Od autora
Ślōnsko godka — język żywy, bogaty i regionalnie zróżnicowany, który — podobnie jak inne języki — ulega nieustannej ewolucji. Z pokolenia na pokolenie zmienia się i — wypierany przez języki dominujące (niegdyś niemiecki, dziś polski) — stopniowo zanika. Jeszcze moi przezacni dziadowie, pradziadowie posługiwali się mową na wskroś przesyconą i pachnącą prastarą słowiańszczyzną o niezdefiniowanych dotychczas regułach czy formach gramatycznych, a — pomimo że uczęszczali do szkół niemieckich — germanizmy w ich słowniku gościły sporadycznie. Podejrzewam, że zaczęto je wplatać wraz z postępem industrializacji, a więc od połowy XIX wieku. Dlaczego? Tak ekspansywne i brutalne uprzemysłowienie, jakie miało miejsce, było na zielonym Śląsku zjawiskiem dotychczas nieznanym i wymagało wprowadzania coraz to nowych pojęć i definicji dotyczących materiałów, urządzeń, procesów czy też samych profesji niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania gospodarki. Wzrosło zatem zapotrzebowanie na wyszkolone kadry techniczne. Kadry te wraz z napływem kapitału i nowoczesnej kultury technicznej przywędrowały z Niemiec wraz z nową obcą terminologią, która — po dostosowaniu do rodzimej fleksji — już w zmodyfikowanej formie stopniowo przenikała do języka codziennego Ślązaków. Również dzisiaj coraz bardziej ekspandująca komputeryzacja spowodowała, że chłoniemy terminy anglojęzyczne, które dla młodego pokolenia są czymś całkowicie normalnym, by nie powiedzieć naturalnym. Dlatego w dobie niepohamowanych i nieuniknionych przemian wydaje mi się ważnym ocalenie — choćby w śladowym stopniu — tego, co było i już nie powróci.
W trakcie pisania starałem się uchwycić powszechną niejednolitość pod względem fleksyjnym, występującą nie tylko w obrębie sąsiadujących ze sobą wiosek czy dzielnic miast, lecz nawet w wąskim kręgu członków jednej rodziny.
Wytrawny obserwator znający zawiłości śląskiej mowy wychwyci zaiste niuanse językowe pomiędzy wczoraj a dziś.
Zapraszam i życzę miłej i zajmującej lektury.
Adam P. Salina
Od redaktorki
Jestem Ślązaczką urodzoną w roku milenijnym i wychowującą się już całkowicie w XXI wieku. Większość moich rówieśników, których miałam okazję poznać poza terenami Górnego Śląska, wszelkie gwary i dialekty uważa za przestarzałe, niemodne i właściwie nie potrafią się nimi posługiwać. A ja zawsze im opowiadam o tym, że zanim poszłam do szkoły, właściwie nie słyszałam i nie używałam języka polskiego, bo u mnie w domu się „godało” po śląsku i każdy do mnie, do małego „bajtla”, zawsze „godoł”. I to jest właśnie na tym naszym Śląsku najpiękniejsze — mamy swoją „ślōnskōm godke”.
Język śląski — tak coraz więcej językoznawców nazywa system powszechnie określany jako gwara czy dialekt — jak każdy żywy język ewoluuje, rozwija się, ma też swoje różne odmiany. Dla mnie osobiście pielęgnowanie tego języka, próby jego zapisu czy usystematyzowania jego zasad gramatycznych i ortograficznych (które na całe szczęście już się powoli odbywają) są niezwykle istotne i potrzebne. I niezmiernie cieszy mnie, że coraz częściej pojawiają się czy to tłumaczenia popularnych powieści na śląski, czy to wszelakie gadżety popularyzujące śląskie słowa, czy też właśnie całkowicie od podstaw napisane teksty. Z tego też powodu, kiedy Adam opowiedział mi o swoich opowiadaniach i pokazał mi je, nie miałam żadnych wątpliwości co do tego, że chcę uczestniczyć w procesie publikowania tych tekstów.
Samosiejki po krajsplesku są udaną próbą ożywienia naszych śląskich przodków, których ja nie miałam już niestety okazji i możliwości poznać. Język jest tu bardzo prawdziwy, dynamiczny, dostosowany do czasów, o których opowiada. Ale Samosiejki to nie tylko uchwycenie historii i „godki” sprzed lat. Mamy tutaj dziecięce wspomnienia, śmiech i łzy, zabawę i powagę, jawę i sen. To również — a może przede wszystkim — niebagatelni bohaterowie, którzy korzystają z tego co mają, którym czas płynie w zupełnie innym niż dziś tempie. Jest tu kobieta czytająca wojenne listy męża (który swoją drogą jest na wojnie, na którą poszedł, bo mu kazano, a nie z pobudek patriotycznych), jest młody chłopak „robiący interesy” z Żydem (gdzie dziś w Pszczynie spotkamy przedsiębiorcę z pejsami w jarmułce czy kapeluszu?), jest również staruszka odwiedzająca we śnie niebo oraz wiele innych, zagubionych w nowej — polskiej — rzeczywistości postaci. I to wszystko razem daje nam niemal magiczne, niepowtarzalne przeżycie.
Anna Lala
Dziyń za dniym…
1922
Jakby ty wasze nowe czasy tak miały wyglōndać, jako mi sam wykłodosz, to jo niy wiym, czy chciołbych jich dożyć… — pedzioł Ymil ze Studziynic do wnuka Alojzka.
1943
Alojz pisoł z Ostfrōntu: Jakby tak mioł wyglōndać świat, jak nōm go malujōm, to wolołbych tego nie dożyć.
1945
Idzie nowe, ôciec! Nowy i sprawiedliwy porzōndek — godoł do Alojza Rufin.
