E-book
13.65
drukowana A5
32.64
Samobójstwa. Gwałty. Gwałty?

Bezpłatny fragment - Samobójstwa. Gwałty. Gwałty?

Zastanów się nad kupnem tej książki. Może jest zbyt mocna, niewiarygodna, a może śmieszna. Nie namawiam. Wybór należy do Ciebie.


Objętość:
120 str.
ISBN:
978-83-8104-385-4
E-book
za 13.65
drukowana A5
za 32.64

Wnusio

Ona po Akademii Medycznej. On po AGH. Poznali się, pokochali, pobrali. Rodzice jego zginęli w wypadku drogowym, gdy był na pierwszym roku studiów. W tamtych czasach studia były prawie darmowe, a że był piekielnie zdolny AGH ukończył. Ona żyła bezproblemowo. Miała za zadanie zostać lekarzem więc została. Znałem z widzenia jej ojca, zapalonego myśliwego. Z nim rozmawiałem jeden jedyny raz. Dostałem cynk, że kupił dwa krugerrandy. W tamtych pięknych lub nie, czasach, obrót złotkiem był zabroniony. Mogłem wykazać więcej cierpliwości i czekać aż zaopatrzy się w większe ilości a potem „uderzyć”, czyli pójść po wszystkie. Zdecydowałem inaczej. Wezwałem, postraszyłem konsekwencjami i tyle. Po około dwóch, trzech latach od przeprowadzonej z nim rozmowy wyjechali zwiedzać zachód naszego pięknego kontynentu. W jaki sposób wyjazd załatwili bo, że załatwili, nie ulega dla mnie wątpliwości, nie wiem. Po dłuższym okresie czasu dowiedziałem się, że przysłali kartkę z pozdrowieniami. Kartka przedstawiała widok Kapsztadu. Nie wierzę w przypadek. Wyjeżdżając na wycieczkę wiedzieli, że jej kres nastąpi w RPA. Tam potrzebują ludzi z jego i jej wykształceniem. Wiedzieli o tym i zaryzykowali. Praca trafiła się szybciej niż myśleli. Żyli dostatnio, szczęśliwie. Był tylko jeden problem. DZIECKO. Pragnęli bardzo. W jednym z listów przyszła babcia zapytała nawet, co w sprawie piszczy. Nie było reakcji, nie było więcej pytań. W życiu bywa tak, że kto czeka, ten się doczeka. W końcu nadszedł list z informacją, że zostali dziadkami. List pisał zięć. Nigdy tego nie czynił, zawsze pisała ona. Poinformował, że za dwa miesiące będą w kraju. Prosił aby w tej sprawie nie kontaktować się więcej, że zobaczą się w kraju. Czekali cierpliwie. W końcu....Dzwonek do drzwi. Babcia wyskakuje jak oparzona. Krzyczy radośnie, otwiera drzwi. Jest zięć. Tylko zięć. Obejmują się, witają radośnie. — Gdzie wnusiu, gdzie córka? — pytają. — Nie mogła przyjechać, wnusio bardzo chory, nie mógł zostać bez opieki -odpowiada. Ale mam jego zdjęcia. Na dzisiaj muszą wystarczyć. Położył fotki na stole. Babcia chwyciła kilka, dziadek też kilka… Zapadła przerażająca cisza. Babcia zaczęła płakać, wstała od stołu, poszła do kuchni. Nie potrafiła ukryć łez. Dziadek zareagował inaczej. Zapytał tylko — Co to kurwa ma znaczyć, co to jest? Opowiedział. Mówił jak bardzo pragnęli dziecka mówił, o leczeniu. Opowiedział jak poinformowała go, że jest w ciąży. Opowiadał o radości z tym związanej. Byli najszczęśliwszymi ludźmi na ziemi. Urodziła bez problemu. Gdy poszedł zobaczyć dziecko, przeżył szok. Wiedział, że ma syna. Nie wiedział, że o bardzo ciemnym kolorze skóry. Żonę z chłopcem przywiózł do domu z tym, że tylko przywiózł. Nie szukał wyjaśnień. Przestało go to kompletnie interesować. Żyli obok siebie przez kilka miesięcy. W końcu zdecydował się wrócić do kraju. Nie mówiąc nic żonie, do teściów wysłał list. Nie informował jej, że wraca. Po prostu kupił bilet, wsiadł do samolotu i przyleciał. Pytań, nie było. Następnego dnia poszedł „w miasto” Upił się do nieprzytomności. Obudził się w izbie wytrzeźwień. Gdy wrócił do domu teściów, nikogo nie było. Poszedł do piwnicy. Wziął w dłonie sztucer, załadował, oparł kolbę o podłogę, pochylił się, otworzył usta. Nacisnął spust… Po trzech dniach od jego samobójczej śmierci nadszedł z Kapsztadu list. Córka powiadomiła, że złożyła pozew o rozwód.

