet małomiasteczkowej nudy. Będzie za to wieś zagubiona pośród lasów puszczy i smutny, stary dom. Będzie jezioro, zarośnięte od każdej strony pachnącym tatarakiem i wybujałą trzciną. Będą gumiaki i brudne dłonie. Mnóstwo komarów i tyleż samo błota. Kilka starych, na wpół zatopionych łódek i wielka, wielka samotność.
Jesteś gotowy?
Słońce, czereśnie i piłka nożna
„[…] Friendships move on
And until the day
You can’t get along […]” Summer moved on, A-ha
Z telefonu wyjmuję kartę sim. Ostatnio dzwonią do mnie niemal wyłącznie namolni telemarketerzy. Kasuję też wszystkie trzy adresy mailowe. Na każdy z nich, codziennie przychodzi po kilkanaście wiadomości. Wszystkie to spam. Nie kopiuję żadnych adresów ani numerów. Nie będą mi potrzebne. Przecież i tak nie utrzymuję z nikim żadnego kontaktu. Niektórych imion nawet nie kojarzę. Wszystkie te Kasie, Anie i Karoliny nic już nie znaczą. Nawet numeru mojej starej przyjaciółki, z którą znam się od ponad dwadziestu lat, nie zachowam. O czym miałabym z nią rozmawiać… Nie mam nic do powiedzenia. Znudziła mnie już rola wiernej powiernicy, do której można zadzwonić w razie kryzysu i wyrzucić z siebie wszystkie żale. Pustka wokół mnie staje się coraz bardziej rozległa, ale tego właśnie potrzebuję. Nie chcę wracać do przeszłości, choć wiem, że przyszłość nie będzie wcale lepsza.
Spalę wszelkie mosty, nie oglądając się na zgliszcza. Może to tchórzliwe, może dziecinne, może słabe...Ale takie ucieczki pozwalają zachować pozory, że o czymś w tym życiu mogę jeszcze decydować. Mogę odciąć się od przeszłości, która i tak wcale o mnie nie zabiega. Jedno szybkie cięcie i to co było, nie istnieje. Rzeczy, miejsca, ludzie, wydarzenia — wszystko co niesie jakiekolwiek wspomnienia, znika. Gdzieś w głębi serca kołaczą się myśli o tym co było, ale z czasem wszystko staje się coraz bardziej zamglone. Oczyszczający rytuał nigdy mnie nie zawiódł, bo odrzucanie tego co było, wydaje się najlepszą drogą do wolności.
„[…] a job that slowly kills you,
bruises that won’t heal
You look so tired-unhappy […]” No surprises, Radiohead
Budzik zadzwonił o 4.30. Leżę jeszcze chwilę w łóżku, ale jedno spojrzenie w okno, za którym pyszni się już wschodzące słońce, szybko ocuca mnie z resztek snu. To będzie kolejny upalny dzień, a ja muszę powyrywać chwasty z pola buraków. Wstaję, zmuszam się do szybkiego śniadania. Zabieram herbatę w butelce, zakładam na głowę przybrudzony kapelusik, a na nogi gumowce. Łapię jeszcze telefon, wyłącznie po to, żeby sprawdzić godzinę i posłuchać jakiejś przygnębiającej muzyki. Na mój nowy numer nikt przecież nie będzie dzwonił.
Pole jest oddalone ok. 2 km od domu, zatem wsiadam na rower. Jadę wąską i wyboistą polną drużką wzdłuż jeziora. Rosa na trzcinach moczy moje nogi i ręce. Mam poranny prysznic. Na miejscu, witają mnie komary i meszki. Pomimo że jest już dosyć ciepło, mam długie spodnie i bluzę. Zaraz będę spocona, ale przynajmniej nie będę pokąsana.
Najgorszy jest pierwszy rządek. Patrzę na ogromne pole i wiem, że to wszystko jest dopiero przede mną. Później też nie jest łatwiej, ale przyzwyczajenie robi swoje. Pochylona, z bólem pleców, wyrywam i wycinam te chwasty. Mijają powolne minuty, kwadranse, godziny. Mozolnie brnę do przodu, rządek za rządkiem.
Jestem w połowie tego, co założyłam wykonać w trakcie dzisiejszego poranka. Słońce coraz bardziej przygrzewa, czuję jak koszulka klei się do pleców, a zawzięte meszki nadal mają ochotę na moją krew. Pojawiają się pierwsze oznaki frustracji. W pracy fizycznej najgorsze jest to, że w trakcie jej wykonywania nie można uciec od myśli. Skupienie na mechanicznych czynnościach nie zajmuje głowy. A w niej bitwę toczą różne frakcje. Zazwyczaj zwyciężają te niezbyt optymistyczne. Nie chcę już myśleć o własnych niepowodzeniach i zastanawiać się dlaczego inni znajdują normalne prace, a ja nie potrafiłam. Powinnam zagłuszyć te myśli w zarodku. Zająć swój umysł czymś innym… Ale to ciągle silniejsze ode mnie. Myśli napływają bez mojego nadzoru. — Co zrobię, kiedy moi rodzice przejdą na emeryturę albo umrą? Jak poradzę sobie sama na tej wsi? Teraz narzekam, że jestem parobkiem, ale może wcale nie jest tak źle… Przynajmniej mam gdzie pracować i co jeść… Co będzie potem, kiedy zostanę z tym sama? Czy będę w stanie zarobić na własne utrzymanie? — ogarnia mnie panika. — Może powinnam pójść do zakonu? — w mojej głowie rodzi się dziwny pomysł. — Byłabym prawdopodobnie pierwszą kobietą, która zdecydowała się zostać zakonnicą z powodu bezrobocia. Jakie to żałosne. A może wcale nie bardziej niż powody innych? Większość zakonnic wcale nie odczuwa powołania. Idą do zakonu bo przeżyły jakiś zawód miłosny albo najzwyczajniej nie miały powodzenia u facetów… Oczami wyobraźni zobaczyłam siebie w gronie zgorzkniałych starych panien, ubranych w szarobure habity. — Czy wytrzymałabym w zakonie? Surowe zasady, kompletny brak indywidualności i niezależności. A może lepiej od razu popełnić samobójstwo? Moje życie nie ma żadnego sensu. Nic mnie już przecież nie czeka. Po co się męczyć… A może jednak… Z samobójstwem można jeszcze poczekać. Choćby do tej trzydziestki. Jeśli nie będę miała z czego żyć, zawsze mogę nałykać się prochów na sen i powiedzieć światu — żegnaj.
Myśli wybiegają w nieciekawą przyszłość, a słońce obojętnie wędruje po niebie, nade mną. W międzyczasie kończę wyrywać uporczywe zielska z kolejnego długiego rządka. Na zegarku kilka minut po jedenastej. Czas na odpoczynek. Wycieram spocone czoło, piję parę łyków chłodnej herbaty i wsiadam na rower. Upał tak bardzo dokucza, że nawet powrót do domu mnie męczy.
Na pole wracam dopiero po południu, kiedy słońce słabiej promieniuje. Jest wtedy chłodniej, ale za to komary i meszki gryzą tak, że aż podskakuję z bólu. Z niecierpliwością upatruję końca każdego kolejnego rządka. Po powrocie do domu, zmywam z siebie kurz i pot, po czym zjadam nieregulaminową kolację. Zazwyczaj staram się nie jeść po dwudziestej, ale dzisiaj jestem głodna. Poza tym to tylko musli z jogurtem i truskawkami. Kiedy włączam tv, akurat rozpoczyna się mecz mojej Portugalii. Nie wiem dlaczego akurat do zespołu z tego kraju, mam taki sentyment, ale już od 10 lat wiernie mu kibicuję. Z uśmiechem przypominam sobie jak dekadę temu, pewnego czerwcowego wieczora, nudząc się przed telewizorem, nagle wraz ze swoim pilotem trafiłam w sam środek piłkarskiego szaleństwa. To były czasy, kiedy nasi albo w ogóle nie kwalifikowali się do wielkich piłkarskich imprez, albo jeśli już w nich występowali, to tradycyjnie w trzech meczach — w roli chłopców do bicia. Swoją drogą, występy Polaków na piłkarskich turniejach, miały zawsze jakiś wspólny mianownik z moimi osiągnięciami na rozmowach kwalifikacyjnych. Piłkarze, jakkolwiek by się nie starali i jakim ustawieniem nie grali, nie byli w stanie wyjść poza magiczną barierę fazy grupowej. Podobnie jak oni, ja także nie potrafiłam zaprezentować się na tyle pozytywnie, by któryś z przepytujących mnie bogów świata pracy, oddzwonił kiedykolwiek z propozycją zatrudnienia. Dekadę temu, ze swoją prywatną porażką miałam jednak spotkać się dopiero w przyszłości. Nie zmącona jeszcze moim bezrobociem, atmosfera tamtych mistrzostw obudziła we mnie duszę kibica, a zabawa w obstawianie wyników cudzych drużyn, wciągnęła na dobre. Wtedy właśnie, jako niewiele wiedzące o sporcie — płoche dziewczę, pierwszy raz w życiu obejrzałam cały (łącznie z dogrywką i karnymi) mecz. Po jego obejrzeniu, zostałam bezdyskusyjnym, dozgonnym i wiernym kibicem Portugalii. Spotkanie było emocjonujące, a jeden z bramkarzy na tyle przystojny, że po ostatnim gwizdku, nie mogłam doczekać się kolejnego z jego udziałem. Z zapartym tchem i zaciśnietymi kciukami, oglądałam następne mecze. Mój bramkarz bronił niesamowicie i między innymi, dzięki jego świetnej grze, moja zastępcza drużyna narodowa wspinała się coraz wyżej. Od tamtego momentu, na wszystkich kolejnych turniejach wiernie jej kibicowałam. Oglądałam wzloty i upadki, zmiany trenerów oraz składu. Przyszedł też czas na to by mój ulubiony bramkarz ustąpił miejsca innemu koledze. W mojej sympatii do tej drużyny nic jednak się nie zmieniło. Do dzisiaj kibicuję im jak swoim rodakom i czekam na sukcesy. Tym razem gra idzie im słabo, mecz oglądam jednak z nadzieją do końca. Ostatecznie Portugalczycy przegrali. A tak im kibicowałam…
4:30. Wyłączam czym prędzej koszmarny dźwięk budzika. Kolejny dzień, podobny do poprzedniego. Tylko na polu, rządków przede mną jest tym razem wyraźniej mniej niż ostatnio. Słońce razi w oczy od samego rana. Przez pomyłkę wyrywam buraczka zamiast zielska. Na chwilę prostuję się. Rozglądam się dookoła i próbuję odgonić czarne myśli. Tym razem udaje mi się to lepiej niż poprzedniego dnia i w spokoju pracuję do 10. Po obiedzie zrywam wiśnie. Razem z mamą zrobimy kilka słoiczków dżemu. Cała upaćkana w czerwonym soku patrzę na lecący nad moją głową samolot. Zmierza gdzieś na wschód. — Może gdybym umiała pływać, też bym tam teraz leciała… — myślę. W ubiegłym roku, z ciekawości poszłam na spotkanie rekrutacyjne dla stewardess. Szukali zdesperowanych kobiet, które zdecydowałyby się zamieszkać w Arabii Saudyjskiej. — W Arabii? — matka dopytywała sceptycznie. — Przecież kobieta jest tam nikim… Miała trochę rację, ale czy w Polsce jestem kimś? Przeszłam pierwszą selekcję, napisałam test ze znajomości angielskiego i dostałam zaproszenie na kurs, z którego jednak nie skorzystałam. Wymóg umiejętności pływania okazał się wystarczającą przeszkodą, której nie potrafiłam przeskoczyć. Choć postanowiłam wziąć kilka szybkich lekcji pływania u prywatnej trenerki, nie zdołałam pokonać swojego lęku. Gdy tylko pojawiłam się na pływalni, przypomniałam sobie swoją traumę z dzieciństwa. Oczami wyobraźni widziałam ponownie nauczycielkę wychowania fizycznego, która z długim kijem w ręku i opiętych jeansach na wielgachnym tyłku, stała nad nami i kazała skakać do wody. Nigdy wcześniej nie uczyłam się pływać, więc zanurkowanie do zbiornika o głębokości 1,80 m. było dla mnie nie do pomyślenia. Obowiązkowe lekcje pływania, na których nie uczono pływania, a jedynie wymagano zaliczenia tego bądź innego zadania, były dla mnie istną udręką. Przy okazji każdego takiego egzaminu, grzecznie odmawiając wykonania polecenia, pani równie grzecznie wpisywała mi do dziennika jedynkę za jedynką. Dodając do tego jeszcze te wszystkie marne dwóje i tróje za pokraczne skoki przez kozła oraz rozpaczliwe próby stawania na rękach, z w-fu zawsze miałam najgorsze stopnie. Odpędziwszy złe wspomnienia szkolnych lat, podczas prywatnych lekcji ostatecznie nauczyłam się przepływać z jednego końca basenu na drugi. Moje postępy przychodziły jednak zbyt wolno, a oferta z Arabii straciła w tym czasie swoją ważność. Gdy w końcu mogłam pochwalić się — dosyć niezdarną, ale zawsze — umiejętnością pływania, okazało się, że inne firmy lotnicze nie patrzą na mnie tak przychylnym wzrokiem, jak ta Saudyjska. Na kolejnych dwóch rekrutacjach dla przyszłych podniebnych kelnerek, odpadłam ze względu na wygląd. Raz nie wpisałam się w ogólną wizję prezencji, którą wyznaczał jakiś z góry określony, firmowy ideał piękna. Podczas drugiej, odpadłam na etapie kontroli uśmiechu. Śliczna rekruterka z mocną szminką na ustach i perfekcyjną cerą, zaglądając niczym koniom, w zęby wszystkich uśmiechniętych kandydatek, moje uzębienie oceniła na niedostatecznie zadowalające, bym mogła świecić nim przed pasażerami. Z perspektywy czasu, myślę że może i dobrze się stało. Nigdy nie lubiłam bliskiego kontaktu z ludźmi, a w byciu usłużną i sympatyczną również nie byłam najlepsza. Ponownie spoglądam w czyste, letnie niebo. Nad moim sadem, przelatuje kolejny samolot, a miska zerwanych wiśni jest prawie pełna. Moje miejsce jest tu, na ziemi.
4.30…Budzik dźwięczy i kolejny raz okrada mnie z końcówki snu. Patrzę za okno. Jest mgła. Dzień chyba nie będzie aż tak upalny. Przysypiam. Po drzemce wstaję na równe nogi. Godzina 5.15… Cóż, dzisiaj wyjdę trochę później. Zjadam śniadanie i ubieram się w robocze łachmany. Jadę rowerem, ale muszę co kilka metrów go prowadzić. Po wczorajszej ulewie, dróżka nad jeziorem zamieniła się w błoto. Kiedy dojeżdżam na pole, wiem że praca będzie ciężka. Motyka oblepia się, więc postanawiam wyrywać chwasty rękami. Rękawiczki i buty toną w błocie już po kilku minutach. Po godzinie cała jestem zabłocona. Mgła opada, a słońce zaczyna mocniej przyświecać. Zaczynam słabnąć. Kręci mi się w głowie i czuję, że chyba zaraz upadnę. Siadam na chwilę na miedzy, żeby odpocząć. Dzisiaj jestem już u kresu wytrzymałości. Tej fizycznej i tej psychicznej. Jak na złość, na dodatek akurat teraz, przed oczami stają mi opublikowane wczoraj na fejsie, najnowsze wakacyjne fotki Magdy. A właściwie Magdaleny, bo tak zawsze kazała do siebie mówić — nawet gdy miała 7 lat. Piękna i bogata Magda–Magdalena, skazana na sukces już chyba od dnia narodzin. Takim jak ona, zawsze wszystko układa się po myśli i samo wpada w ręce. Takie Magdy–Magdaleny nie zaliczają setek nieudanych rozmów kwalifikacyjnych i nie wiedzą co to bezrobocie lub ciężka, fizyczna praca. Nie znają smaku odrzucenia, upokorzenia, ani samotności. Dzieciństwo spełza im na beztroskiej zabawie w domowych pieleszach, lata szkolne w glorii i chwale, a dorosłe lata przynoszą kolejne etapy poukładanego życia. A przecież prócz alabstarowej cery, małego noska i bogatych rodziców, Magdalena nigdy nie wyróżniała się jakąś nadzwyczajną inteligencją czy szczególnym talentem. Po prostu miała szczęście. Ślepy los rozdaje swoje dobra jak popadnie. Temu, kto ma już sporo, często dorzuca jeszcze więcej. A potem szczęściary, takie jak Magda–Magdalena, na swoich social mediach głoszą wszem i wobec, że sukces człowieka zależy tylko od nas samych… Dręczy mnie dzisiaj ten cudzy dobrobyt. Gryzie widok uśmiechniętej Magdaleny i jej przystojnego partnera w Bangkoku. Tajlandia… W tej chwili wydaje mi się równie odległa, co księżyc. — Po co wchodziłam na ten profil? — wyrzucam sama sobie. Co jakiś czas katuję się, przeglądaniem ze swojego fikcyjnego konta, zdjęć starych znajomych i za każdym razem doprowadza mnie to do frustracji i poczucia własnej klęski. Zresztą, żeby tak się poczuć, nie muszę oglądać ich lukrowanych fotografii. Co dzień, patrzę na odległe domy rodzinne moich dawnych koleżanek, w których one już nie mieszkają. Z zazdrością i złością w sercu, klnę pytając samą siebie — W czym, do cholery, one są lepsze?! Dlaczego im życie układa się inaczej?! Dlaczego ja muszę się tak męczyć?! Przecież nie były ode mnie ani mądrzejsze, ani ładniejsze… A może jednak? Może Ci wszyscy ludzie, którzy tak nisko mnie oceniają, mają rację? Może rzeczywiście ja najzwyczajniej do niczego się nie nadaję? Tylko do tego pielenia warzyw… Co jest prawdą? To, co sami o sobie myślimy, czy jednak to, co myślą o nas inni?