1980
Tato, czas zrobić porzōndek z tōm kōmunōm — padoł Rufinowi Jōnek.
13.12.1981
Jadymy ś-nimi! Czas na nowe! — zawołoł Jōnek, jak wyjyżdżoł na połedniowo szychta.
1989
— Nareście! — ôdetchnył Jōnek.
— Żebyś się yno niy ździwił, synek… Ôbiecki pod kecki — ôdpedzioł Rufin.
2004
— Idzie nowe, tato — padała Zosia do Jōnka.
— Dziołcha, jo ci życza, ale jo już w nic na tym świecie niy wierza, psiokrew! — prziklōn Jōnek i, zrezygnowany, machnył rynkōm i poszeł robić porzōndek kole chałpy.
2015
— Mamo, nareście bydzie sprawiedliwie — zawołoł ucieszōny syn do Zofii.
— Oby, synku, ale jo już to kiejś słyszała… Na ôkrōngło ty same ôbiecanki cacanki…
2023
— Mieliście recht, mamo, czas zrobić porzōndek na świecie…
— Tego bych wōm, młodym, życzyła… Ale… — westchnyła jyno matka, ôbrōciła sie i ruszyła kasik przed siebie.
— Kaj to idziecie, mamo?
— Po mietła. Dyć żeś godoł, że trza robić porzōndek, pra, tōż ida przimiyść schody przed siyniōm.
— Na świecie porzōndek, mamo. Na świecie!
— A nasze schody, to co? Niy z tego świata? — spytała i przidała jeszcze — Zapamiyntej se, synek, że nie styknie roz posprzōntać… Ô porzōndek na świecie noleży sie dbać tukyj, teraz i dziyń za dniym.
Nabożny żywot ciotki Stazyje
Stazyja, czyli ciotka Anastazja, owdowiała w czasie I wojny światowej. Czy to niezachwiana wierność swojej wielkiej miłości, czy po prostu, jak to po wojnie, posucha i deficyt wolnych, młodych mężczyzn na rynku — któż to wie? — spowodowały, że nigdy nie wyszła ponownie za mąż? Zamieszkała z rodzicami na gospodarstwie. Później, kiedy nasza babka owdowiała, przeniosła się do niej, gdzie była kucharką, gosposią, położną, nianią, a dla nas, wnuków, „matką Teresą”. Chodząca dobroć, uśmiechnięta i życzliwa. Wiecznie zakrzątana — jak nie gotowała, to sprzątała, jak nie sprzątała, to zmywała statki, zamiatała podłogę. A kiedy już wszystko lśniło jak należy, brała się za prasowanie lub zakładała okulary po niebodze Karoli (własnych się nie dorobiła, bo szkoda grosza na takie zbytki) i cerowała poprzecieraną na łokciach jaklę albo przyszywała knefle do naszych ôbtarganych łachōw. „Takoch rada tym brylōm. Terazki tōż widze, jak za młodu, i mōgłabych sie nawet zabrać za heklowanie”, zachwycała się nieco już pokrzywionymi drucianymi okularami. Jedynym bodaj zajęciem, za którym nie przepadała, było czytanie, co nie znaczy, że nie czytała w ogóle. Znała ze szczegółami Żywoty świętych i — w zależności od sytuacji i potrzeby — przytaczała sceny z ich świętobliwego życia. A to ô świyntej Cilce, mynczynnicy, a to ô Franciczku z Asyżu, co to z ptoszkami urobioł i se ś-nimi nawet pogodoł, jakby z ludziami se rozprowioł, a to ô świyntej Barbōrce, dziywicy zamynczōnej za wiare świyntōm, kiero przeszła piekło za życio… Najbardziej lubiliśmy słuchać o Mojżeszu, kiery z Pōnbōczkiym sie widzioł, do faraôna poszeł, krykōm ô ziymia przed niym piznył i ta sie we szlange ôbrōciła, i potym norōd żydowski ze ziymie faraôna wykludził i po pustyni szterdzieści lot sie błōnkoł, a na tej pustyni yno pioch a hyca, i że na ôstatku nie było mu dane Ziymie Ôbiecanej ôglōndać. Jestem pewien, że Żywoty Świętych musiała przeczytać nie raz i nie dwa, że musiała je rozważać i przeżywać i że kosztowało ją to wiele czasu i wysiłku. Jak twierdziła — przyczyną niechęci do czytania był, pomimo okularów, słaby wzrok… a przede wszystkim „te gazety fałszywe i zakłamane”. A podobno jeszcze nie tak dawno uwielbiała szydełkować i szyć „zopaski i jakle dlo sōmsiadek”. Podejrzewam jednak, że największym problemem podczas czytania był polski język literacki. Dlaczego tak sądzę? Bo kiedy pisała nam listę sprawunków, myliła polskie i niemieckie pismo, że o ortografii i gramatyce nie wspomnę, a dwuznaki typu „sz” czy „cz” pisała z niemiecka „sch” i „tsch”. Mieliśmy ubaw, czytając jej handszrift, jak nazywała swoje gotyckie pismo odręczne — dla nas, dzieci, hieroglify nie do odczytania. Przy porządkowaniu rzeczy po śmierci mojej babki znalazłem kilka listów pisanych gotykiem i jedną małą karteczkę, listek — jak mawiała, i się popłakałem. Było to zestawienie cen podstawowych artykułów: hlyp 8 sloty, symła 5 tscheskih, zucker 10 fufzig, tabletki s + (tabletki z krzyżykiem) 1 piyńć czidzieści, orynschada 1 achzig, cygarety czi piontka… (ôrynschada była dlo dziecek, a cygarety dlo chopōw za drobne przysługi). Widocznie prowadziła własną buchalterię dla zachowania przejrzystości w wydatkach. A miała kobiecina co wydawać — całe hundet fufzig sloty rynty (150 złotych emerytury), co starczało na niecałe 18 chlebów. Wzruszające, nieprawdaż?