Noc poślubna

Wpadła jak burza, w sukni ślubnej z welonem. Młoda, piękna, zapłakana. Ślubny wypił zbyty dużo, właściwie przesadził. Postanowiła położyć go spać i wrócić do gości. Poszedł jak baranek. Gdy ścieliła łóżko zamknął drzwi. Postanowił skonsumować małżeństwo. Nie miała ochoty widząc, że jest zbyt pijany. Zaczął bić, chcąc siłą wymusić posłuszeństwo. Bił mocno, skoro przybiegła się poskarżyć. To, że uciekła zawdzięcza szczęściu. Ślubny nie miał sił, położył się i zasnął. Przeżyła to okropnie. Poprosił aby siadła na kozetce, która była w Posterunku. Szlochała i mówiła. Szczerze mówiąc, bardziej szlochała. Siadł obok niej, zaczął głaskać włosy, prosić aby się uspokoiła. Był dla niej jak ojciec. Przytulił delikatnie do siebie. Położył dłoń na jej piersi. Nie reagowała. Wychodząc powiedziała, że żałuje. Rozłożył bezradnie ręce. Głupio wyszło, niestety. Wróciła na poprawiny. Potem urodziła syna poczętego w Posterunku. Ma w sobie krew gliniarza, to widać i czuć. Chowany jest przez ojczyma, który nie wie, że nim jest. Kocha dziecko, które jest dla niego skarbem. Nieważne kto pocznie, ważne kto wychowa. Faktyczni rodzice chłopaka, nie utrzymują ze sobą kontaktów mimo, że widują się każdego dnia. Poślubieni nie mają więcej dzieci. To znak, że nie bije jej więcej.

Wypadkowo

Zginął w wypadku samochodowym około godz. 5.35 rano. Razem z nim odeszło trzech kumpli. którzy jego Trabantem jechali. Jechał zbyt szybko, zawsze tak jeździł, gdy na zakręcie wpadł pod jadącego z przeciwnej strony ciężarowego Kamaza. Mokro było, przy tym zakręt, szybkość. Kamaz też nieźle pędził. Jego kierowca odwoził żonę na dworzec PKP. Z wypadku pamiętam jeszcze, że dłuższy czas szukaliśmy głowy kierującego. Pozostali byli na miejscu, w całości. Sąsiadki dwie. Kupiły flaszkę żytniej. Siedziały w mieszkaniu jednej z nich. Popijały, śmiały się, cieszyły życiem. Miały powody do radości. Nie martwiły się o pieniądze. To była domena ich mężczyzn. Skoro starczało na flaszkę, było ok. Tym razem odrobinę zabrakło. Postanowiły dopić piwem. Wyszły do sklepu, który usytuowany był po drugiej stronie ulicy. Postanowiły skrócić drogę i przejść z dala od pasów. Nie przeszły, nie kupiły piwa. Jedna zginęła na miejscu. Drugiej się udało, widuję ją do dzisiaj. Zdarzenia, o których wyżej, miały miejsce w okresie dwóch trzech miesięcy, tak pamiętam. Po roku życie nabrało innych kolorów. Poznali się. Ona wdowa po właścicielu Trabanta, on wdowiec po niedopitej żonie. Pokochali się, zamieszkali razem. Zaczęło się szybko. Wódka, piwo lało się strumieniami. Pili użalając się nad swoim losem. Gdy zabrakło, on bił ją, ona jego, przy czy on nie wrzeszczał, gdy był torturowany. Ona darła się przeraźliwie. Taki styl. Byli ze sobą osiem, dziewięć lat. Zachorował na raka. Opiekowała się nim troskliwie. Gdy zmarł, świat się załamał. Nie miała nikogo. Siadła przy stole, rozmyślała. Potem poszła do sklepu, kupiła butelkę wódki. Wróciła do mieszkania. Piła i płakała. Nie wypiła wszystkiego. Chwiejnym krokiem poszła na dworzec kolejowy. Wykupiła bilet do najbliższej miejscowości. Udała się na peron. Kasjerce wydawała się taka trochę niepewna. O swoich spostrzeżeniach powiadomiła SOK-istów. Poszli za nią, udając się na peron gdzie miał podjechać pociąg na który wykupiła bilet. Nie było jej tam. Była na innym peronie. Właśnie podjeżdżał pociąg. Usłyszeli krzyk…