Po skończeniu jednego z tych nikomu niepotrzebnych, humanistycznych kierunków studiów, szukanie pracy w czasach spowolnienia ekonomicznego, okazało się niczym innym jak drogą donikąd. Był rok 2010, choć równie dobrze mógł być 2012 lub 2008… We wspomnieniach, wszystkie te podobne do siebie, minione jesienie i wiosny, zlewają się w ciąg lat, których nie jestem w stanie rozróżnić. W każdym bądź razie, były to kryzysowe początki drugiej dekady dwudziestego pierwszego wieku i byłam ja — dziewczyna znikąd — nieprzebojowa, próbująca wkroczyć na rynek pracy. Ze swoim nic nie wartym dyplomem magistra (którego, tak na marginesie, nigdy nawet nie odebrałam z dziekanatu), nie zasługiwałam ani na pracę w zawodzie, na który się szkoliłam, ani na posadę sekretarki czy recepcjonistki w hotelu. Zwykłe prace w sektorze usług okazały się dla mnie także za wysokim progiem do pokonania. Nie nadawałam się ani do sprzedawania książek, ani butów, ani szmat produkowanych w Bangladeszu czy Chinach. Rozsyłane CV odbijało się o ścianę, którą stanowiły w moim przypadku różne podejrzane firemki, poszukujące telemarketerów. Jedynie one oferowały mi pracę. Zazwyczaj bez gwarantowanej podstawy, z pensją zależną jedynie od wyników, na dodatek z jakimś płatnym, wyjazdowym szkoleniem, na którym przyszłym pracownikom wtłacza się do głów różne, lepkie od fałszu, formułki. Będąc jeszcze na studiach, spróbowałam swoich sił w telemarketingu i szybko przekonałam się, że to nie dla mnie. Nie chciałam zostać kolejnym natrętnym głosem, który wydzwania co kilka dni do tych samych ludzi i namawia ich na rzeczy, których oni nie potrzebują. Nie chciałam być częścią tego łańcuszka wyłudzaczy, którzy zapraszają starców na spotkania pokazowe garnków lub pościeli, które kosztują po kilkanaście tysięcy złotych. Nieliczne rozmowy o ambitniejsze prace kończyły się już w chwili ich rozpoczęcia. Cokolwiek bym nie powiedziała, za każdym razem widziałam niemal wypisany na czołach tych wszystkich HR specialists napis: NIE MA TU DLA CIEBIE MIEJSCA. ZAPROSILIŚMY CIĘ PRZEZ POMYŁKĘ. W zasadzie nawet nie musiałam z nimi rozmawiać. Czasem wystarczyło jedno spojrzenie na pozostałych kandydatów i już było wiadomo, że zatrudniony zostanie ktoś inny. Ta w ołówkowej spódniczce albo tamta w granatowych chinosach. Ten z kozią bródką albo tamten z niesfornym loczkiem nad czołem. Każdy, tylko nie ja. Żeby móc przekonać do siebie któregoś z wszechmogących bogów rekrutacji, musiałabym być chyba jedyną kandydatką na rynku. Taka sytuacja jednak nigdy nie miała miejsca. Rywali było zawsze co najmniej kilkunastu, a ja niezmiennie plasowałam się w tej kolejce gdzieś na szarym końcu. Jedno nieudane interview, drugie, kolejne… Przestałam liczyć i w końcu straciłam chęć na odpowiadanie na te wszystkie powtarzające się pytania: — Dlaczego chce Pani u nas pracować? W czym jest Pani lepsza od innych kandydatów? Jakie są Pani marzenia, oczekiwania? Jakie są Pani mocne i słabe strony? Pewnego razu, jeden z rekruterów stwierdził na koniec z nonszalancją w głosie — Może trzeba pomyśleć o założeniu własnej firmy? Inny wątpił w siłę moich mięśni, w sytuacji gdyby przyszło mi przenieść gdzieś pudło ze stertą gazet. Szkoda, że nie widzi, jak muszę dźwigać wiadra ważące po 25 kg. Pewna troskliwa pani, twierdziła, że skoro nie pochodzę z Warszawy, to ona nie może tak ingerować w moje życie i wymagać bym się tam na stałe przeprowadziła. Był pan, któremu przeszkadzało, że nie jestem związana z Krakowem. Byli też tacy, którzy z fałszywym uśmiechem zapytali czy pracowałabym w ich księgarni za 300 zł miesięcznie. Byli nawet tacy, którzy oferowali pracę za darmo — Bo przecież z Naszej strony to wielkie ryzyko, zatrudnić młodą osobę bez doświadczenia. A przecież etap darmowych staży już przerobiłam na studiach. Było wydawnictwo, biblioteka i lokalna gazeta. Wszędzie kończyło się podobnie — Jest pani świetna, ale na pieniądze nie ma co liczyć. Moim największym sukcesem w rekrutacyjnych potyczkach był chyba dzień próbny w sklepie odzieżowym, na który zaproszono blisko setkę ludzi, takich jak ja. Co dzień, w sklepie pojawiał się ktoś nowy, a dopóki kolejne osoby, odpowiadały na ogłoszenie, okres testowania trwał w najlepsze. Nie wiem czy ktokolwiek z tego grona dostał pracę sprzedawcy, ale sklep niewątpliwie przez jakieś trzy miesiące zaoszczędził na pensji dla dodatkowego pracownika. Podczas mojego próbnego dnia, nauczyłam się jak ładnie składać jeansy oraz w jaki sposób wieszać niskiej jakości koszulki, by sprawiały wrażenie wartych swojej na ogół zawyżonej ceny. Zapytałam kilkadziesiąt razy — w czym mogę pomóc i tyleż samo razy, z ust klientek usłyszałam w odpowiedzi, że w niczym bo — ja tylko oglądam. W międzyczasie rozplątywałam tandetne, pozłacane ozdóbki, które wysypane zostały przede mną na ladzie, w postaci nieuporządkowanego stosu. Na koniec dnia, etatowe pracownice — przyzwyczajone już do delegowania testowanych osób do zmywania podłóg, wręczyły mi mop i z fałszywym uśmiechem, na do widzenia, wyrecytowały znaną już formułkę — Odezwiemy się wkrótce. Cokolwiek bym nie powiedziała, czego bym nie umiała i gdzie bym nie poszła, odchodziłam z kwitkiem. Jakbym była zaczarowana. W pewnym momencie byłam gotowa wziąć cokolwiek. Odpowiedziałam na ogłoszenie jakiejś restauracyjki, w której szukano kelnerki. Właściciel zadzwonił tego samego dnia i zaprosił na rozmowę. Na wstępie wyjaśnił, że skontaktował się ze mną z czystej ciekawości — Bo nurtowało mnie co skłania taką osobę do podjęcia pracy kelnerki… Skończony Uniwersytet, języki — angielski, hiszpański, nawet podstawy projektowania baz danych. Po rozmowie, miał odezwać się telefonicznie. Rzecz jasna, nie zadzwonił. Wtedy zrozumiałam, że jest ze mną naprawdę źle. Że nie ma dla mnie nigdzie miejsca. Warszawka wypluła mnie, nie spróbowawszy przeżuć moich umiejętności. W rodzinnych stronach, nawet żeby usiąść na kasie w Biedronce trzeba było mieć znajomości. Inne mniejsze i większe miasta także nie skusiły się by skorzystać z moich usług. Czułam się wtedy jak nieznany nikomu, początkujący aktor, który odbija się od castingu do castingu i za każdym razem okazuje się być niedopasowanym do wizji reżysera. Odrzucany aktor w końcu mówi sobie dość i idzie do normalnej pracy. Ja po odrzuceniu nie miałam gdzie pójść. Nikt nie chciał dać mi szansy. Wróciłam więc na wieś. I tak zostałam bezrobotną wieśniarą.
Pewnie sama jestem sobie winna. Nikt nie kazał mi studiować kierunku bez przyszłości. Sama go sobie wybrałam, a potem choć domyślając się, że daleko mnie to nie zaprowadzi, brnęłam w każdy kolejny rok — aż do magisterki. Trzeba było skończyć medycynę, budownictwo albo informatykę. Może wszystko wyglądałoby teraz inaczej. A tak… Pięć lat na uniwerku i nic. Zostały tylko wspomnienia: bramy głównej na Krakowskim Przedmieściu, cichego szmeru w BUWie, piątek z wykrzyknikami za (genialną ponoć) pracę magisterską oraz wymarłych już, przelotnych znajomości z ludźmi z roku. — Uniwersytet to nie szkoła zawodowa. Tutaj stajecie się państwo elitą kraju, kształtuje się wasza świadomość i rozwija inteligencja, poszerzają horyzonty. Dyplom może się kiedyś przyda, a może i nie. Nie on jest tu najważniejszy. Na uniwersytecie możecie nauczyć się jak wykorzystać to, co macie w głowach i jak na tej podstawie budować własną rzeczywistość. Jeżeli przyszliście tutaj, żeby uzyskać zawód i zarabiać pieniądze, lepiej rzućcie studia i pójdźcie na kurs fryzjerstwa — na jednym z pierwszych wykładów, radził nam pewien profesor. Jaka szkoda, że nie wziełam wtedy jego słów do serca. Pamiętam, że nawet lekko się nimi obruszyłam. A potem nabijałam swoją głowę wiedzą nikomu, może poza garstką akademików, niepotrzebną. Istotnie, po pięciu latach na Uniwersytecie stałam się człowiekiem bardziej światłym, obytym i mam nadzieję inteligentnym. Wiem kim był średniowieczny bakałarz i jak wyglądało życie skryby. Pamiętam do dziś nazwiska filozofów i główne założenia, głoszonych przez nich tez. Znam etapy produkcji papieru oraz różne parametry, które określają jego rodzaje. Zapoznałam się z obsługą programów graficznych oraz systemów informacyjnych. Jednak ani to, ani znajomość historii książki rękopiśmiennej czy zasad językoznawstwa, nie jest w stanie zapewnić mi chleba. Cóż po pełnej głowie, gdy brzuch pusty? Może nawet łatwiej byłoby mi znieść całe to upokarzające i uciążliwe życie wiejskiego parobka, gdybym była prostym, niewykształconym człowiekiem. Może nie rozmyślałabym tyle o swojej egzystencji i niezrealizowanych ambicjach. Może nie czułabym tego żalu i niedowartościowania.
Teraz, tonąc w błocie wszystko wydaje się takie nieznośne. Prostuję rozbolałe plecy i ledwo utrzymuję się w pionie. Mroczki przed oczami, cały świat robi się zielony...Szum w uszach. Skroń pulsuje. To gorące powietrze zdaje się gęstnieć i ciążyć na głowie. Czuję się jakbym na chwilę straciła przytomność. Raz by mnie porządnie coś przycisnęło i byłby koniec tej męki. Jakiś zawał serca czy udar. Matka mówi — Za młoda jesteś na zawały i udary. Musisz żyć. Mam dość takiego życia. Coraz częściej myślę, że chciałabym umrzeć. Moje poczucie niezrealizowanych ambicji rośnie w oczach i dotyka niemal nieba. Łzy płyną po policzkach, wyję z bezsilności, ale cóż mi pozostało. Wyrywam te zielska. Jeszcze kawałek, muszę przecież dokończyć ten rządek.
Znowu 4.30. Tym razem mój biologiczny zegar uprzedził melodyjkę z telefonu. Szybko, żeby nie musieć wysłuchiwać znienawidzonego dźwięku, wyłączam alarm. Przeciągam się i z obojętnością spoglądam w okno. Słońce. Ale to dobrze, dzisiaj chyba ostatni dzień pielenia buraków. Powinnam skończyć do południa, a potem trochę upragnionego lenistwa.
Ostatni rządek dłuży się niemiłosiernie. Koniec niby jest tuż tuż, a jednak ciągle przede mną. Dłonie porządnie bolą, czuję już odciski. Ale to ostatnia prosta. I wreszcie kończę. Wypuszczam głośno powietrze. Wypijam resztę wody z butelki i powoli kieruję się w stronę domu. Jadę, lekki wiatr chłodzi spocone ciało. Z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku i ulgi, planuję spędzić kolejny dzień nad Wisłą. Resztę dzisiejszego roztrwonię na inne przyjemności. Po chłodnym prysznicu, idę do sadu. Przepędzając szpaki, zrywam czereśnie i porzeczki. Siadam na ławeczce w cieniu i gapię się na spokojną toń mojego jeziora. Mundial trwa. Obstawiam, że dzisiejszy ćwierćfinał skończy się wynikiem 1:0.
Zgodnie z genetycznie odziedziczoną po mamie niechęcią do Niemców, w meczu kibicuję ich przeciwnikom. Niestety, Niemcy grają zbyt dobrze i znowu zwyciężają. Zasypiam jako frakcja pokonana. Jak zwykle. I wcale mnie to nie dziwi.
Nazajutrz z rana, po śniadaniu pakuję ręcznik, książkę, wodę do picia i aparat. Pedałuję na jedną z nadwiślańskich plaż. O tej porze, w zwykły dzień tygodnia, mało kto tu zagląda. Słońce, miękki piasek i woda — tyle mi wystarcza żeby złapać nieco dystansu. Od razu czuję się lepiej. I fizycznie i psychicznie. Moje dawne koleżanki, które robią kariery w miastach — jednak też mogą mi czegoś zazdrościć — myślę z satysfakcją. One w środku tygodnia muszą wbijać się w swoje ładne ubranka i siedzieć do godzin popołudniowych w tych swoich ambitnych pracach. Obok możliwości obcowania z naturą, ostatnią zaletą pracy na wsi jest wolność, której trudno szukać w innych zawodach. Swobodne dysponowanie swoim czasem i brak ciągłego dozoru ze strony szefa, osładzają trudy ciężkiego życia. Doceniam to, choć nadal ciężko mi się pogodzić z tym, że jestem tylko nic nie znaczącym parobkiem.
W wiejskim gnieździe żmij
„[…] In fake plastic Earth
That she bought from a rubber man
In a town full of rubber plants […]” Fake plastic trees, Radiohead
Wyjątkowo czerwono-fioletowy zachód słońca ozdabia dzisiejsze niebo nad moim horyzontem. Zachwycam się tym widokiem, choć piękno gasnącego słońca przesłaniają tu żelazne linie słupów wysokiego napięcia. Miejscowość, w której mieszkam, leży w cieniu jednego z tych sennych, pożydowskich miasteczek, jakich w Polsce wiele. Otoczona lasami i wąskimi polami, które z lotu ptaka przypominają gigantyczne gąsienice, żyje własnym rytmem. Tutejsi rolnicy nie wpadli jeszcze na pomysł wyprzedawania swoich 3—5 hektarowych ojcowizn. Nie wzbogacili się też na tyle by kupować sąsiedzkie ugory i gospodarzyć na wielkich majątkach. Młodzi pouciekali do miast, a starsi każdego roku, obsiewają swoje kawałki ziemi, czekając na kolejny zbiór oraz wiek, w którym dostaną emeryturę. Co prawda, unijne dotacje dotarły nawet tu i na przestrzeni ostatnich lat zmieniły znacznie krajobraz oraz stan wiejskich podwórek. Ciągle jednak, obok błyszczących nowością zagranicznych maszyn, widać stare Ursusy i Bizony, a dochody ze sprzedaży liczone są raczej w setkach niż tysiącach złotych.
Dziczki położone są w cichej okolicy. Na szczęście, nie jest to jedna z tych wsi, które leżą wzdłuż ruchliwych tras, po których mkną śpieszące się pojazdy. Auta, ciężarówki i busy, które nagminnie zabijają przechodzące przez jezdnię koty i psy. Cieszę się, że nie mieszkam wśród szeregu mniejszych bądź większych domów jednorodzinnych, których oświetlone okna wieczorami zdradzają wszystkie sekrety ich mieszkańców. Cieszę się, że nie ma tutaj dosłownie niczego prócz pól, jeziora i lasu. Nie ma sklepu, szkoły ani żadnej świetlicy. Nie ma niczego, co skupiałoby ludzi w grupy. Dzięki temu jest tu nad wyraz spokojnie i pusto. Pomimo to, nie znoszę tej wsi. Wsi, jej mieszkańców, tego przebrzydłego miasteczka i wszystkich okolicznych zapyziałych miejscowości. Czasem wydaje mi się, że ten ukryty w lasach puszczy, skrawek ziemi jest domem dla samych jadowitych żmij.
Teren jest tu nieco pagórkowaty. Mój dom stoi na uboczu, w dolince. Zdecydowanie niżej niż reszta wsi. Jakby ukryty, zapomniany. Nawet droga z brukowanej kostki tutaj nie dociera. Wiele lat temu, radni gminy Koziebobki wraz z zajmującym swoje stanowisko nieprzerwanie od 20 lat — burmistrzem — Zenonem Maślanką najwyraźniej uznali, że Dziczki kończą się u bram sąsiada i tam zakończyli wszelkie prace nad utwardzaniem piaszczystego przejazdu. W efekcie, latem dojeżdża się do mojego domu w tumanach kurzu niczym na pustyni. Zimą przedziera się przez śnieżne zaspy. Deszczową wiosną i jesienią grzęźnie się natomiast w błotnistych koleinach.
Po lewej stronie mam za sąsiada jezioro, a za bramą wjazdową widok na łąkę i las. Przed drugą wojną światową, teren ten należał do bogatej rodziny Mirskich. Po wojnie, dziedzic podzielił swój majątek i sprzedał Halskim, Gąsiorkom oraz teściom Ciuka — mojego sąsiada. Wiejska legenda głosiła, że na ziemiach dziedzica wisi klątwa, ponieważ miejsce to często nawiedzały pożary, niszczycielskie wichury oraz podtopienia. Od czasów, kiedy Mirski pozostawił na pastwę losu swój dworek, młyn i stajnie, nikt nie zdecydował się zagospodarować tego miejsca. Ostatecznie plac opustoszał, zabudowania popadły w ruinę i wszystko zarosło trawą. Po otoczonych lasem pagórkach, chasają obecnie konie Ciuka, które spowite w gęstej mgle, zdają się być jedynymi strażnikami opuszczonego majątku, po którym zachowała się już tylko stara studnia. Niekiedy z tej studni, spostrzegawcze oko może dostrzec wylatujące w górę, tajemnicze, czerwone światełko. Światełko pojawia się najczęściej o zmroku lub tuż przed świtem. Wzlatując w stronę nieba, szybko gaśnie, podsycając jedynie powoli blaknące echa lokalnych gawęd. Dawniej mówiono, że na ziemiach dziedzica zakopane zostały skarby. Podobno stary Gąsiorek odnalazł na swojej części gliniany gar ze złotem, dzięki któremu wzbogacił się z dnia na dzień. Do dziś bywają tacy, którzy wierzą, że tajemnicze czerwone światełko wskazuje drogę do ukrytych w piaszczystych ziemiach pod lasem, kosztowności. Jak dotąd, jedynym potwierdzonym skarbem, jaki udało się tam znaleźć, są dwie stare urny z prochami, które zostały odnalezione kilkanaście lat temu przez bawiące się w piachu dzieciaki. Zresztą, pod wiejskimi zabudowaniami, kryje się tu prawdopodobnie więcej takich skarbów. Podczas wykopywania fundamentów, jeden z mieszkańców wsi odkrył, że całe jego podwórze stoi na dawnym cmentarzysku. Nic jednak sobie z tego nie robiąc, dom wybudował, a podwórze zalał betonem. W dzieciństwie, sama wielokrotnie odnajdywałam na polach — wywleczone na wierzch przez maszyny ojca, skorupy dawnych, glinianych naczyń. Obecnie, o tym co kryje się pod warstwą ziemi po której stąpam, przypominam sobie tylko czasem w ciepłe letnie wieczory. Przy świetle księżyca i rechocie żab, oczami wyobraźni łatwiej dostrzec, to co było. Czasem wydaje mi się, że w tej dziwnej, gęstej mgle, która nadzwyczaj często otula dolinę wokół jeziora, duchy pradawnych mieszkańców wracają na swoje dawne ziemie. Za dnia, trawiaste pola nie różnią się jednak niczym od pozostałych, a cała okolica żyje w zwyczajny sposób, nie rozmyślając o tym, co znajduje się metr pod ziemią.