Ciotka Stazyja mieli moda nucić pod nosem kościelne śpiywki abo jakiś tynskne, na moje odczucie smutno brzmiōnce melodyjki. Przi czasie, kiej se chcieli chwilke dychnyć, siodali przed siyniōm na murku (zawsze pod zadek podkłodali se deske) i dziwali sie tymu, co sie dzieje na placu.
Często, zaglądając w ciemną i bezzębną jamę jej ust, próbowaliśmy zobaczyć, skąd wydobywa się owo mruczenie, i być może wzrokiem wspomóc słuch, żeby odgadnąć, co też mamrocze.
Kiedy nie nuciła, to się modliła. Wymruczała miliony ojczenaszy i zdrowasiek okraszonych na końcu, jak poprawne zdanie kropką, magicznym słówkiem: amynt. Bez amyntu modlitwa była nieważna. Podsłuchaliśmy niejednokrotnie, że ów ciotczyn amynt pojawiał się nawet w środku modlitwy, jakby zatwierdzał modły jeszcze niedokończone, ale już wypowiedziane.
Tako to byli nasi ciotka Stazyja. Amynt.
Ôstatnio mowa ciotki Stazyje
Poważni to ôni byli zowdy, ciotka Stazyja, ale we Wilijo roku Pańskigo dziewiytnościeset dziewiyńć sześdziesiōntego (1969) byli ôsobliwie poważni, byli wryncz dostojni.
Po dopełnieniu rodzinnych rytuałów związanych z wieczerzą wigilijną, po tradycyjnym odśpiewaniu kolęd i rozdaniu prezentów nastąpiła chwila ciszy i oczy wszystkich biesiadników zwróciły się na ciotkę Stazyjkę. Wyczuwało się, że chce w tym swoim jakże osobliwym dzisiaj nastroju coś ważnego powiedzieć, może nowinę jakowąś ogłosić, że nastąpi coś wyjątkowego, coś, co jeszcze w naszym domu się nie wydarzyło.
Siedziała jak zwykle na twardej ławie, jakby wygodne siedzenie miało być grzechem. Potarłszy się po pooranej bruzdami zmarszczek twarzy i poprawiwszy na głowie przysługujący wyłącznie mężatkom biały, świeżo wykrochmalony czepiec, który zakładała przy okazji wielkich uroczystości, rozejrzała się po izbie i, uznawszy że wszyscy są gotowi na mający nastąpić akt, złożyła dłonie na podołku, chrząknęła i zaczęła:
Pokōj, dzieci, ja… pokōj na świecie jest nojważniyjszy… Bo jak go, niy dej Panie Boże, zabraknie, to mōmy wojne… A wojna, dzieci kochane, to matka niyszczynścio, tako macocha, kiero nie rodzi, yno morzi dzieci niyswoje. Wszystko ludzie młode, nawet chopcy po siedymnoście lot — jeszcze dobrze nie dorośli, a już muszōm iść na te krwawice i ginōńć… A ty kōnie biydne… Czym jij ty konie zawiniły?… Dejcie se pozōr, co wōm powiym: wojna sieje nyndze a głōd, poli chlyb, zatruwo luft, zatruwo wode… Ci, kierych ôszczyńdziła, kōńczyli ôkalyczyni na ciele abo we głowie. Biydne te nasze chopy, co poginyły, ale kto wiy, sōm Pōnbōg chyba, czy aby niy biydniejsze te, co powrōciły ôkalyczōne… Z zabitych pożytku żodnego, a jaki pożytek z kalyk? Yno ciyrpiyni a ôstuda z takimi biydokami. Bo widzicie, bez chopa ani rusz… Baba, choć ta niymało strzymie i smoże, to samiuśka wiela nie napocho. Wdowa, do tego z drobiazgiym i bez chopa, skozano jest na nyndze a poniewiyrke. Biydne te siyroty, ôj, biydne… Tōż kiero ta mo kōnsek pola, choćby te koze, kurke, to jeszcze pōł biydy, ale tako, co yno płōtno w kapsie, to już nic, yno sie ôbiesić…
Słowa niby spokojnie wypowiedziane, a przepełnione grozą i napawające niepokojem. Pomimo że w izbie było dobrze napalone, przeszły mnie dreszcze, ogarnął ziąb, więc przysunąłem się bliżej tchnącego miłym gorącem, jak alga zielonego kachloka. Od razu zrobiło mi się przyjemniej i mogłem skupić uwagę na ciotce i jej tajemniczo dziwnej opowieści.