Taniec towarzyski

Wnerwiały ją tańce w kółeczku, wyginanie się na wszystkie strony, machanie łapami i w ogóle. Wolała styl klasyczny, czyli ona, partner, najlepiej jak był leworęczny. Wówczas ona, swoją prawą dłonią trzymała jego lewą dłoń i prowadziła. Nikt nie podskoczył, każdy tańczył jak chciała. Raz, ale tylko raz, dostała od opornego w pysk i zabawa się skończyła. Dla niej się skończyła, oporny tańczył dalej. Oczywiście, że sam, do tego w kółeczku, na luzie i jak chciał. Nikt mu nie narzucał swojej woli. Czuł się z tym dobrze, był panem i władcą parkietu. Ona siedziała sama, troszeczkę zapłakana, ale widać było, że dochodzi do siebie, że łapie rytm. Liczyła, że zaliczy jeszcze trójeczkę z księciem z bajki, który weźmie ją w ramiona i popłyną razem, gdzieś daleko. Długo nie czekała. Nie był to książę, lecz stangret, do tego nieźle wstawiony. Stanął przed nią, ukłonił się grzecznie i zapytał: — Zatańczysz ze mną cha che?”( inaczej cza cze) Spojrzała na niego z obrzydzeniem — Spierdalaj (inaczej, nie tańczę). Uśmiechnął się, przeprosił, że przeszkadza i odszedł krokiem chwiejnym lecz dystyngowanym. Odniosła wrażenie, że nie pierwszy raz dostał kosza, że wie jak się w takiej sytuacji zachować. Przestała o nim myśleć zaraz potem jak zniknął jej z oczu. Nawet nie wiedziała, czy tańczył z dziewczynami czy smutny zapijał piwem. To była jej ostatnia szansa tego wieczoru. Do końca dyskoteki siedziała przy stole. Sama, zła jak bezpański pies. Dziwne, przecież ładna była.

Życie toczy się dalej. Smutki znikają, pojawia się nadzieja. Tak było i tym razem. Po trzech tygodniach poszła w tan kolejny raz. Kupiła oranżadę, siadła przy stole, rozglądała się, sprawdzając gdzie, kto, co z kim, po co itd. Nic szczególnego nie zauważyła, zabawa jak zabawa. Siedziała czekając na pierwsze, słyszalne, nuty. Rozpoczęto Apasjonatą, śpiewaną przez miejscową artystkę. Zauważyła ruch na parkiecie. Natychmiast też usłyszała: — Zatańczysz ze mną cha che? Odwróciła głowę. Z jej prawej strony stał, uśmiechnięty od ucha do ucha, pochylony do kolan, absztyfikant pogoniony na poprzednim balu. Zaczęła się głośno śmiać. On razem z nią. Wstała, wzięła go za rękę i poprowadziła. Był uległy, tańczył jak chciała. Co tu dużo mówić, potrafiła prowadzić. Widziała go drugi raz w życiu a po godzinie zdawało się jej, że znają się od dzieciństwa. Był miły, szarmancki trzeźwy no i taki trochę przystojny. Czuła się wyróżniona. Było jej z nim dobrze. Tańczyli wyłącznie ze sobą, beż żadnych tam odbijanych. Wypili po dwie ciepłe oranżady. Bawili się. Około 3 nad ranem zapytał grzecznie, czy pozwoli się odprowadzić. Przytuliła się do niego. Zaraz potem wyszli. Trzymał za rękę. Trzymał mocno aby nie uciekła. Szła jak baranek mimo, że pierwszy raz w życiu, nie ona prowadziła. Przechodzili przez mały park, gdy zatrzymał się, przycisnął mocno do siebie i powiedział: — Teraz zatańczymy cha chę, taką prawdziwą. Zaczęła się śmiać. Jeszcze nie rozumiała, że wdepnęła w gówno. Zrozumiała, gdy dostała z liścia i przewróciła na ziemię. Nie broniła się. Sparaliżował ją strach. Po kilkunastu taktach wstał, zapiął spodnie, powiedział: — Do miłego. Wróciła do domu oszołomiona. Nie potrafiła ogarnąć sytuacji. Wykąpała się, położyła do łóżka. Nie usnęła, myślała o zdarzeniu. W pewnym momencie zesztywniała. Zdała sobie sprawę, że o miłośniku cha chy nic nie wie. Nie zna jego imienia, miejsca zamieszkania. Nic, nic, nic. Gwałt zgłosiła w poniedziałek. Przyjmowałem zgłoszenie a potem szukałem kolesia. Była rzeczowa, konkretna, naiwna. Przedstawiła wszystkie okoliczności związane ze sprawą. Była zdecydowana ścigać sprawcę. Nie miała w tym względzie żadnych obiekcji. Jego ustaliłem po czterech dniach. Nie było to trudne, mieszkał w miejscowości położonej 25 km od jej miejsca zamieszkania. Szczerze mówiąc, nie chciało mi się po niego jechać. Miałem zbyt mocne materiały, aby dać mu szansę. Wysłałem wezwanie z adnotacją do stawienia się w charakterze podejrzanego. Nie stawił się. Pojechałem radiowozem. Mimo wczesnej godziny, nie było go w domu. Matka powiedziała, że nie ma od kilku dni, nie wie gdzie jest. Zaczęła się ostra robota. Nie spałem przez dwa dni. On spał! Po dwóch dniach przyszła, wycofała wniosek o ściganie. Nie chciała powiedzieć dlaczego. Nie, bo nie. Szczerze mówiąc, nawet nie naciskałem. Widocznie spodobało się dziewczynie i tyle. Tak myślałem. Powiedziałem, że ma gość szczęście, bo był już na widelcu. Uśmiechnęła się i powiedziała: — Przykro mi, że się pan napracował. On był nie do znalezienia -??? — Spał u mnie — odpowiedziała na moje zdziwienie. Myślałem, że się pochlastam. Po przełknięciu śliny powiedziałem do siebie — Potrafi prowadzić. Widuję czasami. Mają dwoje dzieci. Dzisiaj to dorośli mężczyźni. Oni cały czas razem. Myślę, że są szczęśliwi. Przetańczyli całe życie. Jeszcze trochę zostało.