Po prawej stronie od mojego domu, przy biegnącej w górę drodze, zaczynają się kolejne domostwa. Najbliżsi sąsiedzi to wspomniany Ciuk i jego eks-żona. Para po 60-tce. Związek z burzliwą przeszłością. Kilkanaście lat po rozwodzie, powrócili do siebie, by później znowu popaść w konflikt. Od kilku lat nie rozmawiają ze sobą, mieszkając na jednym podwórzu, ale w dwóch osobnych domach. Na ogół nie zwracają na siebie uwagi i żyją tak jakby siebie nawzajem nie zauważali. Czasem jednak — chyba dla rozbudzenia wygasłych namiętności — przechadzają się po podwórzu w negliżu. On w samych majtkach, ona w biustonoszu i spódnicy. On to typowy podstarzały kobieciarz. Ona wredna sekutnica o androgenicznym głosie. Znudzona brakiem obowiązków i ogarnięta pedantyczną obsesją czystości, po sterylnym wsyprzątaniu swojego domu i podwórka, czyści nawet krawężniki i brukową kostkę na drodze. Pobocze wokół ich posesji jest chyba najbardziej jałowym, jakie widziałam w swoim życiu. Nie ma prawa na nim urosnąć żaden chwast czy jakiś wolnorosnący krzew. Wszystkie samozasiewające się rośliny, Ciukowa traktuje silnymi środkami chemicznymi, które szybko rozprawiają się z każdym niechcianym gościem. Czasem w swoim niszczycielskim zapale, bezpardonowo pryska nawet rosnące za naszym płotem bzy i jaśminy, które w nagły sposób usychają i marnieją. Ciukowie, choć skonfliktowani, mają pewne cechy wspólne. Przede wszystkim wścibstwo. Z ciekawością, zaglądają nam za płot i zawsze sprawdzają kto do nas przyjechał. Zdawać by się mogło, że każde prowadzi własny rejestr wjazdów i wyjazdów. Ciuk swoje obserwacje prowadzi na ogół z ukrycia, chowając się w krzakach tuji, Ciukowa stojąc jawnie w opłotkach. Oboje snoby na emeryturach, chełpiący się faktem, że ich synowie mają dobrze płatne prace i ożenili się z bogatymi pannami. Nie znoszę obojga, a oni (jak zresztą wszyscy w tej wsi) śmieją mi się prosto w twarz, że nie znalazłam pracy.
Tuż obok Ciuków mieszka Eryk McKenzy. Eryk przez kilka lat pracował w Glasgow, stąd to szkocko brzmiące nazwisko, które tak naprawdę jest tylko przydomkiem, nadanym mu przez kolegów. Kiedy sytuacja na polskim rynku pracy nieco się poprawiła, wrócił do ojczyzny i już jako starzejący się kawaler, zaczął rozglądać się za żoną. Jego uwagę przykuła dużo młodsza dziewczyna z Ukrainy, która pracowała przy zbiorze ogórków, na polu sąsiada. Niektórzy mówili, że była to wielka miłość od pierwszego wejrzenia. Inni głosili teorie na temat wyrachowanego planu dziewczyny, która chciała wykorzystać starego, naiwnego Polaka. Tak czy inaczej, będący już po czterdziestce McKenzy, wstąpił w związek małżeński, który trwał kilka lat i stanowił przez ten czas pożywkę dla wiejskich plociuchów. Jak to często bywa, związek z dużą różnicą wieku między partnerami, pochodzącymi na dodatek z różnych krajów, cieszył się niezdrowym zainteresowaniem ze strony otoczenia. Pamiętam jak, faceci gapili się i szeptali złośliwe komentarze na temat młodej Ukrainki, gdy ta przechodziła przez wieś. Teściowie kobiety także nie kryli niechęci do swojej synowej, wygłaszając wszem i wobec niepochlebne opinie na jej temat. Pewnego dnia, kobieta nagle wyjechała i ślad po niej zaginął. Plotki głosiły, że wyszła za Eryka po to by uzyskać obywatelstwo w UE. Może to prawda, a może zwyczajnie sytuacja ją przerosła i nie wytrzymała. Kto wie, czy sam mąż nie wystraszył jej swoim niezwykle porywczym usposobieniem. Choć bardzo szczery i pomocny, McKenzy to korpulentny nerwus o wrzaskliwym głosie, który ma w sobie jakiś pierwiastek szaleńca. Pozuje na wszechwiedzącego i sprawia wrażenie trudnego w domowym pożyciu. Porzucony przez żonę, stał się w ostatnich latach zgorzkniały i negatywnie nastawiony — zwłaszcza do kobiet.
W swojej niechęci do płci pięknej McKenzy znalazł ostatnio kompana w osobie swojego sąsiada z naprzeciwka — też rozwodnika — Lucjana Adamskiego. Układający życie na nowo, lekko wyniosły i podkreślający na każdym kroku swoją pozycję zawodową, flegmatyczny posiadacz wielkiego nosa, nazywany jest przez wszystkich wokół z lekką kpiną Magistrem Inżynierem Kulfonem. Emerytowany inżynier niewiele robiąc sobie z żartów sąsiadów, od jakiegoś czasu stara się pobudzić do życia odziedziczone i zaniedbane przez lata — gospodarstwo swoich rodziców. Niestety efekty rolniczej działalności Magistra Inżyniera Kulfona nie zadowalają go, doprowadzając do coraz większej frustracji. Co jakiś czas zmienia zatem profil swojego gospodarstwa. Uprawia raz truskawki, innym razem pszenicę, w międzyczasie rozpoczyna hodowlę trzody lub bydła, by na koniec utyskiwając na niskie dochody, stwierdzić, że — Na tej wsi nie da się żyć.
Po drugiej stronie drogi, tuż obok Eryka, w swoim luksusie pławią się Lewandowscy — reprezentanci sfery nowobogackiej elity. Kilka lat temu, na odziedziczonej po babce działce pod lasem, zbudowali okazały dom. On — z zawodu dyrektor. Ona — jedna z tych opryskliwych i wrednych gminnych urzędniczek. Do tego dwójka dorastających dzieci i jazgotliwy mikro pies. Córka Lewandowskich — nowoczesna, eksperymentująca z imagem, typowa bogata pannica. Chłopak zamknięty w sobie, oryginał. Zafascynowany jakąś subkulturą — chyba emo. Tuż obok Lewandowskich, jakby dla kontrastu, mieszkają typowi reprezentanci polskiej wsi. Katolicka rodzina z czworgiem potomstwa, nie akceptująca homoseksualistów, transwestytów i innych dewiacji — do których zaliczają między innymi młodego sąsiada. Nigdy nie wzbudzali we mnie zbytniej sympatii, zwłaszcza głowa rodziny. Pijaczyna o wścibskim i wrednym charakterze. Pewnego razu przyczepił się do mnie na parkingu pod marketem. Ledwo trzymając się na nogach, z butelką piwa w dłoni, bełkotliwym głosem szydził ze mnie, wykrzykując — kogo to on widzi i dopytując złośliwie co robię w mieście. Tak jakby moje miejsce było wyłącznie na polu, z motyką w ręce… Wątpliwa przyjemność drwienia z mojej osoby, drogo go jednak kosztowała. Jego okrzyki skierowane w moją stronę, zwróciły uwagę przechadzającego się w pobliżu patrolu, który wlepił mu wtedy mandacik za spożywanie alkoholu w miejscu publicznym. Od tego czasu już mnie nie zaczepia, uważając, że przynoszę pecha. Pecha jednak zdaje się przynosić jego rodzina. Ilekroć widzę kogoś z jej członków, spotyka mnie coś nieprzyjemnego. Wystarczy, że minę ich na drodze, a zaraz psuje się mój samochód, łapię gumę albo nawet przewracam się na prostej drodze.
Kolejny dom to dom kapuścianych potentatów — Gąsiorków. W latach 90-tych, podobnie jak wielu innych w tej okolicy, zrobili majątek na kwaszonej kapuście i ogórkach. Z pomocą starych Gąsiorków, wybudowali ładny, duży dom, rozbudowali gospodarstwo i zainwestowali w nieruchomości. Potem odcinali tylko procenty od kuponów i bogacili się jeszcze bardziej. W ostatnich latach, chcąc podkreślić swoje holenderskie pochodzenie, zajęli się uprawą tulipanów. Gąsiorek, który w jeansowych ogrodniczkach, z włożonym do kieszeni kwiatkiem, maszeruje z zadwoloną miną po swojej plantacji, jest ojcem Idealnej D. Idealna to mój osobisty koszmar. Ma wszystko to, czego ja nigdy nie miałam i nigdy nie będę mieć. Tak jak jej rodzicom i jej udaje się każda rzecz, której się tylko dotknie. Ma pieniądze, świetną pracę i przystojnego męża. Na dodatek jest piękna i szczupła. Właściwie, dostała całe to swoje poukładane życie na tacy. Apartament w stolicy w dobrej lokalizacji kupili jej rodzice, posadę załatwiła ciotka, jedynie męża z odpowiednią pozycją, musiała złapać samodzielnie. Swoje wypielęgnowane dłonie z perfekcyjnym, czerwonym manicurem zacisnęła na szyi pewnego młodego, obiecującego inżyniera. Początkowo, Gąsiorkowie byli zachwyceni narzeczonym swojej córki. Przed sąsiadami chwalili jego genialny umysł, obiecującą przyszłość zawodową oraz nienaganne maniery. Nazywali go nawet pieszczotliwie Kryształkiem. Z czasem jednak, na szlifie szlachetnego kamyka, zaczęli dostrzegać pewną rysę. Pochodzący z niezamożnej rodziny z Inowrocławia, inżynier nie był w stanie dorzucić się do kosztów budowy domu, którą ostatecznie w całości musieli pokryć rodzice panny młodej. Kiedy wymogli oni na córce spisanie przedślubnej intercyzy, ich przyszły zięć nie krył swojego niezadowolenia. Odtąd jego stosunki z rodzicami swojej wybranki, lekko oziębły. Kryształek stał się nagle w ustach teścia Dziadem z Kujaw. Niemniej jednak został mężem Idealnej D., z którą tworzą idealną, kryształową parę. Po kilku latach nowożeńczej sielanki, zjechaniu świata wzdłuż i wszerz oraz awansach obojga, Idealni zdecydowali się na powiększenie rodziny. Doczekali się wymarzonej parki — syna i córki, którzy w przyszłości zapewne zasilą kolejne szeregi idealnych.
Również sąsiadom Gąsiorków — Adamczykom wszystkie marzenia spełniają się niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Mieszkają w domu, który jest bliźniaczo podobny do domu rodziców Idealnej D. Są bogaci, nudni i otyli. Oczywiście mają także idealne dzieci, którym wszystko co zaplanowali, powiodło się w 100%. Dwaj synowie i córka robią wielkie kariery, zarabiają wielkie pieniądze, mają mądrych partnerów, zdrowe dzieci i żyją w niekończącym się szczęściu i harmonii. Czasem odnoszę wrażenie, ze nad ich domami nawet słońce świeci zdecydowanie jaśniej niż gdziekolwiek indziej.
Kolejny dom należy do Halskich. W przeszłości powodziło się im całkiem nieźle, jednak nie potrafili wykorzystać swojej dobrej passy. Z czasów świetności pozostał tylko niedokończony płot, przypominający w zarysie barbakan, na którym stoi nie wiedzieć czemu, stary garnek. Kilka lat temu zaliczyli roczną separację — efekt kryzysu wieku średniego, jaki dopadł pana domu. Banał. Facet wyglądający niczym cygański król, z 60 kilogramową nadwagą, złotym łańcuchem na karku i mafijnymi powiązaniami, znalazł sobie kochankę. Po publicznym romansie, jego żona odeszła z domu. Dumy i forsy wystarczyło jej tylko na rok, po czym wróciła do kochającego męża. Oficjalnie pogodzili się na pojednawczej sprawie rozwodowej. Ich szczęśliwe życie po powrocie nie trwało długo. Wiarołomny mąż nadal nie stronił od innych kobiet i pewnej nocy spędzonej w łóżku jednej z nich, zaliczył poważny zawał serca. Na tyle poważny, że niedługo po nim, zmarł. Po śmierci został pochowany pod nagrobkiem z dumnym epitafium głoszącym, iż stworzył legendę. Nie mam pojęcia co miało być ową legendą. Może system lichwy, którą się trudnił? A może jedna z trzech córek? Te od zawsze wykazywały zamiłowanie do megalomanii…
Za Halskimi znajduje się opuszczone domostwo starego Wróbla. Antypatyczny były ubek miał syna z zespołem Downa i wiele złych słów dla każdego, kogo mijał. Przeszedłszy na emeryturę, wyprowadził się do mieszkania w bloku, w pobliskim mieście. Naprzeciwko mieszka jakaś Warszawianka. Kilka lat temu, wyremontowała stary domek i stworzyła swój idealny świat w wiejskiej głuszy, do którego przyjeżdża na wakacje i weekendy. Pod jej nieobecność, arkadii pilnują koty, których ma chyba około dwudziestki. Warszawianka, podobnie jak reszta mieszczuchów, którzy wykupili działki pod lasem, przy okazji letnich burz i wichur, drży ze strachu o swoją daczę. Ludzie, którym marzyło się zamieszkanie w lesie, chcą nagle by las oddalił się od nich na bezpieczną odległość. Gdy nawałnice cichną, mieszczuchy uświadamiają sobie, że dom pod samym lasem to chyba nie najlepszy pomysł. Ich strach przeradza się wówczas w pretensje i próby wymuszenia wycinki drzew z sąsiednich, zalesionych gruntów. — Te drzewa są przecież za blisko! — tłumaczą z werwą, wysyłając coraz groźniej brzmiące pisma do właścicieli leśnych działek, którzy ze śmiechem, lekceważą ich obawy.
Obok warszawianki mieszka rodzina nauczycielsko-policyjna. Ona — pani nauczycielka klas 1—3 w szkole podstawowej. On — komendant komisariatu. Najciekawszym epizodem w ich życiu wydaje się romans, w jaki w przeszłości wdała się żona policjanta. Sam romans może nie byłby niczym nadzwyczajnym, gdyby wybrankiem pani nauczycielki nie był ksiądz, uczący w tej samej szkole co ona. Pomyśleć, że był to ten sam ks. Krystian, który na lekcjach religii wydzierał się na nas i wyzywał od debili, fujar i bezbożnych zwierząt. Podejrzewam, że jego restrykcyjne i surowe przygotowanie do I Komunii Świętej zapisało się na lata w niejednej dziecięcej głowie każdej parafii, do której zawitał.
Po drugiej stronie drogi, stoi kolejna opuszczona chatka. W przeszłości mieszkał tam pan Rysio — samotny kawaler. Po jego śmierci, pomieszkuje w niej jego siostrzeniec — Rzezimieszek. Rozwodnik, pijaczyna, złodziejaszek. Ale na swój pokrętny sposób sympatyczny. Za miedzą, rodzina z siedmiorgiem dzieci. Odkąd pamiętam, ledwo przędli, ponieważ głowa rodziny nadużywa alkoholu i ma dwie lewe ręce. Tuż obok mieszka skąpy Jarek z żoną. Niedawno jeden z ich dwóch synów ożenił się z jakąś osiemnastolatką. Małolata zaszła w ciążę i przeprowadziła do teściów. Widziałam ją kilka razy na polu. Towarzyszyła matce swojego męża w pieleniu warzyw. Z uwieszonym na szyi niemowlakiem próbowała wkupić się w jej łaski. Chyba bezskutecznie, bo żona skąpego Jarka, jak przystało na typową wredną teściową, odburkiwała synowej jedynie monosylabami. Na krzywy uśmiech zdobywała się wyłącznie w kierunku gaworzącego wnuka, który także w końcu jej podpadł, bo zaczął przeciągle płakać. Trudne życie czeka tę młodą. Jedyny pozytyw jej sytuacji, to fakt, że po kilku miesiącach mieszkania ze skąpym Jarkiem, wyraźnie zaczyna chudnąć.
Naprzeciwko Jarka mieszkają Siwińscy. Siwiński to taki mister wsi. Ciemne włosy, oliwkowa karnacja, zgrabna sylwetka i filmowe rysy twarzy. W młodości podobno uganiały się za nim wszystkie panny z okolicy. Był jednak wybredny i z żadną nie chciał związać się na stałe. Kiedy w końcu dorósł do założenia rodziny, wszystkie dziewczyny, które niegdyś cierpliwie czekały na jedno jego słowo, były już zamężne. Najpiękniejszy we wsi musiał nagle sam zacząć zabiegać o czyjeś względy. Nie zwracając uwagi na ubolewania własnej matki, zdecydował się na związek z kobietą niezbyt urodziwą, a na dodatek po przejściach. Żyją nie po bożemu już od wielu lat, bo ona była rozwódką. Mają czworo dzieci, które niestety urody nie odziedziczyły po pięknym ojcu. Wszystkie niczym wierne kopie matki, mają płowe, blond włosy, sine czoła i kartoflowate nosy. Siwiński, pomimo swojej zbliżającej się już pięćdziesiątki, trzyma się nadal zadziwiająco dobrze i bije urodą niejednego trzydziestolatka.
Z Siwińskimi, sąsiaduje pani Gburowa. Jakby na przekór nazwisku, elegancka i wytworna w manierach. Prawdziwa dama, która nigdy nie skalała swoich delikatnych dłoni, ciężką pracą. Niegdyś właścicielka sporego majątku, obecnie wdowa na emeryturze i babka trójki wnuków. Zimę i jesień spędza zawsze w mieście, u swojej córki — lekarki. Każdej wiosny, wraca na wieś. W letnie dni nosi wielkie kapelusze i zwiewne sukienki, które przywołują na myśl czasy dwudziestolecia międzywojennego.