Ô piniōndzach
Nasi ôjciec — dej im, miłosierny Panie Boże wieczne ôdpoczywani — byli dobrym człowiekym, robotnym i pobożnym… Rozumieli sie na gospodarce i na życiu jak żodyn, a mieli yno sztyry klasy Volksschule, szkoły ludowej, tela co jo… Ôni ôd siōdmego roku życio musieli przed szkołōm zaôpatrzyć gowiydź, pōmogać przi krowach i kōniach. Ja, ja… nasi ôjciec rozumieli sie na kōniach, ôkropnie im przoli i nigdy im nic złego niy zrobiyli…
Spod ciotczynych powiek popłynęły dwie lśniące w bladym świetle kryształowe łzy. Musiała się zawstydzić z tego powodu, gdyż odwróciła głowę i otarła łzy rękawem. Kiedy już ochłonęła, uśmiechnęła się i kontynuowała:
Ôni, nasi tata, zowdy we wilijo po połedniu… jeszcze przed wieczerzōm… chodzili ku kōniōm, ôd kōni dalij — do ôbory zajrzeli; wszyndy doglōndali porzōndku, szeptali dobre słowo kōniōm w ucho, głoskali bydło, a znaczōnc na jejich łbach znak krziża, prosili świyntych, a szczególnie świyntego Izydora Ôracza, coby błogosławili zwierzyntōm. Potym śli dalij, głoskali kożdōm jednōm kurke, kożdego kota, psa… Dziynkowali stworzyniōm za to, że dobrze słōżōm, kożde po swojymu: jedne w polu, drugi dajōnc mlyko abo choćby yno te jajco… Błogosławili nawet sikorkōm a wrōblōm… Tacy byli nasi tata. A potym, kochane dzieci, przynosili ze stodoły snopek niemłōcōnego zbożo, przeważnie żyta, a stawiajōnc go w kōncie izby, prosili Boga ô urode: „Dobry Panie Boże, proszymy Cie piyknie, żeby nōm na bezrok ôbrodziyło jak latosi…”
Ciotka przerwali nogle, potarli sie palcym po ôku, wziyni łyczek kōmpotu z banie, poprawili chustka i rzekli:
— Patrzcie, zaciynach sie! Musze pozbiyrać yno myśli…
Podumali jeszcze chwilka, jakby rozwożali: godać, niy godać? Musieli se uznać, że powiedzōm, bo chrzōnkli ze dwa razy i zaczyni:
Jednego roku, jakech jeszcze była frelōm, przijechali do nos na Świynta ujek August z Krōlewskij Huty i stryk Johan z Hindyburku. Rozsiedli sie jak jaki panoczki i zaczli szpotować z naszego taty: Francek, zamiast tego siana, podłōż lepszy trocha piniyndzy pod te tiszdeke. Możne ci ôbrodzi i sie rozmnożōm. Tooo bydziesz mioł duuużo piniyndzy… jak siana… i nie bydziesz musioł tela harować, he, he… Musisz zaczōnć używać głowy, Francek, piniōndz na bank założyć, rynce do kapsy i spokojnie czakać. Bo, widzisz, braciszku, tak tyn świat już urzōndzōny, że piniōndz rodzi piniōndz, marka rodzi marke… Prowda godōm, August? — Wejrzeli na ujka Augusta.
— Prowda godosz, Johan, szczyro prowda — potwierdzili ujek.
— Bank (ławka) słōży u nos do siedzynio — ôdpedzieli spokojnie tata. — A na stōł świōnteczny sie u nos piniyndzy nie kładzie i pokiyl jo sam rzōndze, kłaść sie nie bydzie. Wy to se kładźcie swōj piniōndz, kaj chcecie, ale u siebie w dōma. Zepsuły wos te miasta, tela wōm powiym, a te szkoły to już wōm cołkim we tych łepach poprzewrocały. Nōm, to co mōmy, styknie na cołki rok. Siano dlo krōw mōmy, bydzie mlyko, bydzie masło… Zboże ôbrodziło, dziynka Bogu, mōmy chlyb. Kōnie ôd ôwsa siły nabierōm, sie zaôro, sie ôbsieje i zaś bydzie nowe. Kury jajca nōm niesōm, miynso dajōm… Ku zimie jakigo kormika sie ubije, wyndzōnki, wusztu sie narobi… A reszte to se przi bożej pōmocy przyniese ze zogrody abo kaj w lesie przirobie… Chcecie, to se po miastowymu ty wasze piniōndze pomnożejcie, niech sie wōm kocōm a cielōm, jo wōm nie brōnie, ani nie zowiszcze, ale wy sie też do moich spraw niy miyszejcie.
— Francek — ôdpowiadali — yno sie nie aufryguj, nie nerwuj sie, chopie… Na błoznach sie nie znosz?
Goście sie śmioli, pociōngali z cyjntle i nieźle sie zabowiali… Tata z natury byli fest spokojnym człowiekym, i ôpanowanym. Nigdy nie widziałach, żeby kiedykolwiek pozwolili sie sprowokować. Gorzołki to tela, co przi świyntach, na ôdpuście abo przi stypie, jak ta pololi. Ujek ze strykym mieli w mieście dobre sztele, toteż piyknie zarobiali. Bo i skąd by sie wziyny ty fantazyjne miastowe stroje dlo ciotek i dziecek? Sami też sie paradnie ubiyrali, z pańska! Dziecka miały rozmajte igraczki, były bale, były wyjazdy. Maria Luisa, stryjno z Hindyburku, jeździła na kuracyje… do wōd… Chwoliła sie, że była aże w Badyn-Badyn, a jo se myślała, że była sie tam wykōmpać, i to bez dwa razy, bo „badyn” z niymiecka znaczy kōmpać sie. Pamiyntōm, wziōni mie też kiejś do tego Hindyburku. Piyrszy roz żech tam była. Dōmy wiynksze ôd kościołōw, a drōg tōż, Pōnbōczku kochany, jedna na drugij, niy mōgłach sie nadziwać, jak ôni trefiōm do dōm, kiej chałpa kole chałpy, a kożdo jednako… Ôkropnie żech sie boła, pamiyntōm. Nakupiyli mi rozmajtych szmatkōw i cicidełek, nowe szatki… w taki czerwōne kulki… biołe pōńczoszki, lakowane szczewiczki, dali mi splyść modnōm fryzurke ze szlajfkami. I takōm wystrojōnōm zakludzili mie do fotografa. Jezusiczku, całoch sie trzynsła przed tym zdjyncim. Ustawioł mie chyba z piytnoście minut, a ukłodoł ty moje warkocze, szlajfy. Potym wejrzoł do tej krzinki na wysokich nogach i zaś ku mie nazod i tak sie ôbrōć, sam sie patrz, przikozoł. Nō i nareszcie mi zrobił te fotografiōm i kozoł przijść po nie na drugi czy trzeci dziyń. Doł mi za piykne stōni bōmbōn. A potym ôd tego fotografa, tōż mie wziyni na karasol i achterbane (taki wōzki na glajzach), i jeszcze inksze dziwadła. Na te achterbane toch nie siadła. Inksze dziecka tōż sie ta cisły, ale jo sie uparła i kōniec. Nie chcesz, to niy, padali. Pamiyntōm, kupili tam cukerwate i bryjcle. Ty bryjcle tōż mi nic a nic niy smakowały, fuj, słōne ci to było i chyba z kminkym… już niy pamiyntōm… ale ta cukerwata… jeszcze do dzisio sie ôblizuje, bo durś czuje tyn smak w gymbie.