Brzozowa górka

Po jedzeniu, piłka kopana była jedną z najważniejszych rzeczy. Mieliśmy duże podwórko, było gdzie grac. Różne były mecze, różne wyniki, różne bójki. Pamiętam kolesia, cztery lata starszego ode mnie, który na każdy mecz przynosił nóż. Kładł obok bluzy, swetra czy innych skarpet. Robił to tak, aby wszyscy wiedzieli, że on przyszedł wygrać a nie płakać po przegranej. Noża nigdy nie użył, nie każdy mecz wygrał. Jak w życiu. Raz dostałem od niego w mazak. Odwaliłem fikołka i po zawodach. Szybko wstałem lecz nie zareagowałem, wiedziałem, że przegram. Poczekałem na odpowiednią chwilę. Chłopaki dyskutują o meczu a ja szukam coś ciężkiego aby przywalić. Znalazłem metrowy, gruby kij. Podszedłem od tyłu i...bach. Przewrócił się, a ja w nogi. Zziajany wpadłem do domu z krzykiem, że mnie gonią. Ojciec z zainteresowaniem pyta o powód. Powiedziałem prawdę, że uderzyłem takiego jednego, grubym kijem w głowę. Matka w płacz, ojciec krzyczy: — Chowaj się gówniarzu!!! Skończyło się dobrze. Czasami na te nasze mecze przyjeżdżał rowerem chłopak, wiek 15 -17 lat, wysoki, nieźle zbudowany. Obserwował jak gramy, czasami coś powiedział, skomentował. Nigdy nie grał. Widywałem go w mieście. Bliższego kontaktu nie utrzymywaliśmy, skąd. Zbyt duża różnica wieku. Pamiętam, że zazdrościłem chłopakowi roweru. Myślę, że nie tylko ja. O ile dobrze pamiętam, to właśnie w tym czasie, w okolicach Brzozowej Górki, en, en osobnik napadał na samotne, starsze kobiety. Brzozowa Górka, to miejsce naszych i nie tylko naszych, wypadów za miasto. Miejsce bardzo piękne, klimatyczne, sprzyjające zabawom, spotkaniom. Często tam bywałem. Napastnik, grożąc nożem, przewracał napotkane kobiety nakazując, aby się rozebrały. Nic więcej nie chciał. Czasami tylko wziął parę groszy na drobne wydatki, nigdy całej sumy i znikał. Sprawą żyło całe miasteczko, o niczym innym się nie mówiło. Żyli tym starzy i młodzi. W miarę szybko sprawcę ustalono. Okazał się nim rowerowy kibic naszych meczy. Trudno było w to uwierzyć, ale tak rzeczywiście było. Nie wiem jaki otrzymał wyrok, co się z nim potem działo. Będąc już na utrzymaniu podatników, przypomniałem sobie Brzozową Górkę Postanowiłem odwiedzić miejsce, wrócić wspomnieniami do lat szczenięcych. Odpaliłem motocykl, ode mnie to 80 km, i pojechałem. Czas robi swoje, nie mogłem tam trafić. Kiedyś ładna górka, żółty piasek, zielono, brzozy. Jeżdżę polnymi dróżkami, szukam śladów przeszłości. Nie poznaję. W pewnym momencie zobaczyłem faceta siedzącego przy dużym kamieniu, obok rower. Zatrzymałem się, pytam: -Pan tutejszy? — Nie — odpowiada — A dlaczego pan pyta? -zainteresował się. — Lata temu — odpowiadam — mieszkałem tutaj. Często chodziłem na Brzozową Górkę a dzisiaj, nie mogę miejsca znaleźć. Specjalnie przyjechałem aby wrócić do przeszłości. — Podobnie ja — odpowiada. Przyglądam się facetowi z zainteresowaniem, pytam gdzie mieszkał. On pyta gdzie mieszkałem ja. Okazuje się, że mieszkaliśmy blisko siebie. Tak sobie rozmawiamy a ja coraz bardziej przekonany jestem, że rozmawiam z rowerowym kibicem. Na wspominki przyjechał — myślę. Pytam kiedy się wyprowadził. Odpowiada, że nie wyprowadził się, ze jego wyprowadzili. Nie pytam dlaczego, bo wiem. Mówię tylko, że przypominam sobie jego osobę, że bywał na takim i takim podwórku, że przyjeżdżał oglądać nasze mecze… Nic nie mówiłem o napadach na kobiety, sam pośrednio przyznał. Stwierdził, że po pierwszym poprawczaku nie wrócił do domu, ruszył w Polskę. Musiał z czegoś żyć, więc kradł, włamywał się, napadał. Potem kolejna odsiadka i kolejna. Gdy spotkaliśmy się, był pół roku na wolności. Wrócił do rodzinnego miasteczka, znalazł pracę. Żył. Postanowił nie wracać za kraty. Powiedział, że zrobi wszystko aby nie wrócić do życia z przeszłości. Odpowiedziałem: -Będąc w tym miejscu, wracasz. Tutaj zaczęła się twoja kryminalna przyszłość.- Spojrzał na mnie przenikliwie. — I tutaj zakończy- odpowiedział. -Wierzę, że się uda i tego życzę. A teraz proszę o adres Brzozowej Górki. — Właśnie na niej jesteśmy. — Jakaś niższa niż kiedyś. — Ale bezpieczniejsza. Spojrzałem na niego. On na mnie. Zacząłem się śmiać. On też. Powiedziałem: -Widzę cię tu kurwa, ostatni raz! Nie mówiłem, że byłem niebieskim. Trochę instynktu zachowawczego we mnie jest. Na Brzozowej Górce szczególnie