Naprzeciwko, mieszka Emil ze swoim wujem. Emil jest już dobrze po trzydziestce, ale zachowuje się jak duży dzieciak. Jest lekko opóźniony w rozwoju, a jego opiekun to nałogowy alkoholik. Emil całe dnie spędza na bieganiu po podwórzu i obserwowaniu przejeżdżających drogą ludzi. Życie wuja Rycha spełza natomiast na poszukiwaniu wódki oraz kumpli do picia. Mimo to, od tragicznej śmierci rodziców Emila, żyjąc w tej przedziwnej symbiozie, radzą sobie nadzwyczaj dobrze.
Za chylącym się płotem obok, mieszka rodzina z piątką córek. Największym marzeniem ich matki jest wydanie wszystkich za mąż. Dotychczas do ołtarza udało się zaprowadzić tylko jedną. Fakt ten spędza sen z powiek pani domu, która gdyby urodziła się wcześniej, mogłaby posłużyć za pierwowzór Pani Bennet z powieści Duma i uprzedzenie. Przy każdej okazji narzeka na staropanieństwo swojej najstarszej latorośli, czekając na podobne zwierzenia ze strony mojej matki, która jednak na ten temat dyplomatycznie milczy.
Obok Bennetów mieszka stary Stach. Dziarski mężczyzna po 80-tce jeździ na rowerze i uprawia własnymi rękami grządki warzyw. W młodości, kilka lat spędził w więzieniu za morderstwo. Morderstwo ponoć z miłości. W szale zazdrości zabił swojego sąsiada, który miał romans z jego żoną. Rodzina nieżyjącego już uwodziciela, żyje obok Stacha. Wdowa po wiarołomnym mężu, podobnie jak jej sąsiad, cieszy się końskim zdrowiem. Doczekała się już prawnuków i tak jak niegdyś hoduje w swoim ogródku dorodne róże i lilie, które odkąd pamiętam były jej chlubą.
Za płotem mieszka Skowron z żoną, a tuż obok jego syn — młody Skowronek. Wszyscy członkowie tej rodziny mają czarne oczy, włosy, ciemną karnację i wyglądają jakby wyskoczyli prosto z cygańskiego taboru. Najmłodsza i najpiękniejsza z córek Skowronka, wbrew obiekcjom rodziców i oczywiście ku uciesze reszty wsi, rzuciła studia i wyjechała do Anglii z dużo starszym facetem, w którym zakochała się na zabój.
Naprzeciwko Skowronków mieszka była sklepowa. W latach mojego dzieciństwa prowadziła mały, wiejski sklepik. Biznes padł, kiedy do wsi pobliska piekarnia zaczęła dowozić chleb. Klientów ubyło, a interes przestał być rentowny. Sklepowa zmieniła branżę i założyła jednoosobową firmę sprzątającą. W międzyczasie zdążyła pochować już trzech mężów, a jest w takim wieku, że spokojnie mogłaby wykończyć jeszcze czwartego. Na to jednak się już nie zanosi, bo ostatnimi czasy, lekko zdewociała. Najwięcej czasu spędza na mszach, podczas których wraz z innymi kumoszkami, obserwuje i krytykuje nieodpowiednie ich zdaniem, stroje młodych dziewczyn. Tuż obok niej mieszka emerytowana nauczycielka z podstawówki. Przeprowadziła się tam kilka lat temu po rozwodzie z mężem, któremu młodsza kochanka urodziła dziecko. Po krótkim czasie nastąpił kryzys w jego nowym związku i wiarołomny mąż chciał wrócić na łono dawnej rodziny. Zdradzona żona zachowała się jednak rozsądnie i go nie przyjęła. Przefarbowała włosy, odmłodniała, schudła, dużo jeździ na rowerze i widać, że przeżywa drugą młodość. Naprzeciwko niej mieszka rodzina strażaka. Facet ma nieprzyjemną żonę i dwie sztywne jak struny córki. Że też nigdy nie umiałam chodzić z tak wyniośle podniesioną głową. Może ludzie bardziej by się ze mną liczyli… Przez wiele lat, na działce obok Sztywniaków, nikt nie mieszkał. Niedawno wprowadzili się tam jednak kolejni miastowi. Wybudowali ładny dom, a wokół niego masywne, kamienne ogrodzenie, którym chronią swoją prywatność.
Na samym końcu wsi, pod lasem, mieszkają Baby — Jagi. W zasadzie jedna Baba-Jaga, jej córka i wnuczka. Wszystkie są rozwódkami. Najstarsza z nich wygląda jak prawdziwa czarownica i jest w konflikcie z większością ludzi wokół. Gdy byłam dzieckiem, byłam święcie przekonana, że to ona jest bohaterką wszystkich bajek o latających na miotłach wiedźmach. Jej córka, o wiele spokojniejsza, nie potrafiła wyjść spod wpływów zaborczej i dominującej matki. Myślę, że zawsze dawała sobą sterować. Po pierwszej, większej małżeńskiej kłótni, posłuchała rad Baby-Jagi i razem z dzieckiem wróciła do rodzinnego domu. Najmłodsza z rodu Jag, o łagodniejszej niż babka urodzie, jednak równie zadziornym charakterku, już od małego nie dawała sobie w kaszę dmuchać. Wcześnie wyszła za mąż i zrobiła to wbrew woli babki, która wściekała się, że jej jedyna wnuczka wybrała sobie na partnera, chłopaka z miasta. Początkowo wydawało się, że najmłodsza Baba — Jaga podąży własną ścieżką i nie powieli rodzinnego scenariusza. Pracując jako architekt i mieszkając w Warszawie, zdawała się być szczęśliwą żoną kolegi po fachu. Historia jednak lubi się powtarzać, a małżeńska idylla nie trwała długo. Podobnie jak matka i babka, niedługo po ślubie, złożyła pozew o rozwód.
Niestałym, aczkolwiek istotnym elementem tutejszego krajobrazu jest także grupa ćpunów — śmieciarzy, która swoją bezpieczną przystań znalazła tuż przy brzegu mojego jeziora. W atmosferze niczym nieskrępowanej ciszy, młodzi mężczyźni i nastolatkowie z pobliskiego miasta oraz okolicznych wsi, przyjeżdżają tu by kupić lub sprzedać swój towar. Nielegalne interesy ubijają zazwyczaj pod osłoną nocy, parkując swoje samochody tuż za płotem mojego sadu. Niektórzy z nich odjeżdżają zaraz po transakcji, inni zostają na kilka minut, by oprócz świeżego powietrza, nawdychać się także tych wszystkich odurzających środków, którymi krztuszą się potem w iście spektakularny sposób. W zasadzie, wszystko jest dla ludzi, a wolność do podejmowania własnych wyborów przysługuje każdemu. Jak dla mnie, mogliby się tam nawet zaćpać na śmierć. Niestety, po każdej ich wizycie, zamiast trupa nad jeziorem, widzę śmieci — tacki po chińskim żarciu, foliowe torebki i plastikowe butelki. Najwidoczniej, narkotyki i dopalacze nie są ich jedynym pokarmem. Początkowo, ojciec każdego ranka sprzątał pozostałości ich nocnych biesiad. W końcu jednak stracił cierpliwość. Łudząc się, że być może narastająca sterta śmieci zniechęci przyjezdnych, postanowił pozostawić stos odpadków własnemu losowi. Ćpunom to jednak nie przeszkadza i depcząc po starych śmieciach, dorzucają za każdym razem, kolejne ich warstwy, które latem giną tymczasowo z zasięgu wzroku w wysokiej trawie, natomiast zimą skrywają się pod śniegiem. W przyrodzie nic jednak tak łatwo nie ginie. Podczas wichur i nawałnic, plastikowe butelki wznoszą się czasem w górę i niczym jesienne liście, tańczą w powietrzu, by opaść na zielone pastwiska sąsiada. Widząc to, wkurzony Ciuk biegnie czasem wraz ze swoimi szczekającymi chartami, by przegonić natrętnych śmieciarzy. Jego interwencje kończą się jednak zawsze w podobny sposób — bezskutecznie. Poczerwieniały ze złości, wbiega potem na nasze podwórze, otoczony swoimi psami, które przed wrzaskami ćpunów, uciekają z podkulonymi ogonami jeszcze szybciej niż ich właściciel. Ciuk nie zrażony wulgaryzmami, którymi jest obrzucany, stojąc na naszym wjeździe — udaje, że jest mieszkańcem naszego domu. Wymachuje przy tym zaciśniętymi pięściami i czeka aż ćpuny odjadą. Potem jak gdyby nigdy nic, spokojnie wraca do siebie. Kiedy ojciec zapytał go, dlaczego swoje akcje kończy zawsze pod naszym domem, Ciuk z przebiegłym wzrokiem, odpowiedział — Ucikać muse bo to warioty. Tu do wos bliżej… Mogu mnie przecie napość, dum podpolić, okrość… A takim sposobem, co najwyżej napadną i podpalą nas… Ale Ciuk przecież tym by się nie przejął.
Mieszkańcy mojej wsi jako konglomerat są zaściankowi i złośliwi. Niezbyt sympatyczni. Choć pewnie nie do końca źli. Mężczyźni nagminnie nadużywają alkoholu, a kobiety są w ten najbardziej żałosny sposób, zapatrzone w pociechy, które wydały na świat. Rodzinni i obojętni na nieszczęście innych. Czerpiący wręcz jakąś niezrozumiałą satysfakcję z cudzych porażek. Nieczuli na krzywdę zwierząt. Mało kto rzuci tu coś do jedzenia bezdomnemu psu czy kotu. Większość raczej przegania wałęsające się przybłędy — niby nie wyrządzającym krzywdy — tupnięciem nogi. Pół biedy, jeżeli na tym się kończy. Bawiący się w myśliwego — Lewandowski, strzela czasem do tych biednych zwierząt z fuzji. Niegdyś, to — czego nie zastrzelił pan dyrektor, padało zazwyczaj w śmiertelnych konwulsjach po trutkach, którymi raczył wszelkie zbłąkane zwierzęta, nieżyjący już ojciec Eryka. Stary McKenzy i jego kolega — Wróbel, czerpali dziką radość zwłaszcza wtedy, gdy przez przypadek, zatrutą kiełbaskę, zjadał pies lub kot, należący do kogoś ze wsi. Kiedy odeszli z tego świata, śmiertelność zwierząt we wsi, zdecydowanie zmalała. Młode szczeniaki i kocięta, nadal jednak najczęściej są topione albo wywożone gdzieś w nieznane. Jeżeli jakimś cudem przeżyją przemarsz przez wiejskie zasieki, zatrzymują się u nas albo u sąsiada, który swoją psiarnią lubi szczuć przejeżdżających nad jezioro, rowerzystów. Widzę czasem jak, gonieni przez sforę chartów, z wrzaskiem i uniesionymi do góry nogami, zjeżdżają z górki z tak dużą prędkością, że ledwo wyhamowują przed brzegiem jeziora. Jeżeli na rowerze jedzie jakaś samotna kobieta, sąsiad z uprzejmością biegnie na pomoc, uciszając szczekającą gromadkę. Przedstawia się jako samotny rozwodnik, czasem nawet jako wdowiec i ucina sobie z poszkodowaną, miłą pogawędkę. Na niezobowiązującym flircie rzecz zazwyczaj się kończy, bo jak sam mawia — Rodzina jest najważniejsza. Istotnie, rodzina — jako podstawowa komórka społeczna cieszy się tu najwyższą wartością, a więzy krwi znajdują swoje odniesienie w relacjach międzyludzkich. Większość tutejszych mieszkańców swoje korzenie znajduje wśród jednego z trzech wiodących rodów — Halskich, Stachów lub Gąsiorków. Poszczególne domostwa spokrewnione są ze sobą najczęściej poprzez jakieś pokrętne i czasem zdaje mi się, że zahaczające niemalże o kazirodztwo, rodzinne powiązania. Odnoszę wrażenie, że z wyjątkiem mnie, wszyscy dookoła są tu czyimiś ciotkami, wujkami lub kuzynami, co podkreślają w codziennych kontaktach. Członkowie skoligaconych rodzin zdają się być ze sobą dosyć zżyci i skłonni do poświęceń. Wobec obcych są zdecydowanie bardziej zamknięci i nastawieni krytycznie. Ja jako element napływowy, zrodzony z obcej krwi, który nie urodził się w ich stronach, zawsze czułam się wśród nich obco. Choć spędziłam w tej wsi niemal całą młodość, nigdy nie potrafiłam zrozumieć mentalnośći jej mieszkańców. Nie potrafiłam i przyznaję — niespecjalnie też chciałam.
Koci dom
„[…] They protect me, listen to me
They dug me my very own garden
Gave me sunshine, made me happy […]” Nice dream, Radiohead
Urodziłam się w rodzinnej miejscowości mojej mamy, w której spędziłam kilka pierwszych lat swojego życia. Kiedy przeprowadziliśmy się na wieś ojca, byłam już na tyle zindywidualizowaną osobowością, że nie potrafiłam wkupić się w łaski istniejącego tam systemu przyjaźni i znajomości. Poszłam do szkoły i przez długi czas nie nawiązywałam żadnych bliższych relacji z rówieśnikami. Oczywiście miałam jakieś koleżanki, ale dużo czasu upłynęło, zanim zaprzyjaźniłam się z kimś na poważnie. Większość wolnego czasu spędzałam w domu, a pustkę wokół wypełniały w moim życiu zwierzęta. Najczęściej były to koty, które zawsze przyciągałam do siebie niczym magnes. Ku niezadowoleniu ojca, który za zwierzętami nigdy nie przepadał, w naszym domu zamieszkiwał co jakiś czas nowy futrzak. Zdarzało się, że w domu było więcej kotów niż ludzi. Niektóre z nich dożywały u nas końca swoich dni, inne znikały w niewyjaśnionych okolicznościach, co zawsze powodowało moją rozpacz. Pamiętam je wszystkie… Był Krzywy, Bonifacy i Filemon (których imiona wskazywały na płeć męską, choć były dziewczynami), był Wacuś, Nikesz, Tygrys — ulubieniec mojej mamy, Ptyś, Persja, Kita, Irys, Krówka i Lucek. Czarny jak węgiel Lucek był tylko mój. Przyjęłam go na przekór wszystkim i wszystkiemu, bo przypominał mnie. Tak samo niepotrzebny nikomu i odrzucany. Na ostatnie lata swojego życia, kiedy już niemal osiwiał, znalazł swoją panią. Zanim odszedł, spędził gorące lato leżąc na moim brzuchu i pomrukując pociesznie kiedy coś do niego mówiłam. Były też psy. Nie wiem czemu, ale wszystkie suczki, które pojawiały się na naszym podwórzu, dostawały imię Zula. Jedna z tych Zul była wyjątkowa i zapisała się mocno w mojej pamięci. Pomimo, że zwierzęta zawsze zbliżały się do mnie bez problemów, jej nigdy nie zdołałam oswoić. Ani razu nie dała się nawet pogłaskać. Często spała na naszym podwórzu, czasem korzystała z budy po nieżyjącym już Atosie, jadła to co dawała jej mama, ale gdy tylko ktoś chciał do niej podejść na bliżej niż metr, uciekała gdzie pieprz rośnie. Psy płci męskiej najczęściej nazywaliśmy Kajtkami. Był też Burek i wspomiany Atos, którego podczas spaceru, niemal na moich oczach, zastrzelił szalony myśliwy. Były także kury i kurczęta, które często nosiły imiona i których śmierć podobnie jak te psów i kotów, rzęsiście opłakiwałam. Miłość do zwierząt w moim domu była w pewnym sensie namiastką braku uczuć w relacjach międzyludzkich. Nigdy nie było w nim rodzinnego ciepła. Ani matka, ani ojciec nie potrafili być wobec siebie prawdziwie życzliwi. W ich relacjach, zawsze przejawiała się iskra jakiegoś braku zaufania, odrobiny wrogości i żalu. Wobec mnie mama jak to mama, była dobra. Ojciec chyba preferował zimny chów i względną obojętność.
Małżeństwo z rozsądku. Jestem pewna, że związali się ze sobą wyłącznie dlatego, że w pewnym momencie uznali: to już pora na rodzinę. Ich pokolenie nie znało jeszcze pojęcia (a może mitu?) szczęśliwego singla. Toteż, kiedy znaleźli drugą osobę, która również znajdowała się na tym samym etapie, długo się nie zastanawiali. Nie sądzę, żeby było między nimi jakieś głębsze uczucie. Może pociąg cielesny. Głównie jednak poczucie obowiązku założenia rodziny, które zakorzenili w ich umysłach przodkowie.
Myślę, że matka zawsze kochała hrabiego Stefana. Swoją pierwszą, wielką miłość, którą odrzuciła. Blondwłosy, błękitnooki i długonosy hrabia zawiódł jej zaufanie i nie potrafił odkupić swojej winy. Mama, chyba trochę na przekór sobie, była nieugięta i nie chciała przebaczyć. Skrywając swoje uczucie na dnie serca, postanowiła szukać kogoś zgoła innego. Udało się jej to świetnie, bo jedynym podobieństem miedzy eks, a nowym wybrankiem matki, okazał się wydatny nos. Nie wiem co zobaczyła w moim ojcu. Kiedy się poznali, wyglądała jak Elizabeth Taylor i miała świetną, jak na owe czasy, pracę w jednym z domów mody w Warszawie. Czarnowłosy i ciemnooki chłop z zapadłej, odległej wsi, który w stolicy odbywał w tym samym czasie służbę wojskową, wydał się jej chyba wystarczająco inny od zwodniczego hrabiego. Jakimś zrządzeniem losu, drogi ojca i matki skrzyżowały się na tyle mocno, że na świecie, szybko zjawiłam się ja. Jako nieślubne dziecko, przez rodziców ojca — moich nibydziadków, byłam traktowana jako niesankcjonowany bękart. Nawet po ślubie, do którego w końcu doszło, moi nibydziadkowie negowali ojcostwo swojego syna, namawiając go do rozwodu, podstępnie szepcząc do uszu — Wywieź to skąd przywiozłeś. Swoją niechęć do synowej, która nie pochodziła z puszczy, nie mówiła wioskową gwarą, a na dodatek raczyła urodzić mnie przed ślubem, moja nibybabka podkreślała praktycznie na każdym kroku. Zwracając się do mojej mamy, tytułowała moją skromną osobę mianem twoja córka, podczas gdy wobec reszty swoich wnucząt stosowała zaimek nasz. Był zatem nasz Piotruś, nasza Karolinka, nasz Darek i byłam ja — córka swojej matki. Przy każdej możliwej okazji, moja nibybabka faworyzowała w ostentacyjny sposób swoje dwie pozostałe synowe. Szczególnymi względami cieszyła się zwłaszcza ciotka Elka, a właściwie Ęlka, bo z lubością podkreślała w swoich wypowiedziach literę „ę”, nawet tam gdzie nie było to potrzebne. Zawsze rozśmieszało mnie, gdy do swojego męża zwracała się Sławęk, a do synów — Piotręk i Daręk. Ęlka była jak kolorowa i głośna papuga, która swoim upierzeniem oraz zachowaniem skupia uwagę całego otoczenia. Zwłaszcza w kwestii stroju prezentowała się wyróżniająco. Preferowała pstrokato-jaskrawe stroje, z przewagą czerwieni oraz różu i jak na wyzwoloną, nowoczesną kobietę przystało, w miesiącach letnich odkrywała sporo swojego ciała. Ku uciesze mechaników, którzy pracowali w warsztacie jej męża, często paradowała obok nich w majtkach od bikini lub staniku, z którego wylewał się jej wielgachny biust. Nie wiem czym konkretnym Ęlka tak zaskarbiła sobie sympatię rodziny mojego ojca, ale wpasowała się w nią idealnie. Mnie zawsze wydawała się nieprzyjemną idiotką o wrednym charakterze, ale moja nibybabka pokochała ją jak własną córkę. Nie przeszkadzało jej nawet to, że w młodości ciotka Ęlka poddała się aż dwukrotnie zabiegowi aborcji. Najważniejsze było, że jej synowie urodzili się po ślubie, a pozory zostały zachowane.