— So, nun siehst du aus, wie ein hübsches Püppchen… No, teraz to wyglądasz jak jaka szykowna lalusia — podziwiali stryjno, a i te inksze baby ze sōmsiedztwa przichwolały yno, a nadziwać sie nie poradziły. Aże mie wstydno było, tak sie przed nimi paradzić, stoć sztajfnie choćby świyczka abo sie ôbracać kiej fryga jako. I faktycznie, bo nie mōgłach sie rozpoznać we źrzadle. Stryjno to byli tako wielko paniusia, godali abo po niymiecku, abo też czysto po polsku. Naszōm godke dobrze znali, ale mōwiyli z pańska… Myśle, że sie nos, zwykłych ludzi, chyba wstydzili.
To były moje piyrsze szatki i szczewiczki… — wspominali z rozrzewnieniem ciotka Stazyja i ocierali łzy zapaską. — I piyrsze moji zdjynci, kiere sie potym bez wojne kasikyj zatraciło. Nasi mama nie poradzili sie nadziwać. „Aże niy do wiary” — godali dycki i kryńcili głowōm, kiej na te mojōm fotografie patrzeli. — „Tako żeś gryfno, Stazyjko, w tych łaszkach i szlajfkach, że cie biyda rozpoznać”. Nasi tata to sie yno pieklili ô te mamine podziwiani. Ôj, baby, baby… Wy to już chyba nigdy nie zmōndrzejecie. Szatki, szmatki, sratki… przezywali dycki. I cōż z tego, że sie ludzie piyknie prziôblekōm, kiej w pojszczodku człowiek tyn sōm. Dyć to sōm yno łachy. Czy jak sie dioboł piyknie ôblecze, to już niy dioboł? Abo chachor czy złodziyj w ancugu przestanie być złodziejym? Zapamiyntejcie se moji słowa: liczy sie to, jaki żeś jest człowiek i jaki mosz sumiyni, a niy łachy. Czyny sie liczōm, niy ôblecze! Fater pobuczeli, pobuczeli, ale mamie sie i tak moji zdjyńci podobało.
Tela dobra tam było, tela zbytku w tym Hindyburku. Niy mieli my tego wszystkigo w dōma… kaj tam… Do szkoły to sie chodziło po bosoku, a bez zime we pyntoflach, drewniokach. Kto ta mioł, tōż se sztrykowane pōńczochy wdzioł, a kiery biydniejszy, to już musioł marznyć abo w dōma kandy przi kachloku z dupōm siedzieć. Nie było nōm leko, niy… Yno robota, robota… i jeszcze roz robota… Krowy napaść, podoić, pleć grzōndki a cyle, kartofle wykopać, przi żniwach sie uschylać i cołkōm zime młōcić a młōcić tymi cepōma… Prowda, niy musieli my głodować, ale wszystek trza było ciyżko ôdrobić. Ryncznie sie robiyło, maszyn, tak jak dzisioj, abo tych traktorōw nie było. I tak tyn dziyń za dniym, rok za rokiym… Naprowda ciynżko… — wzdychali ciotka.
Potech sie wydała. Poszłach miyszkać do Ôchojca, do mojigo Leôna. Poznali my sie na weselu ôd Zuzki i Pietra. Było mi ôsiymnoście lot i byłach za drużke na tym weselu, a Leônowi było trzidwajeścia… Robili razym, tyn Pieter z Leônym, i tak sie jakosikyj skolegowali, że Leôna zaprosili na weseli…
Ciotka Stazyja zamilkła, przymrużyła oczy, kąciki fioletowosinych wąskich ust nieco się uniosły — wyraźnie było widać, że popadła w jakiś tajemny trans, że pogrążyła się w odległych, a jakże bliskich wspomnieniach i przeżywa intymne, znane tylko sobie i swojemu oblubieńcowi, chwile. Wyglądała w tym momencie niczym czarująca młoda panna, klęcząca z gromnicą przed ołtarzem. Jaśniała, jakby słyszała brzmienie organów i anielski śpiew Ave Maria… Nigdy przedtem, ani nigdy potem, nie widziałem tak szczęśliwej, a przecież ciężko doświadczonej przez życie i pokurczonej od reumatyzmu starszej osoby.
— Na czym żech to skōńczyła? — przebudziła się ciotka.
— Żeście sie zapoznali na tym weselu — podpowiedział któryś.
— Ach, ja… Nō tōż jak my sie tam zapoznali na tym weselu, zatańcowali roz i drugi, to tak już my sie sobie przypodobali, że my sie ôd tego czasu mieli ku sobie… Leôn sprawił se koło i w kożdōm niedziele przijyżdżoł na zolyty.