Skofedal forte

Lek, którego nazwy nie zapomnę. Wezwał mnie szef. -Kawaler jesteś więc dasz sobie radę. Ponadto temat powinien cię zainteresować. Nigdy nie sprawdzaliśmy jak wygląda sprawa z przerywaniem ciąży. Kilku ginekologów ma zgodę na wykonywanie tego typu zabiegów. Reszta kręci lody na lewo. Musimy ich wyłapać. Zorientuj się w sprawie. -Jawohl!!! — Odpowiedziałem. Dzisiaj mówi się aborcja, wówczas bardziej po ludzku. Mówili „przerywanie ciąży, przecinka…” Wszystko zależało od wykształcenia zainteresowanej, zainteresowanego. Ci z najwyższej półki na pewno mówili „aborcja” jednak takich było mało. Dobra, koniec ze słownikiem wyrazów obcych, czas przystąpić do dzieła. Usiadłem za biurkiem i myślę...Chyba wpierdzielił mnie na minę… Jak ja to sprawdzę??? Do końca dnia nic więcej nie robiłem, myślałem wyłącznie o sposobie podejścia do sprawy. Po ginekologach łaził nie będę, bo mnie wyśmieją lub zrzucą ze schodów. Na ulicy mogą pobić. Zainteresowane ...Bez bata nie powiedzą, w życiu! Która kobieta powie, że… No która? Z uwagi na fakt, że byłem młody, przystojny, hahaha, więc i koleżanek miałem trochę. Jedna z nich, z zawodu pielęgniarka, pracowała w szpitalu. Uderzyłem do niej. Proszę ze łzami w oczach: -POMÓŻ. Pomogła — Przecież to proste. Lekarze to lenie, są pewni swego, pewni bezkarności. To wykorzystaj! Przejdź się po aptekach i przeglądnij recepty. Jeżeli trafisz na receptę z wypisanym lekiem SKOFEDAL FORTE lub SKOFEDAL MITE, to znak, że kobieta na którą wystawiono receptę miała zabieg przerwania ciąży. Przynajmniej miała zamiar ciążę przerwać. Leki powinien kupić w aptece lekarz i na niego powinna być wystawiona recepta, ale jak już ci wcześniej powiedziałam, lekarze to lenie — zakończyła. Dawno nie byłem taki szczęśliwy… Jasne, że wypiliśmy butelkę dobrego wina. O ile mnie pamięć nie myli, a jeszcze nie myli, piliśmy CIOCIOSAN. Nie ma się co śmiać. W tamtych czasach łatwiej było kupić cytryny niż CIOCIOSAN. Apteki załatwiłem szybko. Dziwiło mnie, że kierowniczki aptek nie protestowały a powinne. Udostępniały recepty od ręki, stawiały kawę aby było przyjemniej. Jedna z nich pomagała nawet szukać. Po miesiącu miałem około 20 kobiet. Na każdej recepcie imię, nazwisko, adres oraz pieczątka lekarza. Sprawdziłem w wydziale zdrowia, który z ginekologów ma zgodę na dokonywanie aborcji a który zgody takiej nie ma. Był jeden. Pozostała tylko rozmowa z kobietami, które SKOFEDAL kupowały. Rozmawiałem z trzema, potem odmówiłem. Źle się z tym czułem. Nie miałem satysfakcji z tych rozmów, wręcz przeciwnie. Przekonałem szefa, że nie ma sensu dalej się w to bawić argumentując, że Wydziałowi Finansowemu wystarczą dwa przypadki aby faceta ukarać domiarem. Tak też się stało. Gdy dowiedział się, że „leży” sam poszedł do skarbówki i wpłacił domiar. Potem działał już legalnie. Wracamy do rozmów, właściwie do jednej, tej trzeciej. Kobieta 36 lat, urocza, wykształcona, mężatka, bezdzietna. Nie