Rodzina mamy, choć bardziej liberalna w stosunku do nieślubnych pociech, też nie była zachwycona związkiem moich rodziców. Babcia zawsze prychała lekceważąco na nowe miejsce zamieszkania swojej córki, określając tereny wschodniej Polski — Ukrainą, a ich mieszkańców — ruską dziczą. Poza miejscem zamieszkania, przeszkodą było także chłopskie pochodzenie mojego ojca. Taki mezalians, choć czasy podziału na szlachtę i chłopsto dawno minęły, był pierwszym w historii rodu i spotkał się z niezadowoleniem ze strony mojej szlachetnie urodzonej babki. Ta wiele lat temu, choć zakochana w prostym chłopaku z sąsiedztwa, oparła się podobnej pokusie. Bez większego zastanowienia, poślubiła natomiast mężczyznę z nazwiskiem, choć bez majątku. Dziadek w przeciwieństwie do babci odrzucał całą tę szlachecką otoczkę, drwiąc z manier i przebrzmiałych godności swojej żony. Nieco skrzywiony psychicznie przez wojnę, w której brał czynny udział oraz lata powojennej, komunistycznej banicji, zupełnie nie spełniał pokładanych w nim nadziei. Adam i Eva nie stanowili dobranej pary, a większość lat swojego małżeństwa przeżyli w sposób znacznie bardziej burzliwy niż moi rodzice. Złowieszczym znakiem zwiastującym taką właśnie przyszłość, był już sam dzień ich ślubu. W drodze do kościoła, którą musieli przemierzyć na pieszo, spotkała ich wielka burza z ulewą. Grzmoty i błyskawice miały im odtąd towarzyszyć także we wspólnym życiu. Podejrzewam, że głównym tego powodem był temperament dziadka, który dał się poznać nawet po śmierci. Tuż po pogrzebie, portret ślubny dziadków spadł ze ściany. Spadł tak jak wielokrotnie to czynił, gdy po kłótni z babcią, dziadek krzycząc — Nie będę wisiał razem z tą szlachcianką!, zrzucał go na podłogę. Tłukł szklaną ramkę na kawałki, by potem oprawiać ją kolejny raz, i kolejny, i kolejny… Ten zrzut po śmierci okazał się już ostatnim, bo babcia portretu więcej na ścianie nie zawiesiła. Zdjęcie zgięła na cztery części i złożyła w szufladzie, w której po wielu latach znalazłam je ja. Nadszarpnięte zębem czasu, miało dziurę na wysokości nosa babki i wiele żółtych plam na twarzach obojga nowożeńców.
Było w tym portrecie coś metafizycznego. Uwielbiałam wpatrywać się w magnetyczne oczy dziadka, którego nawet nigdy nie widziałam na oczy, ale z rodzinnych opowieści — doskonale poznałam. Metafizyczne właściwości zdawały się mieć też wszystkie inne rzeczy babki i matki, którymi bawiłam się w dzieciństwie. Stara biżuteria i ubrania, książki z zasuszonymi liśćmi i talia kart, z której mama wróżyła przyszłość. Przepowiadała narodziny dzieci, śmierć członków rodziny, zbliżające się choroby, a także przypływ gotówki. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego z powodzeniem wróżyła wszystkim dookoła, a mnie nie chciała. Kiedy ją o to prosiłam, ociągała się i próbowała mnie do tego zniechęcić. Kiedy już dała się namówić, zbywała mnie banałami w stylu — Wszystko będzie w porządku… Nic specjalnego nie widać itp. Dzisiaj widzę dwie opcje. Karty przepowiadały tak beznadziejną przyszłość, że mama nie chciała mnie martwić albo istotnie nie odkrywały w mojej przyszłości niczego o czym warto by mówić. Po latach muszę przyznać, że tak czy owak, miały rację. Wróżenie z kart nie było jedynym sposobem przepowiadania przyszłości w mojej rodzinie. Niezawodnym narzędziem sprawdzającym ile razy weźmie się ślub i ile dzieci się spłodzi, była złota obrączka zawieszona na nitce nad szklanką z wodą. Pamiętam, że z wielką ciekawością obserwowałam jak trzymana między palcami nitka zaczynała po pewnym czasie drgać i uderzała odpowiednią ilość razy w ścianę szklanki. W moim przypadku nie uderzała w ogóle. Może takie było moje przeznaczenie, a może wróżby były tylko zabawą, która toczyła się tak jak wróżący tego chciał. Uczestnicząc w tych magicznych rytuałach, poznawałam wesołe i smutne historie moich pradziadków oraz prababek, nad którymi zdaniem mojej babki wisiała klątwa nieszczęśliwych małżeństw. Pozostając panną, miałam chyba zostać pierwszą kobietą w naszej rodzinie, której ona nie dosięgnie.
Zanim jednak z pewną dozą obojętności, przystałam na przepowiadane rokrocznie przez andrzejkowe wróżby — staropanieństwo, zdążyłam przyjrzeć się realiom związku własnych rodziców. Na tej podstawie, udało mi się pozbyć ze swojej świadomości, bajkowego mitu — żyli długo i szczęśliwie. Tak jak mężowie moich prababek i babki, także i mój ojciec był zawziętym, upartym mężczyzną o trudnym charakterze, co spotykało się z brakiem zrozumienia ze strony mojej matki. Sama posiadając mocny, dominujący charakter, była dosyć wymagającą kobietą o zmiennych nastrojach. Tuż po wstaniu potrafiła śpiewać — Od rana mam dobry humor, by wieczorem tego samego dnia trzymać się za głowę i nucić — Są takie dni w tygodniu, gdy nic mi się nie układa. W rozmowach z matką trzeba było umieć w pewnym momencie zamilknąć i przeczekać jej zły humor. Ojciec nie zawsze o tym pamiętał. Nieumiejętność sprostania oczekiwaniom żony, potęgował dodatkowo fakt, że mój ojciec najbardziej w świecie kochał chyba swoją rodzinę( tzn. swoją matkę, ojca i rodzeństwo) i to z nimi był związany bardziej niż z nami. W naszym domu był niczym… księżyc, który okrąża planetę. Niby cały czas był gdzieś w okolicy, niby było go widać, ale jednak był daleko, a na dodatek każda większa chmura mogła go przysłonić. W zasadzie w dzieciństwie nie miałam z nim żadnego kontaktu. W domu przebywał rzadko. Traktował go chyba jak coś w rodzaju darmowej stołówki połączonej z noclegownią. Wiecznie gdzieś pędził. Niezależnie czy miał ku temu powód, czy też nie — był w ruchu. Ruch lubił prawie tak samo jak alkohol, w który uciekał przy byle okazji. Był typem kontrolującego się alkoholika, który poddawał się swojemu nałogowi w miarę rozsądny sposób, nie nadwątlając zbytnio rodzinnych funduszów, ani nie zaniedbując swoich codziennych obowiązków. Niemniej jednak zapach alkoholu, który rozsiewał wokół siebie pozostał chyba w mojej pamięci jednym z moich najbardziej wyrazistych wspomnień z dzieciństwa w kontekście jego osoby. Na dalszych miejscach znalazłyby się wiecznie czekające na niego domowe kapcie oraz wielka pobożność, którą zawsze zdawał się epatować. Coniedzielna msza, udział w roratach, drogach krzyżowych i modlitwach różańcowych były dla mojego ojca nierozerwalnym obowiązkiem, w który bezskutecznie chciał także wciągnąć mnie. Pozostawałam jednak oporną na jego chrystianizacyjną misję. Z wizyt w kościele, na które ojciec zaciągał mnie jeszcze jako kilkulatkę, najbardziej zapamiętałam ozdobny fresk sufitu oraz biało-czarne kwadraty kościelnej posadzki, które w tamtym czasie zajmowały mnie na tyle mocno, by we względnym spokoju przesiedzieć 45 minutową mszę. Wspólne wycieczki do kościoła skończyły się w dniu, w którym ojciec wioząc mnie na bagażniku rowera, nie zauważył jak moja dyndająca dotychczas z boku noga nagle znalazła się między szprychami koła. Zwichnięta wówczas kostka wyraźnie zniechęciła mnie do późniejszych wizyt w kościele. Sroga reprymenda mojej matki zniechęciła natomiast ojca do jakichkolwiek wycieczek w moim towarzystwie. Od tamtego momentu, drogi moje, ojca oraz kościoła wyraźnie rozeszły się w inne strony. Z wiecznymi wątpliwościami i coraz mniejszą wiarą w boską opatrzoność, z każdym rokiem oddalałam się od katolickiej wspólnoty. Zanim jednak ostatecznie pozbyłam się narzuconego przez ojca — sztywnego gorsetu purytańskiej dewocji, przez dłuższy czas krążyłam gdzieś na katolickiej orbicie. Przysłuchując się w milczeniu nabożnym kazaniom ojca, nadal pojawiałam się w kościele średnio dwa razy do roku, przy okazji większych świąt. Uczestniczyłam także, bez większego przekonania w rytualnych, przedświątecznych spowiedziach, z których z niemałą ulgą zrezygnowałam dopiero gdy dobiłam prawie do trzydziestki.
Relacja pomiędzy matką a ojcem zmieniała się nieco na przestrzeni lat. Początki ich małżeństwa to głównie kłótnie, płacz matki i trwające nawet do kilku miesięcy ciche dni. Mama potrafiła zaciąć się w sobie na tyle by nie odzywać się do ojca nawet przez pół roku. W małżeńskiej ciszy, dom funkcjonował o dziwo nadwyraz zwyczajnie. Charakterystyczne dla tego czasu było tylko podawanie obiadów, podczas których, zjadający posiłek z wielkim apetytem — ojciec, ostentacyjnie i irytująco głośno pociągał nosem, a stawiająca talerze na stole — matka, układała usta w sygnalizującą obrazę i niezadowolenie — spektakularną podkówkę. Pamiętam, że o ile nie pokłócili się wcześniej, to w listopadzie zawsze drżałam o to, żeby nie zrobili tego tuż przed Bożym Narodzeniem. Nieliczne święta, kiedy dzielili się opłatkiem były dla mnie bardzo magicznym czasem. Niestety, końcówka listopada zazwyczaj obfitowała w jakiś konflikt, który narastał i przeciągał się przynajmniej do lutego. W takim wypadku, Wigilia była tylko farsą, odgrywaną dla mnie. Oczywiście była choinka, smaczne potrawy i prezenty, ale i tak był to tylko teatrzyk dla jednego widza. Po bożonarodzeniowej szopce, ojciec szedł do swojej rodziny na ich Wigilię, a my z mamą i babcią śpiewałyśmy kolędy i oglądałyśmy prezenty, które przyniósł dla najgrzeczniejszej dziewczynki na świecie, Święty Mikołaj. Gdy rodzice ojca umarli, a dzieci jego braci dorosły i pozakładały własne rodziny, ojciec przestał uciekać z naszych Wigilii. W małżeństwie rodziców zapanował względny spokój, niemniej ich relacje nadal były odległe od idealnych. Ojciec nigdy nie komentował swojego małżeństwa, matka twierdziła otwarcie, że ich związek był pomyłką. Ja z moim życiem stanowiłam chyba jej kontynuację.
Na początku nic jednak tego nie zapowiadało. Byłam wyjątkowo grzecznym dzieckiem. Tak, jak wiele lat później, stwierdziła babcia mojej koleżanki — nigdy nie zrobiłam niczego głupiego i zawsze byłam ułożona. Nie potrafiłam inaczej. Chciałam być dzieckiem idealnym, w miarę dobrze się uczącym, cichym i nie kapryśnym. Zadowalałam się tym co mam i rozumiałam, kiedy mama mówiła — Nie stać mnie. Starałam się nie dostarczać jej problemów, być osłodą na gorycz nieudanego małżeństwa. Nigdy niczego nie oczekiwałam od rodziców i właściwie niczego nie chciałam. Nie stawiałam żądań jak wiele dzieciaków i żyłam w ciszy własnych czterech ścian. Jako jedynaczka nie radziłam sobie w szkolnych relacjach koleżeńskich. Byłam odludkiem, co o dziwo z wiekiem jakby wchodziło w coraz bardziej zaawansowaną fazę. Lata szkolne wspominam z dosyć mieszanymi uczuciami. Nigdy nie miałam problemów z nauką, ale moja pilność i talenty skryte były pod nieśmiałością, na tyle mocno, że nikt ich nie doceniał, ani nie zauważał. Byłam tłem, na którym wyrastały kwitnące talenty koleżanek. Jedne były piękne, inne mądre, niektóre miały parcie na szkło, śpiewały, recytowały, były świetnymi matematyczkami itd. Ja byłam niewidzialna. Cóż z tego, że ładnie malowałam, skoro nagradzane były toporne rysunki koleżanki, której ojciec był kolegą nauczycielki plastyki. Cóż z tego, że pisałam świetnie dyktanda, skoro w rozprawkach nigdy nie potrafiłam wpasować się w odgórnie narzucony klucz odpowiedzi. Świetnie biegałam, ale cóż z tego, skoro na lekcjach w-fu, nauczyciele zazwyczaj zmuszali nas do gry w znienawidzoną przeze mnie koszykówkę. Agresywna gra z bezpośrednim kontaktem z rywalem była istnym koszmarem dla kogoś takiego jak ja. Ze śmiechem przypominam sobie, jak podczas meczów uciekałam na drugą połowę boiska, byle być jak najdalej od piłki i wyrywających ją sobie dziewczyn. Mój stosunek do koszykówki idealnie charakteryzował stosunek do całego życia. Wyrosłam na chorobliwie nieśmiałą osobę, która nawet w wieku dorosłym, nie potrafiła odnaleźć się w społeczeństwie. Cicha, spokojna marzycielka, zdystansowana do wszystkich i wszystkiego. Nostalgiczna dusza z tendencją do pesymizmu. Niedoceniona artystka o szerokiej, acz nieprzydatnej wiedzy. Outsiderka czekająca na lepsze dni, które uparcie nie przychodziły.
Niepisany testament
„[…] All your smiles and all your ways
Will stay with me for all my days […]”
Regretfully Yours, Smolik/Kev Fox feat. Y (Bokka)
Kiedy ukończyłam 18 lat, od mamy dostałam piękny grawerowany złoty pierścionek z zielonym malachitem. Stanowił skromną, acz wartościową część jej rodowej biżuterii. Większość swoich skarbów zamierzała początkowo przekazać mojemu potencjalnemu dziecku. Kiedy lata mijały i mama zaczęła godzić się z tym, że wnuka raczej nie doczeka, rodowe skarby przekazała w całości mnie. Złoto zostawiłam w ukryciu na czarną godzinę, natomiast amerykańskie dolary, które zarobiła w młodości, wymieniłam po korzystnym kursie na złotówki. Jako jedyna dziedziczka rodziców, po ojcu w przyszłości miałam oczywiście przejąć też dom i wszystkie hektary pól ornych oraz połacie lasów. Na razie wiodłam jednak żywot wiejskiego parobka, bez praw do czegokolwiek.