Nasi tata z poczōntku nie za bardzo byli radzi, bo synek z hutōw, nie z gospodarki. Jo sie cały czos trzynsła ze strachu, że tata powiedzōm „niy”. Ôni byli dobrym człowiekiym, yno ôkropnie sztryng… jak sie to dzisioj godo…
— Stanowczy — podpowiedzioł Alojzek.
— Jako? — Ciotka przyłożyła rynke do ucha?
— Sta-now-czy! — wyskandōwoł jak na piyrszym moju Alojzek.
— Ôbejrzcie tegoch słowa szukała… Nō i już my z Leônym potajymnie uznowali, że ucieknymy i kajś tam w dalekim świecie znojdymy se miyjsce do życio. Leôn mie nawet by do tej Ameryki namowioł, ale jo sie boła tej rajzy jak ôgnia… — Ciotka przyłożyła dłonie do policzków i kręciła głową. — Bo ktōż to widzioł… telki światy szifym bez te ôgrōmnōm wode. Ceglorz ôpowiadali, że na tym morzu to je tela wody, że drugigo brzegu niy widać. I że bezma rajza na tym szifie trzi tydnie trwo, jak niy dłōżyj. Potym przijechoł Zuzczyn Pieter, żeby sie za nami wstawić. Niy mōg sie mojigo Leona nachwolić… że fachman, że uczciwy i dobry ś-niego karlus. Nō tōż tata w końcu siedli przi stole, popatrzeli po mamie, potym po mie, i ôrzekli: Stazyjko, szykowali my cie z matkōm na gospodyniōm, ale, jak to godajōm, że serce niy sługa, a synek, widze, ci przaje… Tōż powiym tak: skoro dobrōm robote mo, ôjcowie porzōmni, i ty go chcesz za chopa, to nie bydymy ci stoć na przeszkodzie. Możesz zaprosić tego twojigo Leôna, niech sam przijadōm z ôjcami, sie rozgodōmy i postanowiymy, co i jak…
Jo, jak żech to usłyszała, toch zaroz z wdziynczności przypadła tatowi i mamie do nōg. Takoch była szczynśliwo…
Ciotka znowu popadła w nostalgiczny letarg. Ktoś zakaszlał głośniej, wyczyścił nos, co ją przywróciło do świata żywych.
— Dziwejcie sie, zaś żech sie zdrzymła… Kaj żech to stanyła?
— Żeście ôjcōm do tych nōg… — pōmōgła Neszka.
— Ja… I tak żech przipadła im do tych nōg i aż żech sie poryczała. Mama tyż płakali, ôbciyrali yno ôczy zopaskōm. Nawet tata palcym tyż coś szkyrtali przi ôczach. Potym, na drugōm niedziele, przijechoł Leôn, wziōn mie na szpacyr do lasa, doł mi pierszczōnek… Wōniało piyknie, ptoszki śpiywały… A w tyj wōni i w tym śpiywaniu — my: nojszczyśliwszo pora na tym bożym świecie. I tam, w tym lesie, w paprociach pod dymbym, pamiyntyōm, jakby to było przed chwilkōm, my sie cołkim zapōmnieli… Aże mi sie we głowie zakryńciło ôd tego uczucio. Bożyczku kochany, jako jo była dumno, jak jo mu przoła. I tyn świat wydoł mi sie ôdmiyniōny… weselszy i piykniejszy. Za tydziyń przijechali ôjce ôd Leôna. Coch sie nasprzōntała, naszojrowała… Kożdōm pajōnczynkech ôbmiōtła. Delōwki toch darła szczotōm bez trzi razy do biołości. Ôkna, kachlok w izbie, byfyj, szrank, kōmody, wertik — wszystko na glanc, żeby yno nie podpaść. Napiykli my kołocza z posypkōm, chleba, nadziałali świyżego masła… Spodobało sie jim u nos, że jich my tak serdecznie przijyni… Za dwa tydnie my do nich pojechali i tam sie ôjce dogodali, co komu a jak, i kiej te weseli, wiela gości sprosić i kogo… Nō i żech sie wydała. Po weselu żech sie skludziła na Ôchojec. Żech była z gospodarki, a wybiyrałach sie do miasta i psińco mi po krowie, toch dostała we wianie pierziny, zogłōwki, sztofu na wsypy i nyjmaszyne, singerke, takōm maszyne do szycio. Przeblykłach ty moji wiejski kecki na miastowe łachy. Piykniejsze były, krōtsze i barżyj kolorowe. Podobały mi sie, choć ôjciec, jak to ôni mieli w modzie, przezywali. Ale pobuczeli, poprzezywali i ustali, bo kiedyś ustać musieli. Przecach już była wydano i żodnej nady mnōm władzy niy mieli. W Kobiyrze wtynczos wystawili i wyświyńcili nowy kościōł i nastali farorz, kierzy ôkropnie pomstowali na te krōtkōm mode, a jak kiero ta miała odepniynty knefel pod karkym, to jōm przi kōmōniji ôminyli abo wygnali precz z kościoła… Ale jo sie ta tym nie przejyna, jak inksze baby…
Nie trwało dłōgo te nasze szczynści… Widno nie było nōm dane… Bo ôto ze dwa miesiōnce po weselu zastrzelili tego Ysterajche, Austryjoka, jak mu to było… patrzcie, wszystek zapōminōm… Te pamiyńć tōż mōm kiej sito podziurawiōnōm…
— Ferdynand, ksiōnże Ferdynand — podpowiedział któryś ze słuchaczy, chyba ujek Morcin, i ciotkę Stazyję nagle oświeciło, więc kontynuowała:
Rychtyk, Ferdynand mu było… Nō i jak go zabili, tego princa czy hercoga, to nasi cysorz Wiluś musieli sie przyłōnczyć do tyj wojny. Naszych chopcōw zaciōngli, mojigo Leôna tyż. Płakalimy ôba: jak jo kōńczyłach z beczynim, to ôn zaczynoł, potym zaś jo, i tak na ôkrōngło… Niy mōgli my se znojś miejsca. Wyściskoł mie mōj Leônek, wycałowoł, jak nigdy. Ale nic niy zrobisz: nadszedł sōndny dziyń rozstanio. Nō tōż zebrali sie wszyjscy na banhowie, stacyji, popili piwa na pocieszyni, co niekiery gorzołki, i do dzisio nie zapōmne se tego, jak śpiywali: Weine meine Liebste nicht, zum Weihnachtsfest bin ich zurück… (Nie płacz moja najmilejsza, na gody będę z powrotem). Jak tyn cug ôdjyżdżoł, to ôpuścili szyby i machali jeszcze bez ôkna, i wołali: Niy starejcie sie, pogōniymy tego Francōza i na gody bydymy nazod.