ma sensu opisywać jak temat ją zaskoczył. Zaniemówiła wprost. Spojrzała głęboko w moje oczy a ja… Cóż ja? Czekam co powie. Czekałem 10 — 15 sekund. Z jej oczu zaczynają płynąć łzy...Cały czas patrzy na mnie. Zbaraniałem… Czułem w kościach, że wp… łem się na całego. — Dobrze, powiem panu. To dla mnie sprawa niezwykle trudna, ciężka. Nie potrafię z tym żyć. Nie powinnam o tym mówić, ale muszę to w końcu z siebie wyrzucić. Pan będzie pierwszą i jedyną osobą, która o tym się dowie. Nie powiedziałem słowa. Czekałem. — Od około 10 lat — zaczęła — staramy się z mężem o dziecko. On nie chce przyjąć do wiadomości, że dzieci nie będzie miał nigdy. Nawet badania go nie przekonały. Uparł się i koniec. Jest zdrowy i żaden lekarz nie będzie mówił, że jest inaczej. Mimo, że bardzo męża kocham, postanowiłam wziąć sprawę w swoje ręce. Uwiodłam młodego chłopaka, kolegę z pracy. To z nim zaszłam w ciążę. Gdy się o tym dowiedziałam, byłam niesamowicie szczęśliwa. Zaraz potem ogarnął mnie strach. Przestraszyłam się, że prawda ujrzy światło dzienne, mąż dowie się o wszystkim… Nie chciałam go stracić. Jest dla mnie wszystkim. Wybrałam męża, nie dziecko, stąd zakup leku SKOFEDAL FORTE. Małżonek nie wie o niczym. Nikt nie wie, tylko pan. Dalej „staramy” się o dziecko...To jest ponad moje siły — zakończyła. Po około roku czasu popełniła samobójstwo. Nie wiem co było tego przyczyną, nie zajmowałem się sprawą, nie pytałem o szczegóły. Chyba się bałem. Z przeprowadzonej rozmowy nie sporządziłem żadnej notatki, protokołu. Nic nie musiała podpisywać, nie było jej. Koniec kropka.

Grill

Popołudniowa sobota, właściwie wieczór. Przyszła z mamusią, lekko szurniętą i tatusiem, nawalonym tak nieźle. Wszyscy płakali oprócz tatusia. Twardy facet. Ona 18 lat, około 180cm wzrostu, 85 kg wagi, ciemna karnacja. Zgłosiła gwałt. Zły byłem, miałem kończyć szychtę, iść do domu. Niestety …

Pojechali na grilla. Była ona z rodzicami oraz dwie kolejne rodziny z synami. Układ był taki: Jedna dziewczyna i dwóch chłopaków. Wszyscy w jednym wieku. Starzy bawili się, popijając, przy ognisku. Młodzi poszli w las. Wrócili pod koniec biesiadowania. uśmiechnięci, zadowoleni z życia. Nic nie zapowiadało „tragedii”. O umówionej godzinie podjechała, zamówiona wcześniej, NYSA. Rozbawione towarzystwo zawieziono do domów.

W mieszkaniu oświadczyła rodzicom, że została przez kumpli zgwałcona. Opowiedziała gdzie, co i jak. Decyzję o zawiadomieniu MO podjęto natychmiast. Jak postanowili tak zrobili a mnie przypadła rola wyjaśnienia sprawy.

Przyjąłem protokół, przesłuchałem a potem oględziny w szpitalu. Czekałem z matką na zewnątrz, paliłem papierosa. Nie płakała już. W pewnym momencie powiedziała

— MOGLI MI TO ZROBIĆ.

Mało nie połknąłem papierosa. Odniosłem wrażenie, że ma pretensje do córki, że to nie ona była obiektem gwałtu. Myślałem, że odgryzę sobie język, tak mnie rozbawiła. Wiem, byłem w błędzie, ale tak pomyślałem.