Jeżeli chodzi o niematerialną stronę, najwięcej odziedziczyłam chyba po babce ze strony mamy. Zarówno z charakteru, jak i wyglądu, jestem wierną kopią babci, choć nad czym niezmiernie ubolewam, nie dostałam w genach jej alabastrowej cery. Babcia dożyła mojej osiemnastki i przez ten czas, zdążyłam przeżyć w jej towarzystwie wiele fantastycznych wakacji, w trakcie których przekazała mi sporo życiowych mądrości i prawd, które ukształtowały mój charakter i sposób postrzegania świata oraz ludzi. Babcia urodziła się w Szwecji i choć przeżyła tam tylko kilka pierwszych lat swojego życia, zawsze była z tego faktu dumna. Podobnie jak z wskazującej na obce pochodzenie — literki v w jej imieniu — Eva. Pogmatwane rodzinne losy, bez pytania o zgodę, rzuciły ją do Polski, z której już nigdy nie wyjechała. Wiem, że tęskniła za krajem swojego dzieciństwa. Jawił się on w jej pamięci jak utracony raj. Patrząc na mnie, mawiała czasem, że mam typowe skandynawskie oczy i że jest to mój największy atut, który powinnam podkreślać. Mieszanina szwedzkich wspomnień oraz szlacheckie pochodzenie i dosyć pokrętna osobowość ze szczyptą złośliwości, a także odrobiną zawiedzionych życiowych nadziei, tworzyła z babki trudną do zdefiniowania indywidualność. Babcia Eva była nieokreślona, przyziemna i nieprzyziemna zarazem. Fascynująca, zabawna i nietuzinkowa. To ona zakorzeniła we mnie indywidualizm i chęć podążania własną ścieżką. W roli babci idealna, choć we wspomnieniach mojej mamy, dzieciństwo u jej boku przybierało czasem dziwne formy. Babcia nie była matką opiekuńczą. Dawała dużo wolności swoim dzieciom i oczekiwała, że powinny od małego uczyć się samodzielnego radzenia z życiem. Czasem z własnej przekory do życia i jego realiów, stawała w poprzek utartym zwyczajom czy stawianym przez otoczenie wymogom. Nie zawsze spotykało się to ze zrozumieniem jej własnych dzieci. Moja mama nigdy nie zapomniała jej czerwonych pantofelków, w których musiała wystąpić podczas I Komunii Świętej.- Dla twojej babki to był manifest, a ja czułam się jak bocian. Ona musiała zawsze zrobić coś po swojemu, tak żeby było inaczej. Kiedy nauczycielka kazała przynieść białe płótno na lekcje, matka kupiła mi belę szarego. Jak trzeba było ubrać się w białą bluzkę, ona kupowała granatową. Kiedy zaczęłam dorastać, matka zamiast przeprowadzić ze mną normalną rozmowę, tłumaczyła tylko, że trzeba uważać.. Nawet święta w jej wykonaniu musiały być inne. Musieliśmy jeść kleik ryżowy i te jej śmierdzące surströmming — powtarzała z żalem. Babka nie była idealną matką. Ale nie była też złą. Jako człowiek, miała w sobie siłę życia i pomimo jego trudów, lubiła to życie do końca. A ja lubiłam ją i jej opowieści, doprawione smakiem obowiązkowego świątecznego ryżowego deseru, którego tak bardzo nie lubiła w dzieciństwie moja matka. Najszczęśliwsze chwile w moim życiu, to chyba zimowe wieczory w jej drewnianym domu z małymi oknami, na których mróz malował piękne bajkowe wzory. Pamiętam do dzisiaj, jak opowiadała wtedy historię garbka na swoim nosie, który zawdzięczała niemieckiemu żołnierzowi. Jeden z Niemców stacjonujących w czasie II wojny światowej we wsi, w której mieszkała wraz z rodzicami, polecił jej pewnego dnia umyć garnek po obiedzie. Kiedy nieprzywykła do zmywania nastolatka, wymyła tłusty garnek w zimnej wodzie, niezadowolony żołnierz uderzył ją garnkiem w nos. Nad babcią czuwała jednak sprawiedliwość. Niecny występek żołdaka, zauważył jego przełożony. Porządny Niemiec, lubiący dzieci (nawet te polskie) wymierzył swojemu podwładnemu karę. Od tego momentu, żołdak patrzył na babcię spod oka i złorzeczył pod nosem, nazywając ją mianem polnisch schwein, jednak więcej jej nie tknął. Garbek na nosie pozostał i przypominał babce o czasach wojennych oraz trudach powojennej rzeczywistości, kiedy to po śmierci swojego ojca musiała nagle z wychuchanego dziecka szybko dorosnąć i stać się samodzielną, młodą kobietą. Lubiłam słuchać jej histori rodem z PRLowskiej wsi i barwnych opisów szaleństw porywczego dziadka. Zaśmiewałam się do łez, kiedy opowiadała o przygodzie w lesie, podczas której zbierający drewno na opał — babcia z dziadkiem zostali ostrzelani przez myśliwych. Słysząc zbliżające się strzały, zaczęli uciekać. Biegnąc, stracili się z oczu, a babcia zgubiła się w lesie i potem przez całą dobę nie potrafiła odnaleźć drogi do domu. Dziadek przez ten czas szalał w domu i wykrzykiwał do swojej teściowej, że szlachciankę zabili. Kiedy jednak wróciła, naśmiewał się z niej, że koło domu była i domu szukała. Całe ich groteskowe pożycie małżeńskie w ustach babki urastało rozmiarami do dobrej komedii. Wzajemne dogryzania i uszczypliwości, wojny podjazdowe i będące na porządku dziennym wybuchy zazdrości mogłyby posłużyć jako inspiracja dla niejednego scenarzysty. Bo jak się nie uśmiechnąć, gdy na komentarz dziadka — Lepsze mi się trafiały w piątek niż ty w niedzielę, babcia usłużnie przypominała, że przecież poznali się właśnie w piątek. — Zresztą, jak się nie podobałam, to po co mnie brałeś? — pytała, na co dziadek odpowiadał — Bo myślałem, że Cię zmienię. Nie zmienił i nie potrafił zaakceptować jej taką, jaką była. A była nie dla wszystkich. Podobnie jak ja, twierdziła, że nie była piękna, ale zgrabna. W przeciwieństwie do mnie powodzenie u mężczyzn jednak miała. — Nie to ładne co ładne, ale co się komu spodoba — mawiała czasem. Ciekawe, co by powiedziała na tę moją niekończącą się samotność. W tej materii wyznawała ideę złotego środka. Sprawiała wrażenie niezależnej, ale nie była też wyemancypowaną feministką, która facetów ma gdzieś. Uważała, że męża należy mieć (- przynajmniej przez jakiś czas). W kwestii małżeństw, moja matka wydawała się być bardziej liberalna. Zawsze powtarzała mi, że jeżeli mam wyjść za byle kogo, tylko po to, żeby być czyjąś żoną, to lepiej żebym żyła sama. To jej zawdzięczam najbardziej wartościową lekcję w postaci umiejętności szukania poczucia własnej wartości w sobie samej. Wpoiła mi, że męskie opinie nie powinny budować kobiecej oceny na własny temat, a męskie oczy nie są najrzetelniejszym lustrem, w którym należy się przeglądać. Poradziła też, by nie brać męskich słów na poważnie, ani za młodu, ani na starość, ponieważ — Mężczyźni kłamią kiedy w młodości mówią, że jesteś piękna. I kłamią, kiedy po latach twierdzą, że jesteś brzydka.
25 lat samotności
„How to fight loneliness
Smile all the time
Shine your teeth to meaningless
And sharpen them with lies […]” How to fight the loneliness, Wilco
Matka miała rację, mówiąc że faceci to oszuści. Ale kobiety lubią być okłamywane. Ja również długo czekałam na jakieś małe kłamstwo, na złudne uczucie. Nawet najmarniejsze. Ono jednak nie chciało zawitać w moje progi. Zawsze byłam sama. Będąc już dorosłą, młodą kobietą, nadal nie wiedziałam jak to jest mieć kogoś przy boku. W końcu przyzwyczaiłam się do swojej samotności i tego, że nie wiem co to znaczy kochać...Chyba nie wiedziałam. Zależy czy w tym rachunku liczą się nieodwzajemnione miłości, miłostki i zauroczenia. Takich przeżyłam kilka, ale to tak jakbym patrzyła na ciastko, czuła jego zapach, ale nie mogła go zjeść. Miłość niepełna, niezrealizowana to jednak nie to samo.
W dniu moich 25-tych urodzin, o których pamiętała wyłącznie moja matka, uświadomiłam sobie, że jestem koszmarnie samotna. Tamtego dnia swoją samotność po raz pierwszy nazwałam po imieniu, choć olśnić mogło mnie już wcześniej. Na przykład wtedy gdy miałam ochotę na butelkę wina, ale nie miałam z kim jej wypić. Albo wtedy, gdy po zaparzeniu kawy, nalałam ją do dwóch filiżanek, tylko po to by mieć złudzenie towarzystwa. A może to było w Zakopanem, kiedy właściciele pensjonatu, zaprowadzili mnie do dawno nie odwiedzanej jedynki z małym okienkiem, którą zachowali na wszelki wypadek w piwnicy. Albo wtedy gdy złapałam gumę i na próżno szukałam w swoim telefonie numeru do kogoś, kto nie byłby moim ojcem, a pomógłby mi zmienić koło w samochodzie.
Analizując przeżyte lata, większość swojego życia spędziłam w przygnębiającej samotności. Znałam jej smak już w dzieciństwie, kiedy brakowało mi towarzyszy zabaw, a także w okresie nastoletniej izolacji, która w szkolnym gnieździe os przybrała formę psychicznej walki o przetrwanie. Na studiach było nieco lepiej. Iluzoryczne przyjaźnie oraz naiwne marzenia o miłości i odmianie losu zakończyły się jednak samotnym wkroczeniem w pozbawiającą złudzeń dorosłość. Przez te wszystkie lata chciałam mieć obok kogoś, dla kogo byłabym wartościową osobą. Ale zawsze znajdowałam się jakby poza tajemniczym, niewidzialnym kręgiem, który odgradzał mnie od reszty świata. Nie wiem dlaczego, ale nigdy nie miałam w sobie tyle wiary, żeby myśleć, że dla kogoś mogłabym być interesująca na tyle, by chciał spędzać ze mną czas. Byłam dla innych zawsze jakaś inna, jakaś gorsza. Co zresztą, podkreślano na wszelkie możliwe sposoby.
Już w czasach dziecięcych, wszyscy dookoła zdawali się być podobni do siebie. Jakby zostali wyjęci z tej samej foremki. Ja, niczym kot, wybierałam własne ścieżki i szczerze mówiąc, nigdy nie miałam zbytniej ochoty by upodabniać się do reszty. Ze strony otoczenia odczuwałam niezrozumienie i usilne próby naprostowania mojej osobowości na panującą modłę. Odkąd pamiętam, moja indywidualność była tłamszona na wszelkie sposoby. Ludzie, których spotykałam na swojej drodze zakładali, że to ich sposób na życie i ich opinie są poprawne. Moje, w ich mniemaniu, były błędne i należało je korygować. Zaczęło się niewinnie, już w domu. Kiedy rozpoczęłam domową naukę pisania, mama widząc, że próbuję pisać lewą ręką, zaczęła mnie od tego odwodzić. Wtykając do prawej dłoni długopisy i kredki, zmusiła do porzucenia losu mańkuta. Jako pierwszoklasistka, siedząc w szkolnej ławce, książki i zeszyty kładłam poziomo a nie pionowo, jak wszyscy wokoło. Nie uszło to czujnemu oku jednej z koleżanek. Pewnego razu, stojąca na straży niezapisanego nigdzie prawa, dziewczynka postanowiła skorygować ułożenie moich rzeczy, tłumacząc władczym tonem, że książki powinny leżeć tak! Zdziwiona i jak zawsze onieśmielona, nic jej nie odpowiedziałam. W milczeniu, książki jednak przesunęłam wedle swojego uznania, zastanawiając się dlaczego niby powinno być tak jak ona mówi. Nie rozumiałam też z jakiego powodu, inna koleżanka czepiała się moich rysunków, na których ludzie mieli zgięte nogi i ręce. Rysując łyżwiarki czy tancerki, chciałam ukazywać ich ruch. Moje wykrzywione postaci odbiegały od stojących na baczność ludzików, rysowanych przez inne dzieci, podobnie jak i ja sama różniłam się od autorów tych wszystkich wyprostowanych figurek. Moja inność wieku nastoletniego również nie była akceptowana przez otoczenie. Czasem tak dosadnie, że aż boleśnie. Do dzisiaj widzę szkolną scenę, jak jeden z chłopaków wręczających dziewczynom w klasie kwiatki na Dzień Kobiet, podchodzi do mnie na końcu z zażenowaniem i niechęcią, mówiąc — Masz tulipana. To od chłopaków. Echo śmiechu reszty klasy odbija się w moich uszach, za każdym razem, gdy to wspominam. Podobnie jak powtórzone przez jedną z usłużnych i miłych koleżanek, zdanie innego z kolegów na mój temat. Tyle lat minęło, a ja czasem nadal czuję się jak ta zaszczuta, bezbronna nastolatka, której jakaś pusta idiotka z wyraźną satysfakcją szepcze do ucha — A Mateusz powiedział, że ty to jesteś mniej niż zero. Pomimo, że owy Matuesz sam nie prezentował większej wartości niż zerowa i nie wiele obchodziła mnie jego opinia, to każda taka uwaga jednak bolała. Tak samo jak przepuszczanie wszystkich dziewczyn w drzwiach. Wszystkich, oprócz mnie. Nie ma co, czułam się wtedy naprawdę wyjątkowa. Nawet na studiach, na których spotkałam więcej podobnych do mnie dziwaków, nadal byłam tą trochę inną. Choć w tamtym czasie, podkreślając swoją indywidualność, cieszyłam się, że nie jestem taka jak wszyscy. Dla większości spotykanych przeze mnie ludzi, byłam nieprzebojowa, niewyraźna, nie warta zachodu. W poszukiwaniu pracy było podobnie. Pracodawcom jawiłam się jako bezużyteczna masa, z której nie da się uformować przydatnego pracownika. Pogodziłam się z tym stanem, jednak nie do końca potrafiłam zrozumieć na czym moja gorszość polega.
Przez te wszystkie lata życia na marginesie, chyba najbardziej brakowało mi takiego zwykłego poczucia akceptacji i bycia kochaną. W wieku nastoletnim jeszcze marzyłam, że może i we mnie ktoś zauważy ukryte zalety. Lata mijały i z czasem straciłam tę nadzieję. Najgorsze kryzysy pojawiały się wtedy gdy dowiadywałam się o kolejnym ślubie lub zaręczynach dawnych znajomych, sąsiadów, dzieci kolegów ojca itp. Wtedy przypominałam sobie, że mnie nikt nigdy nawet nie przytulił, a wizja mojego wiecznego życia w samotności, stawała się wówczas w taki nieznośny sposób uderzająca. Paliła w sercu, wierciła dziurę w brzuchu, tłoczyła myśli w mózgu i nie dawała spokoju. Najbardziej przykrym spośród tych epizodów był ten, kiedy dowiedziałam się, że moja przyjaciółka — Roma zaręczyła się ze swoim chłopakiem. To było w Boże Narodzenie. Nawet jej późniejszy ślub mnie tak nie zszokował, jak ten lichy drucik z błyszczącym oczkiem na jej palcu. Może ślub był jedynie następstwem, czymś zaplanowanym i oswojonym — dlatego nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak zaręczyny. Wtedy, kiedy pokazała mi pierścionek i z tą kobiecą naiwną radością powiedziała, że wychodzi za mąż — poczułam, że zostaję na tym świecie sama. Taka naprawdę sama. Co prawda, Roma zawsze miała wielu facetów, ale nigdy wcześniej nie traktowała ich zbyt poważnie. Seks, zabawa i bye bye. A ten ją usidlił. Wiedziałam, że teraz już nie będzie tak samo. Moja przyjaciółka nieodwracalnie pozostawiała nasze zamknięte dla obcych dwuosobowe kółko, by stworzyć własną rodzinę. Rodzinę, do której ja nigdy nie będę miała wstępu. Coś, czego ja nigdy nie założę. Oczywiście, moja przyjaciółka po ślubie nie przestała być moją przyjaciółką. Ja jednak usuwając się w cień, postanowiłam ograniczyć nasze kontakty. Odtąd zawsze już czułam się jakbym była jedynym odmieńcem na świecie. Nawet mama, która niby zawsze mnie rozumiała, w tej kwestii była po drugiej stronie. Była przecież mężatką.
Życie w pojedynkę w świecie par bywa nie łatwe. Zanim w oczach otoczenia z młodej singielki na wydaniu stałam się starą panną bez szans na ożenek, zaliczyłam jakże upokarzający okres pytań o zamążpójście. Kiedy jest się przed lub nieco po trzydziestce, wujkowie, ciotki, znajomi rodziców i wszyscy obco — bliscy (z księdzem idącym po kolędzie na czele) natarczywie wypytują kiedy wyjdzie się za mąż. Początkowo pytanie to zadają jako żartobliwy imperatyw. Z czasem zaczyna się wyczuwać w ich głosach niezrozumiałą irytację i niecierpliwość spowodowaną brakiem mężczyzny u boku. Potem przychodzi powątpiewanie w szczęśliwy finał tej historii, by w końcu pogrzebać dany przypadek wśród tych zupełnie beznadziejnych. Zanim otoczenie zrozumiało, że ślubu z moim udziałem nie będzie, musiałam odpowiadać na setki głupich pytań w stylu — Chcesz zostać zakonnicą? Albo — Dlaczego nie masz chłopaka? Przecież nie jesteś taka brzydka…
Swoją drogą, jaka właściwie byłam? Ładna czy brzydka? I czy miało to w ogóle jakiekolwiek znaczenie? Odnoszę wrażenie, że gdybym nawet wyglądała jak miss świata, niczego by to w moim życiu nie zmieniło. Niektórzy twierdzą, że kobiety dzielą się na piękne i te mniej piękne, a ładna buzia predestynuje o szczęśliwym żywocie jej właścicielki. Moim zdaniem kobiety dzielą się jednak — i to niezależnie od wyglądu — na takie, przed którymi świat pada do stóp i takie, które na ogół same muszą padać na kolana przed światem. Niestety zawsze zaliczałam się do tej drugiej kategorii. Jeżeli chodzi o sam wygląd — nigdy nie umiałam ostatecznie zdecydować. czy byłam bliżej tych pięknych czy niepięknych. Stałam ze swoją nijakością, gdzieś pośrodku stawki. Patrząc na fotografie, we wczesnych latach dziecięcych, byłam ładną dziewczynką. Słomkowe włosy o nieco rudawym zabarwieniu, okrągła twarzyczka i granatowe oczy tworzyły miły dla oka obrazek. W następnych latach, fotografie zaczęły przedstawiać już mniej interesujący widok. W wieku wczesnoszkolnym moja twarz się wyciągnęła, nos urósł, a oczy zjaśniały. Jedyne co pozytywne, to fakt, że w tamtym czasie znacząco urosłam. Okres nastoletni to kolejna faza drogi po równi pochyłej. Niczym u Pinokia, nos rósł do rozmiarów przekraczających współczesne kanony piękna, włosy zrobiły się puchate i nabrały brudnego, rudo — mysiego odcienia, w którym ciągle przebijały się miodowe refleksy. Oczy już zupełnie wyblakły do szaro-błętkitnego koloru mętnej wody, a blada cera na policzkach zaczęła rumienić się niczym jesienne jabłko. Na nosie pojawiło się na dodatek kilka małych piegów. Podrosłam wtedy jeszcze ostatnie kilkanaście centymetrów, osiągając ostatecznie 1,82 m wzrostu — co przy nieproporcjonalnie długich nogach i rękach oraz niskiej wadze, czyniło ze mnie postać podobną do rachitycznego pająka. W tamtym czasie nie eksperymentowałam jeszcze z makijażem. Niezdyscyplinowane włosy męczyłam natomiast prostownicą i suszarką, które tylko pogłębiały zły stan mojej czupryny i tragicznie podkreślały długość nosa. Poszukując własnego stylu i wierząc, że modne ubrania mogą wiele zmienić, zafascynowałam się modą. Oglądając pokazy zagranicznych projektantów oraz wertując modowe magazyny, rysowałam własne projekty i marzyłam o wkroczeniu w świat haute couture. Co prawda, zainteresowanie modą nigdy nie zaprowadziło mnie na światowe salony, jednak lata spędzone z nosem w Fashion tv nie poszły na marne. Wypracowałam swój własny styl, który zaczął być zauważany i doceniany przez otoczenie. Trwający przez całe liceum etap ukrywania wszelkich wad i usilna chęć stania się piękną i doskonałą, płynnie przeszedł w jakiś dziwny rodzaj samouwielbienia. Odchodząc z koszmarnej szkoły średniej, w której byłam mniej niż nikim, na studiach znalazłam się w gronie prawie samych szarych myszy, w otoczeniu których, moje skrywane wady na chwilę przestały być problemem. Skrywając się za maską makijażu i modnych ubrań, odciełam się od licealnej przeszłości. Zapisałam się do uczelnianej sekcji lekkiej atletyki, gdzie zaczęłam spełniać swoje marzenia o bieganiu. Występy na zawodach i bycie częścią grupy wysportowanych, fajnych dziewczyn podniosło moje morale. Wypierając stopniowo z pamięci złe wspomnienia, kreowałam swój nowy image. Wydawało mi się, że make-up i ładne ubrania czynią ze mnie kogoś wyjątkowego. Kumplowałam się z najładniejszymi na roku koleżankami, z którymi tworzyłyśmy zamkniętą czteroosobową klikę. Dzisiaj zastanawiam się czy nie byłam przypadkiem w ich gronie tak zwanym duffem (brzydką koleżanką, na tle której inne błyszczą), ale wtedy tak tego nie postrzegałam. Nie zwracałam uwagi na to, że jako jedyna z tego grona nie miałam wokół siebie żadnego adoratora. Cieszyłam się, że w końcu nie jestem wyalienowana i mam kogoś z kim mogę porozmawiać i spędzić czas. Myszy patrzyły spod oka, a ja pierwszy raz w życiu nie czułam się gorsza. Niewątpliwie w trakcie studiów nabrałam pewności siebie i zadowolenia z własnego wyglądu. I to chyba była, obok małej sumki, jaką zaoszczędziłam z comiesięcznych stypendiów, największa korzyść z mojego studiowania. Nic ponadto, poza późniejszymi frustracjami z tych pięciu lat mi nie przyszło. A kiedy i one minęły, w obliczu bezrobocia i kieratu na wsi, moje zadowolenie z własnej osoby zostało ponownie wyraźnie nadwątlone. Wygląd przestał w ogóle mieć jakiekolwiek znaczenie. Po co chodzić do fryzjera, kupować nowe ubrania i nakładać make-up, skoro całe dnie spędza się we własnym towarzystwie. Stałam się… naturalna. A może raczej zaniedbana? Ale czy byłam brzydka?