Naszymu ôjcu tōż sie to wszystko nic a nic nie podobało. Ciyngiym powtorzali: Do wojny, to sie idzie z Bogym, a nie jak chachary… po ôżartymu… Nasi stryk Walynty w roku ôsiymnościeset siedymdziesiōntym tyż wojowali z Francōzym, wygrali i za pore niedziel byli nazod. I choć wygrali wojne, to nigdy z tego niy błoznowali. Nigdy. Wojna to wojna — powiadali — rzecz poważno i ôstateczno. Tam sie strzylo, a kaj sie strzylo, tam furgajōm kule, a kaj kule furgajōm, tam ginōm ludzie, tak po jednej, jak i po drugij stronie. Nigdy nie wiysz, czy cie zaro jako kulka nie trefi. I tela ciyrpiynio. Ciyrpiōm wojoki, baby w dōma i dzieci. A te nasze terozki, pojechały jak chłystki ôstatni, a niy wojoki. Tata wypōminali, że to jest ôbrzydliwe i wyniōsłe i niy wrōży niczego dobrego.
Prziszła jesiyń, ziymioki jeszcze niy wszystek zwieziōne, całe młōcyni przed nami. „Stazyjko — pedzieli tata — co ta bydziesz sama przesiadować a biydować w tych hutach (w mieście). Zebier sie, dziołcha, i przijyżdżej do nos. Pōmożesz co nieco przi robocie, a jak Leôn, dej Pōnbōczku, przi zdrowiu powrōci, to pójdziesz se nazod”. Nō tōż cōż mi robić, myślałach. Leônowa rodzina tyż dorodzała, żeby iść na wieś. Byłach już z brzuchym, tōż my do kupy uznali, że dlo mie i małego na gospodarce bezpiecznij bydzie, a i jodło lepsze. I tak żech zaś nazod musiała sie przeblykać do starych kecek, kiej chciałach nazod ku swoim.
Myślelimy, że chopcy wrōcōm na Gody, jak ôbiecali. Wrōcōm i pōmogōm — Świynta hned a hned. Ale kaj tam prziśli… Prziśli, ale szandary! Niy nasze wojoki! I ty szandary w imie jego cysarskij mości zaczli spisywać, co kto mo do ôddanio. Spisali i pojechali. Za jakiś czos zaś sie zgłosili, pokozali ôsztymplowane pismo i „zarykfiyrōwali” nōm kōnia. Nie trwało długo, prziśli i wziōni se, tak ańfach, drugigo. „Na potrzeby wojny”, padali. Ôstawiyli jakiś zaświadczyni i poszli. Tata ôkropnie pomstowali. „A zapnij se te zaświadczyni do płōga i niech ôrze!” — przezywali. Biydno mama musieli sie nasłōchać a nasłōchać. I jo też na dodatek zimōm żech sie ôbaliła i utraciłach moji dziycie. Ledwoch sie nie wykrwawiła. Coch sie nie upłakała. I trzeba by dać znać Leônowi, ale teście uznali, żeby jednak nie pisać… „Dejżyż pokōj, dziołcha, dyć sie tam chop załōmie i jeszcze, niy dej Boże, sie co gorszego przitrefi… A co sie tukyj stało, to sie już niy ôdstanie”. Nō tōż my nie napisali.