To już tyle lat od tamtej sprawy a ja pamiętam ten moment.

Jak to wszystko się zakończyło? Normalnie. Dziewczę wycofało zgłoszenie i sprawa poszła w zapomnienie. Widuję ją czasami. Gdy była młoda, kłaniała mi się. Uśmiech nie schodził z jej ust. Dzisiaj, nie kłaniam się jej. Co to, wszystkim zgwałconym mam bić pokłony? Tak źle ze mną nie jest.

Wieczorek zapoznawczy

Miałem wówczas 24 lata. Pamiętam jak dziś. Urlop zaplanowałem na czerwiec. Postanowiłem wyjechać gdzieś daleko, gdzie nigdy nie byłem. Koledzy poradzili miejscowość A. Poszedłem do socjalnego i mówię, że marzę aby tam być. Młoda Dziewczyna mówi, że nie ma do A, jest do O. Spierałem się długo, ale z uśmiechem, spokojnie. Nic nie wskórałem. Pojechałem do O. Tak mi się tam spodobało, że następnego lata poprosiłem o wczasy w O, a dziewczę, ta sama co wcześniej, pyta czy nie chcę do A, bo w O już nie ma. Uparłem się… i dostałem w O. Po prostu zadzwoniła do kogoś i namówiła na zmianę miejscowości. Pojechałem do O. Pojechałem dwa dni wcześniej. Znałem pracowników ośrodka, wszystkie ścieżki, więc zaryzykowałem. Udało się. Nawiasem mówiąc, nie byłem pierwszy. Był chłopak w moim wieku i dwie dziewczyny. Oczywiście wszyscy, to niebieskie mundurki. Zaproponowałem wyjście do miasta, na dyskotekę. Piechotą to około 5—6 km. Co to dla nas?

Poszliśmy. Fajnie było. Około 1 w nocy wracamy. Jakoś tak wyszło, że kolega z koleżanką poszli szybciej. Nie widziałem ich, nawet nie wiem jak daleko odeszli.

Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, ale idziemy. W pewnym momencie czuję, że coś jest nie tak. Odwracam się, wszystko ok. Potem znów i znów. Wreszcie zobaczyłem postać chowającą się za przydrożną topolę. Przeszły mnie ciarki. Nie jestem sam, nie mogę uciekać. Zatrzymaliśmy się. Patrzę w kierunku drzewa. W końcu wychodzi. Wyższy ode mnie o głowę na pewno znacznie cięższy. Idzie prosto do mnie i mówi: „Ty nawet nie wiesz jaki wpierdol dostaniesz. Będziesz wył z bólu. Nie jestem sam” i ogląda się za siebie. Czuję alkohol. Nie powiem, abym się uśmiechał. Serce pikało, że strach z tym, że byłem skoncentrowany jak nigdy. Zbieram się w sobie i pytam: „Powiesz za co?” " Za to, że ty masz dziewczynę, a ja nie mam” — odpowiada. „Nie rozśmieszaj mnie, chodź z nami, zabawimy się do rana. Będą dziewczyny” -obiecuję. Ku mojemu zdziwieniu wyraża zgodę. Idziemy. Rozmawiamy, śmiejemy się… Około 500 m. od ośrodka jest ostry zakręt w prawo, oznaczony betonowymi słupkami pomalowanymi na biało. Za nimi rów pełen kamieni. Kilkadziesiąt metrów przed zakrętem biorę partnerkę za dłoń, przesuwam delikatnie na swoją prawą stronę Idziemy, on, ja, dziewczyna. Jest bardzo ciemno. Nie skręcam, idę prosto spychając go delikatnie w stronę kamieni. Gdy nie było już miejsca, strzeliłem prawym hakiem. Tylko fiknął. Partnerkę za rękę i biegiem do ośrodka. Następnego dnia poszedłem zobaczyć czy żyje. Żył. Skoro go nie było, to żył. O sprawie zapomniałem, myślami byłem przy wieczorku zapoznawczym, który za trzy dni.