Po przejściu wszystkich faz przeistaczania się dziewczyny w kobietę, można rzec, że wyrosłam na istotę o przedziwnej fizjonomii i nieoczywistym uroku. Ostatecznie włosy mi ściemniały do koloru ciepłego miodu, a dzięki odżywkom nieco wygładziły, tworząc swobodnie układające się loki. Niebieskie oczy o szarawym zabarwieniu w dosyć ciemnej oprawie rzęs i brwi stanowiły podobno obok pełnych ust mój największy atut. Niestety nos jak można się domyślać, pozostał duży. Znacznie większy niż u większości Polek i zdecydowanie przykuwający uwagę otoczenia. Przez całą młodość marzyłam o tym, by ktoś w końcu zobaczył we mnie coś więcej niż ten nos. On jednak zdawał przesłaniać całą moją osobę. Szedł zawsze przede mną i swoim rozmiarem torował drogę, którą wśród niewybrednych komentarzy, podążałam, pozostając ciągle w jego cieniu. Zaróżowiona cera na moich policzkach także nie raczyła zniknąć. Sylwetka pozostała smukła, choć ciężka praca i codzienna gimnastyka przyczyniły się do umięśnionych ramion i ud. Przy całkowitym odstąpieniu od makijażu i hołdowaniu wygodzie oraz klasyce w ubieraniu, wykreowałam siebie na postać trudną do zdefiniowania w kategoriach ładna — brzydka. Spowita najczęściej w szarość albo czerń, z raczej posępnym wyrazem twarzy i zamyślonym wzrokiem, od lat nawet nie staram się wzbudzać czyjegokolwiek zainteresowania. Skryta pod swoistą czapką niewidką i pozornie pogodzona ze swoją samotnością, w głębi przeżywam jednak to swoje odrzucenie.
„[…] nie wytrzymam
wszystkie mają a jo nimam […]” Wszystkie mają po chłopoku, Dagadana
Samotność nie zawsze jest zła. Czasem bywa potrzebna, ale gdy trwa zbyt długo, zaczyna w pewnym momencie dusić. Dziś też czuję jej uścisk na gardle. Wysiadam z samochodu, ale przez dłuższą chwilę stoję tuż obok, wdychając orzeźwiający chłód wieczornego powietrza. Czuć w nim zbliżający się deszcz. Ten sam, który zmoczył uliczki miasta, przez które przejeżdżałam, wracając od dwojga uczniów, których uczę angielskiego do sierpniowej poprawki egzaminu maturalnego. Moja korepetytorska kariera zaczęła się od lekcji z wnukiem jednej ze znajomych rodziców. Dzieciak miał jakieś problemy z gramatyką, o których w zwykłej rozmowie z moją mamą, napomknęła jego babcia. Mama usłużnie zaproponowała moją pomoc, która okazała się na tyle skuteczna, że wkrótce zaczęli zgłaszać się do mnie rodzice kolegów i koleżanek Wiktora, a także ich znajomi oraz znajomi znajomych. Początkowo traktowałam to po trosze jak zabawę, po trosze jak okazję do utrzymania kontaktu z językiem, który zawsze lubiłam. Będąc świeżo po studiach, łudziłam się jeszcze, że na którejś z rozmów kwalifikacyjnych olśnię jakiegoś rekrutera swoją językową erudycją. Z biegiem czasu, liczba rozmów rekrutacyjnych z moim udziałem malała, a prywatnych lekcji angielskiego stopniowo przybywało. Odkąd zbudowałam swoją renomę i pula uczniów wzrosła, korepetycje okazały się szansą na zarobek. Dodatkowy dochód z lekcji, zazwyczaj przeznaczam na swoje małe podróże. Teraz też zastanawiam się gdzie by tu wydać oszczędności ostatnich miesięcy. Wiatr wzmaga na sile i przedostając się przez luźny splot swetra, głaszcze moje ramiona. Jest mi tak lekko, a zarazem tak smutno…
Czuję się zmęczona. Nie chce mi się ćwiczyć, ale i dzisiaj zmuszam się do codziennej godziny gimnastyki. W dużej mierze, to dzięki niej, w łazienkowym lustrze widzę zadowalające odbicie własnej zgrabnej sylwetki. Tym razem nie poprawia mi ono humoru. Cóż po tym moim nienagannym ciele, skoro i tak nikt go nie docenia ani nie zauważa. Po prysznicu, włączam TV i trafiam na jeden z tych idiotycznych programów o metamorfozach grubych bab. Zawsze zastanawia mnie fakt, że one wszystkie są takie niby nieszczęśliwe, zakompleksione, zaniedbane, źle ubrane, z brzuchem do kolan i w depresji, a mimo to mają rodziny, dzieci, facetów, narzeczonych lub przynajmniej chłopaków. Dziwnym trafem, chyba między 10 batonem a łzą ronioną z powodu otyłości, zdążyły uciec przed samotnością. Samotnością, przed którą moje wygimnastykowane ciało nie potrafiło odbiec nawet na kilka metrów… Finał programu przedstawia, jak zawsze, odstawioną kobietę — w nie swojej skórze. Mocny make-up i seksowne szmatki wyciskają z oczu bohaterki oraz jej rodziny i znajomych łzy wzruszenia. — Teraz moje życie na pewno się zmieni. Och, to naprawdę ja? To moja mama? Żona? Przyjaciółka? Wypowiadają z teatralnym zdziwieniem bliscy rzekomo samotnej i nieszczęśliwej uczestniczki. Uśmiecham się z goryczą do ekranu. Zaproście mnie do tego programu, to pokażę wam prawdziwą samotność i depresję, choć bez góry tłuszczu pod skórą.
Wyłączam telewizor i składam głowę na płaskiej poduszce. Samotności, moja samotności… Wiem, że nigdy mnie nie opuścisz. Ale przynajmniej daj mi dzisiaj śnić, że ktoś tu obok jest i mnie przytula. Daj złudne wytchnienie chociaż w nocy, bo tak mi ciężko.
W jesiennej mgle
„Patrzę jak miesza się to, czego nie ma i to co jest […]”
Syreny, Artur Rojek
Upalny początek września. Odliczam już dni do kolejnej inauguracji buraczano-ziemniaczanego sezonu. Staram się jednak beztrosko wykorzystać prawdopodobnie ostatnią okazję na spędzenie leniwych dni na łódce. Niedługo zrobi się tak chłodno, że moczenie nóg w wodzie jeziora stanie się tylko miłym wspomnieniem lata. Obok moich stóp widzę małe rybki – zupełnie nie boją się mojej obecności. Środkiem jeziora zwinnie przepływa zaskroniec. Już mnie nie przeraża. Przyzwyczaiłam się do tych małych, niegroźnych wężów. Tak samo jak do nagłych, potężnych chlupnięć wody po skokach bobrów, których majestatyczne żeremie stoi po drugiej stronie jeziora. Przypomina mi się pewien dokument, w którym bobrzyca straciła swoje młode, partnera, a na koniec sama zamęczyła się w sieci zastawionej przez człowieka. Mam nadzieję, że bobry z mojego jeziora znalazły tu swoją bezpieczną przystań. Z książką na kolanach i muzyką na uszach, przeciągam się, zapominając o trudach pracy, jaka czeka mnie w najbliższych tygodniach. Są chwile, których jednak nic nie potrafi zepsuć. Czuję się przez chwilę fantastycznie. Tak po prostu, choć wiem, że już jutro mogę znajdować się w zupełnie odmiennym nastroju. W ciepłym słońcu, z kroplami wody na łydkach, obserwuję spektakl jaki daje stado szpaków. Ogromny dywan ptaków z wrzaskiem przefruwa z jednego drzewa na drugie, by zebrać się na jednym ze słupów wysokiego napięcia. Ptaki są takie wolne. Czuję się w tej chwili wolna tak jak one. Ale szpaki wkrótce odlecą dalej, a ja? Mnie zawsze brakowało skrzydeł.
Szpaki rzeczywiście odleciały, słońce przykryły szare chmury, a kolejne jesienne dni upływają mi na mozolnej pracy w strugach deszczu. Wczoraj wracając z pola, przemokłam do suchej nitki. Ulewa złapała mnie w połowie drogi do domu i nie pytając o pozwolenie, zafundowała mi lodowate bicze wodne. Gdybym była jedną z tych delikatnych panienek z powieści epoki Romantyzmu lub Młodej Polski, jak nic zapadłabym na zapalenie płuc i umarła po kilku dniach. Ale że jestem współczesną chłopką, muszę osuszyć się ręcznikiem i żyć dalej. Żyć i tkwić w tej lepiącej się ziemi. Kombajn ziemniaczany nie zdaje egzaminu w takich warunkach. Zostają tylko ręce i siła mięśni. Taplam się więc prawie każdego dnia w błotnistej glinie i dźwigam ciężary. W myślach tęsknię za złotą jesienią, pełną słońca. Marzy mi się wolny od brudnej roboty październik, którego piękno co roku, omija mnie, niezauważone. Marzy mi się beztroski spacer wśród kolorowych liści albo szalony taniec rodem z Deszczowej piosenki. W rzeczywistości pozostaje mi jednak wdychanie zapachu mokrej ziemi, w której grzęznę z każdym krokiem coraz bardziej.
Z pola obok, dochodzi mnie chrapotliwy głos Rycha – Młoda, co tak wolno?! Dawaj, dawaj – wrzeszczy. Nie mam żadnych wątpliwości, że uwaga skierowana jest do mnie. Podnoszę głowę i widzę rozbawiony wzrok zarośniętego pijaczyny, który popędza mnie niczym ekonom z dziewiętnastowiecznego folwarku. - Jak się panu nie podoba, to zapraszam. Możemy się zamienić – mówię, wskazując na błoto, w którym stoję. Rycho - zdziwiony chyba, że w ogóle mówię, wybałuszył swoje i tak dosyć wyłupiaste oczy, i razem ze swoim bratankiem, odjechał szybko rozklekotanym ciągnikiem. Tuż za nim, na drodze polnej, pojawia się zaraz stara Gburowa. - Tylko jej tu brak – myślę i spuszczam wzrok w dół, łudząc się, że może tym razem, nie będę musiała się do niej odzywać. Płonne nadzieje. Gburowa – właścicielka owego błotnistego bajora, które mój ojciec dierżawi od wielu lat, nie przejdzie przecież bez słowa. Słodziutka staruszka, jak co roku, pyta się jaki kierunek studiuję i na którym roku jestem. Nie wiem czy to wina sklerozy, czy robi to umyślnie. Z udawanym spokojem, odpowiadam, że ja już od dawna po studiach. - Ach... - kiwa głową i zmienia temat. Zapewne na końcu jej języka kołacze się pytanie czy rzeczywiście je ukończyłam? A jeśli tak, dlaczego pracuję na wsi... Na szczęście nie wypowiada swoich wątpliwości na głos. Gdy konwersacja z rodzicami dobiega końca, babcinka przed odejściem przypomina ojcu o dwóch worach ziemniaków, które oprócz pieniędzy, stanowią roczną zapłatę za użytkowanie jej gruntu. Ziemniaki muszą być odmiany Irga, bo pani Gburowa innych nie akceptuje. Prowadzący krowy na popas – Skowron, zatrzymuje się obok nas i komentuje apetyt swojej sąsiadki – To to storo domulko jesce tyle zezre? Śmieje się i jak wszyscy, którzy tędy przechodzą, ucina sobie pogawędkę z moimi rodzicami. Przed południem, postój przy naszym polu, robią sobie jeszcze Siwińscy. Ona patrzy na mnie wzrokiem pełnym satysfakcji i wyższości. Przy nadażającej się okazji, wspomni o pełnej sukcesów, obiecującej i rozpędzającej się karierze swojej córki oraz wysokich zarobkach mieszkającego w Londynie, syna. Kiedy Siwińcy odjeżdżają, modlę się by już nikt więcej nie zatrzymywał się przy moim ojcu i matce. Nienawidzę tych polnych pielgrzymek, podczas których ci wszyscy ludzie zerkają na mnie pogardliwie rozbawionym wzrokiem. Grzebiąc w tej cudzej ziemi, mam zawsze ochotę zapaść się pod jej powierzchnię. Co roku wydaje mi się, że już więcej tego nie zniosę. Że z upokorzenia, wstydu i złości padnę tam trupem. Zdecydowanie łatwiej znoszę harówkę na własnym polu, z dala od tych wszystkich palących złośliwością oczu. Cudze oczy jednak mnie nie zabijają. Przynajmniej nie w dosłowny sposób. Jedna jesień goni za drugą, a ja coraz bardziej wrastam w ten krajobraz i zakorzeniam się w tej beznadziejnej sytuacji.
Jesienne dni przynoszą mi coraz więcej zmęczenia. Po ziemniaczanych wykopkach zostały tylko kupki zeschłych łodyg. Dym z ognisk unosi nad polami zapach nostalgii. Jesienny wiatr i ostre słońce budzi do życia surowy klimat ostatnich dni września.Wielki, stary wiąz gubi żółte i brązowe liście, które spadając z ciepłym podmuchem wiatru, śmieją się ze słońca. Już tylko ono próbuje bezskutecznie przekonać wszystkich, że lato wcale nie odchodzi. W południe zrywam z mamą jabłka – ostatnie owoce w sadzie. Później pieczemy szarlotkę i robimy kilka słoiczków dżemu. Wieczorem wychodzę na spacer po łąkach. Jeszcze zielonych, ale jednak już wypłowiałych od letniego słońca. W kępie koniczynek, znajduję dwie czterolistne. Uśmiecham się na ich widok, choć nie wierzę w ich magiczną moc. Na przestrzeni ostatnich kilku lat, znalazłam na tych trawiastych pagórkach już kilkadziesiąt takich czterolistnych okazów. Gdyby wszystkie zasuszone w książce, koniczynki przynosiły choć odrobinę szczęścia, byłabym prawdopodobnie jedną z najszczęśliwszych osób na świecie – myślę i zatrzymuję się na chwilę. Każdego ranka i każdego wieczora, łąki i położne nad jeziorem pola, spowija tajemnicza mgła. Czasem podnosi się i przepływa mlecznym pasmem kilka metrów dalej, by opaść w którymś z niżej położonych miejsc. Drzewa i konie sąsiada, wyglądają wtedy, jakby unosiły się nad ziemią. Ten widok niezmiennie zdumiewa mnie i zachwyca. Czasem osładza nawet najtrudniejsze dni, ale tym razem wiatr wieje mi w twarz jakoś złowrogo. Pędzi chmury, tak jakby chciał by jak najszybciej uciekły z mojego nieba. Nie dziwię się mu. Sama najchętniej zrobiłabym to samo. Ale gdzie miałabym odpłynąć?
Jestem zmęczona. Wszystkim. Pracą, którą już wykonałam i tą, która jeszcze na mnie czeka. Samotnością, z którą już się oswoiłam, a której nadal tak bardzo się lękam. Jestem zmęczona spojrzeniami ludzi, których staram się nie zauważać, a mimo to widzę dokładnie...Padam pod ciężarem zazdrości wobec wszystkich wokoło, którzy mają to wszystko, czego ja nigdy nie będę miała. Każdego wieczora wydaje mi się, że nie mam już siły na następny dzień. A kiedy jutro staje się dniem dzisiejszym, okazuje się, że wczoraj wcale nie było najgorsze.
Mocniejszy podmuch wiatru uniósł do góry pyłek, jednego z ostatnich dmuchawców tego lata. Odleciał do góry i opuścił swą łąkę...Zamykam oczy i chwytam się go rękami. Lecę w przestworza wraz z wiatrem. Widzę inny świat...Wszystko co było, zostało daleko za mną. Nie ważne gdzie dotrę, jest mi lekko i beztrosko. Nie ma ludzi, nie ma świata. Tylko wiatr i ja...
Budzę się na kolejnym trawiastym pagórku. Wyciągam ręce przed siebie, wytężam wzrok i zatapiam się w ciemniejącym niebie. Im dłużej na nie patrzę, tym bliższe mi się wydaje. Czuję, że się unoszę, że frunę w górę i zostawiam całe to swoje, męczące życie gdzieś na dole...