Poszły młode chopy, poszły za nimi kōnie, za kōniami poszły świnie… Zebrali prawie wszystko. „Dlo potrzeb wojska!” Źle ôbrobiōno ziymia zaczła sztrajkować i dowała coroz mynij. Jak niy krowy, to baby z dzieckami ciōngły płōgi, brōny, kto ta jeszcze ze starych sie ruszoł, też musioł iść do pola. A tam yno pyrz a lebioda w kartoflach a we ćwikli. I ta wrodno mietlica w życie. Myśle, że nojgorszy to był do wyplyniynio tyn zesmolōny pyrz. Podźwigali podatki, zarekfiyrowali zboże, ziymioki… Nastoł głōd. Kiej po wsiach norōd głodowoł, to co musiało sie dzioć po hutach? Jeszcze gorżyj. Dzieci, kiere słabsze, umiyrały na jakiś bōmble w gardłach abo krosty, starzi tyż kōńczyli na jakiś ôsłabiyni — chyba ôd tej ciyżkij roboty i niedożywiynio. Dużo norodu pomarło… Dużo. Tōż kiery se ta umarł, tymu lżyj, ale nōm, co my, biydoki, ôstali, to było gorżyj i gorżyj. Ôkropnie dużo dziadōw przibyło a żebrokōw. U nos, pod lasym, to jeszcze jako tako spokojnij było, ale po wsiach tōż grasowały rozmajte rabusie. Kradli, co jim pod rynce wpadło. U Szafrōna we Studziynicach jednej nocy psy, co szczekały, wychytali i wszystki lalki z pola wywiōźli. W Łōnce u Szyszki to jesiyniōm ziymioki wykopali, a na wiosne, przed sadzynim, z broga powybiyrali. Jednymu krowe cielnōm i jałōwke z chlywa wywiydli. To samo powno na Starejwsi i po inkszych wsiach. Chopy po nocach, zamiast spać, wachy przi brogach trzimali. Nojgorżyj było bezma przi samej granicy: w Goczołkowicach a na Woli. Tam to yno łaps, co sie dało, i hyc bez rzyke, a ty, głupi, szukej wiatru w polu. Strach było bez noc na plac wylyźć. Nie było elektryki, jak dzisio mōmy, że wszyndy cołko noc choćby za dnia widno, bo, kaj nie wejrzisz, w kożdej chałpie poôświycane choćby na pszczyńskim zōmku. Jezusiczku świynty, jo to sie nawet bez dziyń boła iść sama do haźla, a co dopiyro po nocy…
Ciotka zaś zrobili krōtkōm pauze. Podziubali pore kruszek posypki z kołocza… niewiela, tela co ptoszek, abo ani to… zapili kōmpotym z banie, dychli se kapke, pozbiyrali myśli i dalij ciōngli swoje:
Ja, ja, dzieciōntka, było źle. Nyndza na nos prziszła. Ale my Boga prosili i te Mateczke świyntom ô łaski. I tak my dziynka bożej ôpiyce jakoś to wszystko przetrzymali. Yno mōj Leôn, boroczek, kaś tam w gōrach ôstoł. Meran, Bōzen, Gorizia… Wysłali go z Francyje kajś na frōnt włoski, że sie znoł na jakisich ta przirzōnadach czy norzyńdziach. Stary Gregor, kiery roz do Rzimu jechali, ôpowiadali, że gōry tam taki wysoki, że wiyrchōw nie widać. Że sōm wyższe ôd chmur, a w lato, w nojwiynksze ukropy, śniyg na wiyrchach leży i nie topnieje. I aż sie nie chce wierzić, że tam powno ludzie żyjōm. Bożyczku kochany, jak tam miyszkać? A jak w polu robić? Gregor godali, że bez zime ziymia z kamiyniami zjyżdżo i że trza jōm kożdej wiosny na puklach nazōd do gōry wysmykować, żeby co urosło… Tam to dopiyro majōm ciynżko…
Tōż rzykejcie dziatki ô pokōj na świecie, bo z wojny to ta nic dobrego niy ma. A sōm żeście jeszcze młode i małe i życi mocie przed sobōm. My, starzi, już ta jakoś dożyjymy naszych dni, ale wōm życze pokoju…
I tak, patrzcie ludzie, nic niy ma na wieki, tōż i wielko wojna minyła. Po wojnie tata kupili nowego kōnia, Fuks mu było, potym kobyłe, Lotke, i tak jakoś wszystek sie nōm poukłodało. Ziymia zaczyna rodzić, to i jodło sie znodło, i grosz jaki…
Nie minyło pore rokōw, a tu, patrzcie, nasze hucioki (mieszczuchy) mieli jeszcze wiyncyj pijyndzy, i jeszcze wiyncyj, i mieli już miliōny, miliōny a miliōny. Nawet nie wiycie, wiela to jest. Jo tyż nie wiym. Nō tōż pomnożyły im sie te pijōndze i mieli jich jak siana, yno że kupić nie było co. Za te miliōny to nie szło kupić ani pōł jajca, ô mlyku i syrze nie spōmne. Nie trwało dłōgo, a przijechali do nos z pytkōm i z płaczym… Ujek August do naszej mamulki, a stryk Johan do tatulka. I co? I dali im… I mlyka im dali. I jajec, i szpyrki do zeskwarzynio kōnsek dali… Tata dowali, co mōgli, ale ani razu nie wypōmnieli im „piniyndzy jak siana”, ani razu… Na włosne ôczy widziałach, jak ujek August z ujnōm Klarōm gorżko płakali a przeproszali, jacy to ôni głupcy a frechowni byli…
Ja, to byli dobry człowiek, nasi tata… Przoli nōm, dzieckōm, przōli mamulce… Byli tacy mōndrzi w życiu i w gospodarce, a jo do dzisio nie poradze pojōńć, skōnd ôni to wszystko wiedzieli… Po tych sztyrech klasach folksszule…
Wszyscy — siedzący na ławach starsi i my, dzieci, porozkładane na podłodze pod kachlokiem — wszyscy jak jeden mąż byliśmy świadkami ostatniej wielkiej perory płynącej z zakamarków kiej sito podziurawiōnej pamiyńci naszej nieodżałowanej ciotki Anastazji. Mowa ta była ostatnim aktem nieskończenie dobrej i życzliwej staruszki. Podobno, tak powiadali starzy, nigdy nie słyszano z jej ust „aż takiego słowotoku”.
Dwa miesiące pōźnij ôblykli jich do ślubnych wiejskich kecek, na głowe założyli byjżowo chusta z fryndzlami, jako piyrwej na wsi nosili, do słożōnych modlitewnie rōnk wplytli im rōżaniec, położyli do truły, przibili wieko gwoździōma i stary Kurczok, wōnglorz, powiyźli ich saniōma zaprzōngniōnymi we dwa siwe kōnie na miejsce wiecznego ôdpoczywanio. Pogrzyb mieli skrōmny, jak ôni sami… Tela co nojbliższo rodzina a tych poru sōmsiadōw i znajomych z kościoła.
Moji piyrsze koło