Bawiliśmy się w tym samym gronie. Duża sala, mocno oszklona ściana, bufet obficie zaopatrzony, tzn. tatar, galaretki i takie tam. Paliłem wówczas, a na sali obowiązywał zakaz palenia. Wychodziłem więc co jakiś czas na zewnątrz. Kolega robił to samo. Podczas jednej z trójek (grali po trzy kawałki a potem przerwa na odpoczynek. Ja się nie męczyłem, ale przerwa to przerwa) partnerka powiedziała: „O, Jacek”. Powiedziała to jakoś nerwowo. Wiedziałem, że to imię jej męża, ale co mi tam. Omamy ma, pomyślałem. Wychodzimy na kolejny dymek. Przypalamy. Obok chłopak w mundurze milicjanta drogówki. W dłoni trzyma biały kask. Kolega pyta: „Zapalisz?” Nie odmawia, palimy razem. Wymiana zdań o wszystkim, niczym i kolejna trójeczka. Lecimy fokstrota i znowu słyszę: „O, Jacek!” Patrzę w szyby, nikogo nie widzę. Proszę aby przestała się zgrywać. Przeprasza. Kręcimy dalej dwa na jeden (taki rytm). Potem dymek, częstowanie lotniaka, uśmiechy. Jest miło. Tekst „O Jacek” powtarzał się dobrych kilka razy. Z częstowaniem było identycznie. W końcu koniec balu panno Lalu. Wszyscy wyszli. Jeszcze tylko ja z partnerką. Dopijamy płyny i wychodzimy. Dwa metry od stolika otrzymałem buzi w policzek z tekstem” Dziękuję za miły wie…” Nie dokończyła. Potężne walenie w szybę wmurowało mnie w parkiet. Spojrzałem. „O k… wa Jacek” Zaskoczyłem w momencie, gdy za oknem zobaczyłem lotniaka. Wpadł na salę z tekstem: „Zaraz cię przedziurawię” (to do mnie). Wmurowało mnie drugi raz w ciągu kilkudziesięciu sekund. Leci do mnie jak oszalały. Ubrany był w skórzaną bluzę. Nie widzę pistoletu, więc straszy, myślę. Jest przy mnie wściekły jak pies. Wyprowadza cios. Robię unik i pociągam prawą z dołu. Podobnie jak tego na zakręcie. Przewraca się. Do żony, jego, mówię aby zaopiekowała się idiotą. Otrzepałem ręce, poszedłem do campingu. Opowiadam kumplowi co mnie spotkało. Mówię, że przyjechałem wypoczywać nie rozrabiać. Śmiejemy się. W pewnym momencie ciszę nocną przerywa wołanie o pomoc. Katował ją, bił jak oszalały. Przerwał gdy nas zobaczył. Powiedziałem: -Jeżeli jeszcze raz podniesiesz rękę, smutno się to dla Ciebie skończy. A teraz wyp… aj do domu, bo powiadomimy kogo trzeba. Wróciliśmy do siebie. Widziałem go następnego dnia po południu. Szedł sam. Widziałem też jak wyjeżdżał. Siedział na służbowej Emzetce. Miał do przejechania około 400 km. w jedną stronę. Taką trasę przebył aby sprawdzić żonę. Sprawdził. Stał pod oknem, palił nasze fajki i obserwował. Potem dostał po ryju a w dalszej kolejności dostała jego żona. Nie wiem za co dostała, bo nie pytałem. Szczerze mówiąc, mało mnie to obchodziło. Przyjechałem na wczasy. Nie rozmawiałem z nią więcej, nie wiedziałem jak się zachować. Widziałem podczas posiłków. Była smutna, było jej wstyd. Zrezygnowała z wczasów po trzech dniach. Przyjechał po nią kolega męża. Mąż nie mógł. Popełnił samobójstwo.

Kaziu

Jeden z letnich miesięcy, około 23, ciepło fajnie. Siedzę w domu, przy otwartym balkonie, oglądam tv. W pewnym momencie ogromny huk wyrwał mnie z fotela. Mieszkam blisko jednej z głównych ulic miasta. Wychodzę na balkon, spoglądam w kierunku ulicy. Szczerze mówiąc, nic specjalnego nie widzę, bo zasłaniają drzewa. Zaniepokoiła mnie cisza. Zadzwoniłem do chłopaków mówiąc czego byłem świadkiem. Obiecali, że sprawdzą. Siadłem w fotelu, zająłem się oglądaniem tv. Potem spanko i rano do pracy. Siadłem za swoim biurkiem. Kolega pyta

— Słyszałeś?

Nie czekając na potwierdzenie lub zaprzeczenie mówi dalej. — Kaziu się rozpierdolił. Jechał zbyt szybko, nie wyrobił na zakręcie i trzasnął w betonowy słup oświetleniowy. Maluch do kasacji a jemu nic.

— Pijany był? — pytam

— A kiedy był trzeźwy?

— No to popłynął — mówię.

Tak, tak, huk, który wyrwał mnie z fotela, to Kazia sprawka. Poczułem się głupio. Przecież to ja dzwoniłem po chłopaków, a mogłem wyjść, zobaczyć co jest grane

i dopiero potem, gdyby były ofiary, powiadomić kogo trzeba. Nie zrobiłem tego. Rozmawiałem na ten temat z Kaziem. Powiedziałem o wszystkim. Nie miał pretensji.

Stwierdził, że na moim miejscu postąpiłby identycznie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 13.65
drukowana A5
za 32.64