A potem, muszę kolejny raz powrócić na ziemię. Stanąć mocno na nogach i spróbować zmierzyć się z nieznośną ciężkością mojego bytu. Choć odwracam wzrok od swojego życia, choć uciekam w świat fantazji, realia nigdy nie znikają, ot tak. Niestrudzenie, ciągle czekają za moimi plecami...
„[…] Here she comes again
Covered up in black
Such a pretty face
Such sorrow in her eyes […]” Here she comes again, Röyksopp
Jak co roku, kiedy przychodzi październik rozpoczynam wyrywanie buraków. Pierwszego dnia patrzę na czerwone morze liści, jakie rozpościera się przede mną i wiem, że od tego nie ucieknę. Nudna, mozolna praca...Siedzę i wyrywam każde warzywo, następnie odrywam liście i wrzucam do kubełka. Kiedy ten się zapełni, buraki lądują w przyczepie. I tak przez 10 godzin, dzień w dzień.
Każda kolejna doba odbiera siłę i chęć do czegokolwiek. Widzę przed sobą niekończące się pole, a ręce z każdym wyrwanym burakiem bolą coraz bardziej. Dłonie, moje delikatne dłonie pianistki...Nauczycielka muzyki z podstawówki zawsze powtarzała, że to są dłonie stworzone do grania. Chyba wierzyła, że naprawdę zostanę kimś. Zdejmuję na chwilę rękawiczki i patrzę na otarcia, zabrudzenia i pęcherze. Brud pod paznokciami, czerwone smugi na zgięciach i spuchnięty mały palec lewej dłoni. Nie wiem dlaczego akurat on boli najbardziej. Ojciec mówi czasem, że ciężka praca uszlachetnia. Mnie chyba tylko upadla, udręcza i sprawia, że staję się coraz bardziej zawistna i obojętna.
Buraki, buraki...Mechanicznie obrywam ich liście i dochodzę do wniosku, że właśnie one (choć momentami znienawidzone) są jedyną pewną rzeczą w moim życiu. Nic nie jest tak powtarzalne. Zawsze wyrastają, zawsze obrastają w zielska, zawsze je pielę, a następnie w październikowe dni zawsze je zbieram. Zawsze są tanie. Ale zawsze też je gdzieś sprzedaję, dzięki czemu mogę przeżyć przez jakieś 3 miesiące w roku. Wysiewa się je wiosną, potem pieli latem, jesienią zbiera, a zimą przebiera i pakuje, żeby sprzedać. Tak mija rok, potem następny. Tyle ich już minęło. Cała młodość, moje najlepsze lata życia upłynęły w ich cieniu.
Będąc gdzieś w połowie pola, przychodzi przyzwyczajenie. Patrzę na to co już za mną i wiem, że teraz będzie już z górki. Choć nadal dużo, to coraz mniej. Z każdym dniem, koniec czerwonego morza będzie coraz bliższy... Człowiek do wszystkiego może się przyzwyczaić. Tegoroczny październik i tak jest łaskawy. Jest sucho i ciepło. Czasem aż nadto, ale i tak lepsze to niż deszcz czy mżawka. Niektóre październikowe poranki przynoszą też przymrozek. Jest wtedy zimno, a do tego mokro od szronu. Rękawiczki przemakają i nieprzyjemne uczucie zimnego błota przenika do palców. Bywają też dni pełne słońca. Są najprzyjemniejsze, o ile temperatura nie sięga powyżej 20 stopni C. Jest wtedy zbyt gorąco i praca jest mniej wydajna.
Kolejny dzień powoli schyla się ku końcowi. Pracuję do zmroku. Dzisiejszy zachód słońca jest wyjątkowo piękny. Czerwone, okrągłe słońce znika za horyzontem, a na ciemniejącym niebie chmury układają się w malownicze wzory. Jedna przypomina kobietę-anioła, który spływa na ziemię z rozwianymi włosami. Ładny byłby z tego obraz – myślę i zauważam, że dawno już nic nie namalowałam. Może w niedzielę spróbuję odtworzyć właśnie ten widok. Wieczór spływa zawsze jakoś niespodziewanie. Pora do domu. Kiedy dojeżdżam, jest już prawie ciemno. Po lewej stronie towarzyszy mi księżyc w pełni...
Kiedy buraczane pole pustoszeje, przychodzi czas na wycinanie kapusty. Boli mnie już chyba wszystko, co może boleć. Zmarznięte dłonie sztywnieją, plecy uginają się pod ciężarem, a w kolanach coś strzyka. Jeden z chłopów z sąsiedniego pola podjeżdża ciągnikiem i ucina sobie pogawędkę z ojcem. Narzeka na nawał pracy, na pogodę, na życie. Na koniec rozmowy rzuca ni to w powietrze, ni to do rodziców zdanie – No ale jak się komuś uczyć nie chciało, to teraz trzeba zapierdalać. Doskonale wiem, że ta uwaga skierowana jest do mnie. Dla tutejszych ludzi wszystko jest oczywiste. Nie znalazłam pracy bo byłam nieukiem. Według nich nie skończyłam studiów. Ich dzieci nie uczyły się na marne. Pokończyły te idiotyczne Wyższe Szkoły Nie Wiem Czego i z dyplomami bądź bez nich, wiodą wygodne życie mieszczuchów. Skoro ja pracuję na wsi, jak nic, jestem kompletnym matołem. Chłop siada z powrotem na swój ciągnik, zakłada czapkę na głowę i odjeżdża z szerokim uśmiechem na twarzy. Choć zdanie tego człowieka nie ma tak naprawdę żadnego znaczenia, urażona duma sprawia mi ból. Szpileczka została wbita, cel osiągnięty. Pogrążam się w smutku i zapadam jeszcze bardziej w sobie. Bo przecież nie byłam tępakiem. Byłam pilna i zdolna. Obroniłam się jako pierwsza na roku, a moją pracą magisterską zachwycona była cała komisja. Promotorka namawiała mnie nawet na robienie doktoratu... Boże, a teraz, w tym znoju, przyjeżdża taki i mówi z szyderstwem, że jestem głupia.
3
„[…] All we’re chasing is the sunset […]” Sun goes down, R. Schulz feat J. Thompson
Po jesiennej harówce przychodzi w końcu ostatni dzień. Ostatnia prosta. Ostatnia główka kapusty. Ufff, patrzę na pustą ziemię i czuję ulgę. Widząc rezultat swojej pracy, czuję także poczucie dobrze wykonanego obowiązku. Te pola udręki to moje utrzymanie, ale praca przy nich jest tak bardzo męcząca.
Wolny poniedziałek. Praca na polach zakończona. Uczniów coś ostatnio niewielu. Nie wiem w co włożyć ręce i co ze sobą zrobić. Namalowałam obraz...Miało być niebo z tym skrzydlatym aniołem...ale wyszedł jakiś ogromny ptak nad kolorowym morzem. Wieczorem wiał silny wiatr. Z drzew spadły już prawie wszystkie liście. W ostatnich promieniach zachodzącego słońca, tańczyły tak jak zagrał im wiatr. Wyszłam zrobić kilka zdjęć, ale one też nie były takie jakich oczekiwałam. Czuję się jak rozbity szklany wazonik albo jak te liście na wietrze... Zamykam oczy, wysuwam twarz do czerwonej słonecznej tarczy, wiszącej nad lasem. Poddaję się podmuchom wiatru i tańczę z liśćmi. Ze swojego wzgórza patrzy na mnie sąsiad. Jutro komuś powie, że już zupełnie oszalałam.
4
„[…] Should I give up, Or should I just keep chasing pavements? Even if it leads nowhere […]” Chasing pavements, Adele
Listopad. Szary i smętny listopad. Przygnębia mnie swoim chłodem i obojętnością na świat. Jest obojętny na te wszystkie ostatnie złote liście, które w samotności spadają z drzew; na to słońce nie mogące przebić się przez gęste chmury; na to błękitne niebo, które przecież jest tam gdzieś nad szarym sklepieniem...Listopad jest obojętny na wszystko. I co roku, ja z nim nabieram takiego samego marazmu. Po październikowej harówce z ziemniakami, burakami i kapustą, nadszedł odpoczynek. Powinnam cieszyć się wolnością, jakoś wykorzystać brak obowiązków...ale na nic nie mam siły. Właściwie to najchętniej przespałabym cały ten miesiąc albo i dwa. Miałam gdzieś wyjechać, miałam robić zdjęcia, malować...Miałam zwyczajnie odetchnąć, a znowu nic nie robię. Chyba nie umiem wykorzystać tego, co przynosi mi życie.
Poddaję się codziennemu rytuałowi popołudniowego spaceru. Ta sama trasa, ta sama pora...Jedyne co się zmienia, to temperatura. Z każdym dniem robi się coraz zimniej. Pewnego dnia, sweter musiałam zamienić na kurtkę, potem zaczęłam tę kurtkę zapinać, a na szyję zakładać szalik. Dzisiaj trzeba było dołożyć już czapkę i rękawiczki. Na nogach niezawodne gumiaki, bez zmian. Na błotnistą ścieżkę nad jeziorem i tak nic innego się nie sprawdzi. Idę szybko, coraz bardziej się rozgrzewając. Wiatr dmie w twarz, ale jakoś mi nie przeszkadza. Zatrzymuję się i patrzę na wodę. Zimna tafla w kolorze żelaza koi myśli. W tę późnojesienną barwę wody, idealnie wtapia się samotna łódka, na której siedzi jeden z najwytrwalszych rybaków. Latem przyjeżdża ich tu znacznie więcej. Spędzają godziny, siedząc na porośniętych trzciną i tatarakiem – błotnistych brzegach albo pływają z wędkami na własnych łódkach. Relaksując się w ciszy, znudzonym wzrokiem obserwują czasem, jak przepływam tuż obok. Jako jedyna wiosłująca po tym jeziorze kobieta, stanowię dla nich pewnego rodzaju sensację. Kiedy robi się coraz chłodniej, jezioro przyciąga nielicznych amatorów wilgotnego chłodu oraz tych, którzy pomimo mrozu, potrafią przez pół dnia wypatrywać ryb w wydrążonym przeręblu. Jesienią i zimą, jezioro zdecydowanie przechodzi w moje władanie. Patrzę z zachwytem na znajomy krajobraz i dziwię się, że nadal udaje mi się odkrywać jego piękno na nowo. Na wymarłych trawiastych pagórkach, wypoczywa znajome stadko saren. Pięć, sześć... Nie... Siedem czujnych i płochych pyszczków patrzy na mnie z daleka i wraca do spokojnego przeżuwania pożółkłych roślin, oceniając moją osobę jako nieszkodliwą. Pstrykam im kilka fotek. Tak dawno nie robiłam żadnych zdjęć. Gdy przybliżam się do saren, te zgrabnie odbiegają w głąb pól, zachowując bezpieczny dystans. Nigdy nie pozwalają podejść bliżej. Mają rację – myślę – Ludziom nie wolno ufać. Ciszę wokół przerywa na chwilę, odlatujący z wrzaskiem, bażant. Siadam na łódce przywiązanej do wierzby, pod którą w letnie, upalne dni, szukam zawsze cienia. Zaczyna padać deszcz. Rybak spływa łódką do brzegu i ucieka do samochodu. Otwieram parasolkę i obserwuję w bezruchu, krople, które giną w toni jeziora. - Dzień dobry – słyszę nieoczekiwanie za plecami. A jednak jeszcze ktoś skusił się na spacer w taką pogodę. Odkręcam się i widzę twarz Rzezimieszka. - Ryby biorą? - pyta żartem, bo widzi przecież, że ja bez wędki. Po chwili kieruje się do którejś z wydeptanych wśród trzcin, wnęk. Normalni ludzie nie stoją w deszczu – myślę. Taka pogoda jest dobra wyłącznie dla wewnętrznych rozbitków. Takich jak ja czy Rzezimieszek. Deszcz pada, pada coraz mocniej, a ja siedzę na mokrej łódce aż do znudzenia. Po powrocie do domu, wyjadam ze słoiczka dżem z wiśni – wspomnienie słonecznego lata. Włączam piosenki z albumu nowo odkrytej, amerykańskiej kapeli i kładę się na dywanie. Choć muzyka przepełniona jest jakimś głębokim smutkiem, poprawia moje samopoczucie.
W ostatnich dniach czułam się bardzo nieszczęśliwa. Tak bardzo uwięziona w tym miejscu, w którym jestem. Jakbym wrosła w ziemię i nie mogła ruszyć się o krok. Ale dzisiaj, patrząc na tę wodę, stojąc na zimnym wietrze, nawet ze świadomością, że nie mogę nic zmienić, poczułam że mogę być szczęśliwa. W to szare, listopadowe popołudnie. Wbrew wszystkiemu. Bo przecież mam chwile świętego spokoju, mam swój azyl i swoją wolność. Mogę ją wykorzystać aktywnie, mogę też stać w miejscu i oddychać powietrzem przesyconym lenistwem. Nikt nie ma żadnych oczekiwań wobec mnie. Nawet ja sama już ich nie mam. Nie oczekuję niczego ani od siebie, ani od świata. I może to jest właśnie piękne. Cichy, szary człowiek, pyłek na ziemi, od którego nic nie zależy. Przejdę przez życie niezauważona przez nikogo. I umrę kiedyś, tak jak wszyscy – nawet Ci głośni, bogaci, wielcy. To co moje – to jedynie te chwile wolności, kiedy nic nie muszę.
Spoglądam na ciężkie, szare niebo za okno. Za kilka dni przyjdzie lekki mrozek. Lubię ten moment, gdy ziemia zastyga w tym zimnym objęciu. Pierwszy śnieg, spadający zazwyczaj pod koniec listopada na suchą od przymrozku ziemię ma w sobie coś romantycznego. Rokrocznie zachwycam się tym surowym urokiem chwili, kiedy wokół mnie tańczą rzadkie, białe płatki. Stojąc w takiej scenerii, wydaje mi się, że niknie gdzieś cała brzydota i smutek jesiennej szarugi. Ulotna chwila, jedyna w roku. Łapię ją i chcę zatrzymać w sercu. Jednak ona znika szybko, tak samo jak szybko topnieje delikatny, pierwszy śnieg.
All I want for Christmas…
„[…] I won’t ask for much this Christmas
I don’t even wish for snow
I’m just gonna keep on waiting […]”
All I want fo Christmas is you, Mariah Carey
Grudzień. Ostatni miesiąc roku, który podobnie jak poprzednie, mija bez historii. W stacjach muzycznych i sklepowych głośnikach, królują jak zawsze o tej porze, świąteczne piosenki. George Michael i jego przewrotne, bo przecież wcale nieświąteczne Last Christmas, ogłasza nachalnie, że to już czas Bożego Narodzenia. Zawsze wolałam Mariah Carey. Teraz też, razem z nią nucę pod nosem, że wszystko czego chcę na święta to ty… Choć w tym roku, owo ty jest niezmaterializowane i niekonkretne. Moje serce i myśli są puste i jałowe, ale bardzo stęsknione za kimś, kto odmieniłby choć na chwilę kolory codzienności. Na razie, muszą mi wystarczyć rozpraszające szarość, barwy porozwieszanych dookoła ozdób i lampeczek. Choinki i migoczące światełka, brzuchate Mikołaje, szaleństwo zakupów i cała ta świąteczna atmosfera wymuszonego poczucia szczęścia. Cały świat jakby wrzeszczy do mnie — Uśmiechnij się! Idą święta! A ja z posępną miną, stoję w opozycji i zastanawiam się po co udawać? Dlaczego mam odgrywać coroczny teatrzyk? Męczy mnie ten świąteczny przymus bycia szczęśliwym. Czy to Boże Narodzenie coś zmieni? Czy pierwszy raz bądź ostatni ubiorę choinkę, zjem karpia i zaśpiewam parę kolęd w Wigilijny wieczór? Dlaczego mam udawać, że jest dobrze, skoro nie jest? Zupełnie nie pasuję do tej grudniowej aury. I wcale nie należę do tych, którzy zarzekają się, że nienawidzą świąt. Ja je nawet lubię. Tylko nie wpisuję się w ten pęd zbędnych przygotowań, fałszywych uśmiechów i wymuszonego hołdowania niezrozumiałym tradycjom i obyczajom.
Krótkie zimowe dni mijają w jakimś szaleńczym pośpiechu. Odliczanie wsteczne nabiera tempa i świąteczna gorączka przybiera na sile. Słońce świeci radośnie, a temperatura przypomina bardziej Wielkanoc. Mnie to odpowiada, ale ludzie dookoła wyczekują śniegu. Niektórzy twierdzą nawet, że Boże Narodzenie bez trzaskającego mrozu to nie Boże Narodzenie. Nie rozumiem tego sentymentu do białych, mroźnych świąt. Najchętniej wyjechałabym na te ostatnie dni roku w jakieś ciepłe miejsce i spędziła je na plaży, pod palmami. Taka Cicha noc w akompaniamencie szumu oceanu byłaby świetna. Tymczasem przysłuchuję się życzeniom tych wszystkich pobożnych katolików, dla których kwintesencją świąt są po prostu bigos, pierogi, ścięty świerk i prezenty. Śmieszy mnie cała ta obłudna obyczajowość i przywiązanie do nic nie znaczących symboli. Kiedy pytam kogoś jaki związek z narodzinami Jezusa ma śnieg, 12 potraw czy choinka, widzę pełne wyrzutów zdziwienie. — No co ty?! Przecież to cała magia świąt… Wyobrażasz sobie Boże Narodzenie bez tego wszystkiego? Co to za święta? No właśnie wyobrażam sobie… Jakie byłyby święta bez tych dodatków? Myślę, że normalne. Może bardziej duchowe, z sensem… Może nie skupiając się na kreowaniu sztucznej atmosfery, ludzie bardziej wczuliby się w prawdziwą historię narodzin Jezusa, który przecież nie przyszedł na świat w igloo przy minus 35, nie jadł kiszonej kapusty z grzybami i nie dekorował iglastych drzewek.
Wigilia. Za oknem piękna wiosenna pogoda. Na przekór ludzkim życzeniom, świeci słońce i jest przyjemnie ciepło. Wbrew zapowiedziom matki, która kilka dni wcześniej, niczym filmowy Grinch, oznajmiła, że w tym roku świąt nie będzie, wieczorem odegramy jednak rodzinną Wigilijną szopkę. Po kłótni z ojcem, nienajlepszych wynikach badań kontrolnych i kolejnej w tym roku wizycie lisa w naszym kurniku, matka przechodziła krótki grudniowy bunt. Stwierdziła, że ma wszystkiego dość i nie ma ochoty udawać, że jest inaczej. Przywiazanie do tradycji jednak zwyciężyło. Dzień przed Wigilią zmieniła plany i zakasała rękawy do świątecznych potraw.